Nadrabiając już ostatnie pandemiczne zaległości tym razem przyszła pora na półmaraton w stolicy Gruzji – Tbilisi (TBILISI HALFMARATHON 2025). Obok Jerozolimy, którą ostatecznie udało mi się zaliczyć dwa lata później był to przecież jeden z dwóch zagranicznych półmaratonów, które zaplanowałem w 2020 roku i na który już byłem zapisany, a których nie było mi dane pobiec. Podobnie jak inne zawody tamtego okresu jesienny bieg został odwołany, a mi zostało jedynie rozczarowanie. Było jednak pewne, że prędzej, czy później będę chciał do tego pomysłu wrócić i w Gruzji w końcu i tak pobiegnę. Ten rok, w którym udało mi się już nadrobić pozostałe zaległości z tamtego okresu, takie jak półmaraton w Gdyni, czy wyjazd do Szwecji wydawał się być najlepszym momentem do tego, by ten rozdział zamknąć już teraz całkowicie i zostawić go po prostu za sobą. Kwestią rozważenia pozostawało jedynie jak ten wyjazd ma ostatecznie wyglądać i przyznam szczerze, że tutaj dość długo nie mogłem się zdecydować. Pierwszy raz w historii swojego podróżowania dwa razy przebookowywałem bilet powrotny rozszerzając początkowy plan swojego pobytu. W końcu uznałem, że będąc tak blisko warto ten wyjazd połączyć także z wycieczką w góry Kaukaz, a gdy dowiedziałem się, że z Tbilisi organizowane są jednodniowe wyprawy do sąsiedniej Armenii pokusa zaliczenia kolejnego kraju okazała się na tyle silna, że postanowiłem z tej szansy również skorzystać.

Swoją podróż zaczynałem w piątek późnym wieczorem. Noc spędziłem więc tym razem już nie na lotnisku, jak mi się często ostatnio zdarzało, a w samolocie. Jeszcze przed startem, gdy w hali odlotów znudzony długim oczekiwaniem bawiłem się telefonem nagle go sobie zablokowałem pozbawiając się do niego dostępu. Zamarłem i w jednej chwili zrobiło mi się naprawdę gorąco. Trudno było wyobrazić sobie tę podróż bez komórki. Miałem tam kartę pokładową, bilety, mapy i wszystkie inne potrzebne mi informacje do tego by wyjazd mógł się w ogóle zrealizować. Po kilku minutach walki ze skutkami swojej własnej bezmyślności na szczęście udało się rozwiązać problem i wyjść z tej stworzonej samemu sobie kłopotliwej sytuacji obronną ręką. Ciężki kamień spadł mi z serca. Chyba nie byłem gotowy psychicznie na takie atrakcje na samym starcie. Już na miejscu okaże się, że to wcale nie był jeszcze koniec perypetii związanych z telefonem, ale póki co mogłem głęboko odetchnąć z ulgą.

Po czterech godzinach bezpośredniego lotu byłem na miejscu. Dochodziła dopiero piąta rano więc opuszczać od razu lotnisko było zdecydowanie bez sensu. Poczekałem, aż Tbilisi zacznie budzić się do życia i dopiero wtedy autobusem skierowałem się w stronę centrum miasta nazywanego często „perłą Kaukazu”. Wysiadłem w rejonie dzielnicy Awlabari. Nie bez powodu. To tu bowiem, przy dawnej ulicy Czarnomorskiej, przechrzczonej na Lecha Kaczyńskiego stoi pomnik tragicznie zmarłego naszego Prezydenta odsłonięty dokładnie w drugą rocznicę zamachu smoleńskiego. To pamiątka wydarzeń z 2008 roku. Gdy rosyjskie czołgi były już na przedpolach Tbilisi, Lech Kaczyński zmobilizował wówczas innych przywódców państw Europy Środkowo-Wschodniej by przybyć do Gruzji. Wraz z nimi pojawił się na miejskim wiecu i przemówił słowami, za które Gruzini Go pokochali, a Putin znienawidził. Ówczesny gest poparcia Polski dla Gruzji to dziś dla tutejszych mieszkańców dowód ogromnego heroizmu i prawdziwej przyjaźni za co śp. Prezydent Kaczyński, Polska i Polacy cieszą się tu ogromnym szacunkiem i uznaniem. Podczas tego krótkiego kilkudniowego pobytu będę mógł się o tym przekonać każdego dnia.

Kontynuując spacer po Awlabari dotarłem do największej cerkwi na Kaukazie Cminda Sameba, czyli Soboru Trójcy Świętej, o której turyści często mówią, że jest niczym gruziński Tadż Mahal. Znajdująca się na wzgórzu imponująca świątynia to nie tylko miejsce kultu, ale też symbol duchowego odrodzenia Gruzji po czasach radzieckich. Cała reszta miejsc, które planowałem w Tbilisi zobaczyć były już na szczęście zlokalizowane w bliżej centrum i Starego Miasta i to tam skierowałem swoje dalsze kroki. Pierwszym przystankiem, do którego dotarłem była stojąca na skarpie kolejna cerkiew Metechi. Świątynia została zbudowana w XIII wieku za panowania króla Dymitra II, choć pierwsze budowle sakralne istniały tu już podobno w V wieku. Jest niepozorna, ale wiążą się z nią ciekawe anegdoty. Jedna z nich mówi, że nazwa świątyni pochodzi od słów króla Wachtanga I Gorgasali, który po zwycięstwie w bitwie miał zakrzyknąć: „Ak me mteri wteche” – „Tu pokonałem wroga”. Konny pomnik tego legendarnego założyciela Tbilisi stoi się zresztą przed świątynią. Stąd rozciąga się także piękny widok na panoramę miasta. Przeprawiając się mostem na drugą stronę rzeki o swojsko brzmiącej nazwie „Kura” dotarłem do ulokowanej na wysokim kilkudziesięciometrowym wzgórzu twierdzy Narikala. To jedna z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych budowli w Tbilisi – często nazywana „matką twierdz” Gruzji. Jej początki sięgają IV wieku, ale potem wielokrotnie była rozbudowywana przez Arabów, Mongołów i gruzińskich królów. Tuż przy twierdzy rysuje się monumentalny pomnik Kartlis Deda – Matki Gruzji. Rzeźba przedstawia kobietę w tradycyjnym gruzińskim stroju – w jednej ręce trzyma kielich wina dla przyjaciół, a w drugiej miecz dla wrogów. To niezwykle wymowny symbol gruzińskiej gościnności i jednocześnie gotowości do obrony ojczyzny. Został odsłonięty pół wieku temu z okazji 1500-lecia Gruzji. Niestety niepotrzebnie wspinałem się na szczyt. Trwający właśnie remont fortecy sprawił, że na górze zobaczyłem niewiele więcej niż to, co widziałem będąc jeszcze u stóp wzniesienia.

Spacerując dalej dotarłem do Katedry Sioni. To jedna z najważniejszych i najstarszych świątyń Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Jej nazwa pochodzi od góry Syjon w Jerozolimie, co podkreśla duchowe powiązania z Ziemią Świętą. Pierwsza świątynia istniała w tym miejscu już w V wieku, ale obecna konstrukcja powstała jakieś pięćset lat później. Katedra była wielokrotnie niszczona przez najazdy i trzęsienia ziemi, a mimo to zawsze była odbudowywana, co czyni ją symbolem wytrwałości i wiary Gruzinów. W świątyni znajduje się replika jednej z najważniejszych gruzińskich relikwii – krzyża świętej Nino, patronki Gruzji, wykonanego według tradycji z winorośli i jej włosów. Parę kroków dalej dotarłem do jednego z najbardziej uroczych obiektów na starówce. To Teatr Marionette Rezo Gabriadze, znanego lalkarza, reżysera teatralnego, pisarza, malarza i rzeźbiarza. Od 1981 roku samodzielnie budował teatr, wykorzystując do tego celu fragmenty zniszczonych wskutek trzęsienia ziemi budynków z tbiliskiego Starego Miasta. W 2011 roku dobudował do teatru krzywą wieżę, która wygląda jakby wyszła prosto z ilustracji do książki dla dzieci. O pełnej godzinie można tu zobaczyć, jak na górnym balkonie wieży lalkowy anioł uderza w dzwon, a na scenie pod wielkim zegarem rozgrywa się przy dźwiękach pozytywki spektakl ukazujący krąg życia: zakochanie, małżeństwo, poród i pogrzeb.

Zrobiłem kilka zdjęć i chwilę potem byłem już na położonym obok Parlamentu Placu Wolności, skąd metrem udałem się w stronę stadionu im. Borisa Paiczadze, gdzie wydawane miały być pakiety startowe na bieg. Choć stadion ma już swoje lata, to trzeba przyznać, że przynajmniej jeśli chodzi o rozmiary to jest dość imponujący. Podobno może pomieścić, aż pięćdziesiąt osiem tysięcy widzów, a w 2015 rozegrano na nim finał Superpucharu Europy. Po odstaniu chwilę w długiej kolejce i odebraniu numeru startowego byłem już w drodze do hostelu. Miejsce, w którym miałem spędzić kilka najbliższych dni mnie trochę zaskoczyło. Różniło się ono bowiem trochę od tych hosteli, w których do tej pory zdarzało mi się nocować. Była to w zasadzie jedna sala z przygotowanym miejscem noclegu dla dziesięciu osób, z jedną mała łazienką, bez wyszczególnionej recepcji. Nie były to warunki, w których mogłoby komfortowo mieszkać tyle osób. Na szczęście było dość pusto. Poza mną aktualnie w hostelu przebywał Saif, który większość dnia przesypiał, a gdy przychodziła noc gdzieś wychodził i wracał dopiero rano. Dopiero ostatniego wieczoru uda nam się porozmawiać dłużej i okaże się w Tbilisi studiuje. Kształci się na dentystę. Choć pochodzenie ma palestyńskie nigdy w swojej ojczyźnie nie był. Urodził się już w Jordanii dokąd uciekli zmuszeni przez Izrael Jego rodzice. Nie ma też możliwości tam w ogóle pojechać. Nikt go tam teraz nie wpuści. Gdy tylko dowiedział się, że w tym krwawym konflikcie stoję po stronie Palestyny, a Izrael uważam za państwo terrorystyczne wzruszony po prostu rzucił mi się w ramiona nazywając swoim bratem. Z jednej strony było to miłe, z drugiej mocno poruszające. Z kolejnym mieszkańcem naszego pokoju, który był Ukraińcem relacje były zdecydowanie utrudnione. Nie przesądzam tego, ale mam wrażenie, że w jego zachowaniu i ogólnym prowadzeniu się dało się zauważyć piętno wojny. Nie dało się z nim, ani porozmawiać, ani nawet przebywać w jego towarzystwie. Był po prostu dziwny. Szczęśliwie najczęściej się po prostu mijaliśmy. Niepokoiła mnie awaria hostelowego Internetu, której jak się później okazało nie usunięto już do końca mojego pobytu w Gruzji. Ratunkiem w tej kłopotliwej sytuacji okazało się metro, do którego miałem jedynie około trzystu metrów i było tam ogólnodostępne darmowe WIFI. Kolejnym problemem, był problem z ładowaniem telefonu. Przez kilka dni żyłem w świadomości, że popsuła mi się komórka i by szczęśliwie wrócić do domu musiałem oszczędnie gospodarować baterią. Niewątpliwie trochę mnie to stresowało, czy dotrwa. Na końcu okazało się, że tak naprawdę przyczyną było chyba zbyt niskie napięcie w hostelowych gniazdkach. Telefon sie bowiem magicznie naprawił po powrocie do kraju.
Gdy przyleciałem do Tbilisi przywitał mnie deszcz. Miałem nadzieję, ze prognozy się nie sprawdzą i chociaż następnego dnia, gdy przyjdzie nam się zmagać z półmaratonem będzie pogodniej. Niestety opady na szczęście niewielkie będą nam towarzyszyć do samego końca zawodów. „Biorąc pod uwagę upał, który dosłownie tydzień wcześniej w Platerowie na Podlasiu dał mi się tak mocno we znaki i po prostu mnie zniszczył to może i dobrze?” – Starałem się szukać pozytywów. Startujemy kilkaset metrów od mojego hostelu na Placu Rewolucji Róż. Nazwa ta upamiętnia protesty z 2003 roku, w których to wyniku prezydenturę w Gruzji objął prozachodni przyjaciel Lecha Kaczyńskiego Micheil Saakaszwili. Snując się po placu zapytałem kogoś, czy mógłby mi zrobić zdjęcie. Trafiłem idealnie. Był to Mohammed, który widząc trzymaną przeze mnie polską flagę odpowiedział poprawną polszczyzną, zniekształcając jedynie trochę akcent: „Z Polski? To pewnie że można!” Okazało się, że jest Palestyńczykiem i choć teraz mieszka w Jerozolimie to dwadzieścia lat temu studiował w Polsce. Mimo upływu czasu dało się wyczuć nadal ogromny sentyment do naszego kraju i moglibyśmy tak pewnie miło rozmawiać dalej, w końcu jednak trzeba było zająć miejsce w swojej strefie startowej.

Zaczynam podobnie jak we wszystkich ostatnich swoich biegach tego roku, czyli z założniem tempa po pięć minut na kilometr. Mimo sprzyjających warunków atmosferycznych biegnie mi się jednak dość ciężko. Bolą mnie zwłaszcza uda najwyraźniej mocno zmęczone długą włóczęgą po mieście poprzedniego dnia. Nie pomaga też trasa. W dużej części mocno wybrukowane śliskie od deszczu z wystającą, ostrą kostką uliczki sprawiają, że trzeba być bardzo uważnym, by się nie potknąć i nie upaść. Sporo jest też podbiegów. Mniej więcej po kilometrze dobiegamy do gmachu Parlamentu, chwilę potem do znanego mi już Placu Wolności. To tutaj przemawiał w 2008 roku Prezydent Kaczyński. To tu padły te już wówczas w dużej mierze prorocze słowa: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę”. Po trzech kilometrach dogoniłem Muhammeda. Zaczął szybciej ode mnie, chyba za szybko. Biegniemy razem z kilometr, ale dla mnie jest zbyt wolno. Wracam więc do swojego wcześniejszego tempa. Na trasie nie ma zbyt wielu kibiców. Najwyraźniej niedzielny poranek połączony z deszczem skutecznie ich odstraszył, a może po prostu nie ma tu takiej kultury biegania i generalnie nie spotyka się tu takiej atmosfery jaką znam z krajów Europy Zachodniej, czy Skandynawii. Największy doping to ten robiony przez porozstawianych na trasie licznych młodych wolontariuszy. Mijają kolejne kilometry, a mi nadal udaje się utrzymywać swoje tempo. Nogi też już jakby mniej bolą. Dziesiątkę pokonałem w pięćdziesiąt jeden minut, to szybciej o dwie minuty, niż w Platerowie. Tuż przed końcem pierwszej pętli czeka jednak na nas bardzo stromy podbieg. Uff. Udaje się go jakoś pokonać, choć łatwo nie było. Najbardziej bolesna jest myśl, że przecież za kolejne pięćdziesiąt minut będę musiał pokonać go znowu i wówczas będzie jeszcze trudniej. Deszcz w końcu jakby zelżał, pojawiło się też więcej kibiców. Biegnie mi się coraz trudniej, ale nadal zdecydowanie szybciej, niż w Platerowie. Na trasie towarzyszą nam bezpańskie psy, których w mieście jest pełno, a które znalazły sobie sposób na zabawę i co jakiś czas dołączają do kilkutysięcznego tłumu biegnąc radośnie razem z nim. Do mety coraz bliżej, a do mnie powoli zaczyna docierać już, że nie tylko zrehabilituję się za Platerów, ale jest nawet szansa na wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Taki rezultat w pełni mnie usatysfakcjonuje. Nie spodziewałem się innych biegaczy z Polski, tym bardziej nie wypatrywałem biało-czerwonych kibiców, ale gdzieś na dwa kilometry przed metą słyszę: „Dajesz! Dajesz!”. Spojrzałem w tym kierunku. Medal powieszony na szyi sugeruje, że to biegacz z Polski, który ukończył już swój bieg i teraz stojąc przy trasie skupił się na dopingowaniu innych. Pomogło to odzyskać wigor, przynajmniej na chwilę. Niedługo potem jeszcze raz pokonuję ten morderczy podbieg i w końcu upragniona meta. Czas z Platerowa poprawiony o jedenaście minut. Wynik godzina czterdzieści siedem z hakiem to jest lepiej, niż liczyłem na starcie.

Po południu leżąc w łóżku i zastanawiając się, co mnie jeszcze czeka w kolejnych dniach wyjazdu zdałem sobie sprawę, że o czymś kompletnie zapomniałem. Tego dnia po biegu miałem się wybrać na Cmentarz Kukijski. Jest tu miejsce, którego część nazywa się Polskim Wzgórzem, a na którym znajduje się około dziewięćdziesięciu nagrobków naszych rodaków. Najstarsze pochodzą z XIX wieku. Spoczęli tu głównie ci, którzy znaleźli się w Gruzji po upadku powstania listopadowego. Wyjrzałem za okno. Zobaczyłem, że jest na szczęście jeszcze jest jasno i wiedząc, że w kolejnych dniach już takiej możliwości nie będzie mimo zmęczenia postanowiłem zrealizować to, co miałem zaplanowane. Droga, choć dość długa, to na szczęście w miarę prosta. Po godzinie byłem na miejscu. Na dłuższą eksploracje cmentarza nie było ani czasu, ani możliwości. Skupiłem się więc na odwiedzeniu chyba najbardziej znanego nagrobka – polsko-norweskiego. Spoczęła w nim Dagny Juell Przybyszewski: poetka, pisarka, pianistka, tłumaczka, pozująca wielkim malarzom takim, jak na przykład Munch, czy Wyspiański modelka, generalnie muza artystów tamtego okresu, a prywatnie żona polskiego poety Stanisława Przybyszewskiego. Została zamordowana w Tbilisi w 1901 roku przez swojego kochanka trzy dni przed swoimi trzydziestymi czwartymi urodzinami.

Następnego ranka czekała mnie zaplanowana wycieczka do Armenii. W międzynarodowej grupie uczestników tej wyprawy znalazło się w sumie piętnaście osób, w tym ku mojemu zaskoczeniu było polskie małżeństwo – Państwo Barbara i Janusz, którzy od trzydziestu sześciu lat mieszkają już na stałe w Wielkiej Brytanii. Była też młoda dziewczyna z Włoch – Luiza. To z nimi złapałem najlepszy kontakt, choć muszę przyznać, że dobre podejście gruzińskiej przewodniczki Ekateriny i miła atmosfera sprawiły, że w zasadzie cała grupa się ze sobą mocno i dość szybko zintegrowała. Po niespełna godzinie dojechaliśmy do granicy. Sprawnie udało się załatwić formalności i niebawem byliśmy po drugiej stronie. Z powrotem już tyle szczęścia nie będzie i trzeba będzie swoje odczekać, ale o tym przekonamy się i będziemy się martwić dopiero pod koniec dnia.

Biorąc pod uwagę charakter moich podróży i fakt, że łączę je z półmaratonami najczęściej mam okazje zwiedzać stolice, lub inne duże aglomeracje. Tym razem miało być inaczej. Celem naszej wycieczki po najstarszym chrześcijańskim kraju świata miały być przede wszystkim zabytkowe średniowieczne klasztory położone niedaleko granicy z dala od miejskiego zgiełku, w dodatku w pięknej naturalnej scenerii. Kanion rzeki Debed, którym podążaliśmy to jedno z najbardziej malowniczych miejsc w północnej Armenii. Rzeka przecina ten region tworząc głęboki, zielony wąwóz otoczony stromymi zboczami i górskimi krajobrazami. Pierwszym punktem naszej wyprawy był kompleks klasztorny Achtala. Ta pochodząca z X wieku położona na skalistym wzniesieniu słynąca z pięknych fresków świątynia to jeden z najpiękniejszych i najlepiej zachowanych zabytków średniowiecznej architektury w tym kraju. Klasztor, wraz z otaczającymi go pozostałościami fortyfikacji zrobił na nas ogromne wrażenie, zwłaszcza, że unosząca się od rana nad górskimi szczytami mgła sprawiała, że widoki były jeszcze bardziej cudowne i dodawało to temu wszystkiemu, co mogliśmy podziwiać jakiejś takiej dodatkowej mistyczności. Podobnie było z dwoma kolejnymi bliźniaczymi klasztorami, do których dotarliśmy niedługo potem – Hachpat oraz Sanahin. Tak, jak Achtala obie wpisane na listę UNESCO świątynie powstały w X wieku, są do siebie architektonicznie zbliżone i uznawane za arcydzieła ormiańskiej architektury sakralnej i centrum intelektualnego średniowiecznej Armenii. W murach w tej drugiej kręcono właśnie akurat jakiś klip reklamowy z pięknymi młodymi dziewczynami ubranymi niczym średniowieczne księżniczki w równie piękne tradycyjne ormiańskie stroje. Była więc okazja zrobić sobie z nimi fajne pamiątkowe zdjęcie.
Podążając dalej trasą wycieczki wzdłuż rzeki Debed minęliśmy położoną w wąwozie jakąś wydawałoby się opuszczoną starą olbrzymią fabrykę. Już po powrocie do domu dowiem się, że to hydroelektrownia i kopalnia miedzi w Alaverdi. Podobno w czasach świetności kopalnia odpowiadała za jedną dziewiątą całego wydobycia miedzi Imperium Rosyjskiego i przez dziesięciolecia była symbolem rozwoju gospodarczego i przemysłowym sercem regionu. Dziś jest w opłakanym stanie. Odkryte, zaniedbane, betonowe konstrukcje, zakładowe biura i hale fabryczne z powybijanymi oknami. Wszystko zardzewiałe, odrapane, zdominowane przez szarość. Mimo to, choć czasy świetności ma już za sobą to podobno w pewnym stopniu zakład ciągle funkcjonuje.
Będąc w pobliżu klasztoru Sanahin mieliśmy okazję odwiedzić Muzeum Braci Mikojan. To miejsce poświęcone dwóm wybitnym Ormianom – Artemowi i Anastasowi Mikojan. Nie wiedziałem o tym wcześniej, ale to właśnie Ormianin Artem Mikojan był współkonstruktorem kolejnych modeli legendarnego samolotu MIG. Anastas natomiast był wieloletnim członkiem politbiura ZSRR. Obaj mieli ogromny wkład w radzieckie lotnictwo i politykę. Muzeum przybliża ich sylwetki i opowiada o ich życiu, a przed budynkiem stoi oryginalny, pełnowymiarowy samolot MIG-21.
W przerwie między kolejnymi punktami między naszej wycieczki mieliśmy zaplanowany obiad u lokalnej rodziny w zwykłym tutejszym domu z tradycyjną ormiańską kuchnią. Na syto zastawionym stole znalazło się wiele potraw. Choć przyznam szczerze nie lubię kulinarnych eksperymentów to jednak tym razem zjadłem wszystko ze smakiem i bardzo mi smakowało. Nie przypadło mi do gustu jedynie coś, co przypominało polskie gołąbki. Wolę nie wiedzieć jakiego rodzaju mięso było w środku. Smakowało nijako. Tak, czy inaczej do hostelu z wycieczki wróciłem zadowolony i najedzony.

Następnego dnia czekała mnie kolejna atrakcja. Tym razem była to wycieczka w okolice góry Kazbegi, znanej jako święta góra Kaukazu, z kilkoma innymi ciekawymi punktami po drodze. Podobnie jak dzień wcześniej w busie znalazło się kilkanaście osób z Demetrim na czele jako przewodnikiem, a także dziewczynami z Polski Kasią i Natalią. Najwięcej czasu spędziłem jednak ze starszym francuskim małżeństwem siedemdziesięciolatków, którzy czas emerytury wykorzystują na podróżowanie po świecie. Zaimponowali mi. Zwiedzili kawał świata.

Szlak naszej wyprawy wiódł tak zwaną Gruzińską Drogą Wojenną, czyli legendarną trasą przecinającą pasmo Wielkiego Kaukazu, łączącą Tbilisi z Władykaukazem w rosyjskiej Osetii Północnej. Choć dziś jest popularną atrakcją turystyczną, to jej historia sięga aż starożytności — była używana przez kupców, armie i podróżników już w czasach rzymskich. W XIX wieku została gruntownie przebudowana przez Imperium Rosyjskie jako strategiczny szlak wojskowy.

Pierwszym punktem naszej wycieczki było jezioro Zhinvali. To sztuczny zbiornik wodny utworzony prawie czterdzieści lat temu. Powstało po zbudowaniu zapory wodnej, której celem było zaopatrzenie w wodę pitną i energię elektryczną Tbilisi i okolic. Niestety jego budowa wiązała się także z zatopieniem niektórych zabytków i przesiedleniem lokalnych społeczności. Otoczony górami Wielkiego Kaukazu zbiornik ma powierzchnię kilkunastu kilometrów kwadratowych i zachwycił mnie turkusową wodą, która podobno zmienia odcień w zależności od pory roku. Tuż obok odnaleźliśmy słynną twierdza Ananuri, czyli kompleks zamkowy, który składa się z dwóch kościołów, wieży strażniczej i murów obronnych. Twierdza pochodzi z XVI i XVII wieku, kiedy to służyła jako rezydencja dla książąt jednej z gruzińskich dynastii.

Kolejnym punktem naszej wycieczki był znany kurort narciarski Gudauri. Powstał w czasach ZSRR, ale jego dynamiczny rozwój nastąpił po 2000 roku. Jest tu kilkadziesiąt kilometrów tras narciarskich. O tej porze roku wszystko było jeszcze zielone, ale podobno już pod koniec października cała okolica zamienia się w białe śnieżne krajobrazy. Zatrzymaliśmy się tu na chwilę przy specjalnym ustawionym straganie przy drodze, by skosztować tutejszych alkoholi: tradycyjnego gruzińskiego cha cha oraz lokalnej brandy o dość zaskakującym czekoladowym smaku. Nie przepadam za alkoholem i w zasadzie się od niego odzwyczaiłem, ale postanowiłem chociaż spróbować. Cha cha to podobno jeden z najstarszych destylowanych napojów alkoholowych na świecie. Jest produkowany od ośmiu tysięcy lat. Nie przekonał mnie.

Wkrótce dojechaliśmy do Arki Przyjaźni, znanej też jako Pomnik Przyjaźni Gruzińsko-Rosyjskiej. To monumentalna konstrukcja zbudowana w 1983 roku z okazji dwusetnej rocznicy podpisania porozumienia, które ustanowiło rosyjski protektorat nad wschodnią Gruzją. Pomnik znajduje się na wysokości ponad 2300 m n.p.m. Ma formę półkolistego łuku z tarasem widokowym, z którego rozciąga się spektakularny widok na góry Kaukazu i dolinę rzeki Aragwi. Wnętrze łuku zdobią kolorowe mozaiki w stylu socrealistycznym, przedstawiające sceny z historii Gruzji i Rosji — od bitew po wspólne świętowania. Choć pierwotnie miał symbolizować braterstwo narodów, dziś budzi mieszane uczucia. Dla wielu Gruzinów jest po prostu przypomnieniem utraty suwerenności i trudnych relacji z Rosją.

Tak, jak coraz bardziej zbliżaliśmy się do kulminacyjnego celu naszej podróży, czyli do Kazbegi, tak tym bardziej niepokoiła mnie pogoda. W momencie, gdy byliśmy pod Arką Przyjaźni było jeszcze pogodnie, nagle jednak zaczął padać deszcz, na niebie zaczęły pojawiać się coraz ciemniejsze chmury, a wszystko przykrywała coraz bardziej gęsta mgła. Gdy odjeżdżaliśmy niewiele już można było zobaczyć. Niepokoiło mnie to. Przez chwilę przestało padać, niebo rozjaśniło się, a mgła zaczęła znikać. Nabrałem znowu trochę optymizmu. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo. Gdy dotarliśmy do miejscowości Stepancminda, zwanej kiedyś tak samo jak szczyt – Kazbegi – znowu padał deszcz i całą okolicę zaczęła ogarniać mlecznobiała gęsta kurtyna. Przed nami był już jedynie ostatni etap tej wyprawy, czyli około pięciu kilometrów pod górę w okolice monastyru Cminda Sameba. Przesiedliśmy się w lokalne samochody z napędem na cztery kola, które za opłatą zabierają turystów na sam szczyt. Zwykły samochód nie poradził by sobie ze stromizną tutejszych dróg. Po kilku minutach jazdy byliśmy na górze. Wiedziałem już, że tego jednego z najbardziej ikonicznych obrazów Gruzji, czyli widoku klasztoru na tle Kazbegi, najwyższego i najbardziej majestatycznego szczytu Kaukazu znanego mi ze zdjęć tym razem na żywo na pewno nie zobaczę. Ogromna ściana mgły przysłaniała wszystko nawet w najbliższej odległości nie mówiąc już w ogóle o szczycie oddalonej o kilometry góry. Szkoda…. W tej trudnej i mocno rozczarowującej sytuacji pozostało mi jedynie podziwiać zbudowany w XIV wieku klasztor. Trochę zawiedzeni, ale mimo wszystko zauroczeni tym wszystkim co przeżyliśmy i widzieliśmy wieczorem wróciliśmy do Tbilisi. Jeszcze tylko autobus na lotnisko i prawie cała noc czekania na samolot. Lot do Warszawy mam dopiero wcześnie rano.

2025.09.28 Tbilisi (Gruzja) TBILISI HALFMARATHON – 1:47:29
Więcej zdjęć z biegu:
Więcej zdjęć z Tbilisi:
Więcej zdjęć z Kazbegi:
Więcej zdjęć ze Armenii:













































































































































































