Pielgrzymka

      Przez ostatnie trzy lata często wracałem wspomnieniami do marca 2020 kiedy to zaczynałem już powoli pakować się na wyjazd do Jerozolimy, w której to miałem pobiec swój kolejny, dwudziesty pierwszy już półmaraton. Dwa tygodnie przed tym wydarzeniem z powodu wybuchu pandemii loty do Izraela zostały zawieszone, a bieg najpierw przełożony na październik, a potem całkiem odwołany. Przez te trzy lata życie płynęło dalej, przebiegłem kilkanaście kolejnych półmaratonów, odwiedziłem kilkanaście kolejnych krajów, pandemia minęła, zaczęła się wojna, a świat trochę się zmienił. Myśl niezrealizowanych wówczas planów nie dawała mi jednak spokoju i gdzieś w głębi serca czułem, że pewnego dnia musi przyjść taki moment, że prędzej czy później to kiedyś i tak nadrobię. Ten moment wreszcie nadszedł. 

      Swoją podróż rozpocząłem w środę wieczorem. Niestety podobnie jak podczas ostatniego wyjazdu do Sevilli znowu czekała mnie noc na lotnisku, gdyż samolot startował dopiero nad ranem. Na szczęście tym razem był to już lot bezpośredni. Sporo się naczytałem o środkach ostrożności i czasie, który trzeba poświęcić na lotnisku by dostać się do Izraela, ale muszę powiedzieć, że w moim przypadku wszystko poszło bardzo sprawnie. Niedługo po wylądowaniu siedziałem już w pociągu do Jerozolimy, a niewiele później maszerowałem ulicą Jaffa do hostelu. Specjalnych planów na ten dzień za bardzo nie miałem. To, co musiałem na pewno zrobić to jedynie odebrać pakiet startowy w Expo zlokalizowanym na terenie kompleksu kinowego Cinema City. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że w przeciwieństwie do zawodów, które znamy z Polski, czy generalnie Europy bieg nie jest organizowany w niedzielę, ani nawet w sobotę, ale w piątek. To oczywiście pokłosie uwarunkowań religijnych i szabatu, który Żydzi rozpoczynają w piątkowe popołudnie i trwa on, aż do soboty wieczorem. W tym czasie powstrzymują się od pracy i wysiłku. Po odebraniu pakietu i zrobieniu małych zakupów na najbliższe dni wróciłem do hostelu wypoczywać. Nie było już zresztą tego dnia za wiele czasu na to by zobaczyć cokolwiek, gdyż powoli zbliżał się wieczór.

      Aby zdążyć przed szabatem, a przy okazji uniknąć słońca i wysokiej temperatury początek biegu zaplanowano już o 6:45. Biorąc pod uwagę, że zakładałem biec wolno, spokojnie i raczej podziwiać miasto, niż walczyć o jakiś konkretny wynik wydawało mi się, że po zupełnie bezsennej poprzedniej nocy na lotnisku jedynym, a przynajmniej zdecydowanie największym wyzwaniem będzie wstać kolejnego poranka przed piątą (przed czwartą polskiego czasu). Wyzwań było jednak zdecydowanie więcej: mimo wszystko wysoka temperatura, bruk, wysokie położenie Jerozolimy nad poziomem morza, a co za tym idzie nietypowe ciśnienie i przede wszystkim liczne, strome, pionowe niczym ściana nawet ponadkilometrowe podbiegi. Trochę obawiałem się także czy o tak wczesnej porze uda mi się bezproblemowo o czasie dotrzeć w nieznanym mieście na start, zwłaszcza, że już poprzedniego dnia przekonałem sie, że poruszanie się po Jerozolimie do najłatwiejszych nie należy. Na szczęście obyło się bez problemów. 

      Start biegu zlokalizowany był w okolicy Knessetu, czyli izraelskiego parlamentu. Pierwsze kilometry wiodły w stronę wschodniej części miasta. Mimo generalnie dość długiej podróży i krótkiego czasu na regenerację czułem się w miarę dobrze. Nie wiem czy to właśnie kwestia zmęczenia, ale chyba pierwszy raz od bardzo dawna nocując w hostelu przed biegiem nie miałem żadnego problemu ze snem i spałem “jak zabity”. Mimo krótkiej nocy wyspałem się i biegło mi się całkiem nieźle. Mniej więcej koło piątego kilometra trasa przez bramę Jaffa doprowadziła biegaczy do najbardziej interesującej części Jerozolimy, czyli Starego Miasta, Ten fragment biegu wiodący między innymi po dzielnicy ormiańskiej niestety trzeba było pobiec po bruku. Niedogodności z tym związane na pewno rekompensowały widoki. Niezbyt szybkie tempo mojego biegu sprawiało, że czułem się dość komfortowo. Wielkich kryzysów nie było, aczkolwiek podbiegi robiły swoje. Zwłaszcza ten ostatni na mniej więcej osiemnastym i dziewiętnastym kilometrze był ogromnym wyzwaniem. Różnica wzniesień na trochę ponadkilometrowym odcinku to około 100 metrów.  Gdy jednak udało mi się go pokonać wiedziałem, że teraz będzie już dużo łatwiej. Ostatnie kilometry doprowadziły nas w pobliże miejsca, w którym zaczynaliśmy, czyli w okolice Parku Sacher. Na metę wbiegłem z czasem 1:55:38. To jeden z najwolniejszych moich półmaratonów w życiu, ale tak, jak już wspomniałem specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem i na nic się nie nastawiałem. Specjalnego rozczarowania tym faktem zatem nie czułem. Organizatorzy chwalą się, że to najtrudniejszy na świecie półmaraton/maraton miejski i nawet jeśli być może trochę przesadzają to myślę, że niewiele. Bieg był naprawdę wymagający. Szczerze powiedziawszy trochę współczułem maratończykom i cieszyłem się, że ja już swoje zadanie mam wykonane i mogę cieszyć się kolejnym medalem. Wracając  po biegu do hostelu szedłem wzdłuż trasy maratońskiej i miałem okazję mijać setki  biegaczy, którzy nadal zmagali się z dłuższym dystansem. Patrzyłem z podziwem jak ogromny wkładają wysiłek w pokonywanie kolejnych kilometrów. 

      Według pierwotnego założenia wiedząc, że zamierzam w tym mieście spędzić kilka dodatkowych dni w piątkowe popołudnie już raczej wielu atrakcji nie planowałem i chciałem odpoczywać po zawodach. Mój plan pobytu zakładał największą intensywność zwiedzania miasta dopiero w niedzielę. Jednakże małooptymistyczne prognozy pogody zapowiadające deszcz i ochłodzenie sprawiły, że postanowiłem nie ryzykować i nie czekać nie wiedząc tak naprawdę co przyniesie pogoda. Bieg był bardzo wcześnie rano, tak więc cały dzień był przede mną, a ja czułem się na tyle dobrze, że zaraz po powrocie do hostelu i krótkim odświeżeniu się postanowiłem zacząć od razu realizować swój plan zwiedzania. Chciałem już tego dnia zobaczyć większość zaplanowanych na niedzielę miejsc do zaliczenia.

      Generalnie lubię  być do swoich wyjazdów dobrze przygotowany, mieć wszystko zaplanowane, a potem realizować punkt po punkcie i nawet jeśli pojawią się jakieś nieprzewidziane atrakcje, czy odstępstwa to ten podstawowy kręgosłup swojego programu staram się zachowywać. Ponieważ zazwyczaj zwiedzam miasta, na ile to oczywiście możliwe, pieszo to zwykle jeszcze przed wyjazdem przygotowuje sobie mapki, probując maksymalnie zoptymalizować dystans, który przyjdzie mi pokonać i czas na to potrzebny. Jerozolima jest jednak jednym z tych miejsc, w których nawet jeśli masz przygotowany konkretny plan i mapki to prędzej czy później przestaniesz ich używać. Trudno tymi wąskimi, krętymi, małymi uliczkami, często dostępnymi jedynie dla pieszych poruszać się w zorganizowany i uporządkowany sposób. Sytuacji nie ułatwia fakt, że tabliczki na budynkach z nazwami ulic są najczęściej jedynie w języku hebrajskim albo  arabskim, a dodatkowo wielu ludzi nie mówi po angielsku. W moim przypadku przygotowane mapy też poszły w odstawkę. Do bramy Jaffa, od której planowałem rozpocząć jeszcze udało mi się dotrzeć tak, jak zakładała przygotowana mapa. Potem jednak dość szybko plan rozsypał się jak domek z kart, poszedłem za daleko, skręciłem nie tam gdzie należało i trzeba było improwizować. 

      Zaraz po minięciu bramy Jaffa dotarłem do miejsca, którego nie miałem na swojej liście punktów obowiązkowych –  Cytadeli Dawida. Wzniesiona przez Turków w XVI wieku twierdza stanowiła część systemu obronnego Starego Miasta. Idąc dalej dzielnicą ormiańską dotarłem do punktu, który miałem zaplanowany zdecydowanie bliżej końca swojej wędrówki ulicami Jerozolimy, a mianowicie Synagogi Hurva.  Zdecydowanie większe wrażenie zrobiło na mnie jednak to, co zobaczyłem przed synagogą, czyli tak zwaną Złota Menora. Ten  charakterystyczny dla kultury żydowskiej siedmioramienny świecznik wykonany z 45 kilogramów 24-karatowego złota jest repliką autentycznego lichtarza z czasów Świątyni Jerozolimskiej, który został zrabowany przez Rzymian w czasach starożytnych. Podążając dalej miałem okazję być świadkiem sceny, która utkwiła mi w pamięci i pewnie w dużej mierze opisuje tutejszą rzeczywistość i codzienność. Otóż sześciu żołnierzy prowadziło dwóch około dziesięcioletnich chłopców. Czterech trzymało ich pod rekę, co jakiś czas szarpiąc chłopaków, pozostała dwójka szła z tyłu z wycelowanymi w plecy długimi karabinami. Scena ta zrobiła na mnie duże wrażenie, i chyba większe na mnie, niż na nich samych, gdyż nawet pod lufami karabinów nie wydawali się być tym wszystkim przejęci i śmiali się do siebie wyprowadzając tym samym wojskowych z równowagi.

      Kolejne dwa miejsca, które chciałem zobaczyć znajdowały się tuż obok siebie, a jednocześnie reprezentowały dwie zupełnie różne kultury i religie. Pierwsze z nich to znana na całym świecie Ściana płaczu, czyli najświętsze miejsce judaizmu. Jeszcze w domu przygotowując się do wyjazdu przeczytałem gdzieś, że najlepiej udać się tam w piątkowe popołudnie w czasie szabatu, gdy zbierają się tam Żydzi  i rzeczywiście robi to wrażenie. Tuż nieopodal znajdowało się drugie miejsce, które traktowałem jako obowiązkowy punkt swojej podróży, a mianowicie Kopuła na skale – chyba najbardziej rozpoznawalna turystycznie budowla Jerozolimy na świecie. To także jedno z najważniejszych miejsc islamu i najwcześniejsza budowla muzułmańska, która dotrwała do naszych czasów. Niestety okazało się, że piatek jest dniem jedynie dla muzułmanów, przejcia strzeże policja i turyści nie mogą podejść nawet w okolice. Mimo więc, że byłem już tak blisko tego dnia musiałem “obejść się smakiem”. No cóż… wiedziałem już, że muszę tu wrócić w niedzielę niezależnie od pogody. Podążając dość chaotycznie wąskimi uliczkami Jerozolimy posród tysięcy straganów dotarłem w końcu do Bazyliki Grobu Świętego – najważniejszej świątynii położonej w Dzielnicy Chrześcijańskiej, w domniemanym miejscu męki, ukrzyżowania, złożenia do grobu i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. W środku znajduje się grota, gdzie zlokalizowany jest grób. Świątynia ta jest jednym z najbardziej popularnych miejsc, które przyciąga turystów, a przede wszystkim pielgrzymów i trzeba było chwilę odstać w kolejce, by móc wejść do środka groty, ale w końcu się udało. Tego dnia chciałem jeszcze zaliczyć conajmniej jeden punkt, a mianowicie dotrzeć do ulicy Via Dolorosa, czyli tak naprawdę historycznej Drogi Krzyżowej, którą podążał Jezus przed ukrzyżowaniem. Sporo się musiałem natrudzić, ale ostatecznie udało mi się odnaleźć kilka stacji. Próbując już powoli kierować się w stronę hostelu dotarłem do kolejnej bramy Starego Miasta. Tym razem do Bramu Damasceńskiej. W starożytności wyruszający przez tę bramę podróżni kierowali się ku Damaszkowi, stąd ogólnie przyjęta przez Europejczyków nazwa bramy. Po przekroczeniu jej moim oczom ukazała  się zupełnie inna Jerozolima, niż ta którą widziałem jeszcze chwilę wcześniej – Jerozlima arabska. Na placu przed bramą gromadzą się uliczni arabscy kupcy, nadający temu miejscu niepowtarzalny charakter. Spacer ulicami Jerozolimy był jak opium, który z jednej strony wywołuje poczucie zachwytu i euforii, a z drugiej uzależnia i chciałoby się zwiedzać dalej, ale biorąc pod uwagę, że słońce już powoli zaczynało zachodzić, a ja czułem się coraz bardziej zmęczony (tego dnia łacznie z półmaratonem zrobiłem pieszo 42 kilometry, czyli można powiedzieć, że też miałem swój mały maraton) postanowiłem wrócić już do hostelu. To był naprawdę pracowity i aktywny dzień.

       Wieczór to był ten czas, gdy w końcu mogłem nawiązać bliższe relacje ze współmieszkańcami hostelowego pokoju. Zwykle podczas swoich wyjazdów na nocleg wybieram wieloosobowe pokoje i traktuję ten fakt jako dodatkową wartość, która ubogaca i uatrakcyjnia moje podroże. Bardzo lubię poznawać ludzi innych narodowości, kultur, wyznań, rozmawiać z Nimi o ich krajach, czy o Polsce, dzielić się spostrzeżeniami, opiniami, obalać stereotypy.  W wieczór poprzedzający bieg starałem się odespać bezsenną noc, a mając w świadomości pobudkę o świcie następnego dnia położyłem się bardzo wcześnie, więc nawet nie bardzo miałem okazję poznać się ze wszystkimi. Teraz mogłem to nadrobić. Generalnie przez tych kilka dni mojego popytu w Jerozolimie przez mój pokój przewinęło się naprawdę wielu ludzi, przeróżnych narodowości, z różnych krańców świata. Wśród osób z którymi podczas tego pobytu udało mi się nawiązać jakieś bliższe relacje i z którymi podczas tych kilku wieczorów czas mijał mi na rozmowach na pewno mogę wymienić Franka z Kalifornii, mniej więcej sześćdziesięciolatka, który jak na Amerykanina przystało był chyba najbardziej otwarty i komunikatywny. Ze starszym panem z Brazylii, który jak sam wspomniał “był w Polsce i bardzo lubi Polaków”, kontakt był trochę utrudniony ze względu na słabszą znajomość angielskiego. Za to Daniel chłopak z Węgier już w pierwszym momencie jak tylko dowiedział się skąd jestem przywitał mnie łamaną polszczyzną “Polak, Węgier dwa bratanki…” Był jeszcze Nil, chłopak stąd, który nocował w hostelu tylko dlatego, że był w trakcie zmiany mieszkania, Kolumbijczyk z Włoch, pochodzący z Zakopanego młody chemik Mikołaj, o którym dowiedziałem się, że jest z Polski  dopiero następnego dnia po tym, jak się wprowadził i pochodząca z muzułmańskiej części Rosji – Tatarstanu – dziewczyna o nietypowym jak na Rosjankę imieniu Tansylu. Biorąc pod uwagę mój stosunek do wojny na Ukrainie i jednoznaczne stanowisko odnośnie tego, kogo należy wspierać w tym konflikcie uczciwie muszę przyznać, że w tym przypadku na samym początku nabrałem sporo dystansu biorąc pod uwagę rosyjską agresję i stosunek samych Rosjan do tej wojny. Z czasem jednak mogłem się przekonać, że jest Ona świadomą nieukształtowaną przez propagandę dziewczyną z określonym, dość jasnym i uczciwym punktem widzenia, kto tu jest agresorem i czy ta wojna była w ogóle potrzebna. Podczas tego wyjazdu spędziliśmy w sumie z kilka godzin rozmawiając na temat Rosji, wojny i społeczeństwa rosyjskiego. Wnioski z tej rozmowy niestety nie są  zbyt optymistczne. Tansylu z pewnym smutkiem dała mi do zrozumienia, że raczej nie ma co liczyć na to, że Rosjanie się opamiętają, w pewnym momencie odwrócą się od swojej władzy i zrozumieją gdzie jest prawdziwe dobro, a gdzie zło. Niby człowiek wiedział, ale sie jednak łudził…

      Wybierając się do Jerozolimy wiedziałem, że będę chciał wykorzystać okazję i odwiedzić także położoną tuż obok Palestynę. Najlepszym miejscem do tego ze względu nie tylko na bliskie położenie, ale także dlatego, że dla każdego Katolika to szczególna ziemia jest Betlejem. Bogaty o doświadczenia z wyjazdu do Gibraltaru uznałem, że najbardziej efektywnie będzie wykupić będąc jeszcze w Polsce lokalną jednodniową autokarową wycieczkę z przewodnikiem, która swoim programem obejmowała nie tylko Betlejem, ale także Morze Martwe. Wybrałem się tam w sobotę z samego rana. Już po niespełna godzinie byliśmy po palestyńskiej stronie. Spodziewałem się w sumie sporych środków ostrożności, jakiejś kontroli dokumentów, check pointów. Tymczasem w zasadzie nic takiego nie miało miejsca.

      Pierwszym punktem naszej wycieczki był oczywiście mur bezpieczeństwa oddzielający Autonomię Palestyńską od Izraela. Mur, który stanowi tutaj granicę, jest wielki i robi duże wrażenie. Pokryty jest różnegorodzaju graffiti o charakterze politycznym. Poruszając się już wąskimi uliczkami Betelejem natrafiliśmy na sklep z pamiątkami. Nie był to jednak to zwykły sklep, jakich tutaj wiele. Przyciągnął mój wzrok głównie ze względu na ogromną ilość polskich akcentów. Witryna i wejście przyzdobione były polską flagą, zdjęciami Jana Pawła II,  naszej pary prezydenckiej oraz napisem “Betlejem kocha Polskę” i że “wita nas w Betlejem Roni z rodziną”. Zrobiło mi się naprawdę miło.

      Kolejnym punktem naszej wycieczki była Bazylika Narodzenia Pańskiego zbudowana nad miejscem, gdzie – według tradycji chrześcijańskiej – narodził się Jezus Chrystus. Bazylika jest jednym z najstarszych nieprzerwanie funkcjonujących kościołów na świecie. Pierwotnie według planu wycieczki mieliśmy odwiedzić ją później, ale przewodnik postanowił zmienić program i trzeba przyznać, że było to bardzo słuszne posunięcie, bo po pierwsze udało nam się zobaczyć znaczny fragment porannej Mszy odprawianej w obrządku ormiańskim (w bazylice odbywają się co jakiś czas naprzemiennie Msze w trzech obrządkach: chrześcijańskim, ormiańskim i prawosławnym), a ponadto wczesne dotarcie do świątyni pozwoliło nam skrócić znacznie czas oczekiwania na wejście i zamiast czekać w kolejce kilka godzin udało nam się wejść do środka w niespełna godzinę. Tuż obok mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze dziewiętnastowieczny kościół Św. Katarzyny.

      Podążając dalej uliczkami Betlejem dotarliśmy do Mlecznej Groty i wybudowanej nad nią świątyni. To miejsce, w ktorym Święta Rodzina znalazła schronienie podczas ucieczki przed Masakrą Niewinnych. Według Biblii karmiąca Jezusa Maryja upuściła krople mleka, a wówczas grota zmieniła kolor na biały. Obecna światynia została wybudowana w XIX wieku na miejscu dawnej bizantyjskiej z V wieku, z której pozostały jedynie fragmenty mozaikowej podłogi. Ostatnim punktem programu naszej wycieczki do Betlejem było Pole Pasterzy. Jest to miejsce w którym według Biblii Anioł ogłosił pasterzom narodzenie Chrystusa. Dziś można w tym miejscu odnaleźć 2000-letnią grotę skalną i wybudowaną obok świątynię.  Ponieważ w porównaniu do programu wycieczki mieliśmy jeszcze mały zapas czasu nasz przewodnik postanowił zabrać nas pod znane antywojenne grafitti stworzone tutaj przez światowej sławy artystę – Banksy’ego. To jedna z kilku próbek Jego twórczości w Betlejem.

      Druga część naszej wycieczki to Morze Martwe. Jest to najbardziej depresyjne morze na świecie położone na granicy Izraela, Palestyny i Jordanii. Lustro wody sięga -430 metrów. Charakteryzujące się wyjątkowo słoną wodą i szczególnymi właściwościami wykorzystywanymi w kosmetykach. W związku z tak dużym zasoleniem, które sprawia, że człowiek jest w stanie unosić się bez przeszkód na powierczhnii wody w morzu w zasadzie nie ma życia organicznego. Jest ryzyko, że za 20-30 lat Morze Martwe całkowicie zniknie z powodu wysokich temperatur, małych opadów i braku fluktuacji wody. Przez ostatnich 40 lat powierzchnia zmniejszyła się o 30%.  Muszę przyznać, że choć widziałem już w życiu wiele mórz i jeden ocean to jednak Morze Martwe zrobiło na mnie wrażenie. Woda jest naprawdę wyjątkowa i ma wręcz konsystencję i zapach jakiegoś olejku. Dosłownie kilka minut po wyjściu z wody ciało pokrywa biały, słony osad,  skóra robi się po prostu tłusta, a z drugiej strony delikatna. Nad morzem spędzilismy dwie godziny, wystarczy. Do hostelu wróciłem późnym popołudniem, w dobrym momencie, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazywały, że niestety prognozy na niedzielę mogą się spełnić i faktycznie przyjdzie deszcz i ochłodzenie. Zaczął wzmagać się wiatr, niebo zaczęły przykrywać ciemne chmury, a coraz częściej zaczynały spadać pojedyncze krople deszczu.

      W  niedzielę rzeczywiście od samego rana pogoda nie rozpieszczała. Po słońcu i cieple poprzedniego dnia nie było już śladu. Było zdecydowanie chłodniej, a i deszcz padał tak, jak przewidywano i tylko momentami słońce wygladało zza chmur. Nie było jednak, aż tak źle, aby siedzieć w hostelu, więc już przed 9 rano wyruszyłem dalej odkrywać Jerozolimę i nadrabiać to, czego nie udało mi się zobaczyć już w piątek. Muszę przyznać, że tym razem czułem się już zdecydowanie pewniej i znając już pewne szlaki poruszałem się po mieście zdecydowanie sprawniej. Najważniejszym punktem tego dnia była oczywiście Kopuła na skale. Muszę przyznać, że światynia jest po prostu przepiękna. Przyciąga zarówno swoim ksztaltem, kolorami jak i rozmiarem. Niestety nie jest dostępna do zwiedzania w środku dla osób innych realigii, niż muzułmańska i raczej nie ma tu odstępstw. Tutaj mogę podzielić się pewną angedotą. Otóż Tansylu w poprzednich dniach także próbowała wejść do środka i początkowo też miała problemy, bo strażnicy nie byli w stanie uwierzyć, że Rosjanka z rosyjskim paszportem, normalnie po europejsku ubrana blondynka, może być muzułmanką. Na koniec kazali jej recytować fragmenty Koranu. Ponieważ coś tam pamiętała z dzieciństwa to w końcu pozwolono Jej wejść. Inne interesujące miejsca, które miałem okazję zobaczyć to położony niedaleko Kopuły Park Archeologiczny Ofel, gdzie znajdują się pozostałości budowli powstałych w czasach sięgających Heroda Wielkiego, miejsce urodzenia i wykuty w skale dom Maryi Dziewicy w podziemiach powstałej na tym miejscu kamiennicy, czy też kolejne stacje Drogi Krzyżowej. Muszę przyznać, że po drodze mijałem ogromną ilość Polaków. O ile w piątek na mieście spotkałem jedynie jedną parę biegaczy z Rzeszowa, jedną parę turystów w pobliżu Ściany Płaczu, a na ulicach słyszało się poza lokalnymi głównie język angielski i rosyjski, o tyle w niedzielę dominował już zdecydowanie język Polski, a najczęściej spotykało się zorganizowane grupy pielgrzymów, głównie ludzi w okolicach sześćdziesiątki.

      Niedługo potem opuściłem Stare Miasto Lwią Bramą i skierowałem się w stronę Góry Oliwnej. Będąc w tamtej okolicy mogłem podziwiać przepiękna panoramę z jednej strony na mury obronne  Starego Miasta, z drugiej na znajdujący sią na Górze Oliwnej najważniejszy i największy cmentarz żydowski sięgający czasów biblijnych. Po drodze minąłem miejsce, które miałem na swojej liście jako punkt obowiązkowy, a które niewiele brakowało abym po prostu przeoczył, bo zaskoczyło mnie swoją skromnością. Kościoł Grobu Najświętszej Maryi Panny, bo o nim mowa kryje w podziemiach jak sama nazwa wskazuje grób Matki Boskiej. Niedługo potem dotarłem do Kościoła Wszystkich Narodów, który upamiętnia miejsce modlitwy Jezusa przed aresztowaniem i położony obok ogród Getsemani. To bowiem w tym ogrodzie miał On przebywać wówczas na czuwaniu modlitewnym razem z Apostołami w wieczór przed pojmaniem. Po hostelu wróciłem po ponad pięciu godzinach wędrówki.

      Na ostatni dzień swojego popytu w Izrealu planowałem przenieść się do Tel Aviwu. Planując swój wyjazd uznałem, że po kilku dniach prawdziwego pielgrzymowania po Ziemii Świetej przyda się jeden dzień odpoczynku spędzony na plażach, tym razem dla odmiany Morza Śródziemnego. Odległość między obydowma miastami to niespełna 60km. Ponieważ na kolejne dni wybierała się tam także Tansylu postanowiliśmy pojechać tam razem  i ten jeden dzień spędzić tam wspólnie. Gdy opuszczaliśmy hostel niestety padało, a prognozy pogody dla Tel Aviwu na ten dzień niestety także nie były zbyt optymistyczne. Pierwsze chwile w nowym mieście były jeszcze słoneczne, natomiast gdy tylko zostawiliśmy rzeczy w hostelu i rozpoczeliśmy odkrywanie miasta rozpętała się spora ulewa. Zaczynałem już powoli tracić nadzieję, że uda nam się tego dnia cokolwiek zobaczyć. Na szczeście pół godziny odczekania wystarczyło i pogoda zmieniła się nie do poznania. Od tej pory dzień był już bardzo słoneczny, ale nadal nie upalny. Idealna pogoda, aby lepiej poznać Tel Aviw. 

      Początek naszej wycieczki po mieście to zlokalizowany tuż obok naszego hostelu Bloomfield Stadium, czyli największy w Izrealu stadion piłkarski, na którym rozgrywa swoje mecze tutejsza reprezentacja – taki można powiedzieć “Narodowy” – ale korzysta też z niego kilka największych lokalnych klubów. Idąc dalej w stronę morza dotarliśmy do dzielnicy Jaffa. To Stare Miasto Tel Aviwu z wąskimi uliczkami, zakamarkami, straganami. To, co warto tam zobaczyć to na pewno Kościół Św. Piotra,  Wieżę zegarową i Stary Port. Widać stąd też piekną panoramę na tutejsze plaże i lazurowe Morze Śródziemne. Idąc dalej dotarliśmy do Neve Tzedek. Położona między wieżowcami i biurowcami dzielnica parterowych domków to założona w 1887 roku pierwsza oficjalna dzielnica żydowska poza Jaffą. Dziś sporo tu galerii, sklepów z fajnym designem i knajpek. Niedługo potem specerowaliśmy już wybrzeżem w stronę plaż, gdzie można było chwilę odpocząć przysiadając na ławce na tutejszej promenadzie. 

      Muszę uczciwie przyznać, że generalnie potwierdziło się to, czego się  spodziewałem jeszcze przed wyjazdem, a mianowicie, że jakoś szczególnie mi to miasto nie przypadnie do gustu. Może dlatego, że w porównaniu do Jerozolimy wypada całkowicie blado. Jerozolima, a zwłaszcza Stare Miasto to cztery dzielnice reprezentujące cztery różne wiary, kultury, tradycje, to miejsca święte, to tysiące lat historii. Tymczasem Tel Aviw powstał 100 lat temu. Nie ma tu tej duszy. To dość brudne i zaniedbane miasto, bez wspaniałej architektury. Jedyne miejsce, w którym czuje się powiew historii i dawnych czasów to Stara Jaffa, która kiedyś była osobnym arabskim miastem, aż do momentu w którym nie wytrzymała wyścigu rozwoju z Tel Aviwem i została przez niego po prostu wchłonięta. Mimo to warto było to miasto odwiedzić, choćby po to, aby zobaczyć kontrast między tymi dwoma największymi metropoliami Izraela i przekonać się jak różne są to dwa światy. 

      Czas powoli wracać do domu. Jeszcze tylko ostatnia noc w hostelu i następnego dnia z samego rana pociag na lotnisko i samolot do Warszawy.  Czy z chęcią zostałbym dłużej? W samej Jerozolimie, czy Palestynie chyba tak, bo to naprawdę miejsca, które można odkrywać tygodniami, a pewnie i miesiącami, a i tak się ich nie pozna do końca. Z drugiej strony czułem już trochę zmęczenie. Przez 5 dni wliczając w to półmaraton pokonałem pieszo 102 km. Wyjazd do Jerozolimy jako Katolik potraktowałem trochę w kategoriach pielgrzymki i taką pielgrzymką ten wyjazd był. W Jerozolimie skupiłem się głównie na miejscach biblijnych, uznanych za Święte i związanych z kultem religijnym (niekoniecznie chrześcijańskim), choć trzeba powiedzieć, że w zasadzie wszystko co najciekawsze jest związane tu z jakąś religią, a w miejscu tym spotykaja sie na jednej ziemii trzy z nich: chrześcijaństwo, judaizm i muzułmanizm. Betelejm wiadomo… miejsce święte dla chrześcijan, też zrobiło na mnie duże wrażenie.  Morze Martwe… fajna ciekawostka i przygoda. Tel Aviw… choć specjalnie mnie nie urzekł również warto było zobaczyć, choćby ze względu na to czego nie ma w Jerozolimie, czyli piękne błękitne morze, plaże i promenadę.

2023.03.17 Jerozolima (Izrael) Półmaraton: JERUSALEM WINNER HALFMARATHON – 1:55:38


Więcej zdjęć z Jerozolimy:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Betlejem:


Więcej zdjęć znad  Morza Martwego:


Więcej zdjęć z Tel Aviwu:


Biegi BGBB – Rewolucja

      Siedleckie Biegi Górskie Pana Bogdana Bali to jesienno-zimowy cykl, który już od lat odnajduje swoje miejsce w kalendarzu wielu tutejszych biegaczy. Biorąc pod uwagę, że rywalizuje się po leśnych górkach rezerwatu Gołobórz w zazwyczaj niskiej temperaturze i często wysokim śniegu jest to zawsze spore wyzwanie i świetny trening pozwalający przygotować się do wiosennych startów. Z drugiej strony to też wspaniała okazja by w jednym miejscu spotkać wielu przyjaciół. Biorąc pod uwagę formułę zawodów, która opiera się na tym, że na ostateczną klasyfikację składają się nie pojedyncze wyniki, ale cztery najlepsze rezultaty z pięciu zaplanowanych etapów, żeby osiągnąć sukces nie można być jedynie szybkim, ale także, a może przede wszystkim konsekwentnym i systematycznym.

     Moja przygoda z tymi zawodami zaczęła się od drugiej edycji w 2015 roku i od tamtej pory staram się już regularnie uczestniczyć. W roku 2020 z powodu pandemii oczywiście impreza się nie odbyła, ale wróciła rok później. W bieżącej edycji można powiedzieć, że doszło do małej rewolucji, gdyż zmieniła się formuła. Zmiany okazały sie na tyle istotne, że znalazło to odzwierciedlenie nawet w samej nazwie zawodów. Przede wszystkim nie decydują już poszczególne czasy, a punkty zdobywane przez zawodników na mecie w zależności od zajętego miejsca. Nowością było również to, że każdy etap odbywał się na zmienionej trasie o różnym stopniu trudności. To, co niezmienne od początku to miła atmosfera, dobre towarzystwo i świetna aktywna zabawa na łonie natury.

      Zastanawiałem się jak podejść do tych startów. W zeszłym roku miałem dylemat, który wybrać dystans. Z jednej strony wiedziałem, że na 5 kilometrów będzie zdecydowanie mniejsza konkurencja i dużo łatwiej byłoby powalczyć o czołowe miejsca. Z drugiej strony bieganie dystansu 10 kilometrów bardzo by mi pomogło w przygotowaniach do półmaratonu w Wiązownej, na którym to w lutym miałem plany zmierzyć się ze swoją życiówką. Decyzję podjąłem w zasadzie w ostatniej chwili, ale ostatecznie zwyciężył pragmatyzm i wybrałem 10 kilometrów. Skończyło się to w sumie i tak powyżej oczekiwań, bo 4 miejscem w kategorii wiekowej. W tym roku stanąłem przed podobnym dylematem, choć tym razem mojej decyzji nie determinowały już aż tak bardzo wiosenne plany startowe. Uznałem więc, że zaryzkuję i tym razem wybiorę krótszy dystans.

      Mimo, że pierwszy etap odbył się jeszcze w listopadzie to na biegaczy od razu czekały zimowe warunki: niska temperatura i przede wszystkim wysoki śnieg. Było więc wiadomo od samego początku że nie będzie łatwo, zwłaszcza, że szczyt formy, na który pracowałem cały rok też jakby już minął. Nie wiedząc więc do końca na co aktualnie mnie stać, a przede wszystkim nie znajac trasy i poziomu jej trudności biegłem ze sporym zapasem. Ostatecznie do mety dotarłem na czwartym miejscu w klasyfikacji ogólnej i tym samym w kategorii wiekowej. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nawet gdybym dał z siebie wszystko to niewiele by to zmieniło, bo rywale byli poza zasięgiem i moimi możliwościami.

      Na drugi etap przyszło nam czekać dwa tygodnie. W połowie grudnia warunki były chyba jeszcze trudniejsze. Bardziej wymagająca miała być też tym razem trasa. Dość długo biegłem na piątym miejscu. Niestety tuż przed końcem pierwszej pętli biegnący tuż przede mna koledzy pomylili trasę, a ja trochę zdezorientowany pobiegłem za nimi. Mogliśmy kontynuować bieg, ale oznaczałoby to, że skróciliśmy sobie dystans. Wróciliśmy się więc uczciwie i kosztowało nas to dodatkowe pół kilometra oraz conajmniej 3 stracone minuty. W takich okolicznościach drugą petlę pobiegłem już bez większej motywacji. Na metę dotarłem na miejscu 8 w klasyfikacji ogólnej i 4 w klasyfikacji wiekowej. W tym momencie mogło wydawać się i takie miałem poczucie, że zaliczona wpadka przekreśliła szanse na dobre miejsce w całym cyklu. No, ale cóż.. za gapiostwo się płaci.

      Paradoksalnie najlepsze warunki do biegania pojawiła się na trzecim etapie w środku stycznia. Pogoda początku roku zdecydowanie płata figla i choć w kalendarzu mamy w zasadzie środek zimy to aura istnie wiosenna. Szczerze powiedziawszy nie przypominam sobie drugiego tak ciepłego stycznia, a gdy do tego dodamy piękne słońce to atmosfera do biegania stawała sie jeszcze przyjemniejsza. Zastanawiałem się na co mnie będzie stać na trzecim etapie. W przerwie świąteczno-sylwestrowej dopadł mnie jakiś wirus i choć wydawało się, że do pełni zdrowia wrociłem już następnego dnia to jednak miałem wrażenie, że skutki tej infekcji są bardziej długotrwałe i mimo, że minęły już dwa tygodnie to nadal czułem się trochę osłabiony. Postanowiłem więc tym razem pobiec dość spokojnie bez większej determinacji. Mimo faktu, że pogoda była idealna i nie bieglem na 100% to jednak trasa stwarzała mi sporo trudności i nie było lekko i przyjemnie. Ostatecznie na metę dobiegłem 6 w klasyfikacji ogólnej i 3 w wiekowej. Osiągniety wynik jest lepszy niż ten na pierwszym etapie o pół minuty, ale gdy weźmiemy pod uwagę, że wówczas biegliśmy w wysokim śniegu to jednak trochę zmienia to perspektywę.

      Wydawało się, że być może wiosennej aurze odbędzie sie również 4 etap. Niestety najpierw przyszło nagłe ochłodzenie, a w noc poprzedzającą bieg spadło kilka centymetrów śniegu, co zdecydowanie utrudniło rywalizację. W niektórych przypadkach nie udało się uniknąć nawet upadków. Ja dodatkowo startowałem mocno osłabiony po przeziębionych zatokach. Cel, jaki przed sobą postawiłem to po prostu ukończyć, zwłaszcza, że 4 ukończony etap gwarantował mi zaliczenie całego cyklu i zapewnienie sobie w zasadzie 4 miejsca w swojej kategorii wiekowej na dystansie 5km. O ile jeszcze pierwsza pętla była dość szybka to jednak na drugiej deficyt sił dał już o sobie znać. Brak presji sprawił, że nie miałem dużej motywacji, by przyspieszać. Mimo to niższa niż we wcześniejszych etapach frekwencja sprawiła, że do mety dobiegłem na dobrych pozycjach 2 w swojej kategorii i 7 w open. Najważniejszą informacją okazał się jednak fakt, że jeden z zawodników, który w pierwszych etapach zajmował czołowe miejsca w naszej kategorii i w zasadzie był poza moim zasięgiem nie pojawił sie na starcie już drugi raz, a co za tym idzie nie miał możliwości ukończenia w sumie wymaganych 4 etapów. W klasyfikacji zawodów przesunie się za mnie, a ja w zasadzie już tego dnia mogłem cieszyć się z conajmniej 3 miejsca w kategorii na koniec cyklu, nawet jeśli nie pojawiłbym się na ostatnim etapie.

      O odpuszczeniu ostatniego etapu oczywiście nie mogło być mowy i stawiłem się na starcie. Po cichu liczyłem, że może finał odbędzie się już w wiosennej aurze. Niestety na prawdziwą wiosnę przyjdzie nam jeszcze chwilkę poczekać. To, co przyniosła nam pogoda tym razem to dość pochmurny i zimny dzień, a uczucie chłodu było potęgowane jeszcze bardziej przez ostry przeszywający wiatr. Specjalnych planów na swój bieg nie miałem. Tak jak wspomniałem, w zasadzie wiedziałem już że będę trzeci w swojej kategorii wiekowej i cokolwiek by się nie wydarzyło, to już nic tego by nie zmieniło. Na wyobraźnię biegaczy działał trochę zapowiadany bardzo długi podobno blisko 800-metrowy podbieg, który biorąc pod uwagę dwie pętle należało pokonać dwa razy  Postanowiłem więc pobiec dość asekuracyjnie. W zasadzie wiekszość dystansu pokonałem wraz z kolegą Irkiem, który akurat realizujac swój plan treningowy na maraton też nie biegł na 100 %.  Na podbiegach było widać wyraźnie kto jest aktualnie w lepszej formie, bo tam ewidentnie traciłem. Odrabiałem za to trochę na zbiegach. Ostatecznie na metę przybiegliśmy razem z całkiem dobrym czasem 24:17. Mimo tego długiego podbiegu, który ostatecznie nie okazał się aż taki straszny jedynie na trzecim etapie udało mi się pobiec kilkanaście sekund szybciej. Dało mi to tym razem miejsce 3 w kategorii i 4 w klasyfikacji ogólnej i tak jak wspominałem wcześniej, trzecie miejsce w kategorii w całym cyklu.  Było to niewtapliwie miłe zwieńczenie kilkumiesięcznych zmagań, zwłaszcza ze po drodze pojawiło się trochę kłopotów zdrowotnych. Cieszy oczywiście przede wszystkim miejsce, bo forma w porównaniu do zeszłego roku jest zdecydowanie słabsza, no ale wynika to głównie z mojego wyboru. Po prostu ten sezon to nie będzie sezon życiówek.

2022.11.26 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap I) – 24:30

2022.12.10 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap II) – 28:15

2023.01.14 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap III) – 24:03

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap IV) – 25:46

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI  REWOLUCJA (Etap V Finał) – 24:17

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski / SportSiedlce.pl

Tam, gdzie rodzą się życiówki

      Są na biegowej mapie miejscowości, które niewątpliwie kojarzą mi się bardzo pozytywnie. Takim miejscem jest napewno Wiązowna. Wydaje się zresztą, że nie jestem w tym odczuciach zupełnie odosobniony, bo po pierwsze zawody organizowane są na najwyższym poziomie, atmosfera jest zawsze świetna, a ponadto szybka trasa sprzyja dobrym wynikom. Nie bez przyczyny mówi się, że do Wiązowny jeździ się po życiówki. Pierwszy raz pobiegłem wiązowski półmaraton w 2020 roku. Wówczas mocno trenowałem pod kątem Półmaratonu w Gdyni, gdzie kilka tygodni później w ramach tych zawodów miały odbyć się otwarte Mistrzostwa Świata, a w których mógł pobiec każdy, nawet zwykły amator, taki jak ja. Udało się przygotować naprawdę wysoką formę i skończyło się wtedy – jak to w Wiązownej… życiówką. Potem przyszła jednak pandemia, do Półmaratonu w Gdyni już nigdy nie doszło, a ja zostałem z tą formą jak Himmilsbach z angielskim. Jedyną pamiątką, która mi wówczas z tego wszystkiego pozostała był ten ówczesny osobisty rekord.

      Mogłem się nim cieszyć dokładnie dwa lata, aż do momentu kiedy to znowu stanąłem na starcie Półmaratonu Wiązowskiego i znowu rekordem życiowym rozpocząłem najlepszy rok biegania w swoim życiu. Radość z tego wspaniałego wyniku, o którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej mogłem jedynie marzyć, bo wydawało mi się, że przekracza on już moje jakiekolwiek możliwości została mocno zmącona rozpoczętą trzy dni wcześniej wojną na Ukrainie. Atmosfera tamtych dni była dość ponura i nie sprzyjała klimatowi biegowego święta. Trudno było w takiej sytuacji się w ogóle cieszyć nawet z tak dużego osobistego sukcesu. Myślami byłem głównie na Ukrainie. Cała impreza odbyła się zresztą pod znakiem wsparcia dla tego kraju i nie było łatwo nawet na chwilę zapomnieć o tym, co dzieje się tuż obok za naszą wschodnią granicą.

      W tym roku postanowiłem pobiec w Wiązownie po raz trzeci. Niestety w zasadzie już przed startem było dla mnie jasne, że ta moja świetna pasa związana z tą miejscowością będzie musiała zostać przerwana i tym razem na pewno nie pobiegnę po życiówkę. Przede wszystkim nie jestem w takiej formie jak w zeszłym roku, gdy już od jesieni miałem mocno sprecyzowane cele na cały sezon, ogromną determinację by się z nimi zmierzyć i je po kolei realizować. Do tego sezonu podchodzę zupełnie inaczej. Oczywiście też mam sporo ciekawych planów, ale bardziej niż na biciu własnych rekordów zamierzam skupić się na czerpaniu z biegania radości. Było więc dla mnie jasne, że nie jestem przygotowany na to, by chociażby zbliżyć się do wyniku sprzed roku. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy na kilka dni przed zawodami pojawiły się małe kłopoty zdrowotne. Nienajlepsza dyspozycja, słabe samopoczucie i generalnie mocne osłabienie sprawiły, że w zasadzie do ostatniej chwili zastanawiałem się czy w ogóle powinienem biec. Pytanie, które sobie wówczas stawiałem miało charakter chyba jednak głównie retoryczny. Zdecydowałem się więc na start.

      Do Wiązowny wybrałem się tym razem z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce: Irkiem, Pawłem i Elizą. Miłe i wesołe towarzystwo w czasie drogi na pewno trochę poprawiło morale, chociaż mimo wszystko i tak nie było ono najwyższe. Ostatniej nocy słabo spałem, czułem się osłabiony i obolały. Sytuacji nie poprawiał fakt, że prognozy pogody zapowiadały chłodny dzień, a w nocy spadło trochę śniegu. Starałem się jednak nie myśleć za dużo o tych problemach i nie wiem czy to kwestia adrenaliny, czy czegoś innego, ale im było bliżej do startu to wydawało mi się, że czuję się trochę lepiej. Gdy byliśmy już na miejscu i jak zwykle na każdym kroku można było spotkać znajomą twarz, zamienić kilka zdań w zasadzie zapomniałem o swojej niedyspozycji i towarzyszących mi kłopotach.

      Bieg zacząłem tempem podobnym do tego w Sevilli. Chciałem sprawdzić jak będzie mi się biegło. Po trzech kilometrach wiedziałem jednak, że raczej będzie ciężko przebiec tak cały dystans i pewnie długo tak nie wytrzymam. Zwolniłem więc trochę. Kolejny zryw ambicji przyszedł koło 6 kilometra, gdy za moimi plecami pojawił się pacemaker na 1:50. Postanowiłem się podłączyć. Przebiegliśmy razem z 5 kilometrów. Analizując dane już po biegu mogę powiedzieć, że ze średnim tempem na półmetku udało mi się zejść poniżej 5 minut na kilometr, czyli pobiegłem ten odcinek zdecydowanie szybciej niż w Sevilli, ale było mi jednak coraz bardziej ciężko. Nie czułem się pewnie zwłaszcza, że to była przecież w zasadzie dopiero połowa dystansu. Postanowiłem więc bezpiecznie i zachowawczo wrócić do swojego rytmu godząc się z tym, że dziś mój wynik będzie powyżej godziny i pięćdziesięciu minut, co ostatnio raczej mi się nie zdarzało. Mimo, że tempo nawet jak na mnie było dość wolne, to jednak nie czułem się dobrze. Pokonanie każdego kilometra przychodziło mi z pewnym trudem. W drugiej połowie dystansu bardzo mocno przeszkadzał też wiejący w twarz wiatr, a przez chwilę zaczął nawet prószyć śnieg. Ostatni kilometr troszkę przyspieszyłem, ale nie czułem jakiejś ogromnej determinacji. Było to chyba bardziej z przyzyczajenia, w myśl zasady, że cokolwiek by się nie działo to na ostatniej długiej prostej warto jednak i tak zebrać siły i dać z siebie coś więcej.

      Na metę wbiegłem z czasem 1:53:44. Trzynaście i pół minuty wolniej niż rok temu… a mimo to naprawdę zmęczony. Trochę mi się przypomniał mój debiut z 2013 roku, gdy swój pierwszy w życiu półmaraton pobiegłem w bardzo zbliżonym czasie. No cóż… Mimo wszystko nie czuję żadnego rozczarowania. Przeciwnie. Cieszę się, że mimo niedyspozycji, złego samopoczucia i nie do końca sprzyjających warunków nie poddałem się, stanąłem na starcie i udało się zaliczyć kolejny już 35 półmaraton, choć jeszcze kilka godzin wcześniej wcale nie było to takie oczywiste. Miałem też okazję spotkać wielu biegowych przyjaciół, w tym takich niewidzianych od conajmniej kilku lat, cieszyć się z nimi ich nowymi życiówkami, których jak zwykle też nie brakowało i generalnie miło spędzić czas. Atmosfera jak co roku była wspaniała i jedyne czego mogę żałować to faktu, że niedyspozycja nie pozwoliła mi tej atmosfery do końca przeżywać. Sezon jest jednak długi i mam nadzieję, że w tym roku jeszcze nie raz będzie okazja by w pełni czerpać radość ze startów. W zasadzie to jestem o tym przekonany.

2023.02.26 Wiązowna Półmaraton:  43 PÓŁMARATON WIĄZOWSKI – 1:53:44

Zdjęcia: Fotomarton / Półmaraton Wiązowski

Złamana zasada

      Choć mam już na swoim koncie kraje odwiedzone dwa razy to jednak jest pewna zasada towarzysząca mi w moich podróżach, że staram się raczej wybierać zupełnie nowe kierunki, których nie miałem okazji jeszcze zobaczyć. Nie wiem czy to jest dobre podejście, bo czasami dany kraj jest na tyle atrakcyjny i ciekawy, czasem różnorodny, ma wiele interesujących miast i miasteczek, że kilka dni w jednym konkretnym miejscu to zdecydowanie za mało, by tak naprawdę go poznać. Generalnie mimo wszystko staram się być tu konsekwentny. Nadszedł jednak taki moment, że postanowiłem złamać tą zasadę i jeszcze raz wybrać się do kraju, w którym już byłem, czyli do Hiszpanii. Tym razem do Sevilli. Skąd nagle teraz taka decyzja? Odpowiedz jest stosunkowo prosta. Po pierwsze wiedziałem, że to przepiękne miasto, które prędzej czy później chciałbym i tak zobaczyć. Po drugie trudno mi było znaleźć fajny półmaraton w pierwszych miesiącach roku w krajach, w których jeszcze nie byłem, a na które pozwalał mi założony budżet. Ponadto w tym konkretnym przypadku pojawiła się szansa, aby tą podróż i swoją listę odwiedzonych krajów rozszerzyć o dodatkowe państwo. Mam tu na myśli Gibraltar, czyli malutkie państewko, które sąsiaduje z Hiszpanią na samym południu kontynentu europejskiego. Chciałem go odwiedzić przede wszystkim ze względu na zamiłowanie do historii, a zwłaszcza znajdujący się tam pomnik gen. Władysława Sikorskiego, który zginął u wybrzeży Gibraltaru w katastrofie samolotu w 1943 roku, jak również rolę jaką półwysep i Cieśnina Gibraltarska odegrały w czasie wojny. Co prawda jest tu pewien problem natury formalnej jak to terytorium w ogóle traktować, bo choć wykazuje on coraz większą niezależność i samodzielność, coraz częściej uznawany jest jako osobne państwo, ma swoją flagę, a od kilku lat nawet własną reprezentację piłkarską, to formalnie jednak to nadal terytorium zamorskie zależne od Wielkiej Brytanii. Myślę jednak, że biorąc pod uwagę wszystkie czynniki śmiało mogę traktować go jako osobną pozycję numer 38 na mojej liście.

     Cały wyjazd chciałem, jak to mam najczęściej w zwyczaju zorganizować samemu na własną rękę i po swojemu. Niestety, gdy zacząłem dopinać ostatnie szczegóły pojawiły się problemy. Mimo, że z Sevilli do Gibraltaru jest tylko 200km to połączenie jest dość kiepskie. Nie ma linii kolejowej, a autobusy też kursują sporadycznie. Gdy mniej więcej miesiąc przed wylotem okazało się, że nie ma już biletów na autobus w pożądanym przeze mnie terminie dotarcie do Gibraltaru stanęło pod dużym znakiem zapytania.  Nie ukrywam, że oba cele, to jest przebiegniecie półmaratonu w przepięknym hiszpańskim mieście Sevilla, jak i odwiedzenie Gibraltaru traktowałem równorzędnie i uzupełniająco się nawzajem. Brak możliwości realizacji jednego z tych elementów sprawiłby, że pewnie przynajmiej na razie zweryfikowałbym swoje plany i jeśli nie zrezygnował z nich, to przynajmniej odłożył w czasie na dużo bardziej odległą perspektywę. Byłem więc mocno rozczarowany tym faktem, ale na całkowitą zmianę planów było już zdecydowanie za późno. Szukałem różnych innych rozwiązań i na szczęście ku mojej radości niedługo potem udało się namierzyć lokalną ofertę jednodniowej wycieczki busem z Sevilli do Gibraltaru z przewodnikiem. Postanowiłem więc skorzystać, choć też nie gwarantowalo to zobaczenia pomnika Generała, gdyż na pierwszy rzut oka program wycieczki tego miejsca nie obejmował. Ostatnią deską ratunku wydawał się wolny czas podczas wycieczki przeznaczony na obiad, który chciałem wykorzystać do tego by dotrzeć tam na własną rękę. Nie mniej też nie było pewności, że z centrum uda mi się pokonać ponad 4-kilometrową trasę w godzinę w nieznanym miejscu i wrócić. Byłem jednak dobrej myśli i miałem nadzieję, że ostatecznie uda się osiagnąć wszystko, co sobie zaplanowałem. No, ale przekonać się o tym mogłem dopiero za jakiś czas. Pozostało czekać na rozwój wypadków.

      Podróż do Sevilli zacząłem już w piątek i też nie była to łatwa droga Przede wszystkim wylot miałem z Modlina z przesiadką w niemieckiej Kolonii, gdzie całą chłodną noc musiałem spędzić na lotnisku gdyż kolejny samolot miałem dopiero nad ranem. Nie było to komfortowe rozwiązanie, ale nie bardzo miałem wyjście. Nie udało mi się bowiem znaleźć bezpośredniego lotu w tym terminie w rozsądnej cenie. Noc minęła jednak w miarę szybko i rano byłem już w Sevilii. Plan zakładał w pierwszej kolejności odbiór pakietu startowego w Expo  zlokalizowanym w hali kompleksu sportowego Polideportivo San Pablo. Wiedziałem jednak, że otwiera się ono dopiero o 10. Mając ponad godzinę zapasu czasu postanowiłem wykorzystać ten fakt i podjechałem autobusem pod stadion Ramon Sanchez Pizjuan, gdzie swoje mecze rozgrywa dużyna FC Sevilla. Nadal mam sporo sentymentu do swojej dawnej pasji, ciągle jestem kibicem i lubię odwiedzać miejsca i symbole związane z piłką nożną, a w tej czerwono-zielonej wojnie między FC Sevilla, a Realem Betisem Sevilla zawsze było bliżej mi do czerwonych. No może kiedyś dawno temu za czasów Wojciecha Kowalczyka, który grał w Betisie moja sympatia rozkładała się trochę inaczej. Ale kiedy to było…? Jakby to nie zabrzmiało… jeszcze w zeszłym stuleciu.

      Po zrobieniu kilku zdjęć poszedłem odebrać swój pakiet na bieg. Spedziłem tam trochę czasu i potem autobusem pojechałem już do centrum. Biorąc pod uwagę dość napięty harmonogram tego wyjazdu postanowiłem rozpocząć zwiedzanie od razu pierwszego dnia nawet kosztem utraty sił i zmęczenia organizmu przed zawodami. Byłem skłonny zapłacić tą cenę zwłaszcza, że w Sevilli planowałem pobiec spokojnie, na luzie. Plan mojego zwiedzania zakładał, że przynajmniej do połowy miejsc, które chciałbym w tym mieście zobaczyć uda dotrzeć się już pierwszego dnia. Tak się jakoś ułożyło, że chyba najbardziej atrakcyjne miejsce, czyli Plaza de Espana (Plac Hiszpański) udało mi się odnaleźć w pierwszej kolejności. Nie ukrywam, że ten plac który powstał tu blisko 100 lat temu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Poza urokliwym kompleksem budynków z Pałacem Hiszpańskim (Palacio Espanol) i z dwoma wieżami na czele ważnym elementem jest ciągnący się wokół niego kanał, po którym pływają łódki, a także cztery mostki symbolizujące królestwa – Aragonię, Navarre, Leon i Kastylię. Dodatkowo wiele elementów na placu wyłożonych jest ręcznie malowanymi kolorowymi płytkami azulejos, znanymi mi już chociażby z Porto. Uroku dodają też tu niezliczone, zaparkowane w oczekiwaniu na turystów kolorowe dorożki konne i ogromna fontanna w centralnym miejscu placu. Wszystko to razem robi przepiękne wrażenie, co doceniają także filmowcy. Ciekawostką jest bowiem fakt, że Plac Hiszpański wykorzystywany był do produkcji wielu filmów. Te najbardziej znane to „Gwiezdne Wojny”, a konkretnie cześci “Mroczne widmo” oraz “Atak klonów”, jak również “Lawrence z Arabii” czy “Dyktator”.  Nie dziwi mnie to wcale, bo to miejsce jest po prostu filmowe, żeby nie powiedzieć bajkowe. Czasami jest tak, że widzimy coś na pięknych zdjęciach, a potem na żywo czujemy małe rozczarowanie, bo na obrazku wydawało nam się to dużo ładniejsze. Z Plaza de Espana jest wręcz odwrotnie. Jak tu bowiem przenieść i zmieścić na jednym zdjęciu na przykład caly kompleks znajdujący się na tym przepięknym placu wraz z jego wszystkimi tak wspaniałymi elementami i szczegółami? Niewykonalne…

      Podążając dalej wzdłuż przepływającej przez środek miasta rzeki o dość interesującej nazwie Gwadalkiwir dotarłem do miejsca, którego nie miałem na swojej liście do odwiedzenia, a konkretnie do pięknego XVII-wiecznego Palacio de San Telmo. Jak się potem dowiedziałem pałac aktualnie jest siedzibą tutejszego rządu. Trochę dalej natknałem się na równie wspaniałą wybudowaną jeszcze w 1220 roku wieżę Torre del Orro. Pierwotnie była ona podobno w całości pokryta płytkami w kolorze złota.  Hmm… aż trudno to sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać. W końcu dotarłem także do drugiego punktu ze swojej listy Plaza de Toros de Sevilla, czyli zbudowanej między XVIII, a XIX wiekiem areny walk byków.  Arena mieści podobno około 12 000 widzów, choć z zewnątrz na aż tak dużą zdecydowanie nie wygląda. To miejsce także pojawiło się w kilku produkcjach filmowych, jak chociażby w filmie “Noc i dzień” z Tomem Cruisem i Cameron Diaz. Choć szczerze powiedziawszy zupełnie nie rozumiem tej hiszpańskiej tradycji, nie popieram i uważam za niepotrzebne okrucieństwo to samo miejsce warto zobaczyć.

      Kierując się już powoli do hostelu po drodze na jednym z placów natknąłem się na tancerkę dającą pokaz flamenco. Pani swym zmysłowym tańcem przyciągała wielu gapiów. Dałem skusić się także i ja i zatrzymałem się na chwilę.  Potem dotarłem do Katedry Najświętszej Marii Panny w Sevilli. Ta katedra, która powstała w miejscu meczetu jest jednym z najwspanialszych kościołów gotyckich na świecie. Do zdobienia ołtarza podobno wykorzystano 3 tony złota. Na szczycie wieży znajduje się czterometrowa figura kobiety z palmą i półokrągłym sztandarem będącą alegorią triumfu wiary chrześcijańskiej nad islamem. Budowa obiektu trwała podobno blisko 100 lat. Zakończono ją w 1506 r., jednak prace wykończeniowe zajęły budowniczym niemal kolejne cztery wieki. Nie dziwi mnie to biorąc pod uwagę jej rozmiary, a także precyzję wykonania tysiący drobnych szczegółów i elementów ją tworzących. Muszę przyznać, że to zdecydowanie jedna z najpiekniejszych katedr jakie do tej pory widziałem. Tuż obok niej znajduje się pałac królewski Alkazar, którego korzenie sięgają XI wieku. Łączy on w sobie zarówno architekturę islamską, jak i chrześcijańską. To tutaj Krzysztof Kolumb został przyjęty przez Izabelę Kastylijską i Ferdynada Aragońskiego po podróży do Ameryki. Tak jak podróż Kolumba doprowadziła go ostatecznie do Alkazar, tak i ja swoje sobotnie zwiedzanie zakończyłem w tym miejscu. Więcej atrakcji na ten dzień już nie przewidziałem. Poszedłem do hostelu i postanowiłem odpocząć, nie tylko po dniu zwiedzania, ale także, a może przede wszystkim po nieprzespanej nocy na lotnisku.

      Następnego dnia o 9 rano bieg. Start zlokalizowany był w okolicy Paseo de la Delicias. Z mojego hostelu to około 3 kilometry. To co ciekawe to fakt, że najważniejsze i najciekawsze budynki w tej okolicy mają nazwy pochodzące od krajów Ameryki Południowej, czy Środkowej. I tak można tu odnaleźć na przykład Kolumbię, Gwatemalę, Meksyk, jest pawilon brazylijski i wiele innych. Swój budynek, zresztą chyba jeden z piękniejszych ma także Argentyna. Miałem jeszcze trochę czasu do startu, więc mogłem je podziwiać. Niepokoiły mnie natomiast trochę warunki atmosferyczne. Przyznam szczerze, że planując ten wyjazd nie spodziewałem się, że rano będzie tak zimno. Trafiłem na wyjątkowo chłodne poranki i chyba na usłyszane gdzieś stwierdzenie “w gorącej Hiszpanii” gdzieś w głębi duszy zacznę się uśmiechać, bo biegałem już w różnych krajach, o rożnej porze roku, ale  nie przypominam sobie, żebym podczas któregoś wyjazdu tak marzł. Być może wynikało to trochę z obniżonej wrażliwości na chłód z powodu złapanego jeszcze przed wyjazdem przeziębienia, do tego doszła też przecież chłodna noc na lotnisku, czy też nie do końca dogrzany pokój w hostelu, ale prognozy pogody zakładały także temperaturę 2 stopni w momencie startu i były to warunki, na które przynajmniej psychicznie nie byłem przygotowany. Przed samym startem długo nie mogłem się zdecydować jak się ubrać i chyba ze dwa razy zmieniałem decyzję, by ostatecznie z dużymi obawami, ale z powrotem przebrać się w koszulkę z krótkim rękawem. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że była to chyba słuszna decyzja, bo choć przez cały bieg nadal było chłodno to jednak potem zrobiło się już trochę cieplej. Tak czy inaczej w czasie biegu zimno mi nie doskwierało.

      Dużych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Początek sezonu, brak specjalnych przygotowań, nie do końca wysoka forma, a przede wszystkim chęć podziwiania miasta sprawiły, że postanowiłem pobiec ten bieg raczej spokojnie. Pierwsze kilometry prowadziły tym samym szlakiem, który pokonywałem sparerując poprzedniego dnia. Minąłem siedzibę rządu przy Paseo de Roma, Złotą Wieżę, arenę walk byków. Biegłem w miarę komfortowym tempem. Pięć kilometrów pokonałem w około 26 minut, po dziesięciu tempo było podobne, bo zajęły mi one niespełna 53 minuty. Po drodze minęliśmy miejsce, które dopiero planowałem odwiedzić, ale rozpoznałem je ze zdjęć – Las Setas de Sevilla, czyli po prostu Parasol, o którym więcej opowiem trochę później oraz znowu katedrę. W pewnym momencie gdzieś w połowie dystansu postanowiłem trochę przyspieszyć, by spróbować jednak złamać na mecie 1:50. Nie od razu było widać efekty, ale też nie byłem jakoś bardzo zdeterminowany. Dopiero mniej więcej od 15 kilometra zdecydowałem się naprawdę podkręcić tempo i od tego momentu w zasadzie każdy kolejny kilometr, aż do samej mety był coraz szybszy. Na ostatnim odcinku po przepięknym Plaza de Espana bieg był trochę utrudniony przez dość kretą trasę i wąsko ustawione barierki. Skrzydeł dodawał za to żywiołowy doping kibiców, których setki, a może nawet i tysiące zgromadziły się w tym szczególnym miejscu. Ostatecznie do mety zlokalizowanej dwa kilometry dalej dobiegłem niemalże w punkt, bo z czasem 1:49:39. Chwila odpoczynku, kilka pamiątkowych zdjęć i powrót do hostelu. Na popołudnie zaplanowałem jeszcze dwa punkty obowiązkowe, czyli wspomniany już wcześniej Las Setas de Sevilla oraz Casa de Pilatos (Dom Piłata). Pierwszy z nich, czyli Parasol to charakterystyczna budowla, która stała się już właściwie symbolem Sevilli. Jest unikatowa i przez to z łatwością rozpoznawalna. Jest punktem obowiązkowym dla każdego turysty w tym pięknym mieście. To drewniana konstrukcja o wymiarach 150 na 70 metrów, a jej wysokość wynosi około 26 metrów. Jest zatem naprawdę duża. Ponoć jest największą drewnianą konstrukcją na świecie. Dom Piłata natomiast to w zasadzie pałac, którego nazwa pochodzi od tego, że w XVI wieku właśnie przed tym budynkiem znajdowała się pierwsza stacja drogi krzyżowej podczas procesji. Był to już ostatni element mojego niedzielnego zwiedzania. Mogłem wracać do hostelu.

      Następnego dnia czekała mnie wycieczka do Gibraltaru. Niestety prognozy pogody nie były najlepsze. Zapowiadano dość chłodny dzień i przede wszystkim możliwe opady deszczu. Zastanawiałem się też czy wyjazd ułoży się na tyle dla mnie korzystnie, że uda się dotrzeć do pomnika gen. Sikorskiego, czy też jednak okaże się to ostatecznie niemożliwe. Duetem, który obsługiwał naszą wycieczkę była Lola (za kierownicą busa) i wyjątkowo rozgadana Petra (chyba Brytyjka). Na krótkim postoju, który wypadł mniej wiecej w połowie drogi zapytałem Ją czy będziemy w okolicy pomnika, bo bardzo mi zależy, aby go zobaczyć. Odpowiedziała od razu pytaniem “czy jestem z Polski?”, bo podobno to standardowa kwestia poruszana przez naszych rodaków. Ku mojej nieskrywanej radości okazało sie, że realizując plan wycieczki będziemy tuż obok, gdzie jest jeden z najbardziej znanych punktów widokowych. Bardzo mnie to ucieszyło. Od początku nie ukrywałem przecież, że to jeden z dwóch podstawowych celów mojego wyjazdu. Niestety jeszcze przed przejazdem przez granicę rozpętała się prawdziwa ulewa z wichurą, która zaczynała odbierać nadzieję na sukces tej wyprawy. Wydawało się przez chwilę, że ostatecznie burzy to plany odwiedzenia nie tylko pomnika Generała, ale w ogóle plany całej wycieczki, gdyż mimo, że miałem ze sobą parasol to trudno było sobie wyobrazić spacerowanie po mieście w taką pogodę. Z tego co powiedziała nam Petra to istniało ryzyko, że plan naszego wyjazdu w ogóle zostanie skrócony, gdyż podobno fale były tak duże, że dotarcie do niektórych miejsc (w tym niestety pominika) mogło stać się niemożliwe. Deszcz jednak długo nie popadał, wiatr się trochę uspokoił, a potem choć nadal bardzo wietrznie to zrobiło się dość ładnie i można było kontynuować odkrywanie Gibraltaru. Uff… Odetchnąłem, bo przez chwilę byłem już trochę zrezygnowany.

      Busa zostawiliśmy po stronie hiszpańskiej. Zdecydowanie lepiej i szybciej jest przekraczać granicę pieszo. Kontrola graniczna wówczas skraca się w zasadzie do kilku minut. Zaraz po przejściu na gibraltarską stronę skierowaliśmy się w stronę centrum. Idąc tak nagle okazało się, że tak naprawdę idziemy środkiem pasa startowego lotniska. Tutejsze lotnisko to ewenement na skalę światową. Przede wszystkim ze względu na straszny wiatr jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie. Po drugie w poprzek pasa startowego przebiega czteropasmowa droga, przez którą przejeżdza codziennie niezliczona masa samochodów. W momencie gdy ląduje tu jakiś samolot, a dzieje się to kilkanaście razy dziennie droga jest zamykana i nieprzejezdna nawet na dwie godziny. Idąc dalej dotarliśmy do głównego placu Gibraltaru – Grand Casamates. To miejsce, na którym zlokalizowanych jest wiele barów, pubów i restauracji. Swoja nazwę zawdziecza on otaczającym go bomboodpornym skalnym barakom wybudowanym tutaj w XIX wieku przez Brytyjczyków. Krótki spacer po głównym deptaku, a potem przyjechał po nas swoim busem lokalny przewodnik Daniel. Pierwszym punktem naszej wycieczki było miejsce z pomnikiem Sikorskiego tuż obok. Na szczęście udało się tam dotrzeć. Bardzo mnie to ucieszyło. Byliśmy tam tylko 10 minut, ale mi to wystarczyło. Najważniejsze, że tam byłem.  Ciekawostką jest fakt, że przy sprzyjającej pogodzie widać stąd oddaloną o 24 kilometry Afrykę. 

      Kolejnym punktem naszej wycieczki była Skała Gibraltarska, czyli jurajska, wapienna góra, wznosząca się na 426 m n.p.m. Większość Skały Gibraltarskiej zajmuje rezerwat przyrody, w którym żyje m.in. około 250 małp mogotów. Są one jedynymi wolnożyjacymi małpami w Europie. Legenda mówi, że jeżeli małpy znikną z Gibraltaru to Wielka Brytania straci tą enklawę. Brytyjczycy traktują tę legendę niezwykle poważnie do tego stopnia, że już od 1915 roku przez obie wojny światowe małpy znajdowały się pod opieką brytyjskiego wojska. Jedną z najważniejszych poza magotami atrakcją Gibraltarskiej Skały jest niewątpliwie Jaskinia Św. Michała. Urządzono w niej salę koncertową o świetnej akustyce wynikającej z doskonałego rozpraszania fal dźwiękowych na nieregularnych powierzchniach ścian i stropów, z których zwieszają się liczne stalaktyty.  Gdy do tego dorzucimy multimedialny pokaz świateł robi to niesamowite wrażenie. Muszę przyznać, że gdyby przyszło mi zwiedzać Gibraltar na własną rękę za pewne bym odpuścił ten punkt nie doceniając tego, co może zaoferować. Natomiast biorąc pod uwagę, że był on w programie naszej wycieczki to miałem okazję go zobaczyć i szczerze powiedziawszy muszę przyznać, że byłem pod ogromnym wrażeniem. Odczucia są niesamowite. Wizyta w jaskimi w zasadzie zakończyła naszą wycieczkę po Gibraltarze. Jeszcze tylko godzina wolnego czasu na posiłek, zakup pamiątek i powrót do Sevilli.  

      Na ostatni dzień swojego pobytu w Hiszpanii szczególnych planów już nie miałem. Co chcialem to zwiedziłem, na czym mi zależalo to zobaczyłem. Na lotnisku musiałem być dopiero po południu, a żal było siedzieć w hotelu. Tak więc poza zakupem pamiątek ostatnie godziny przed powrotem spontanicznie postanowiłem wykorzystać do odwiedzenia drugiego stadionu Estadio Benito Villamarin, na którym swoje mecze rozgrywa Real Betis. W sumie mój plan pobytu w Sevilli nie obejmował tego punktu, ale przejeżdzając podprzedniego dnia obok w drodze do Gibraltaru i zdajac sobie sprawę, że jest zlokalizowany stosunkowo niedaleko postanowiłem dorzucić do programu także i ten stadion. Drogę w obie strony pokonałem na piechotę, a po dwóch godzinach byłem  z powrotem w hostelu. Zabrałem rzeczy i wyruszyłem na lotnisko. Niestety przede mną znowu długa, nocna podróż z przesiadką, tym razem w Londynie i znowu przez Modlin… 

      Trudy tej długiej drogi za pewne byłoby mi znacznie ciężej znieść, gdyby nie przypadek i zupełnie niespodziewane, miłe towarzystwo. Gdy zajęliśmy już miejsca w samolocie i przygotowywaliśmy się powoli do startu na nadgarstku współpasażera obok dostrzegłem opaski z polskimi napisami. Gdy oprócz tego zauważyłem zegarek Garmina, długo nie musiałem kojarzyć faktów i stało się dla mnie jasne, że mam do czynienia z biegaczem. Zaczęliśmy rozmawiać i rzeczywiście, tak jak przypuszczałem okazało się, że związany z Sekcją Biegową Ruch Izbica Marek także przebiegł ten bieg, a wraz z nim jego brat Damian i kolega Paweł. Oni także znajdowali się w tym samolocie. Dzięki rozmowie, wymianie wrażeń, doświadczeń czas minął dużo szybciej. Swoja drogą to niezły zbieg okoliczności. Nie było chyba zbyt wielu Polaków na tym biegu, nie wracałem też bezpośrednio po zawodach, a dopiero po trzech dniach i w naszym samolocie także trudno było wypatrzeć biegaczy, a okazało się że przyszło nam nawet siedzieć obok siebie. Z drugiej strony podczas swoich wypraw przeżyłem już tak  duże zbiegi okoliczności, że chyba nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Operacja Sevilla-GIbraltar, dobiegła końca, ale koniec jednego jest zawsze początkiem drugiego… Tak więc… Odliczanie czas zacząć..

2023.01.29 Sevilla (Hiszpania) Półmaraton: EDP MEDIO MARATHON DE SEVILLE – 1:49:39


Więcej zdjęć z Sevilli:


Więcej zdjęć z biegu :


Więcej zdjęć z Gibraltaru:


Dla Karolka

      Zdarzają się czasem zawody, w których kompletnie nie chodzi o to, by pobiec szybko. Nie chodzi w nich też o to, by zająć jakieś wyjątkowo dobre miejsce. Zdarzają się zawody, w których najważniejsza jest chęć niesienia pomocy i solidarność środowiska biegaczy. Start w takich zawodach zawsze jest wyjątkowy i lubię w nich uczestniczyć. Bedąc częścią tej życzliwej i zawsze otwartej na to, by wspierać się nawzajem społeczności, traktuje udział w tego typu wydarzeniach jako pewne zobowiązanie i daje mi on sporą satysfakcję.

      Już niemalże noworoczną tradycją stało się, że Stowarzyszenie Grupa Biegaczy Skórzec Biega rozpoczyna biegowy sezon w naszej okolicy wydarzeniem charytatywnym. Rok temu pomoc była skierowana do Lenki, która już od pierwszych chwil swojego życia musiała zmierzyć się z chorobą, a przez kolejne lata walczyć o normalne życie. Tym razem biegacze GBSB i ich goście postanowili pomóc synowi swojej klubowej koleżanki – Karolkowi, który urodził się z zespołem Downa. Zgodnie z zasadą “wszystkie ręce na pokład” w niesioną Karolkowi pomoc włączyło się naprawdę wielu ludzi dobrej woli. Poza wspomnianym już stowarzyszeniem, biegaczami, rowerzystami i zawodnikami Nordic Walking z bliższej lub dalszej okolicy, którzy licznie stawili się na starcie tych zawodów, a także przekazali wiele rzeczy na licytacje, tradycyjnie pomagała też Ochotnicza Strażą Pożarna, sąsiedzi i wielu innych ludzi, którzy przyłożyli swoją ciegiełkę do tego, by zorganizować to wydarzenie i podnieść jego atrakcyjność. W pomoc włączyła się także firma odpowiedzialna za pomiar czasu i wyniki, która swoje zadanie tym razem wykonała zupełnie za darmo. Było to możliwe dzięki temu, że przy organizacji tych zawodów użyto chipów i numerów startowych, które pozostały niewykorzystane po wielu innych imprezach sportowych z minionego sezonu. Muszę przyznać, że spotkałem się z taką sytuacją po raz pierwszy, ale biorąc pod uwagę charakter wydarzenia jest to bardzo ciekawa i słuszna inicjatywa, która z jednej strony pozwoliła ograniczyć koszty, a z drugiej zasilić w większym stopniu pulę zebranych środków na podstawowy cel imprezy. 

      Wyjątkowe okazały się być także medale. Tym razem przybrały one charakter poduszeczki z nadrukiem. Mama Karolka na codzień zajmuje się krawiectwem i taki oryginalny i niepowtarzalny medal, który otrzymał każdy uczestnik miał być Jej osobistym wkładem i dowodem wdzięcznosci rodziców za okazane wsparcie dla syna. Mam nadzieję, że zgromadzone środki okażą się być znaczącą pomocą dla Karolka i dużym wkładem w opiekę nad Nim dla Jego rodziców. Niewątpliwie radosnym widokiem był również fakt, że wśród kibiców można było dostrzec uśmiechniętą i spacerującą za rekę ze swoim tatą Lenkę, którą wspieraliśmy rok temu. Cieszę się, że sprawy Lenki idą w dobrym kierunku i także trzymam kciuki.

      Już na sam koniec jedynie z kronikarskiego obowiązku napiszę, że około dwunastokilometrową polno-leśną trasę biegnąc przez zdecydowaną większość dystansu dość swobodnym i luźnym tempem udało mi się pokonać w czasie 59:47. Małego psikusa sprawiła pogoda, gdyż w ostatnich dniach aura przypominała bardziej kwiecień, niż styczeń, a w noc poprzedzającą zawody spadł obfity śnieg. Fakt ten w połączeniu z dodatnią temperaturą sprawił, że trasa miejscami była pokryta ogromną ilością błota i była dość ciężka. Najbardziej biegaczom dawał się we znaki chyba początkowy fragment wiodący przez pole, gdzie było naprawdę grząsko i ślisko. Gdy wbiegliśmy w las było już zdecydowanie łatwiej. Na ostatnich kilometrach postanowiłem zdecydowanie przyspieszyć i na metę wbiegłem niemalże równo godzinę od momentu startu. Wynik jednak nie miał dziś absolutnie żadnego znaczenia.

2023.01.07 Dąbrówka Nowa 12km: 6 NOWOROCZNY BIEG CHARYTATYWNY   – 59:47

Zdjęcia: SportSiedlce.pl / własne

Z rozmachem

      Jedenastego listopada, jak co roku Polacy obchodzą Święto Niepodległości. To już 104 lata jak nasza Ojczyzna odzyskała wolność. W moim przypadku już się tak utarło, że obchodzę ten dzień tak, jak najbardziej lubię i potrafię, czyli na sportowo uczestnicząc w biegach niepodległościowych. W tym roku moje świętowanie nabrało dużego rozmachu, gdyż w sumie udało mi się zaliczyć, aż trzy związane z tą rocznicą imprezy, a jak się okazało pojawiły się też pewne sukcesy. Zaczęło się od Niepodległej Piątki w Warszawie jeszcze w poprzednią niedzielę. której poświęciłem osobny wpis. W piątek wybrałem się na X CEGŁOWSKI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI. Natomiast na sobotę zostawiłem już sobie zupełnie towarzysko start w niepodległościowej edycji Parkrun Skórzec.

      Cegłowski Bieg to w zasadzie moje ostatnie większe oficjalne zawody w tym roku. Startowałem tu już po raz drugi, a debiutowałem w 2021. Już od kilku lat na to wydarzenie zapraszał mnie mocno związany z Cegłowem mój bardzo bliski kolega ze studiów Marcin. Trochę to trwało, ale w końcu wypadało z tego zaproszenia skorzystać, a ponieważ była to bardzo udana i miła impreza w tym roku postanowiłem wystartować raz jeszcze.  Szczególnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Dystans 11 kilometrów z małym hakiem oraz leśna specyfika trasy sprawiały, że raczej nie było mowy o bieganiu na wynik. Nie ma zresztą za bardzo do czego go porównywać, bo dystans choć symboliczny to zupełnie nietypowy. Bardziej więc mi zależało na miejscu.  Pamiętałem, że rok temu mimo słabszej formy, niż teraz pobiegło mi się całkiem dobrze. Było znacznie powyżej oczekiwań i z czasem 56:05 udało się wówczas zająć 5 miejsce wśród czterdziestolatków i 27 w klasyfikacji Open. Strata do pierwszej trójki w kategorii była jednak bardzo duża, wówczas nie na moje możliwości. W tym roku jestem zdecydowanie w lepszej dyspozycji, więc jakoś po cichu zacząłem myśleć o tym, by może powalczyć o podium. Niestety im było bliżej zawodów tym wydawało mi się to coraz bardziej nierealne. Na liście startowej w mojej kategorii wiekowej zapisanych było 21 panów. W zasadzie nikogo nie znałem i nie byłem w stanie jakby oszacować ich możliwości, ale większość miała wpisaną przynależność klubową co sugerowało, że nie są to przypadkowe osoby, ale raczej regularnie trenujące. Trudno było więc nastawiać się na spektakularne sukcesy.

      Do Cegłowa, a w zasadzie do Mieni, bo sam bieg organizowany był na terenie tej miejscowości podobnie jak rok temu wybrałem się pociągiem dodatkowo zabierając ze sobą rower. Towarzyszył mi klubowy kolega Leszek. Pogoda wydawała się być bardzo dobra do biegania. Nie było zimno. Nie wiało. Nie padał deszcz. Jedynie wczoraj trochę popadało efektem czego spodziewałem się trochę błota na trasie, ale ostatecznie nie było tak źle. Wydawało się, że może być zdecydowanie gorzej. Przed startem odbyły się krótkie oficjalne uroczystości związane z dzisiejszym świętem, po których wszyscy odśpiewali hymn Rzeczypospolitej Polskiej – Mazurka Dąbrowskiego, a następnie złożono wieniec i zapalono znicz przy pomniku Powstańców Styczniowych. Ich pomnik znajduje się nieopodal w lesie, przez który wiodła w zasadzie cała trasa zawodów. Na liście startowej biegu głównego w sumie pojawiło się około 100 osób. Nie było więc zbytnio tłoku. Stawka dość szybko się rozciągnęła, ale przez pierwsze cztery kilometry biegłem w 6- może 7-osobowej grupie. Bardzo mi odpowiadała taka sytuacja, zwłaszcza, że tempo było dość szybkie, ale zbliżone do tego, jakie chciałem. Planowałem biec około 4:30 na kilometr i tak mniej więcej to wyglądało.

      Po czterech kilometrach nasza grupa się trochę rozerwała. Część uciekła do przodu, część została z tyłu. Ja zostałem z zawodnikiem, który wydawało mi się, że może być z mojej kategorii wiekowej. Przez pewien czas to ja dyktowałem tempo naszego biegu. W pewnym momencie postanowiłem go przetestować i przyspieszyłem. Utrzymał się za mną. Gdy zwolniłem wyprzedził. Wiedziałem już, że ciągle ma dużo sił. Uznałem więc, że od tego momentu biegnę już tylko na miejsce i postanowiłem dostosować się do Jego tempa biegu. Z tyłu nikt wówczas nam nie zagrażał, a wydawało mi się, że na mecie na finiszu po moich ostatnich intensywnych treningach pod kątem piątki to ja mogę być szybszy. Było to o tyle istotne, że jakoś intuicja podpowiadała mi, że może to być walka o 3 miejsce w kategorii i czułem, że powinienem brać to pod uwagę. Mój rywal momentami trochę zwalniał. Nie wiem czy to był efekt tego, że brakowało mu sił, czy po prostu chciał, abym to ja znowu nadawał tempo. W każdym razie na tym etapie biegu nie byłem tym zainteresowany. Przebiegliśmy razem ze cztery kilometry. Koło 8 kilometra dołączył do nas jak się dowiedziałem już po biegu Robert, tym razem już na pewno z mojej kategorii wiekowej, choć wtedy mogłem się tego jedynie domyślać. Od razu było widać, że biegnie znacznie szybciej od nas. Przyspieszyłem więc i ja, by się za Nim utrzymać. Efekt był taki, że znowu biegliśmy we dwójkę, gdyż mój wcześniejszy towarzysz tego tempa od razu nie wytrzymał.

      Jak już rozmawialiśmy na mecie Robert także próbował mnie sprawdzać momentami przyspieszając jeszcze bardziej, choć muszę nieskromnie przyznać, że sobie z tym radziłem i bardzo długo nie robiło to na mnie wrażenia. Miałem wtedy jeszcze zapas, a cały czas brałem pod uwagę, że mogą ważyć się losy podium w naszej kategorii. Tym razem jednak byłem w o tyle mniej korzystniejszej sytuacji, że biorąc pod uwagę warunki fizyczne byłem przekonany, że na finiszu raczej nie będę faworytem i ciężko byłoby mi wyjść zwycięsko z tej walki. Gdy pokonaliśmy mniej więcej 10 kilometrów nie widząc szansy na znaczne poprawienie tempa swojego biegu i ucieczkę, bo dla mnie było już i tak szybko, a biegło się już zdecydowanie ciężej trochę odpuściłem i godząc się z porażką zacząłem kontrolować swoje miejsce patrząc, czy nikt mi nie zagraża z tyłu. Do mety dotarłem 17 sekund za Robertem z czasem 50:28. W sumie nie wiedziałem, na którym miejscu dobiegłem, ale miałem wrażenie, że w tym roku stawka była duża bardziej wymagająca niż w 2021 i mimo, że poprawiłem swój wynik o 5 i pół minuty to raczej i tak nie da mi to podium w kategorii. Jakoś w głębi serca znając swoje szczęście czułem , że może to być miejsce 4, a tego bym chyba nie chciał, bo było by mi żal, że to trzecie było w sumie tak blisko, a podium przeszło mi koło nosa w zasadzie bez próby ostrej walki. To miejsce zawsze boli. Na szczęście los okazał się dla mnie dużo bardziej łaskawy, bo gdy pojawiły się oficjalne wyniki okazało się, że Robert w naszej kategorii był pierwszy, a ja drugi. W klasyfikacji Open dało mi to tym razem 12 lokatę.

      Muszę przyznać, że takiego obrotu kompletnie się nie spodziewałem. Byłem przekonany, że nasza walka to była bardziej walka o 3, może o 4 miejsce w kategorii i ja tą walkę przegrałem. Tymczasem okazało się, że stawka tej naszej walki była zupełnie inna – zwycięstwo. Czy czuje się rozczarowany, że jednak nie wykrzesałem z siebie jeszcze dodatkowych sił, a chyba takie były i nie spróbowałem utrzymać się do samego końca i walczyć o pierwsze miejsce na szybkim finiszu? Nie, nie żałuję. Ten wynik jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem i przemiłą niespodzianką. Myślę zresztą realnie oceniając sytuację, że na finiszu moje szanse były i tak bardzo małe, a dla mnie ogromną satysfakcją jest fakt, że w zasadzie do samego końca walczyłem z kimś kto życiówkę na 5 kilometrów ma w okolicach 18, a ja dopiero w tym roku zszedłem poniżej 21 minut. Jeszcze rok temu z takimi biegaczami widziałem się jedynie na starcie i potem dopiero na mecie. Tutaj walczyłem jak równy z równym prawie do samego końca.

      Oczekując na dekorację można było porobić zdjęcia,  podelektować się specjałami, które czekały na mecie na biegaczy wliczając w to przepyszne Rogale Marcińskie, a także porozmawiać i wymieniać wrażenia z biegu. Nie przydarza mi się to często, ale to zawsze miła sytuacja, gdy gdzieś na zawodach spotyka się kogoś, kogo się nie zna, nigdy się wcześniej nie spotkało, a kto jak się okazuje mnie rozpoznaje, śledzi mojego bloga i docenia. Ja także doceniam, dlatego dziękuję i pozdrawiam, tych których miałem okazję spotkać w piątek, kiedyś w przeszłości i spotkam jeszcze w przyszłości, a którzy znajdują czas by śledzić moje biegowe przygody i zmagania. Pozdrawiam serdecznie.            

      Na sam koniec chciałbym nawiązać do tego co dzisiaj najważniejsze, czyli dzisiejszego święta. Obchodząc kolejne rocznice odzyskania niepodległości często słyszymy o tym, jak nasza wolność nie jest dana nam raz na zawsze, że trzeba ją stale pielęgnować i o nią walczyć. Zwykle te słowa nie do końca do nas trafiają i traktujemy je jak oklepany banał. Dopiero sytuacje takie jak brutalna agresja Rosji i wojna na Ukrainie otwierają nam oczy i pokazują jak ważne jest to, aby te słowa rozumieć i się nimi kierować nie tylko od święta, ale także na co dzień. Pamiętajmy o tym.

2022.11.11 Cegłów/Mienia 11,5km: X CEGŁOWSKI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – 50:28

Zdjęcia: Vincec Foto Sport / Gmina Cegłów / własne


Niepodległa piątka

     W sierpniu po Piątce z Żołnierzem mimo poprawienia swojego oficjalnego rekordu na dystansie 5 kilometrów (21:31) nie byłem do końca zadowolony. Trudno było być zadowolonym, bo znając swoje aktualne możliwości miał być wynik w okolicach 21 minut, a może nawet poniżej. Dlatego też w zasadzie od razu zaczęło się gorączkowe poszukiwanie kolejnych zawodów na tym dystansie jeszcze w tym roku, gdzie mógłbym próbować dalej wykorzystać życiową formę i śrubować swoje własne rekordy. Wybrałem warszawski Bieg Ursynowa, Biegiem przez Platerów, a ostatnią szansą, gdyby wcześniej coś poszło nie tak miała być Niepodległa Piątka. Gdy jednak najpierw w Warszawie udało się pierwszy raz  w życiu złamać 21 minut (20:57), a potem w Platerowie jeszcze raz znacznie poprawić ten wynik (20:26) ciśnienie nałożone na samego siebie zdecydowanie spadło i presja na wynik nie była już tak duża. Przeciwnie. Czułem, że w tym roku na tym najkrótszym dystansie osiągnąłem zdecydowanie więcej niż mogłem sobie nawet wymarzyć, dlatego w tym ostatnim biegu mogłem po prostu zagrać Vabank i zawiesić sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tą poprzeczką miało być złamanie 20 minut. Od maratonu w Poznaniu miałem trzy tygodnie, aby się skupić tylko i wyłącznie na tym konkretnym biegu i dobrze się przygotować. Być może nie wszystko poszło idealnie, bo po drodze przytrafiło się małe przeziębienie, ale generalnie mam poczucie, że zrobiłem w tym czasie naprawdę bardzo dużo. Cały czas widziałem też progres na treningach. Pozostało więc jedynie powiedzieć “sprawdzam” i po prostu pobiec ile sił w nogach.

      Co ciekawe poza tym, że Niepodległa Piątka była sportową formą uczczenia kolejnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości to te zawody miały także rangę Otwartych Mistrzostw Polski na dystansie 5 kilometrów. Tym bardziej mobilizowało to do tego, by dać z siebie wszystko i pobiec naprawdę na miarę swoich możliwości. Taki był cel, a towarzyszyć w jego realizacji miał mi kolega Jacek. Nasze drogi w tym roku krzyżowały się wielokrotnie na różnych zawodach począwszy od Wiązownej w lutym, aż po Platerów w październiku. Często też razem trenowaliśmy. Obaj mamy bardzo zbliżone możliwości, choć Jacek jest odrobinę szybszy. Być może dlatego dla obu z nas te wspólne treningi były bardzo owocne, mobilizujące i mam wrażenie, że wiele nam dały, a przynajmniej mi. Obok nas na liście startowej mogłem odnaleźć też wielu innych biegowych przyjaciół i znajomych. Takich, których spotykam na co dzień, ale też takich niewidzianych od lat, jak na przykład Piotr, którego poznałem przy okazji wyjazdu na Bieg na Monte Cassino w 2014 roku. Miło się było znowu zobaczyć.

      Bieg był podzielony na tury po 200 osób. My wybraliśmy dla siebie turę numer XIII. Nie licząc tych dla elity, wśród której znalazła się w zasadzie cała aktualna polska czołówka, teoretycznie najszybszą. Uznałem, że w perspektywie walki o dobry wynik to może być istotny szczegół by biec z szybkimi rywalami nawet kosztem tego, że trzeba będzie pobiec popołudniu za czym osobiście nie przepadam. Zdecydowanie wolę startować rano. Po dotarciu pod Stadion Narodowy odebraliśmy pakiety i wkrótce byliśmy gotowi na to wyzwanie. Choć starałem się pobiec ten bieg na kompletnym luzie bez nakładania na siebie jakiejkolwiek presji to jednak wydawało mi się, że przed startem podszedłem do tego poważnie, dopilnowałem wszystkich szczegółów, byłem przygotowany, zmotywowany, zdeterminowany i generalnie miałem wszystko pod kontrolą. Byłem nastawiony pozytywnie,  nie czułem jak to czasami przed zawodami bywa żadnej tremy i miało to być atutem. Podobno szybka trasa. Pogoda też wydawała się być idealna do tego, by mierzyć się z rekordami. Wszystko wskazywało na warunki idealne do tego by przynajmniej powalczyć o złamanie kolejnej bariery.

      Tymczasem z perspektywy czasu oceniam, że wiele rzeczy od samego początku poszło nie tak. Już nawet rozgrzewka nie wygląda tak, jak powinna i jak sobie założyłem, a przecież wiadomo, że im krótszy dystans tym ma ona bardziej kluczowe znaczenie. Natomiast  koszmarnym błędem, który przekreślił już jakiekolwiek szanse było ustawienie się na starcie zbyt daleko od czołówki. Wiedząc, że biegnę na tak dobry wynik powinienem stanąć w drugim, trzecim, góra czwartym rzędzie. Zająłem pozycję zdecydowanie dalej stawiając się w bardzo kłopotliwym położeniu nawet jeszcze przed startem. W takiej sytuacji nie miał żadnego znaczenia już fakt, że rozsądnie ustawiłem się po lewej stronie od wewnętrznej by biegnąc dookoła Korony Stadionu Narodowego po okręgu nadkładać jak najmniej metrów. W końcu każda sekunda mogła być na wagę złota.  Metrów faktycznie nie nadkładałem. Natomiast zaraz po starcie w zasadzie cała stawka przesunęła się do lewej krawędzi trasy skutecznie mnie blokując i powodując, że w moje poczynania wkradł się ogromny chaos. Musiałem uważać żeby się nie przewrócić i na nikogo nie wpaść. Straciłem kontrolę nad swoim biegiem w zasadzie od samego początku. Zamiast skupić się na swoim biegu, tempie, technice i innych ważnych rzeczach musiałem myśleć o tym jak przeciskać się między innymi biegaczami. Niestety w tej dość stresującej i kłopotliwej sytuacji nie mogłem też liczyć na swój zegarek, który na tej trasie zdecydowanie sobie nie radził tracąc sygnał GPS i kompletnie myląc mnie co do tempa mojego biegu. Po 500 metrach wskazanie odnośnie średniego tempa wynosiło 4:17. Dramat. Myśląc o realizacji celu powinno być poniżej 4:00. W całym tym zamieszaniu uwierzyłem, że ja może naprawdę tak wolno biegnę. Myślałem, że to efekt zamieszania na starcie i faktu, że blokowany długo nie mogłem się w ogóle rozpędzić i utknąłem na dobrych kilkaset metrów za plecami innych. Odebrało mi to jakąkolwiek chęć do walki. W zasadzie już od 600 metra biegłem na pół gwizdka. Czułem w sobie mieszankę rezygnacji, złości i zażenowania. Dopiero w drugiej części biegu widząc wskazania dystansu po każdym z pokonanych kilometrowych kółek dotarło do mnie, że wcale tak wolno nie było, a wynikało to głównie z niepoprawnego pomiaru. No, ale nie miało to już w zasadzie absolutnie żadnego znaczenia. Dopiero gdzieś od 4 kilometra trochę przyspieszyłem, ale wynikało to bardziej z jakiejś takiej wewnętrznej ambicji, niż jakiejkolwiek wiary w uratowanie tutaj czegokolwiek. Na to nie było już najmniejszych szans. Piątka niestety nie wybacza błędów. Liczy się każdy ruch, każda sekunda. Strata była absolutnie nie do odrobienia. Ostatnie kilkaset metrów pobiegłem już dość szybko i na metę wbiegłem z czasem 21:14.

      No cóż mogę powiedzieć… Jeszcze w sierpniu takim wynikiem byłbym zachwycony, ale przez te dwa miesiące zmieniło się tak dużo i wydarzyło się tak wiele, że dziś na pewno nie mogę być nawet zadowolony, bo wiem, że to wynik zdecydowanie poniżej moich aktualnych możliwości. Nie mam też powodów do smutku. W tym roku na tym dystansie pobiegłem 4 razy, za każdym razem szybciej, niż moja dotychczasowa życiówka z 2016 roku (21:38). Raz udało się to nawet o ponad minutę (20:26). Rozbudziło to oczywiście moje oczekiwania i ambicję, a może po prostu jedynie wyobraźnię, bo być może wychodziło to już ponad moje możliwości. Nie wiem czy mimo, że się przyłożyłem do treningów to mnie było stać teraz na złamanie 20 minut. Być może nie. Być może była to zbyt wysoko zawieszona dla mnie poprzeczka i nawet w najbardziej optymalnych warunkach i unikając jakichkolwiek błędów nie byłbym w stanie takiego wyniku uzyskać. Dlatego też nie żałuję, że się nie udało i nie jestem tym faktem rozczarowany. Żałuję natomiast, że mimo, że zainwestowałem sporo czasu i energii w przygotowania to poprzez swoje błędy i pewną ogólną nonszalancję nie dałem sobie na to w ogóle szansy. Jest to na pewno dla mnie kolejne doświadczenie. Po tym biegu wiem też jedno. Jeśli zależy mi na wyniku to ja chyba jednak potrzebuję jakiejś takiej wewnętrznej presji nakładanej na samego siebie, która wyzwala we mnie większą motywację, determinację i przede wszystkim dbałość o szczegóły oraz samokontrolę. Luz mnie gubi. Miałem w tym rozdaniu zagrać Vabank, a mając bardzo mocne karty tak naprawdę dałem się odstawić od stołu nie wchodząc w ogóle do gry.

2022.11.06 Warszawa 5km: NIEPODLEGŁA PIĄTKA – 21:14

Nieoczywiste kierunki

      W pamięci ciągle jeszcze żywe wspomnienia z podróży do Kiszyniowa, plecak nie do końca rozpakowany, a po kilku dniach przyszła pora znowu ruszać w drogę. Kolejny punkt na mojej mapie to Macedonia Północna, a konkretnie stolica tego kraju Skopje, gdzie już od wielu miesięcy miałem zaplanowany swój 33 oficjalny półmaraton. To nie jest najbardziej oczywisty kierunek wśród turystów. Według działającej przy ONZ Światowej Organizacji Turystyki na liście najczęściej odwiedzanych europejskich krajów Macedonia plasuje się w samym ogonie pięciu państw obok Monaco, Kosowa, Mołdawii i Liechtensteinu, przy czym pozostała czwórka jest w tym towarzystwie zdecydowanie mniejsza, co siłą rzeczy ogranicza ich możliwości na tym polu. Nie mniej jednak mam wrażenie, że z każdym rokiem Macedonia zyskuje na zainteresowaniu i coraz częściej staje się miejscem do którego wybierają się Polacy. Trudno się temu dziwić, gdyż sam w sobie ten kraj jest bardzo ciekawy.

      Macedonia spośród wszystkich terytoriów byłej Jugosławii była jedynym, które uzyskało niepodległość w sposób pokojowy. Macedończycy odzyskali ją w 1991 roku. Wiele kontrowersji budziła  nazwa ich kraju, do której prawa jako element jej dziedzictwa narodowego rościła sobie Grecja argumentując to greckim pochodzeniem i grecką tradycją państwową. Po latach sporu  doszło ostatecznie do kompromisu i w 2019  Macedończycy zgodzili się zmienić nazwę swojego państwa na Macedonię Północną. Niewątpliwie mówiąc o Macedonii nie sposób nie wspomnieć też o znanym z podręczników do historii Aleksandrze Wielkim Macedońskim powszechnie uznawanym za wybitnego stratega i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości. Ten żyjący w czwartym wieku przed nasza erą król zmarł bardzo młodo mając zaledwie 32 lata w trakcie przygotowań do kolejnych wypraw wojennych pozostawiając imperium, którego rozpiętość ze wschodu na zachód wynosiła 5 tys. kilometrów. Ważnym wydarzeniem, które odcisnęło piętno w historii zwłaszcza stolicy kraju – Skopje było trzęsienie ziemi, które nawiedziło miasto w 1963. W jego wyniku zginęło ponad 1000 osób, a 75% miasta zostało kompletnie zniszczone.

      W Skopje po dwóch godzinach bezpośredniego lotu wylądowałem w piątkowe popołudnie. Lotnisko położone jest w zasadzie około 20 kilometrów od miasta i dojazd jest dość utrudniony. Między lotniskiem, a miastem kursuje tylko kilka autobusów dziennie, dlatego do centrum dotarłem już dość późno. Jedyne co mogłem jeszcze tego dnia zrobić to odebrać pakiet w biurze zawodów zlokalizowanym w jednym z największych tutejszych centrów handlowych. Odbierając pakiet uciąłem sobie pogawędkę z przypadkowo poznanymi trzema Grekami z Pedro na czele, a jeden z nich miał nawet na sobie koszulkę z Biegu Nocnego we Wrocławiu. Nasze drogi przez okres pobytu w Skopje  krzyżowały się jeszcze co najmniej kilkukrotnie. Niebawem jednak skierowałem się już w stronę znajdującego się nieopodal hostelu, w którym przez najbliższe pięć dni miałem się zatrzymać. Pewnym zaskoczeniem była dla mnie pogoda. Co prawda od kilku dni sprawdzałem prognozy. Spodziewałem się więc, że w Skopje jest teraz dużo cieplej, niż w Polsce, ale 28 stopni przeszło moje oczekiwania.

      Następnego dnia rano miałem zaplanowane oczywiście zwiedzanie. Pewną ciekawostką jest fakt, że miasto Skopje oferuje turystom darmowych przewodników, którzy w określonych momentach czasu w trakcie dnia oprowadzają zainteresowanych po mieście stałą trasą, śladami najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc i o nich opowiadają. Jedna z takich wycieczek była specjalnie dedykowana dla uczestników niedzielnego biegu. Oczywiście byłem zainteresowany.  Żałowałem tylko trochę, że wycieczkę zaplanowano dość późno, bo o 12:30 dlatego, aby nie tracić czasu zanim stawiłem się o tejże godzinie w miejscu zbiórki przy łuku triumfalnym Porta Macedonia postanowiłem zacząć odkrywać Skopje już wcześniej na własną rękę. Dość szybko dotarłem do centrum. Warto tutaj wspomnieć o pewnej inicjatywie, która miała przepełnić Macedończyków dumą narodową i przypomnieć o świetności ich państwa sięgającej czasów starożytnych, a w wyniku której miasto dekadę temu zostało całkowicie przebudowane. Centrum Skopje zmieniło się w ciągu kilku lat nie do poznania. Powstała ogromna liczba rzeźb oraz budynków użyteczności kulturowej i rządowej w stylu neoklasycystycznym.  Choć nie wszystkim taka architektura przypada do gustu  muszę przyznać, że mi się od razu bardzo spodobało i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Przez Centrum przepływa rzeka Vardar. Oba brzegi łączą liczne położone blisko siebie mosty. Na jednym z nich znajduje się ogromna ilość rzeźb, które powodują niesamowity efekt. Idąc wzdłuż rzeki moją uwagę przykuły przede wszystkim budynek Prokuratury Generalnej oraz Muzeum Archeologicznego. Po drugiej stronie rzeki przy brzegu zacumowany jest statek hotel-restauracja Senigalia. Niewiele dalej kolejny, najstarszy ze wszystkich, Kamienny Most. Został wybudowany w połowie XV wieku i łączy współczesne centrum miasta ze starą dzielnicą osmańską i Wielkim Bazarem.  Co ciekawe, choć jest najstarszy to jako jedyny ze wszystkich mostów przetrwał wspomniane już ogromne trzęsienie ziemi. Tuż przy samym moście na Placu Macedońskim można odnaleźć ogromną, imponującą rzeźbę Aleksandra Macedońskiego. Trochę dalej od centrum dotarłem do Domu Matki św. Teresy z Kalkuty. Chyba mało kto sobie zdaje sprawę z faktu, że choć była Ona z pochodzenia Albanką to jednak urodziła się i pierwszych dwanaście lat swojego życia spędziła właśnie w Skopje. Dom, w którym mieszkała nie przetrwał trzęsienia ziemi. Pozostały jedynie fragmenty fundamentów i tablica pamiątkowa. Natomiast kawałeczek dalej w miejscu Kościoła, w którym Matka Teresa została ochrzczona został wybudowany Dom Muzeum Matki Teresy. Został on  środku zaaranżowany tak, by przypominał ten prawdziwy, w którym mieszkała. Na wyższym piętrze znajduje się kaplica, w której można się pomodlić. Po dwóch godzinach mojego zwiedzania zaczął padać deszcz. Uznałem więc, że póki co warto wrócić do hostelu, a dalsze zwiedzanie kontynuować już w ramach planowanej wycieczki z przewodnikiem.

      Punktualnie o 12:30 stawiłem się pod łukiem triumfalnym Porta Macedonia, po drodze spotykając zresztą znowu znajomych już Greków. Na wycieczce pojawiło się w sumie kilkunastu biegaczy: Duńczycy, Libańczycy ze Szwecji, Niemcy, Brytyjczycy, Macedończyk. Ja jako Polak od razu stałem się “Lewandowskim”. Moją ciekawość wzbudziła osoba przewodnika Daniela, który jak się okazało też miał zamiar pobiec w niedzielę półmaraton, a dodatkowo świetnie posługiwał się językiem polskim. Już na sam koniec wycieczki zdradził mi, że to efekt tego, że jego mama jest Polką i od lat mieszka w Macedonii. Wspólne zwiedzanie rozpoczęliśmy spacerując raz jeszcze w stronę Domu Matki Teresy. Kierując się dalej dotarliśmy pod budynek dawnego dworca kolejowego, a w zasadzie to co z niego po wspomnianym już trzęsieniu ziemi zostało. Na zegarze znajdującym się nad wejściem do dziś widoczna jest godzina pierwszego wstrząsu – 5:17. Pod gruzami hali głównej zginęły dziesiątki pasażerów czekających na pociąg do Belgradu, a akcja ratunkowa w gruzach dworca należała do najbardziej dramatycznych. Po przebrnięciu przez ośmiometrową warstwę gruzu wyposażeni w czułe, wykrywające dźwięki urządzenia, francuscy ratownicy dotarli do trzynastu ocalałych osób. Wszystkie uratowano po siedemdziesięciu dwóch godzinach od wstrząsu. Tuż obok znajduje się inne ważne w historii Skopje miejsce. To tu przed hotelem Bristol w 1995 roku przeprowadzono zamach na pierwszego prezydenta Macedonii Kiro Gligorova. Po eksplozji samochodu pułapki, obok którego przejeżdżał Mercedes Prezydenta zginęły 4 osoby w tym prezydencki kierowca. Ciężko ranny w głowę Prezydent przeżył. Do dziś nie wykryto sprawców, choć podobno w tej sprawie przesłuchano już 100 000 osób. Niemalże dokładnie w tym samym miejscu przed laty na początku ubiegłego stulecia mieszkał Georgios Zorba, człowiek, którego losy zostały spisane w sławnej powieści “Grek Zorba”. Wracając Kamiennym Mostem przeszliśmy na drugi brzeg Vardaru mijając kilkunastometrowy pomnik Filipa II, czyli ojca Aleksandra Macedońskiego. Podziwiając w oddali stare mury obronne miasta skierowaliśmy się w stronę  Starej Czarszii, czyli starego bazaru. Brukowane wąskie uliczki, niewysokie budynki, meczety, maleńkie zakłady rzemieślników, sklepy z pamiątkami. To wszystko sprawia, że tutaj nadal unosi się duch dawnego Imperium Osmańskiego. Był to już ostatni punkt naszej wycieczki po Skopje.

       Wróciłem do hostelu. Chwilę odpocząłem i odświeżyłem się. Po południu miałem zaplanowane jeszcze Pasta Party w jednym z tutejszych klubów. Szykując się do wyjścia poznałem innego biegacza, Igora. Igor jest Macedończykiem, mieszka niedaleko Skopje, ale ze względu na oczekiwane następnego dnia  korki do Skopje przyjechał dzień wcześniej i tu zamierzał nocować. Pogadaliśmy chwilę i razem skierowaliśmy się w stronę lokalu, w którym miała się odbyć impreza. Zajadając się do woli przepysznym makaronem natknęliśmy się znowu na znajomego już Greka Pedro. Czas mijał bardzo miło i wesoło, ale przyszła pora wracać. Trzeba w końcu było trochę odpocząć i przygotować się do jutrzejszego biegu. Start wyjątkowo wcześnie, bo już o 8 rano. Idąc tak do hostelu zwróciłem uwagę na drogowskaz pokazujący drogę do Prisztiny. Wiedząc, że to stolica Kosowa zapytałem Igora jak daleko jest do tego miasta. Odpowiedział, że niedaleko. W tym momencie w mej głowie rodził się kolejny plan, ale o tym potem. 

      W hostelu w  moim ośmioosobowym pokoju ludzie zmieniali się dosyć często. Dla wielu z nich Skopje było jedynie etapem dłuższej podróży i spędzali w tym mieście jeden lub dna dwa dni. Jednakże miałem w pokoju osobę, która przebywała w tym hostelu od dłuższego czasu. Był to młody Ukrainiec z Odessy – Żenia. Mieszkał w hostelu czekając na pozwolenie pracy w Europie Zachodniej na statku jako steward, a przy okazji zdalnie uczył się programowania w Javie. Muszę przyznać, że wdzięczność jaką okazywał mi, reprezentantowi kraju, który tak mocno pomógł jego rodakom była naprawdę wzruszająca. Z jednej strony byłem okropnie dumny, z drugiej zły i było mi przykro, że przyszło nam żyć i się spotkać w takiej tragicznej i bolesnej rzeczywistości. Mam nadzieję, że wkrótce Ukraina i Jej obywatele z pomocą cywilizowanego świata zwyciężą, pogonią agresora i znowu będą mogli cieszyć się spokojnym życiem.

      W nocy przez Skopje przeszła ulewa z błyskawicami. Zastanawiałem się jaka będzie pogoda w dniu biegu, ale prognozy zakładały, że powinno przestać padać nad ranem i tak rzeczywiście się stało. Gdy następnego dnia rano wraz z Igorem stawiliśmy się w okolicy macedońskiego parlamentu, gdzie zaplanowany był start po nocnym deszczu nie było już wielu śladów, a zza chmur przebijało się słońce. Punktualnie po 8 rozległ się wystrzał startera i ruszyliśmy na trasę. Muszę przyznać, że pierwsze kilkaset metrów biegu było bardzo utrudnione głównie ze względu na tłum biegaczy i wąskie w tej okolicy uliczki. Momentami trzeba było się wręcz zatrzymać. Gdy jednak po mniej więcej 600 metrach wybiegliśmy z okolic Macedonia Gate sznur biegaczy rozciągnął się na tyle, by móc już biec całkiem swobodnie. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Ciężki maratoński trening i brak pełnej regeneracji sprawiał że nogi miałem bardzo ciężkie. Uznałem, więc że wynik poniżej 1:45,  zdecydowanie mnie usatysfakcjonuje.

     Starałem się biec każdy kilometr poniżej 5 minut. Trasa nie była może jakoś wyjątkowo trudna natomiast było kilka podbiegów, które dawały się odczuć. Nie pomagał też dość silny wiatr i słońce, które z każdym kilometrem było coraz wyżej. Na kilku nawrotkach zdarzało mi się dostrzec znajomych: Pedro, Igora,  znajomych Niemców z wycieczki, czy też inne osoby spotkane na Pasta Party. Udało mi się też zauważyć kilka polskich koszulek, a przy okazji zamienić kilka słów. Choć biegło się dość ciężko z powodzeniem udawało mi się realizować zamierzony plan. Chyba najtrudniejszy moment przyszedł gdzieś między 15, a 17 kilometrem, gdy mimo sporego już zmęczenia trzeba było zmierzyć się z silną ścianą wiatru. Starałem się więc jak to tylko było możliwe chować się za innymi biegaczami. Stawka była jednak już dość rozciągnięta i nie zawsze się dało. Mniej więcej 3 kilometry do mety byłem już w pełni świadomy wyniku na jaki biegnę i raczej pewny, że cel uda mi się osiągnąć. Mniej więcej kilometr do mety stało się dla mnie jasne, że wynik ten będzie się wahał nawet na granicy 1:44, postanowiłem więc powalczyć by było poniżej. Na metę wbiegłem z czasem 1:43:57. To jest zdaje się mój trzeci wynik ze wszystkich moich półmaratonów zagranicznych. Jestem więc w pełni zadowolony. Na mecie wśród kibiców spotkałem polskich żołnierzy. Już w sobotę spacerując po mieście dało się zauważyć wiele polskich mundurów. Jest to efekt tego, że nasi wojskowi przyjeżdżają często do Skopje ze stolicy Kosowa Prisztiny, gdzie stacjonuje polski kontyngent wojskowy w ramach sił NATO. Porozmawialiśmy chwilę. Okazało się, że kibicowali Oni koledze żołnierzowi, który także stanął na starcie. Spędziłem jeszcze trochę czasu dopingując innych i wróciłem do hostelu odświeżyć się i odpocząć. Leżąc w łóżku zastanawiałem się nad planem na poniedziałek, no i wymyśliłem…

      Czasami życie nas zaskakuje niepożądanymi sytuacjami, nie jesteśmy wówczas zachwyceni, ale okazuje się że nawet takie sytuacje można przekuć w coś pozytywnego, w rzeczy, które otwierają przed nami nowe możliwości. Gdy miesiąc temu zmieniono mi datę lotu powrotnego z poniedziałku na wtorek nie byłem zachwycony i zastanawiam się co ja będę robił dodatkową piątą dobę w Skopje. Okazało się jednak, że tak jak wspominałem łatwo stąd dojechać do innej europejskiej stolicy Prisztiny (Kosowo). Dystans który dzieli oba miasta to niespełna 80km, czyli mniej, niż nam z  rodzinnych Siedlec do Warszawy, a kontrolą graniczna trwa zazwyczaj około 10 minut. Pomyślałem, że skoro już zostałem w Skopje Lewandowskim to posługując się terminologią piłkarską to jak piłka wyłożona na pustą bramkę. Takich szans po prostu nie wypada nie wykorzystywać. Ostateczną decyzję zostawiłem sobie na rano następnego dnia, ale mimo, że prognozy pogody nie były dość optymistyczne wiedziałem już chyba co postanowię.

      Tak, jak się spodziewałem następnego dnia z samego rana pojawiłem się na dworcu autobusowym. Niecałe dwie godziny jazdy z pięknymi górskimi pejzażami po drodze,  za to bez  żadnych problemów na granicy i byłem na miejscu. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że będę tam jechał normalnym autobusem. Tymczasem akurat do Prisztiny kursują stare zdezelowane busiki, coś na kształt “marszrutek”. W sumie nawet dobrze się złożyło. W Kiszyniowie jazda taką marszrutką ostatecznie mnie ominęła. Tutaj miałem więc okazję to nadrobić.  Nawet nie bardzo miałem kiedy przygotować sobie plan na zwiedzanie. Wieczorem na szybko wyczytałem tylko w Internecie, że bardzo popularny wśród turystów jest pomnik, który tak naprawdę jest kolorowym napisem Newborn, ustawionym w dniu proklamowania przez Kosowo niepodległości w 2008 roku. Na zdjęciach jakoś jednak nie robił na mnie większego wrażenia dlatego uznałem, że odnajdę go jedynie jeśli starczy mi czasu.

      Zaraz po wyjściu z dworca autobusowego natknąłem się na drugi bardzo popularny punkt wycieczek po Prisztinie, a mianowicie pomnik Billa Clintona zlokalizowany zresztą przy głównej ulicy miasta także jego imienia. Trzeba przyznać, że widać tu wszechobecną wdzięczność w stosunku do Amerykanów za pomoc w uzyskaniu niepodległości. Dowodem na to mogą być chociażby kolejne pomniki, na które natknąłem się dość przypadkowo w dalszej części wycieczki, a mianowicie pomniki Sekretarz Stanu Madeline Albright, czy senatora i kandydata na Prezydenta Stanów Zjednoczonych Roberta Josepha Dole’a. Podążając wzdłuż Bulwaru Billa Clintona moją uwagę przykuł ładny Kościół. Okazało się, że to Katedra Matki Teresy z Kalkuty. Idąc dalej natrafiłem na główny deptak miasta nazwany także Jej imieniem. Poruszając się dość spontanicznie i bez planu postanowiłem zboczyć na chwilę i dotarłem pod Pałac Młodzieży i Sportu, obok którego znajdował się jak się okazało wspomniany już Newborn, a tuż nieopodal także nowoczesny choć niezbyt duży stadion piłkarski FC Prisztina. Idąc dalej głównym deptakiem dotarłem do pochodzącej jeszcze z czasów tureckich Wieży Zegarowej. W tamtych czasach każde miasto targowe miało przypominającą o porze modlitwy wieżę. Tuż obok po drugiej stronie ulicy odnalazłem najbardziej okazały pochodzący z XV wieku meczet Fatih.  Spacerując po mieście często można było zauważyć na różnego rodzaju banerach lub pomnikach Ibrahima Rugovę. Warto więc poświęcić pare słów i tej postaci. Był on przywódcą kosowskich Albańczyków i Prezydentem Kosowa w latach 1992-2006. W 1998 roku dostał także Nagrodę Sacharowa. Dla większości Albańczyków był największym autorytetem  politycznym, a dla wszystkich, nawet swoich przeciwników – autorytetem moralnym.  

      Po trzech godzinach zwiedzania przyszła pora wracać na dworzec, a potem do Skopje. Zwłaszcza, że z nieba zgodnie zresztą z prognozą zaczynał padać intensywny deszcz. Droga powrotna upłynęła bardzo szybko, a to z prostego powodu. Jeszcze przed dojazdem do granicy, gdy trzeba było spisać na kartce nazwiska pasażerów busa i numery paszportów na liście zwróciłem uwagę na imię i nazwisko chłopaka, który siedział tuż przede mną. Zapytałem wprost, czy jest z Polski. Okazało się, że tak. Piotr po studiach w Niemczech zamieszkał właśnie tam i tam się doktoryzuje to jednak pochodzi z Wrocławia. Cała droga minęła nam bardzo szybko na bardzo miłej rozmowie.

      Choć tej wyprawy do Prisztiny w ogóle wcześniej nie planowałem i nie zakładałem to cieszę się, że się jednak zdecydowałem. Muszę przyznać, że trochę się tą stolicą najmłodszego europejskiego kraju zaskoczyłem, bo spodziewałem się zapyziałego, zniszczonego wojną miasta, tymczasem sporo już tutaj tak zwanej “Europy”. Co ciekawe obowiązującą walutą w Kosowie jest euro. Generalnie wiele tu kontrastów. Z jednej strony liczne architektoniczne pozostałości z czasów socjalizmu, z drugiej nowe apartamentowce, budynki rządowe, nowoczesne centra handlowe.  Może nie jest to miejsce, którego najatrakcyjniejsze zakątki można odkrywać tygodniami, ale zdecydowanie ma swój niepowtarzalny klimat i warto je zobaczyć choćby przez ten jeden dzień. Na pewno tej spontanicznej wyprawy nie żałuję. 

      Po powrocie do hostelu chcąc wykorzystać wolny popołudniowy czas i fakt, zbliżającego się nieubłaganie maratonu w Poznaniu postanowiłem pójść jeszcze pobiegać. Dzięki temu, że słońce już powoli zachodziło mogłem podziwiać miasto w odsłonie, której jeszcze nie znałem  i muszę przyznać, że takie Skopje także mi się bardzo podobało. Do treningu wybrałem ścieżkę wzdłuż rzeki, która zresztą jest często wykorzystywana przez biegaczy i wielu z nich po drodze mijałem.  Pobiegłem w stronę stadionu Nacjonałna Arena Tosze Proeski. To wielofunkcyjny stadion nazwany na część macedońskiego piosenkarza, prawdziwej tutejszej gwiazdy, który zginął bardzo młodo piętnaście lat temu w tragicznym wypadku samochodowym w Chorwacji. W 2017 roku na tym stadionie rozegrano Superpuchar Europy UEFA, w którym Real Madryt pokonał Manchester United. Wracając po raz kolejny miałem okazję podziwiać w oddali Krzyż Milenijny. Ten największy na świecie 66-metrowy krzyż postawiony na szczycie oddalonej o 15 kilometrów od centrum góry Wodno został zbudowany jako pomnik upamiętniający okres 2000 lat chrześcijaństwa w Macedonii. Stał się on symbolem miasta Skopje, jest także punktem orientacyjnym i widokowym na panoramę stolicy. Widać go niemalże z każdego miejsca w mieście. 

      No cóż… wszystko co dobre kiedyś się kończy. Przyszła pora wracać do domu. Ostatni dzień to już jedynie pakowanie i droga autobusem na lotnisko. Macedonia Północna i Kosowo to 35 i 36 kraj odwiedzony przeze mnie. Jak już wspomniałem na wstępie oba państwa na liście krajów najbardziej popularnych wśród turystów znajdują się prawie na szarym końcu. Nie były więc to zbyt oczywiste kierunki wyjazdu, ale ja generalnie czasem lubię chodzić pod prąd i myślę, że to był dobry wybór. Nie ukrywam, że był to bardzo ciekawy wyjazd. Pięć bardzo intensywnych dni dostarczyło mi ogromną dawkę emocji, przeżyć, nowych znajomości i wspomnień, które na długo zapadną w mojej pamięci. To moja ostatnia podróż w tym roku. Zaplanowałem sobie, że w 2022 chciałbym odwiedzić 5 kolejnych krajów. Udało się odwiedzić 10, w tym jeden nieuznawany w zasadzie przez nikogo. Można więc powiedzieć, że plan zrealizowany dubeltowo. Pora złapać trochę oddechu, odpocząć, zebrać siły i zabierać się za planowanie kolejnego roku. Jest jeszcze tyle miejsc…

2022.10.02 Skopje (Macedonia Północna) Półmaraton: WIZZ AIR SKOPJE  HALFMARATHON – 1:43:57


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć ze Skopje:


Więcej zdjęć z Prisztiny:


Bez kropki nad “i”

      W kwietniu zaraz po pierwszym po sześcioletniej przerwie maratonie czułem spore rozczarowanie. Nie tak to miało wyglądać, nie tak to sobie wyobrażałem. Wydawało mi się, że po trzech najszybszych półmaratonach w życiu w ostatnim czasie jedynie formalnością będzie pobiec swój w najszybszy w życiu maraton. Zupełnie naiwnie wydawało mi się to oczywiste. Okazało się jednak, że to nie jest wcale takie proste i życiowa forma w półmaratonie wcale nie musi oznaczać życiowej formy na dystansie dwa razy dłuższym. Była to niewątpliwie jedna z moich największych biegowych porażek tych kilkunastu lat. Wracając do domu w mej głowie kotłowało się wówczas sporo myśli: Co poszło nie tak? Co było przyczyną? Gdzie popełniłem błąd? Czego zabrakło? Gdzieś w gąszczu tych wszystkich pytań rodził się także pomysł by spróbować w tym roku jeszcze raz. W końcu to miał być mój sezon życia i być może ostatni maraton, a z tego ostatniego chciałbym mieć dobre, a nie złe wspomnienia. Dlatego też decyzja o kolejnej próbie zapadła szybko, bo w ciągu kilku następnych dni. Biorąc pod uwagę wszystkie inne tegoroczne plany wielkiego wyboru nie miałem. W zasadzie w mój kalendarz wpisywał się tylko jeden możliwy termin i tylko jedne konkretne zawody – 21 Poznań Maraton, ale i tak zresztą wydawał się to być najlepszy wybór. Połowa października to czas, gdy upał i słońce już mi nie powinny przeszkodzić, po drodze w planach cztery półmaratony byłyby idealnym etapem przygotowań, trasa podobno w miarę szybka, a i Poznań od kwietnia po najszybszym półmaratonie w życiu kojarzy mi się najlepiej jak to tylko możliwe. Wkrótce byłem więc już zapisany.

      Minęło pół roku. Tym razem byłem już dużo lepiej przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydawało.  Do treningów podszedłem bardzo poważnie i zrobiłem naprawdę dużo by tego konkretnego dnia być w stu procentach gotowy na kolejną prawie czterogodzinną biegową przygodę. Czy można było zrobić więcej? Nie wiem, być może tak, ale też trudno było pogodzić maraton z półmaratonami, a zwłaszcza przygotowaniami do biegów na 5km, które też miały dla mnie w tym roku spore znaczenie. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności wydaje mi się, że dużo więcej zrobić nie mogłem. Przez dwa miesiące poprzedzające start przebiegłem 512 km. Tylko trochę mniej, ale za to dużo szybciej, niż wówczas, gdy w 2016 w Warszawie biłem swój rekord życiowy i dużo więcej niż przed Łodzią. Wydolnościowo też wyglądało to bardzo dobrze. Byłem więc jak najbardziej dobrej myśli. To, co mogło mi pokrzyżować plany to delikatny ból w lewej stopie i łydce, który w tym roku często mi towarzyszy, a tym razem powrócił po biegu w Platerowie i utrzymywał się przez cały tydzień powodując spory niepokój. Trudno było też przewidzieć jaka może być ostatecznie pogoda. Niby październik to już czas, gdy temperatury nie są zbyt wysokie, zwłaszcza rano. Z drugiej strony od kilku dni prognozy zapowiadały napływ bardzo ciepłego powietrza.


      Do Poznania przyjechałem w sobotę popołudniu. Już w pociągu czuło się atmosferę maratonu. Nie trzeba było sprawnego oka by wśród pasażerów dostrzec wielu biegaczy zmierzających do Poznania w tym samym celu co ja. Gdy dojechałem na miejsce swoje pierwsze kroki od razu skierowałem na teren znanych mi już Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie podobnie jak w przypadku kwietniowego półmaratonu zlokalizowane było Expo. Zwiedzania tym razem nie planowałem żadnego, dlatego z hali Expo po odebraniu pakietu startowego od razu poszedłem do hostelu wypoczywać i regenerować się. W hostelu podobnie jak w pociągu, a nawet jeszcze w większym stopniu dominowali biegacze. Zdecydowana większość osób zameldowanych na ten weekend to byli maratończycy. Jednym z nich był Waldemar. Dzieliliśmy razem pokój i dość szybko znaleźliśmy wspólny język. W zasadzie od momentu spotkania  się misję pod tytułem Poznań Maraton realizowaliśmy już razem, choć ja na trochę niższym poziomie, bo przed laty Waldemar potrafił przebiec ten dystans  nawet w 3:09, celem który sobie postawił tym razem było 3:30. Mój plan to oczywiście życiówka z 2016 roku z Warszawy i czas 3:48.

      Bałem się, że będę miał problemy ze snem. Faktycznie, w nocy obudziłem się kilka razy, jak to w hostelu, ale generalnie spałem w sumie bardzo dobrze. Natomiast ogólne samopoczucie nie było najlepsze. Teoretycznie można by to było zrzucić na karb stresu, czy przedstartowej tremy, w końcu to maraton, duże wyzwanie. Aczkolwiek w zasadzie cały poprzedzający tydzień nie czułem się najlepiej. Gdyby nie fakt, że nie licząc startu w Platerowie to praktycznie przez półtora tygodnia odpoczywałem i zbierałem siły to mógłbym powiedzieć, że to było przemęczenie…, no ale chyba nie było. O bolącej stopie i łydce już wspominałem, choć akurat tutaj byłem w zasadzie pewny, że jak tylko rozlegnie się wystrzał startera to adrenalina zrobi swoje i szybko zapomnę o bólu. Tuż przed startem wyjrzało słońce. Oczywiście nie była to dobra wiadomość. Na szczęście dość szybko chmury je przysłoniły i choć powietrze tego dnia od samego rana było dość ciepłe to słońce w biegu raczej nie przeszkadzało.

      Mój plan zakładał, że będę się starał biec po 5:15 na kilometr. To mi powinno dać spory zapas na ostatnie kilometry, gdzie spodziewałem się raczej spadku tempa. Średnio na mecie miało wyjść około 5:19 na kilometr. Z takim nastawieniem wystartowałem. Po 5km średnie tempo 5:11, dokładnie takie samo po 10. Gdybym utrzymał to do samej mety dało by mi to czas na poziomie 3 godziny i 39 minut. Mimo, że biegłem zdecydowanie wolniej, niż wszystkie moje ostatnie tegoroczne półmaratony to jednak biegło mi się dość ciężko. Nie czułem jakiegoś takiego luzu. Na półmetku wszystko nadal było zgodnie z planem, gdyż tam średnie tempo wynosiło 5:15. Gdybym to utrzymał do końca dawałoby mi to znacznie poprawioną życiówkę (3:41). Dziwnie się jednak jakoś czułem. Mijając kolejne kilometry w głowie kotłowały się skrajne myśli i towarzyszyła mi huśtawka nastrojów od poczucia pewności że spokojnie dam radę i że i tym razem uda mi się osiągnąć zamierzony cel po destrukcyjne myśli, że nic dziś z tego nie będzie i czując jak się męczę prędzej, czy później dopadnie mnie ta legendarna ściana. Po 30 kilometrze tempo nieznacznie znowu spadło na 5:20, ale ciągle dawało mi to upragniony wynik na mecie 3:45. Animuszu dodawali liczni i żywiołowo dopingujący kibice oraz młodzi wolontariusze podający na trasie wodę, czy izotoniki. Za każdym razem, gdy słyszałem odczytane z numeru startowego imię przekuwane w hasła “Dajesz Mariusz”, albo “Brawo Panie Mariuszu” dawało to ogromnego kopa. Tak samo zresztą jak brawa i uśmiech otrzymane od zabezpieczającego trasę policjanta za przybicie piątki z młodziutką trzy, czy może czteroletnią kibicką, która wyciągała w stronę biegaczy swoją małą rączkę z nadzieją, że ktoś przybije z Nią klasyczne “fajf”.


      Niestety od tego momentu zaczęły się kłopoty już na poważnie i coraz mniej zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół mnie, a bardziej we mnie. Przypomniały mi się momenty, które doskonale pamiętałem z Łodzi. Jedyna różnica była taka, że tu od samego początku nie czułem się jakoś szczególnie, w Łodzi natomiast kryzys uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba, nagle i zupełnie niespodziewanie z pełną mocą. Przez kilka kilometrów próbowałem się nie poddawać. Serce nakazywało jeszcze powalczyć. Gdy jednak zaczynałem czuć mrowienie począwszy od nosa po końcówki palców wiedziałem już że nie ma żartów i trzeba było zacząć słuchać rozumu. Moje tempo drastycznie spadło. Dotarło do mnie, że moje marzenie o kolejnej życiówce na ostatnim z czterech dystansów w tym roku właśnie mi ucieka. Ucieka tak, jak mijający mnie pacemaker na 3:45…, a potem na 4:00… Motywacja była już w kompletnej rozsypce. Od tego momentu celem było już w zasadzie tylko dotarcie do mety w zdrowiu. Na 40 kilometrze moje średnie tempo było już powyżej 6 minut (6:04). Największy kryzys trochę minął i choć w sumie to miałem już tego biegu kompletnie dość to od tego momentu postanowiłem wziąć się jeszcze ten ostatni raz w garść i ostatnie dwa kilometry nie wyglądały już tak źle. Do mety dobiegłem w czasie 4:16:20, czyli dużo szybciej, niż w Łodzi, ale czy na pewno o to mi chodziło? Zdecydowanie nie. Jedyne co mnie może w tej sytuacji cieszyć to fakt zaliczenia ósmego już mojego maratonu. Czy mijając metę byłem rozczarowany? Trochę na pewno, bo wiem, że o ile w przypadku Łodzi można było zrobić dużo więcej, aby się lepiej przygotować, o tyle tutaj zrobiłem naprawdę dużo. Z drugiej strony już mniej więcej od 35 kilometra miałem czas by się oswoić z tą myślą, że dziś nic z tego nie będzie. Miałem czas, by przypomnieć sobie jak generalnie wyglądał ten sezon. O tym, że w tym roku w trzech kolejnych biegach pobiłem trzy życiówki w półmaratonie, w trzech kolejnych biegach osiągnąłem trzy życiówki na piątkę, a także jedną na dychę. O tym, że w tym roku przebiegłem 11 półmaratonów w tym 5 zagranicznych odwiedzając przy tym 9 kolejnych krajów. O tym, że w tym roku zdobyłem upragnioną Koronę Półmaratonów Polskich, choć jej nie planowałem i w końcu o tym, że w tym roku ukończyłem dwa kolejne maratony w dość przyzwoitym mimo sporych kłopotów czasie, choć już 6 lat temu zarzekałem się, że więcej maratonów biegał nie będę. Trudno się z tego nie cieszyć i nie być dumnym, a brak życiówki w maratonie na pewno nie może tego wszystkiego przysłonić.

2022.10.16 Poznań Maraton: 21 POZNAŃ MARATON – 4:16:20


Ze skrajności w skrajność

      Moja przygoda z Biegiem przez Platerów zaczęła się w maju 2014. Wówczas to zapakowałem do pociągu rower i wybrałem się na to wydarzenie łącząc je z dłuższą wycieczką rowerową po Podlasiu. To co wtedy zapadło mi w pamięci to to, że mimo, że był to dość kameralny bieg to zorganizowany był z dość dużym rozmachem. Dodatkowo w Platerowie panowała cudowna atmosfera. To wszystko sprawiło, że mimo że dojazd koleją z Siedlec jest tam dość utrudniony, bo pociągi jeżdżą rzadko to jednak starałem się tam co jakiś czas wracać. Zwłaszcza, że z każdym rokiem była to wspaniała okazja do tego by spotkać się z ogromną ilością biegowych znajomych.  Tym razem zawitałem do Platerowa po raz piąty.


      Muszę przyznać, że w zeszłym roku wywiozłem z Platerowa dość mieszane uczucia, bo poza tym, że pokonałem tu kolejny swój półmaraton (pierwszy po półtorarocznej pandemicznej przerwie), miło, jak zwykle zresztą, spędziłem czas z przyjaciółmi i było to generalnie bardzo udane wydarzenie to jednak sam bieg zupełnie mi nie poszedł. Owszem, nie byłem jakoś wyjątkowo dobrze przygotowany, nie trenowałem jakoś szczególnie, to jednak wydawało mi się, że spokojnie powinienem pobiec około 1:55, a już złamanie dwóch godzin traktowałem jako coś oczywistego. Niestety nienajlepsze przygotowanie, połączone z dość wysoką temperaturą i raczej trudną, pagórkowatą trasą sprawiły, że skończyło się czasem 2:02:35, co jest zdecydowanie najgorszym ze wszystkich moich dotychczasowych wyników na tym dystansie.

      Obiecałem sobie, że kiedyś na pewno muszę tu wrócić i ten wynik koniecznie poprawić. W tym roku jednak w Platerowie postanowiłem pobiec 5 kilometrów. Rejestracje na ten bieg traktowałem jako wyjście awaryjne. Gdyby mi się nie udało poprawić życiówki w Warszawie na Biegu Ursynowa trzy tygodnie temu to Platerów miał być moją drugą szansą. Ostatecznie się udało, ale nie było już sensu cokolwiek kombinować w swoich planach i zmieniać. Poza tym to, że ten cel udało się już zrealizować to nie znaczy, że nie warto próbować poprawiać tego wyniku dalej, zwłaszcza mając w pamięci jak tamten bieg wyglądał i widząc pewien margines szansy na jeszcze szybsze bieganie. Co prawda teraz jestem w trakcie przygotowań do maratonu, nogi są dość ciężkie, brakuje regeneracji i wydawało się, że nie jestem do końca w optymalnej dyspozycji zwłaszcza, że po powrocie ze Skopje dopadło mnie delikatne przeziębienie. Gorączki udało się uniknąć, ale przez dwa trzy dni czułem się trochę osłabiony. Wydawało się więc, że będzie dość ciężko, ale mimo to chciałem chociaż spróbować, bo przecież i tak nic nie miałem do stracenia.

      Do Platerowa wybrałem się z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce. Pogoda zdecydowanie sprzyjała. Jeszcze wczoraj było dość ciepło i słonecznie. Dziś jednak termometry wskazywały dużo niższe temperatury. Jedynie wiatr mógł trochę przeszkadzać. Pierwsi  w samo południe startowali półmaratończycy. Start na dystansie 5 kilometrów następował 15 minut później. Swój bieg zacząłem dość mocno, chyba nawet trochę za mocno. Pierwszy kilometr w czasie poniżej 4 minut (3:59). Niestety chwile potem nastąpiło coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Rozwiązało mi się sznurowadło. Szybko uznałem, że chyba będzie lepiej jak się od razu zatrzymam i zawiążę, niż mam się potem całą trasę męczyć. Błyskawiczna decyzja była o tyle dobra, że pozwoliła stracić jedynie około 10 sekund, a potem mogłem już kontynuować bieg na 100% w pełnym komforcie. Oczywiście miało to na mnie dość demobilizujący wpływ. Pierwsza myśl, która przeszła mi od razu przez głowę, że jest już raczej “po zawodach”. Za chwilę pojawiły się  kolejne myśli, że “no trudno, życiówka i tak w tym roku pobita więc wielkiego żalu nie będzie”. Na szczęście trwało to tylko chwilę. Gdy patrząc na zegarek widziałem, że mimo problemów i podbiegu, który czekał na biegaczy na  drugim kilometrze tempo jest nadal naprawdę wysokie to zdecydowanie dodało mi to animuszu, mimo że biegło mi się bardzo ciężko i równie ciężko oddychałem. O ile podczas Biegu Ursynowa udawało mi się kontrolować spokojny oddech gdzieś mniej więcej do końca trzeciego kilometra, to tu miałem z tym problemy w zasadzie od samego początku. Trzeci kilometr wolniejszy (4:16), ale być może był to efekt tego, że tu pewien odcinek był znowu pod górkę. Na szczęście nadal nie było tak wolno, by całkowicie stracić nadzieję na dobry wynik. Czwarty kilometr znowu szybki (4:05) i sam już nawet nie wiem czy to dlatego, że tym razem wracając tą samą trasą było już z górki, czy też widząc szanse na dobry wynik udawało mi się wykrzesać dodatkowe siły. Na tyle, na ile bylem w stanie sobie to wszystko przekalkulować w głowie to wychodziło mi, że mimo wszelkich przeciwności, które się wydarzyły biegnę szybciej niż w Warszawie, a tam przecież na samym końcu pojawiła się kolka, która o mały włos także zupełnie nie przekreśliła moich szans na rekord życiowy i też tam sporo straciłem.  Wiedziałem więc, że jest realna szansa poprawić ten wynik. Na piątym kilometrze ktoś do mnie dobiegł. Była to miła odmiana po tym jak przez dłuższy czas musiałem biec sam. Podłączyłem się  i biegłem za tym zawodnikiem z kilkaset metrów. Widząc jednak, że słabnie znowu Go wyprzedziłem i zacząłem już biec swoim tempem.  O dziwo miałem jeszcze naprawdę sporo sił, choć mój dyszący oddech zupełnie temu zaprzeczał. Jeszce tylko ostatni zakręt i krótka prosta do mety. Rozpędziłem się na tym krótkim odcinku ile tylko jeszcze mogłem i wpadłem na metę. Wiedziałem już, że jest bardzo dobrze, ale zanim zerknąłem na zegarek by sprawdzić czas musiałem chwilę odetchnąć. Jest! Zegarek zatrzymał się na 20:29, ostatni kilometr 3:58… najszybszy. Niebawem otrzymałem oficjalny wynik, który okazał się jeszcze lepszy – 20:26. No nie mogłem sobie dzisiaj niczego lepszego wymarzyć.  Wynik ten zdecydowanie przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i sprawił mi ogromną radość

      Szybka zmiana ubrania i można było wrócić na start dopingować półmaratończyków, którzy akurat zaczynali finiszować. Muszę przyznać, że dziwnie się dziś czułem. Najpierw w Biurze Zawodów odbierając pakiet jakoś podświadomie chciałem się ustawić w kolejce dla dystansu półmaratonu i zajęło mi to kilka sekund zanim sobie uświadomiłem, że dziś moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej. Kolejny taki moment był, gdy półmaratończycy ustawili się na stracie, a ja stałem obok i jedynie się przyglądałem. No, ale cóż… czasem tak bywa, inne zadania dziś przed sobą postawiłem. Nie żałuję. Na półmaraton tu jeszcze wrócę.  Można powiedzieć, że w Platerowie wpadłem ze skrajności w skrajność, bo po najwolniejszym półmaratonie w życiu teraz pobiegłem tu swoje rekordowe 5 kilometrów. Bardzo cieszy. 

      Po biegu w oczekiwaniu na dekorację najlepszych  na wszystkich czekały lokalne przysmaki. Królowało oczywiście jabłko, gdyż gmina Platerów słynie z produkcji tego owocu. Objadając się do woli tymi rarytasami była okazja wraz z wieloma znajomymi twarzami porozmawiać, powymieniać wrażenie, powspominać. Cieszę się, że znowu dane mi było pobiec w Platerowie. Bałem się, że biorąc pod uwagę wyjątkowo napięty tej jesieni kalendarz moich startów i wyjazdów może się to okazać trudne. Wszystko się jednak szczęśliwie udało, a do domu poza wspaniałymi wspomnieniami i dobrym nastrojem zabieram pamiątkę najlepszą z możliwych – życiówkę na 5 kilometrów.

2022.10.09 Platerów 5km: 11 BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 20:26

Zdjęcia: Biegiem przez Platerów / własne

 


2014 Mariusz Ryżkowski