Przyzwyczaiłem się już ze jesienią wszystko dzieje się szybko. Większość półmaratonów organizowanych jest albo na wiosnę, albo właśnie jesienią, a przynajmniej takie najczęściej wybieram. Biegając ich kilkanaście rocznie wszystko kumuluje się w podobnym okresie czasu, co powoduje częste starty, nawet co tydzień. Na kolejny swój bieg nie musiałem więc długo czekać. Tym razem po Krakowie, który pobiegłem w zeszłą niedzielę dwa tygodnie po Tbilisi padło na Lublin. Wiele razy byłem w tym pięknym mieście, ale nigdy nie miałem okazji w nim biegać. W tym roku też jakoś strasznie nie planowałem tego startu. Zadecydował w zasadzie wolny termin, odległość od domu i chęć zaliczenia jeszcze jakiegoś jednego dodatkowego biegu. Zapisując się dość spontanicznie nie sprawdzałem nawet trasy, a ta jak się miało okazać już wkrótce stosunkowo w Lublinie jest naprawdę trudna. No cóż.. Wyżyna Lubelska…

Podobnie jak do Krakowa do Lublina wybrałem się pociągiem. Po dwóch godzinach jazdy koło południa byłem już na miejscu i swoje pierwsze kroki skierowałem w stronę stadionu lekkoatletycznego, gdzie było biuro i gdzie wydawano numery startowe. Tu następnego ranka miały być też start i meta. W Lublinie przywitała mnie fatalna pogoda. Poza przenikliwym zimnem, deszczem dodatkowo strasznie wiało. Zaczynałem nawet trochę żałować, że się zdecydowałem na ten półmaraton, bo w taką pogodę bieganie to mała przyjemność. Nie chciałem się też przeziębić w sytuacji, gdy wkrótce przed sobą mam kolejne, ważniejsze starty. Optymizmu i nadziei dodawał fakt, że następnego dnia według prognoz nie powinno już padać. Temperatura jednak nadal miała oscylować w okolicach zaledwie kilku stopni, a odczuwalna nawet poniżej zera.

Miałem dylemat, czy zwiedzać miasto. Bywałem już tu przecież w przeszłości i każda z tych wizyt była okazją, aby zobaczyć największe atrakcje Lublina. Nie czułem więc jakieś szczególnej potrzeby, by oglądać je jeszcze raz. Gdy jednak po dotarciu do hostelu okazało się, że mój pokój nie jest jeszcze gotowy i na dobrą sprawę to nie mam co ze sobą zrobić postanowiłem jednak się przejść po mieście mimo, że ciągle jeszcze padało.

Do pierwszego zaplanowanego punktu było stosunkowo blisko, bo dosłownie sto metrów. Brama Krakowska, bo o niej mowa to jeden z symboli miasta. Powstała w XIV w jako odpowiedz na najazdy Tatarów. Od północy i południa przylegały do niej mury obronne opasujące całe wzgórze staromiejskie. Brama nazwę zawdzięcza historycznemu szlakowi, który prowadził z Krakowa przez Lublin do Wilna. Idąc dalej ulicami Bramową, czy Grodzką przeszedłem w głąb Starego Miasta podziwiając otaczające Rynek odnowione kolorowe zabytkowe kamienice. Trzeba przyznać, że prezentują się naprawdę pięknie. Obecny styl tego miejsca to podobno efekt odbudowy miasta po wielkim pożarze z XVI wieku i następujących w kolejnych stuleciach przebudów poszczególnych budynków. Z rynku mogłem podziwiać też Wieżę Trynitarską – neogotycką dzwonnicę zwieńczoną legendarnym, blaszanym kogucikiem – jednym z symboli Lublina. Idąc dalej minąłem znany wiszący nad ulicą Grodzką pomnik Sztukmistrza z Lublina. Rzeźba wisząca na wysokości przedstawia legendarnego Sztukmistrza Jaszę Mazura bohatera powieści Isaaca Bashevisa Singera, opowiadającej o jarmarcznych sztukach, tradycji, religii i kulturze żydowskiej w Polsce XIX wieku. Chwilę potem dotarłem do kolejnej powstałej w XIV wieku bramy – Bramy Grodzkiej, zwanej także Żydowską. Stąd widać już było Zamek Królewski, czyli chyba ten najbardziej rozpoznawalny symbol Lublina i jeden z najważniejszych zabytków w Polsce. Pierwsze obwarowania powstały w tym miejscu już w XII wieku jako drewniano-ziemny gród na Wzgórzu Zamkowym, mający chronić region przed najazdami ze wschodu. Z czasem dobudowano także obronny donżon, czyli cylindryczną wieżę. W XIII wieku zamek został przekształcony w kamienny obiekt, a w XV wieku stał się rezydencją Jagiellonów. W XVI wieku pełnił funkcję królewskiego centrum administracyjnego i był miejscem podpisania Unii Lubelskiej, tworząc Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Tu też kolejny władca lennego Księstwa Pruskiego składał hołd ostatniemu Jagiellonowi – Zygmuntowi Augustowi. W XVII wieku przez Polskę przetoczyły się katastrofalne dla kraju wojny. W ich wyniku kolejne obce armie raz po raz niszczyły Zamek. Od czasu potopu szwedzkiego popadał w ruinę, a na początku XIX wieku zdecydowano o utworzeniu na terenie zamku więzienia. Dziś w dużej mierze odzyskał swój dawny blask.

Ponieważ deszcz nie przestawał padać, a ja już trochę zmarzłem wróciłem do hostelu. Uzupełniłem poziom węglowodanów solidną porcją makaronu przywiezioną jeszcze z domu i poszedłem wcześnie spać. Mimo, że tym razem podróż nie była zbyt długa to jednak czułem się trochę zmęczony, a następnego dnia przecież bieg. W nocy budziłem się parę razy, ale generalnie rano czułem się dobrze. Pogoda na szczęście też się troszkę zlitowała. Było dość chłodno i wietrznie, ale już nie padało. Jeszcze przed startem spotkałem Szymona. Poznaliśmy się pół roku wcześniej na biegu w Wiązownie. Lublin to Jego miasto. Utrzymywaliśmy kontakt przez ten czas. Wiedziałem więc, że będzie biegł i że będzie pacemakerem na wynik 1:45. Uznałem, że skoro jest już okazja pobiec razem to spróbuję zakładając, że w przypadku problemów na trasie po prostu zwolnię. Jako plan minimum postawiłem sobie godzinę i pięćdziesiąt minut, nawet biorąc pod uwagę ciężką trasę. Powinno się udać. Przecież w Krakowie tydzień temu pobiegłem 1:45:06.

Pierwsze kilometry biegło mi się całkiem dobrze. W całym tym zamieszaniu w tłumie na starcie nawet się nie spostrzegłem kiedy to się stało, ale znalazłem się kilkadziesiąt metrów przed grupą prowadzoną przez Szymona na 1:45. Skoro już tak rozwinęła się sytuacja i wiedząc, że potem czekają nas podbiegi to już nie zwalniałem tylko po prostu biegłem te kilkadziesiąt metrów z przodu. Zrobiło się całkiem ładnie. Po czarnych chmurach poprzedniego dnia nie było już śladu, a na niebie zaświeciło w końcu słońce. Pięknie prezentował się Lublin w tej kolorowej słoneczno-jesiennej scenerii. Zastanawiałem się czy na pewno dobrze zrobiłem zakładając koszulkę z długim rękawem. W przekonaniu, że to była słuszna decyzja utwierdzał mnie silny wiatr i mimo wszystko dość niska temperatura. Po pięciu kilometrach obiegliśmy Arenę Lublin. To tutaj swoje mecze rozgrywa drużyna piłkarska Motor Lublin. Chwilę potem wbiegliśmy do Parku Ludowego. Zrobiło się naprawdę pięknie. Park w jesiennych żółto-czerwonych barwach prezentował się po prostu cudownie. Małym problemem były natomiast fakt, że tony liści zalegały także na alejkach. Było dość ślisko i trzeba było uważać. Pojawiły się tu już także pierwsze górki. Mniej więcej w połowie drogi zaczął się bardzo długi podbieg. Moje tempo zaczęło spadać powyżej pięciu minut na kilometr. Tu Szymon wraz ze swoją grupą na 1:45 dogonił mnie i minął. Nie miałem wystarczająco siły, by pobiec razem z nimi. Patrzyłem więc z małym rozczarowaniem jak powoli się ode mnie oddalają. Przed biegiem przez chwilę analizowałem trasę. Wiedziałem, że więc, że czeka na nas jeden około dwukilometrowy podbieg, ale z tego co zapamiętałem z mapy wydawało mi się, że powinien być trochę dalej. W głębi duszy zaczynałem życzyć samemu sobie, aby to jednak był ten. Na szczęście los mnie wysłuchał. To był własnie ten najtrudniejszy moment tego biegu. Straty jakie tu poniosłem były jednak spore. W zasadzie chyba nie do odrobienia. Pogodziłem się więc już trochę, że godzina i czterdzieści pięć minut na tej trasie i przy tej pogodzie to jednak dla mnie trochę za szybko. Starałem się więc już biec dalej swoim tempem, już bez takiej determinacji, jak na początku. Od szesnastego kilometra miało być z górki, okazało się, że było, ale trochę później – od siedemnastego. Tu zrobiło się naprawdę dużo łatwiej. Przyspieszyłem więc trochę odzyskując wigor. Zmierzając do mety zobaczyłem stadion. Jeszcze tylko jedno okrążenie po bieżni… i w końcu finisz. Czas? 1:45:54. Trzeba przyjąć z pełną satysfakcją zwłaszcza, że ani wysokie górki Wyżyny Lubelskiej, ani wiatr nie pomagały. Cieszy więc. Na mecie jeszcze krótka pogawędka z Szymonem, wspólne zdjęcie i można wracać do domu.

W pociągu miałem czas raz jeszcze wrócić myślami do tego co przeżyłem w Lublinie. Przez chwilę miałem wątpliwości, czy dobrze zrobiłem decydując się na ten bieg, bo aura nie sprzyjała, z drugiej strony teraz już po biegu cieszyłem się, że jednak się zdecydowałem. Dawno nie biegałem w tak pięknym jesiennym anturażu, z wyniku też mogę być zadowolony. Biorąc pod uwagę naprawdę trudną trasę, wietrzną pogodę i aktualną dyspozycję 1:45 to było dla mnie troszeczkę za szybko, ale do domu wracam i tak z pełną satysfakcją. To był mój jubileuszowy 75 półmaraton. Pokonanie tych pierwszych dwudziestu pięciu zajęło mi dwanaście lat, z kolejnymi poszło już znacznie szybciej. Tylko w tym roku planuję ich osiemnaście. Do setki zostało dwadzieścia pięć. Można więc powiedzieć, że w swoim wyzwaniu mam już z górki. Liczę, że na ostatnie 25 do setki wystarczy dwa lata. Czy się uda? Czas pokaże, ale jestem dobrej myśli. Aby było zdrowie. Z całą resztą powinienem sobie poradzić.

2025.10.19 Lublin Półmaraton: 9 PÓŁMARATON LUBELSKI – 1:45:54