Przeplatając trochę wyjazdy zagraniczne z półmaratonami w Polsce postanowiłem w końcu pobiec w Gdańsku. Byłem już kiedyś w tym pięknym mieście. Było to jednak już tak dawno temu, że z tego wyjazdu w zasadzie niewiele pamiętam, a i miasto pewnie zmieniło się nie do poznania. Uznałem więc, że warto to nadrobić w tym roku i spędzić tam weekend, a przy okazji w mieście Neptuna pobiec swój kolejny półmaraton – GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK. Miało to być także kolejne przetarcie przed dwoma biegami zagranicznym w Sofii i Amsterdamie, które czekają mnie już za kilka tygodni w październiku.
Do Gdańska wybrałem się pociągiem. Wczesny wyjazd i dobre połączenie sprawiło, że po czterech godzinach w samo południe byłem na miejscu. Już po wyjściu z pociągu, gdy moim oczom ukazał się piękny gmach tutejszego dworca wiedziałem, że w Gdańsku mi się na pewno spodoba. To niewątpliwie jeden z ładniejszych dworców, które do tej pory widziałem. Zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie. Nie tracąc czasu swoje pierwsze kroki od razu skierowałem w stronę ścisłego centrum miasta, gdzie zlokalizowane są główne atrakcje turystyczne.
Idąc tak w pewnym momencie zupełnie przypadkowo natknąłem się na wyjątkowo urokliwy budynek, którego do tej pory nie znałem i nie miałem na liście miejsc, które w Gdańsku planowałem zobaczyć. Już po powrocie do domu dowiem się, że to Wielka Zbrojownia, której powstanie na początku XVII stulecia było odpowiedzią gdańszczan na rosnące zagrożenie ze strony Szwecji. Pełnił on funkcje magazynu broni. Przykuł moją uwagę jeszcze bardziej niż dworzec. Nic dziwnego. Budynek jest po prostu przepiękny. Chwile potem dotarłem już tam gdzie chciałem, czyli do Długiego Targu. To jedna z najbardziej znanych i malowniczych ulic w mieście. Pełno tu restauracji, sklepów z pamiątkami, czy pubów. Jego historia sięga XIII wieku, kiedy była to główna ulica kupiecka, a po najeździe Krzyżaków stała się jednym z najważniejszych punktów w Gdańsku. W przeszłości odbywały się tu parady, targi, a nawet publiczne egzekucje. Dziś można odnaleźć tu główne tutejsze zabytki. Szybko udało mi się odnaleźć chyba największy symbol Gdańska, czyli pochodzącą z XIV wieku fontannę Neptuna, rzymskiego Boga Morza. Zatrzymałem się przy nim na chwilę. Podobnie zresztą jak dziesiątki innych turystów, którzy zgromadzili się w tym miejscu by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Fontanna wspaniale się wkomponowuje w znajdujący się tuż za nią Dwór Artusa. To przepiękny budynek, którego historia sięga połowy XVI wieku, a który w przeszłości był siedzibą wielu bractw stanowiących elitę tego miasta. Podążając dalej odnalazłem kolejną jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Gdańska Bazylikę Mariacką. Kościół, którego początki sięgają połowy XIV wieku jest co ciekawe największą w Europie świątynią wybudowaną z cegły. Następnie dotarłem do Bramy Żuraw. To zabytkowy dźwig portowy i jedna z bram wodnych Gdańska, która mieści się nad Motławą, największy i najstarszy z zachowanych dźwigów portowych średniowiecznej Europy. Choć jego historia sięga blisko stu lat wcześniej to w aktualnym kształcie stoi tu od połowy XV wieku. Tuż obok po drugiej stronie rzeki zacumowany jest Sołdek, czyli morski symbol Gdańska, unikatowy zabytek techniki okrętowej, jedyny rudowęglowiec z napędem parowym zachowany obecnie na świecie. Spacerując wzdłuż Motławy natknąłem się pewne postacie. Kobiety przebrane w kolorowe historyczne stroje zachęcały turystów do korzystania z atrakcji, które przygotował dla nich Gdańsk. Panie przebrane były za Patrycjuszki, czyli kobiety należące do wyższej warstwy społecznej w Gdańsku, szczególnie w okresie renesansu i baroku. Były to zazwyczaj żony i córki bogatych kupców, rzemieślników oraz urzędników miejskich. Ich życie było ściśle związane z obowiązkami domowymi, ale także z działalnością społeczną i charytatywną. Na sam koniec zostawiłem sobie budynek Poczty Polskiej, który to pierwszego dnia wojny 1 września 1939 stał się miejscem bohaterskiej i tragicznej obrony przed niemieckim atakiem. Zginęło wtedy, zamordowanych głównie już po kapitulacji, około 50 pocztowców. Część spłonęła żywcem wcześniej w wyniku bestialskiego wpompowania do środka benzyny i podpalenia. Dziś jest tu muzeum, które przypomina tragiczne losy obrońców Poczty. Na odwiedzenie innego miejsca uświęconego krwią polskich bohaterów Westerplatte niestety nie było tym razem czasu. Tego dnia musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy.
Niedługo potem wróciłem w okolice gdańskiego dworca i wkrótce siedziałem już w tramwaju w okolice stadionu Polsat Arena, na którym zlokalizowane było Expo biegu. Przyznam szczerze, że Expo trochę mnie rozczarowało. Jak na bieg, w którym miało pobiec w sumie około 7000 biegaczy to wyglądało dość skromnie. Brak rozmachu niewątpliwie rekompensowało miejsce. Gdański stadion jest bowiem przepiękny. Powstał z myślą o rozgrywanych w 2012 w Polsce i Ukrainie Mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Swoją formą nawiązuje do naturalnego piękna bursztynu oraz wielowiekowych tradycji morskich Gdańska. Jego konstrukcja i kolorystyka mają przypominać bryłę bursztynu, co czyni go jednym z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych obiektów sportowych nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Nie ukrywam, że wizja startu i finiszu w takim miejscu była niewątpliwie jednym z czynników, które skłoniły mnie do tego, by w końcu w Gdańsku pobiec. Wadą była niestety położona z dala od centrum i największych atrakcji turystycznych miasta lokalizacja. No, ale nie była to przeszkoda nie do przeskoczenia.
Późnym popołudniem wraz z odebranym właśnie numerem startowym dotarłem do hostelu. W hostelu czekał na mnie ukraiński chłopak na recepcji i totalna egzotyka w pokoju w postaci muzułmańskich przybyszów z Afryki. To chyba jeden ze znaków naszych czasów. Przybysze z czarnego lądu nie byli zbytnio skorzy do nawiązywania bliższych relacji. Nawet sami ze sobą nie rozmawiali. Za to niektórzy z nich namiętnie oddawali się modlitwie na rozkładanym co kilka godzin dywaniku skierowanym w stronę Mekki. Nie szukałem więc kontaktu na siłę. Dopiero wieczorem, gdy powoli szykowałem się do snu ostatnie wolne łóżko zostało zajęte przez Polaka, który przybył do Gdańska podobnie jak ja, na bieg. W nocy mimo, że budziłem się kilka razy to spałem w sumie całkiem dobrze i rano byłem gotowy na kolejne czekające mnie biegowe wyzwanie.
Bieg zaplanowano na godzinę 10:00. Mimo więc sporej odległości od mojego hostelu mogłem spokojnie dotrzeć pod poznany dzień wcześniej stadion. Choć od rana powietrze jest dość rześkie to nie jest zimno. Zza chmur próbuje przebijać się nawet słońce. Startujemy z murawy stadionu. To w sumie nietypowa sytuacja. Uczestniczyłem już w kilku biegach, które miały finisz na stadionie, ale start zazwyczaj ma miejsce na zewnątrz. Gdy rozległ się sygnał startera rozpoczynam podobnie jak wszystkie ostatnie swoje półmaratony w tempie około pięciu minut na kilometr z nadzieją, że uda się je utrzymać jak najdłużej. Najlepiej do samej mety. Po kilku kilometrach doganiam grupę z pacemakerem na 1:45. Ponieważ trochę wieje uznałem, że dalej będę kontynuował bieg w grupie. Choć biegnie mi się dość ciężko to kilometry mijają jakoś wyjątkowo szybko. Od mniej więcej piątego czeka na nas dość długi podbieg. Dzień wcześniej sprawdziłem profil trasy więc nie jestem zaskoczony. Mimo wszystko udaje mi się utrzymywać cały czas założone tempo. Gdy dobiegamy do trzynastego kilometra zaczynam przeżywać mały kryzys. Myślę o tym, aby trochę odpuścić. „W końcu przecież i tak nie biegnę na życiówkę więc po co mam się szarpać” – pomyślałem szukając sam w sobie jakiegoś pretekstu. Ostatecznie postanowiłem jednak powalczyć. Pamiętałem doskonale, że to mniej więcej tutaj kończy się podbieg i potem powinno być już z górki przez co najmniej kolejnych pięć kilometrów. To była dobra decyzja, bo faktycznie niebawem było już zdecydowanie łatwiej. Na osiemnastym kilometrze postanawiam spróbować poprawić wynik z Gniezna i zejść poniżej godziny i czterdziestu czterech minut. Oderwałem się od pacamekera i od tej pory bieg kontynuuje już sam. Plany pokrzyżować może mi już jedynie stromy podbieg na wiadukt przed samym stadionem. Gdy jednak udaje mi się go pokonać bez większych strat mogę rozpocząć finisz w stronę stadionowej bramy, którą ostatecznie wbiegam na piękną zieloną murawę w blasku bursztynowej korony stadionu. Metę przekraczam dwie sekundy szybciej, niż ostatecznie postanowiłem. Jeszcze tylko medal ląduje na szyi, jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć i można chwilę odpocząć, pokibicować innym, a następnie powoli myśleć o powrocie do domu.
Kierując się już powoli tramwajem w stronę dworca wysiadłem kilka przystanków wcześniej. Wiedziałem, że po drodze będę miał możliwość zobaczyć gdańską Stocznię. W latach 70. i 80. XX wieku stała się symbolem walki o wolność i prawa pracownicze. To tutaj narodziła się także Solidarność. Udało mi się odnaleźć legendarną bramę numer 2. W grudniu 1970 roku strajkujący stoczniowcy opuszczający tą bramą teren stoczni zostali ostrzelani przez oddziały wojska dlatego też to właśnie ona stała się pierwszym miejscem pamięci o ofiarach Grudnia. Również w czasie strajku sierpniowego w 1980 brama, w której umieszczono święte obrazy i portret Jana Pawła II odegrała swoją historyczną rolę. W 1980 roku w tym miejscu postawiono także bardzo wysoki pomnik Poległych Stoczniowców. Kilka pamiątkowych zdjęć i wkrótce byłem już na dworcu. Tuż obok dworca spotkałem Rafała z Warszawy. Wraz z nim i spotkanym dwa tygodnie wcześniej w Gnieźnie Sławkiem dzieliliśmy pokój w hostelu podczas wyjazdu na majowy półmaraton w Białymstoku. Po raz kolejny okazało się jaki ten świat biegaczy mały.
Kilka godzin spędzonych w pociągu to dobry czas by w myślach podelektować się swoim małym sukcesem. Co prawda biorąc pod uwagę, że specjalnych oczekiwań na ten bieg nie miałem to dużej ekscytacji nie było. Trudno się jednak nie ucieszyć zwłaszcza, że to mój najszybszy półmaraton od niemalże dokładnie dwóch lat, kiedy to sekundę szybciej pobiegłem w Skopje (Macedonia Północna) i dziewiąty ze wszystkich, które do tej pory ukończyłem. Cieszy zwłaszcza, że przecież mimo, że cały czas biegam naprawdę dużo to jakoś specjalnie nie trenują. Przede mną za tydzień jeszcze jeden półmaraton w Kraśniku, na który zapisałem się bardzo spontanicznie tydzień temu i równie spontanicznie zamierzam go pobiec, a potem już to co lubię najbardziej…
2024.09.29 Gdańsk Półmaraton: XI GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK – 1:43:58
Analizując mój kalendarz biegowy na przestrzeni ostatnich kilku lat trudno nie odnieść wrażenia, że to półmaratony zawładnęły nim na dobre. Nie licząc parkrunowych biegowych spotkań, od których czasem zaczynam weekend, a które traktuje bardziej towarzysko to w sumie mam problem by wymienić co najmniej kilka zawodów na innych dystansach w ciągu ostatnich dwóch lat i myślę, że byłbym w stanie je wszystkie policzyć na palcach jednej ręki. No… może dwóch. Niewątpliwie takim wyjątkiem jest Bieg Prawie Górski w siedleckim Rezerwacie Gołobórz. Powodów, dla których startuję mimo, że to nie półmaraton jest kilka. Bieg jest organizowany w moim rodzinnym mieście przez klub Yulo Run Team Siedlce, którego zresztą także jestem dumnym członkiem, odbywa się w pięknych okolicznościach przyrody, a także jest to zawsze wspaniała okazja by spotkać wielu swoich biegowych przyjaciół w jednym miejscu i w bardzo miłej atmosferze.
To już dziesiąta edycja tego wydarzenia. Ja wystartowałem po raz 7. Absencja w trzech edycjach wynikała z wyjazdów na biegi zagraniczne. W tym roku na szczęście wybierać nie musiałem, gdyż termin biegu idealnie wpisał się między zaplanowanymi od dawna półmaratonami w Gnieźnie i Gdańsku, a które mimo wszystko byłyby dla mnie priorytetem. W poprzednich latach bieg odbywał się w październiku, z pogodą różnie bywało, Tym razem wydarzenie zorganizowane zostało kilka tygodni wcześniej. Była więc szansa, że pod względem aury będzie perfekcyjnie i rzeczywiście – było pięknie i słonecznie.
Sportowo specjalnych oczekiwań nie miałem. Postanowiłem potraktować ten bieg treningowo i pobiec go w tempie w jakim biegałem ostatnie swoje półmaratony, czyli 5:00, może 5:10 na kilometr. Od startu jednak chyba dałem się trochę ponieść ambicji i emocjom. Pierwsze dwa kilometry były zdecydowanie szybsze. Na trzecim przypomniałem już sobie dlaczego na tę trasę należy brać poprawkę planując tempo. Głęboki suchy piach na znacznych fragmentach leśnych ścieżek, strome górki pod które należy podbiec, zbiegi, na których także nie da się za bardzo odpocząć, gdyż trzeba uważać na gałęzie i wystające z ziemi korzenie. Chcąc nie chcąc szybko więc wróciłem do tempa, które planowałem od początku pokonując kolejne kilometry w czasie po mniej więcej 5 minut. Ostatecznie pierwszą pętlę ukończyłem w czasie mniej więcej 25 minut, czyli tak jak chciałem. Mniej więcej od tego momentu stawka rozciągnęła się już na tyle, że przyszło mi biec samemu. Nie widziałem nikogo ani z przodu, ani z tyłu. Miało to trochę wpływ na moją motywację. Koło ósmego kilometra w oddali wypatrzyłem przed sobą dwóch zawodników. Postawiłem sobie za cel by ich dogonić. Niespełna kilometr później pierwszy był już za moimi plecami. Do drugiego dobiegłem kilkaset metrów dalej zostawiając ich obu szybko w tyle. Od tego momentu już do samej mety przyszyło mi biec znowu w samotności. Przede mną była jeszcze tylko jedna poważna przeszkoda. Wyjątkowo stromy, na szczęście krótki podbieg, który pamiętałem z końca pierwszej petli i mogłem już coraz pewniejszym krokiem zmierzać do mety. Dobiegłem do niej w czasie 50:54 co biorąc pod uwagę, że trasa była delikatnie dłuższa niż 10km, dało mi średnie tempo 5:01. Idealnie. W zeszłym roku byłem 34 w klasyfikacji generalnej i 15 w swojej kategorii wiekowej, tym razem 28 i 12 w kategorii. Czas lepszy o ponad 3 minuty chociaż trasa akurat byla delikatnie inna, więc trudno je obie porównywać. Generalnie tak, czy inaczej jest progres, a był pewien zapas. Co ciekawe mój wynik dałby mi trzecie miejsce w kategorii dwudziestolatków. Taka sytuacja. I sam nie wiem czy się bardziej cieszyć, że z formą nie jet tak źle, czy raczej czuć się rozaczrowanym, że przychodzi mi biegać w tak zacnej kategorii.
Rywalizacja rywalizacją, czasy czasami, ale dla mnie to wydarzenie miało także wymiar towarzyski. Cieszę się, że miałem okazję spotkać w jednym miejscu i w jednym czasie tylu biegowych przyjaciół. To było zdecydowanie miłe popołudnie i fajnie spędzony czas.
2024.09.21 Siedlce 10km: 10 BIEG PRAWIE GÓRSKI – 50:54
Zdjęcia: Zabłakany Aparat / Siedlce Przyjazne Miasto
Chyba każdy, kto choć trochę starał się wgłębić w historię naszego państwa prędzej, czy później musiał natknąć się na legendę o trzech braciach: Lechu, Czechu i Rusie. Dawno, dawno temu rozjechali się oni po świecie poszukując miejsca, które zapewni ich rodom dobrobyt. Po kolejnym dniu wędrówki zmęczony orszak najmłodszego z nich Lecha zatrzymał się by odpocząć. Gdy mężczyźni rozbijali obozowisko, a kobiety przygotowywały wieczorny posiłek on bacznie się rozglądał. Gęste lasy pełne były zwierzyny, czyste rzeki obfitowały w ryby, a przejrzyste jeziora zachęcały, by zamieszkać nad ich brzegami. Nagle usłyszał jakiś szum, a ogromny cień przysłonił polanę. Zaciekawieni ludzie podnieśli głowy. Ujrzeli orła, który powoli opadał na gniazdo, znajdujące się w koronie wielkiego dębu. Na tle czerwonego, przedwieczornego nieba sylwetka ptaka odcinała się ostrą bielą. Uznano to za znak od Bogów. Lech stwierdził, że osiedlą się właśnie tutaj, a ten piękny, wspaniały, biały ptak będzie ich strzegł. Tak też się stało. Na polanie zbudowano gród, a na pamiątkę orlego gniazda nazwano go Gnieznem.
Dziś ponad 1000 lat później w dawnym grodzie Lecha od blisko pół wieku organizowany jest bieg, który nie tylko przypomina te dawne dzieje, ale także dzierży miano najstarszego półmaratonu w Polsce. W tym roku przypadła jego 47 edycja. Do biegu w Gnieźnie przymierzałem się w zasadzie od 2022 roku. Niewiele brakowało, abym pobiegł go już wtedy w ramach Korony Polskich Półmaratonów, ale wówczas ze względu na inne jesienne plany ostatecznie w zastępstwie wybrałem czerwcowy Półmaraton we Wrocławiu. W tym roku odwrotnie. Raczej nie zakładałem tego startu, ale podczas letniej wakacyjnej przerwy stęskniony trochę za zawodami stwierdziłem, że poza zaplanowanymi już wcześniej jesiennymi półmaratonami pobiegłbym jeszcze jeden dodatkowo i tak się akurat złożyło, że termin tego gnieźnieńskiego tym razem idealnie wpisywał się w mój biegowy kalendarz. Nie stało więc już nic na przeszkodzie, aby w końcu pobiec także w historycznej stolicy Polski.
W zasadzie do Gniezna zamierzałem wybrać się pociągiem, ale ze względu na dość utrudnioną komunikację zwłaszcza w drodze powrotnej szukałem alternatyw i ku mojej uciesze okazało się, że samochodem z Warszawy wybiera się tam także poznany pół roku wcześniej w Poznaniu Krzysztof z kanału na YouTube „Biegiem do Celu”. Postanowiliśmy więc połączyć siły i pojechać tam razem. Jeśli chodzi o nocleg to tutaj sprawa była dla mnie jasna od samego początku i wiedziałem, że przyjdzie mi skorzystać z oferowanej przez organizatorów opcji nocowania na hali sportowej tutejszego ośrodka sportu. Dość późna decyzja o tym wyjeździe sprawiła, że oferta noclegowa w Gnieźnie o tej porze niestety wyglądała już bardzo skromnie i nie udało mi się znaleźć niczego w rozsądnej cenie w pożądanym terminie. Perspektywa nocowania na hali sportowej z innymi biegaczami wydawała się jednak być też ciekawym doświadczeniem.
Podróż minęła bardzo szybko na miłych rozmowach i wkrótce pojawiliśmy się w jednej z tutejszych szkół, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów, by odebrać pakiety startowe. W biurze niespodziewanie spotkałem Sławka. Ze Sławkiem poznaliśmy się pół roku temu podczas wyjazdu na półmaraton w Białymstoku, gdzie zakwaterowani byliśmy w tym samym hostelowym pokoju. Okazało się, że i tym razem przyszło nam nocować pod jednym dachem. Na twarzy Sławka rysował się pewien niepokój i przygnębienie. Wcześniej nie byłem do końca świadomy, ale okazało się, że przyjeżdżając na bieg w zasadzie uciekł przed powodzią. Głuchołazy, gdzie aktualnie mieszka będą jedną z tych miejscowości, które zostaną dotknięte kataklizmem najwcześniej. Gdy rozmawialiśmy można było mieć jeszcze nadzieję, że woda dla tego małego miasteczka na Opolszczyźnie okaże się łaskawa. Niestety. Już następnego ranka miejscowość zostanie niemalże całkowicie zalana i zrujnowana przez wodę. W zasadzie cały wieczór będziemy śledzić doniesienia z obszaru kataklizmu łącząc się myślami i sercem z powodzianami.
Po załatwieniu formalności razem z Krzysztofem postanowiliśmy zobaczyć miasto. Oczywiście swoje kroki skierowaliśmy od razu w stronę Katedry. Położona na Wzgórzu Lecha bazylika to jeden z najważniejszych zabytków naszego kraju. To tutaj koronowano pięciu pierwszych królów polskich. Wchodząc do katedry mieliśmy okazję zobaczyć tak zwane Drzwi Gnieźnieńskie. Wykonane w XI wieku za czasów Mieszka III wrota przedstawiają sceny z życia Św. Wojciecha – patrona Polski. W Kościele znajdują się także jego relikwie. Naszą uwagę przyciągnął też ustawiony przy świątyni imponujący dzwon bł. Bogumiła. Tuż u podnóża wzgórza obok Kościoła rozkładano już powoli strefę mety, gdzie następnego dnia będziemy kończyć swój półmaraton. Przystanęliśmy więc na chwilę by się rozejrzeć, a potem kierując się już Traktem Królewskim w stronę miejsca noclegu minęliśmy także znajdujący się przed Starym Ratuszem pomnik pierwszego Króla Polski Bolesława Chrobrego.
Na hali sportowej byliśmy jednymi z pierwszych gości. W sumie na taką formę noclegu zdecydowało się około trzydziestu osób. Poza ciepłym, suchym kątem czekała na nas także gorąca herbata, kawa i ciastka. Jak miło. Noc mimo pewnego zmęczenia podróżą nie minęła najlepiej. Spanie na twardym materacu w kilkudziesięcioosobowym gronie nie należała do zbyt komfortowych. Przeszkadzał hałas i palące się na korytarzu światło. Było mi też trochę chłodno. W nocy budziłem się kilka razy. Nic dziwnego, że rano przywitał mnie ból głowy. Generalnie mimo wszystkich niedogodności nie było najgorzej i potraktowałem to jako fajną przygodę.
W zasadzie od poprzedniego dnia zastanawialiśmy się czy ten bieg się w ogóle odbędzie, gdyż prognozy nie napawały optymizmem. Gdy opuszczaliśmy halę wiał już silny wiatr, deszcz zaczynał właśnie padać, a w kolejnych godzinach miało być jeszcze gorzej. Start zaplanowano dopiero o godzinie jedenastej. Był on jednak zlokalizowany z dala od Gniezna – w Ostrowie Lednickim, gdzie miały nas zawieść specjalne autobusy. Lokalizacja nie była przypadkowa. To także szczególne miejsce w historii Polski i prawdopodobne miejsce jej chrztu. Zachowały się tutaj między innymi pozostałości grodu Polan oraz historycznego Kościoła. Oba obiekty wzniesiono w czasach Mieszka I przed rokiem 966.
Jadąc autobusem padało coraz mocniej, a deszcz wzmagał się coraz bardziej. Gdy dojechaliśmy na miejsce panował już prawdziwy Armagedon. Do startu było jeszcze półtorej godziny. Każdy więc próbował sobie znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by było się schronić i przeczekać. Nie wszystkim z ponad dwóch tysięcy uczestników się to udało. Na szczęście im bliżej rozpoczęcia rywalizacji tym sytuacja się trochę poprawiała. Było na tyle lepiej, by skorzystać z okazji i choć przez chwilę zobaczyć co oferuje tutejsze Muzeum Pierwszych Piastów.
Gdy nadszedł moment rozpoczęcia rywalizacji wiatr się trochę uspokoił i przestało nawet padać. Po wystrzale startera znowu się jednak rozpada i intensywny, przenikliwy deszcz połączony z silnym wiatrem będą nam już towarzyszyć w zasadzie do samej mety. Co do wyniku to specjalnych oczekiwań nie mam. To już mój trzeci półmaraton po letniej przerwie. Po tradycyjnym już starcie w swoich rodzinnych Siedlcach w ostatni weekend wakacji pobiegłem także kolejny raz w Półmaratonie Praskim w Warszawie. W obu biegach poszło mi dużo lepiej, niż się spodziewałem bez większych problemów łamiąc o kilka minut godzinę pięćdziesiąt. Tym razem jednak karty rozdaje pogoda. Nie wiem jak do tego podejść. Nie biegałem jeszcze chyba w takich warunkach. Nie wiem do końca na co mnie stać i jak sobie poradzę. Mimo wszystko postanawiam zaryzykować i wystartować za pacemakerem na 1:45 uznając, że w grupie łatwiej mi się będzie chronić przed wiatrem i nawet jeśli nie wytrzymam tego tempa do mety to i tak pozwoli mi to łatwiej znieść trudy tego biegu, niż zmaganie się z wiatrem przez cały dystans w pojedynkę. Nie jest jednak wcale łatwo nawet mimo biegu w grupie. Pierwsze kilometry wiodą wzdłuż okolicznych pół, łąk i wiatr w otwartej przestrzeni daje się mocno we znaki. Podobnie jak tydzień wcześniej w Warszawie znowu pojawiła się kolka. To dla mnie nowa sytuacja. Generalnie raczej nigdy nie miałem z tym problemu. Tym razem dokucza mi już drugie zawody z rzędu. O ile jednak w Warszawie pojawiła się dopiero na ostatnich kilometrach całkowicie uniemożliwiając mi normalny bieg, o tyle tutaj doskwiera się już na samym początku. Szczęśliwie tym razem nie jest aż tak bardzo dokuczliwa i po kilku kilometrach udaje mi się ją zwalczyć. Wróci na pewien czas ponownie w połowie dystansu na szczęście nie tak intensywnie, aby zaprzepaścić cały dotychczasowy trud biegu, a wprowadzi jedynie na pewien czas dyskomfort. Mimo niedogodności staram się biec każde tysiąc metrów w czasie poniżej 5 minut. Udaje mi się. Pierwszych pięć kilometrów pokonuję w niespełna dwadzieścia pięć minut, dziesięć w niecałe pięćdziesiąt. Kilkanaście minut później doganiam Krzysztofa. Startował przede mną. Dopadł go jednak mały kryzys. Teraz to ja uciekam. Po piętnastu kilometrach wybiegamy na drogę dojazdową do Gniezna. Od tego momentu widok dwóch pięknych wież gnieźnieńskiej Katedry towarzyszy nam już w oddali niemalże do samej mety. Na tym odcinku wieje już cały czas prosto w twarz. Staram się chować za plecami innych zawodników by dociągnąć jakoś do pacamekera, który w międzyczasie wraz ze swoją grupką trochę mi uciekł. Wiem, że jeśli tego nie zrobię i pozostałe kilometry będę zmuszony biec sam będzie mi zdecydowanie trudniej. Animuszu dodają kibice, którzy mimo fatalnej pogody dość licznie stawili się na trasie by wspomóc biegaczy. Nawet nie zauważyłem, że w pewnym momencie przestało padać, wiatr jednak wieje nadal. Rośnie także coraz bardziej optymizm na dobry wynik. Z każdym kilometrem widząc, że mimo ciągle niesprzyjającej pogody nie nadchodzi żaden kryzys nabieram przekonania, że dziś będzie naprawdę fajny rezultat. Dwa kilometry przed metą wyprzedzam pacemakera i biegnę już w zasadzie sam. Ostatni z nich jest w zasadzie z górki. Od tej pory gnam do samej mety ile sił i to będzie dla mnie najszybszy odcinek tego biegu. Na finisz dobiegam czterdzieści sekund przed pacemakerem. Jest! Udało się! Wytrzymałem od startu do samej mety.
Jestem naprawdę zadowolony. Nie ukrywam, że ten wynik to dla mnie ogromna niespodzianka. Owszem, miałem nadzieję dziś nawet wbrew fatalnej pogodzie na złamanie godziny i pięćdziesięciu minut. Absolutnie nie liczyłem jednak na wynik poniżej godziny i czterdziestu pięciu minut. Naprawdę mnie to ucieszyło. Co prawda czasy, gdy walczyłem o jak najlepsze wyniki mam już w zasadzie za sobą, ale mimo trudnych warunków to mój najszybszy półmaraton od dwóch lat. Nie może więc to nie cieszyć. Zwłaszcza jak sobie przypomnę jak wyglądała dla mnie biegowo pierwsza połowa tego roku i problemy, z którymi się borykałem. Jeszcze kilka miesięcy temu biorąc pod uwagę swoje kłopoty z plecami zastanawiałem się czy nie będę musiał na jakiś czas, a może i na zawsze całkiem zawiesić biegania. Dziś choć nadal nie jest idealnie to jednak mogę kontynuować swoją półmaratońską drogę i to z pełni satysfakcjonującymi mnie wynikami. Cieszy!
Przed nami jeszcze droga do domu. Już na szczęście bez deszczu, a momentami nawet z delikatnym słońcem. Wiele godzin w samochodzie a potem w pociągu to czas, który mogę wykorzystać z jednej strony na delektowaniu się swoim sukcesem i przeżywaniu jeszcze raz każdego kilometra tego biegu i każdej chwili spędzonej w Gnieźnie, a z drugiej strony na zadumie mając w pamięci wszystkich tych, których dotknęła wielka tragedia na południu Polski zabierając im często dorobek życia i przynajmniej na jakiś czas nadzieję na normalne życie. Hmm… Smutne.
2024.09.15 Gniezno Półmaraton: 47 BIEG LECHITÓW – 1:44:20
Jeśli miałbym stworzyć listę biegów, od których ostatnio zaczynam układać swój biegowy kalendarz to niewątpliwie znalazłby się tam także Adidas Nocny Półmaraton Praski. W tym roku wystartowałem tam po raz trzeci z rzędu. Pobiegłem go też w jego pierwszej edycji dziesięć lat temu wówczas jeszcze z zupełnie innym sponsorem tytularnym oraz w formule dziennej. To co zachęca mnie do udziału w tych zawodach to niewątpliwie bliskość i łatwy dojazd, dobra organizacja, dogodny termin, bardzo szybka trasa i super atmosfera. Jeśli można się do czegoś przyczepić to bez wątpienia jest to forma odbioru pakietów, choć i ten aspekt w tym roku zdecydowanie się poprawił. Do tej pory można to było zrobić jedynie albo w ciągu tygodnia, albo w dniu biegu, ale jedynie do godziny piętnastej, co zwłaszcza dla biegaczy spoza Warszawy było sporym wyzwaniem. W tym roku wydłużono ten czas do dziewiętnastej co jest niewątpliwie krokiem w dobrą stronę, który należy docenić. Nadal jednak miejscem odbioru pakietów nie jest tak jak moim zdaniem powinno być miasteczko biegowe przy Stadionie Narodowym, gdzie był zlokalizowany zarówno start jak i meta, a sklep tytularny sponsora w samym centrum Warszawy. Aby sprostać temu wyzwaniu do pociągu zabrałem ze sobą rower, co zdecydowanie ułatwiło mi logistykę. Trzeba było jednak wyważyć by pojechać wystarczająco wcześnie by zdążyć ze wszystkim, a z drugiej strony nie siedzieć zbyt długo w upale oczekując na start, co mogłoby się okazać w ostatecznym rozrachunku zabójcze. Na szczęście udało się załatwić wszystko bez problemu i wkrótce mogłem się już w pełni skupić na przygotowaniu do biegu, cieszyć się atmosferą i korzystać z możliwości spotkania wielu biegowych przyjaciół poznanych przy różnych okazjach. W każdym z tych przypadków miło było się znowu zobaczyć i porozmawiać.
W końcu jednak trzeba było zająć już miejsce w swojej strefie startowej i rozpoczęliśmy bieg. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, choć tradycyjnie punktem wyjścia był czas 1:50, który ostatnio traktuje jako pewien wyznacznik satysfakcji. Po cichu liczyłem, że może uda się też poprawić wynik sprzed dwóch tygodni osiągnięty na biegu w Siedlcach (1:48:35), ale też nie traktowałem tego jako mus. Aby ten cel zrealizować starałem się biec każdy kilometr w czasie poniżej pięciu minut, licząc się z tym, że od połowy dystansu, tak samo zresztą jak w Siedlcach biorąc pod uwagę moją aktualną dyspozycję tych sił może trochę brakować i trzeba będzie delikatnie zwolnić. Mimo, że nie biegło mi się jakoś wyjątkowo łatwo to jednak udawało się realizować swój plan bez żadnych przeszkód. Pierwszych 10 kilometrów udało mi się przebiec trochę w ponad 49 minut. Dawno tak szybko nie rozpoczynałem. Wbrew wcześniejszym założeniom postanowiłem więc kontynuować bieg swoim tempem i nie zwalniać. Niestety zaczynałem też powoli odczuwać atakującą mnie kolkę. Początkowo nie miało to większego wpływu na wynik. Udawało mi się też swoimi starymi sprawdzonymi metodami gasić jej objawy. Entuzjazm mój rósł z każdą chwilą i zacząłem realnie myśleć o tym, że jestem dziś w stanie zbliżyć się nawet do wyniku 1:45. Potęgował to żywiołowy doping zebranych na trasie kibiców. Atmosfera była naprawdę wspaniała. Już to kiedyś wspominałem, że choć osobiście wolę biegać zawody rano, bo samo oczekiwanie na start zaplanowany wieczorem mnie męczy to jednak to właśnie te nocne zawody mają lepszą atmosferą, gdyż dużo łatwiej przyciągnąć kibiców, niż na przykład w niedzielny poranek. To co mnie zdecydowanie zaskoczyło to ogromna rzesza dzieciaków, którzy wraz z rodzicami dopingowali biegaczy na całej trasie. Az żal było nie przybijać piątek w wyciąganymi w stronę biegaczy małymi rączkami, co często starałem się czynić.
Gdy cały czas mocno zmotywowany i zadowolony ze swojej dotychczasowej dyspozycji już powoli zbierałem się na finisz na 18 kilometrze wydarzyło się coś czego kompletnie się nie spodziewałem. Kolka, z którą borykałem się od połowy dystansu, ale udawało mi się ją zwalczać w zarodku tym razem zaatakowała ze zdwojoną siłą. Nie byłem w stanie nic zrobić. Nie mogłem złapać normalnie oddechu czując też ogromne kłucie w boku. Trochę już tych biegów w życiu przebiegłem. Zdarzały się różne sytuacje, także z kolką, ale chyba nigdy do tej pory nie była ona tak silna, jak w tym momencie. Przez kolejne ponad dwa kilometry moje tempo spadło z pięciu minut na sześć. Z jednej strony poczułem ogromną frustrację, z drugiej pewne rozczarowanie. Na ostatnim kilometrze sytuacja się już trochę poprawiła, a może to świadomość, że to już koniec pozwoliła mi łatwiej zapomnieć o dolegliwościach, ale na ostatnich metrach zagryzając zęby pozwoliłem sobie jeszcze na mały finisz i do mety dotarłem z czasem 1:47:56.
Cel zrealizowany. Powinienem być zadowolony. Nie jestem. Patrząc z perspektywy tego jak układał się ten bieg, a jak się skończyło mam zdecydowanie mieszane uczucia, bo wiem, że wynik mógł i powinien być lepszy o co najmniej dwie minuty. Naprawdę było mnie dziś na to stać i gdyby nie ta nieszczęsna niedyspozycja pewnie by się tak skończyło. Nie przypominam już sobie nawet kiedy półmaraton kończyłem z tętnem 140-150 (zwykle 170-180). To tylko pokazuje skalę niewykorzystanego potencjału. No cóż. To jest bieganie, na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Wracając do domu pociągiem miałem półtorej godziny na przemyślenia dotyczące tego co było przyczyną i w sumie trudno powiedzieć. Jedyna rzecz, jaka mi przychodzi do głowy to zjedzony w ciągu dnia obiad. Choć mam już na koncie sporo tych biegów to jednak są one organizowane głównie rano. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w bieganiu półmaratonów wieczorem i mam ich tylko kilka na koncie. Być może czas między posiłkiem, a zawodami okazał się po prostu zbyt krótki. Trudno powiedzieć. Innych powodów nie widzę. Nie rozpamiętuję jednak tego za bardzo. Szans by poprawić ten wynik tej jesieni będzie jeszcze co najmniej kilka. Cieszę się z tego co mam, bo początek roku i kłopoty z plecami sprawiały, że to wcale nie było oczywiste, że w tym roku będą w stanie biegać nawet w takim tempie. Miło było tez spotkać tak wielu znajomych. To był (mimo wszystko) bardzo przyjemny wieczór.
2024.09.07 Warszawa Półmaraton: 9 NOCNY ADIDAS PÓŁMARATON PRASKI – 1:47:56
Gdy późnym latem 2013 roku spełniałem właśnie swoje pierwsze biegowe marzenie i prężnym krokiem zmierzałem do mety debiutanckiego półmaratonu podczas czwartej edycji Biegu Siedleckiego Jacka nawet mi przez myśl nie przeszło, że jedenaście lat później podczas kolejnej edycji tej samej imprezy będę pokonywał dystans co najmniej półmaratonu dokładnie po raz dwusetny. Na ten wynik złożyło się sześćdziesiąt oficjalnych zawodów, w tym pięćdziesiąt dwa półmaratony i osiem maratonów oraz sto czterdzieści zwykłych biegów treningowych. Czasami ciągle trudno mi uwierzyć, że dystans, który kiedyś wydawał mi się czymś być dla mnie zupełnie nieosiągalnym w pewnym momencie stał się w zasadzie cotygodniowym zwykłym sobotnim rytuałem.
Od kilku lat jest to już mój ulubiony dystans i to biegi o tej długości w zdecydowanie największej mierze wypełniają mój kalendarz. Nie inaczej jest i w tym roku. Dlatego podczas XV edycji Biegu Siedleckiego Jacka startu na innym dystansie nie rozważałem nawet przez chwilę. Nie zmieniła tego nawet pogoda, która już nie raz udowodniła, że w końcówce sierpnia może okazać się bardzo wymagająca. O ile w ostatnich tygodniach można mieć było nadzieję, że tym razem warunki będą biegaczom sprzyjać, to jednak kolejna, być może ostatnia fala upałów tego roku, która przyszła dzień przed biegiem w zasadzie te nadzieje definitywnie rozwiała.
Start biegu o 8 rano. Specjalnych oczekiwań do wyniku nie mam. Okres gdy walczyłem o swoje rekordy mam już chyba za sobą. Jeśli stawiam sobie jakieś cele to najczęściej dotyczą one łamania bariery godziny i pięćdziesięciu minut, którą w ostatnim czasie traktuje jako swoją osobistą granicę satysfakcji. Zresztą nie wiedziałem tak naprawdę na co mnie aktualnie stać. To mój pierwszy oficjalny półmaraton od poczatku wakacji, a tak długa przerwa bez zawodów zawsze sieje w mojej głowie niepewność i obawy. Niby całe lato biegałem nawet tak długie dystanse, ale raczej wolno, bez takiej intensywności. Brałem więc pod uwagę, że tym razem granica godziny i pięćdziesięciu minut zwłaszcza w takich warunkach może się okazać dla mnie nieosiągalna i chyba nawet aż tak bardzo bym się nie zdziwił.
Gdy wybrzmiał wystrzał startera prawie dwustuosobowa rzesza półmaratończyków wybiegła ze stadionu lekkoatletycznego na ulice Siedlec. Przed nami do pokonania trzy pętle, każda wynosząca mniej więcej siedem kilometrów. Zacząłem dość szybko. Szybciej, niż planowałem. Chyba poniosła mnie ambicja i fakt, że biegnę w tak licznym gronie przyjaciół i znajomych biegowych, a wśród żywiołowo dopingujacych kibiców również wiele znajomych twarzy. Od tej pory w zasadzie co chwilę będę sobie powtarzał że to jest na dziś dla mnie zbyt szybko i powinienem zwolnić, ale najwyraźniej byłem dla siebie zbyt mało przekonywujący, gdyż mijały kolejne kilometry a nie było widać żadnej reakcji z mojej strony. Nadal każdy kilometr pokonywałem w tempie około 5 minut. Dopiero na drugiej pętli zdecydowałem się faktycznie zwolnić. Chyba nie miałem już za bardzo wyjścia. Słońce przygrzewało już coraz mocniej, a ja zaczynałem powoli odczuwać tego skutki. W zasadzie nie pamiętam już kiedy półmaratony biegałem tak szybko i raczej nie byłem na takie tempo na całym dystansie w tym momencie przygotowany. Drugą pętle pokonałem więc już delikatnie wolniej. Robiło się naprawdę gorąco. Receptą na to było polewanie się wodą. Na szczęście liczne punkty nawodnienia i dwie kurtyny wodne na każdej pętli łagodziły skutki wysokiej temperatury. Po drugiej pętli zaczynało do mnie docierać, że mój cel czyli złamać godzinę i pięćdziesiąt minut jest na wyciągnięcie ręki. Żeby postawić przysłowiową „kropkę nad i” na trzeciej pętli postanowiłem więc jeszcze raz delikatnie przyspieszyć licząc, że w walce z upałem uda się wyjść zwycięsko i mimo wszystko nie pojawi się już żaden kryzys. Mijały kolejne kilometry. Gdy pokonałem osiemnasty i czułem się nadal dobrze chyba już nabrałem przekonania, że się uda. Ostatnie dwa kilometry były prawie najszybsze ze wszystkich podczas dzisiejszego biegu nie licząc może pierwszego i na metę po mocnym finiszu wbiegłem z wynikiem 1:48:35. Ogromnie mnie ten wynik ucieszył, bo po dwumiesięcznej przerwie od startów dobrze to rokuje na kolejne biegi, których w tym roku mam zaplanowanych jeszcze pięć.
Po biegu w końcu można było przysiąść na chwilę na trawie odpocząć, a potem cieszyć się atmosferą tego wydarzenia. Często się mówi, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i chyba coś w tym jest. Bardzo lubię wyjeżdżać na biegi, poznawać nowe kraje, kultury i jest to moja pasja, ale bardzo cenie sobie także ten bieg, od którego się tak naprawdę wszystko w moim przypadku zaczęło. Zawsze to ogromna satysfakcja i przyjemność rywalizować w swoim rodzinnym mieście, gdzie zarówno na trasie, jak i wśród kibiców można wypatrzeć wielu znajomych, a potem już na mecie wymieniać wrażenia z licznymi przyjaciółmi, czy kolegami biegowymi, którzy wraz ze mną znosili trudy tego biegu. Często nie widzimy się od bardzo dawna, a wydarzenie to jest doskonałą okazja by zgromadzić się w jednym miejscu i znowu się spotkać.
Niewątpliwie miłym akcentem, który czekał na uczestników tego biegu była mozliwość spotkania przed startem Henryka Szosta, chyba najlepszego polskiego maratończyka XXI wieku i aktualnego rekordzistę Polski. Wynik, który osiągnął w 2012 roku w japońskim Otsu (2.07:39) nie został pobity do dziś. Jest także trzykrotnym Olimpiczykiem w maratonie – z Pekinu 2008, Londynu 2012 oraz Rio 2016. W Siedlcach pojawił się jako ambasador jednej z wiodących marek obuwia do biegania. Krótka pogawędka i pamiątkowe zdjęcie było fajnym zwieńczeniem tego niewątpliwie udanego dnia.
No cóż… Dwieście biegów na dystansie conajmniej półmaratonu przebiegło się niewiadomo kiedy. Nie sposób też zadać teraz pytania co dalej? Oczywiście nie myślę o zawieszeniu butów na przysłowiowym kołku, a dystans półmaratonu już chyba na zawsze pozostanie moim ulubionym, w którym najlepiej się realizuję i który daje mi największa satyskację. W kolejną setke zamierzam więc weiść z przysłowiowego “buta” i jeśli zdrowie dopisze to za kilka lat powinienem dobić do trzystu… Czas pokaże czy się tak stanie, ale tego bym sobie życzył.
2024.08.25 Siedlce Półmaraton: 15 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:48:35
Zdjęcia: własne / Paweł Pietruczanis (Zabłąkany Aparat)
To było moje trzecie podejście do Półmaratonu Zbuckiego. W pierwszej edycji zorganizowanej w 2022 roku nie mogłem wystartować ze względu na wyjazd na inny półmaraton zagraniczny w Skopje. Rok temu plany pokrzyżowała mi ważna uroczystość rodzinna. W tym roku już nic nie stanęło na przeszkodzie i mogłem w końcu pobiec w biegu, którego trasa wiedzie miejscowościami wchodzącymi w skład Gminy Zbuczyn. Nie ukrywam, że ucieszył mnie ten fakt, że w końcu mogłem wystartować w tym biegu, gdyż z tą okolicą jestem w dużym stopniu związany. Mój tata pochodzi z tej gminy, mam w tej okolicy dużo rodziny, a ponadto wiąże się z nią także niemalże całe zawodowe życie mojej mamy.
Obawiałem się trochę warunków atmosferycznych. Końcówka czerwca to czas gdy zaczyna się lato i wakacje. Pogoda nie do końca sprzyja bieganiu, zwłaszcza takich dystansów. Burze i deszcze w poprzedzającym dniu dawały nadzieję, że w dniu zawodów będzie chłodniej. Choć faktycznie słońce aż tak bardzo nie dokuczało to jednak miejscami dało się odczuć wysoką temperaturę, a także przeszkadzający trochę wiatr. Specjalnych planów na wynik w tym biegu nie miałem. Traktowałem go bardziej w kategoriach zaliczenia kolejnego już pięćdziesiątego pierwszego półmaratonu. Jedyne co sobie założyłem to to, że nawet mimo nie do końca sprzyjającej pogody na pewno chciałbym pobiec poniżej dwóch godzin. Zacząłem jednak wyjątkowo szybko. Biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości i formę to zdecydowanie za szybko. Starałem się zwolnić czując, że takie tempo może się mocno odbić w końcówce , ale udało mi się to skontrolować w zasadzie dopiero po piątym kilometrze. Od tego czasu moje tempo ustabilizowało się na poziomie kilku sekund powyżej pięciu minut na kilometr i tak starałem się je utrzymać na dalszej części dystansu. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony trasą. Generalnie moje oczekiwania nie były zbyt wielkie. Biorąc pod uwagę, że trasa miała wieść przez tutejsze pola, łąki i lasy nie spodziewałem się, że będzie szczególnie atrakcyjna. Ale przyroda tej okolicy o tej porze roku jest naprawdę piękna i bardzo przyjemnie biegło się po tych malowniczych bardzo zielonych terenach. Z każdym kilometrem słońce wędrowało coraz wyżej i było coraz cieplej, ale starałem się korzystać regularnie z dość gęsto ustawionych bufetów na trasie i na pewno to pomagało. Od czasu do czasu miałem pewien dylemat czy na zakrętach pobiec optymalnie po wewnętrznej czy też lepiej nadłożyć trochę metrów, ale biegnąc po zewnętrznej w cieniu drzew choć na moment schronić się przed słońcem. Mimo wszystko najczęściej wybierałem jednak pierwszy wariant. Stawka rozciągnęła się już na tyle, że w zasadzie trzeba było biec w pojedynkę i z dystansem radzić sobie samemu. Na 10 kilometrze dobiegliśmy do Dziewul. To z tą miejscowością niemalże całe swoje zawodowe życie związała moja mama, gdzie w tutejszej szkole pracowała jako nauczycielka. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa jak czasami w wakacje zabierała mnie ze sobą na dyżury do tutejszej szkoły. Niedługo potem niemalże dokładnie w połowie dystansu dotarliśmy do najtrudniejszego momentu tego biegu. Tutejszy podbieg dał mi się trochę we znaki zwłaszcza, że towarzyszył mu boczny wiatr. Moje tempo tutaj niewątpliwie spadło. Kilka kilometrów dalej w miejscowości Rówce dobiegliśmy do nawrotki. Była więc okazja mijając się nawzajem wymienić pozdrowienia z tymi kolegami, którzy byli daleko z przodu, jak również daleko z tylu. Na piętnastym kilometrze dobiegliśmy do Borków Kosów. Przywitała nas tu wyjątkowo bogata powitalna brama ustawiona przez tutejszych mieszkańców. Z tą miejscowością także związana jest moja mama. W ostatnich latach swojej kariery zawodowej uczyła także tutaj.
Gdy dobiegliśmy do 16 kilometra zacząłem sobie szybko kalkulować na jaki czas mniej więcej biegnę. Wyszło mi, że jest szansa złamać godzinę i 50 minut. Postanowiłem więc o to zawalczyć. Na szczęście jakiś delikatny kryzys, który towarzyszył mi chwile wcześniej minął i czułem, że od pewnego momentu miałem jakby więcej sił. Gdy dobiegłem do 18 kilometra przekalkulowałem sobie, że aby udało się złamać 1:50 to musiałbym każdy pozostający do mety kilometr pobiec mniej więcej po pięć minut i dwadzieścia sekund. Biorąc pod uwagę, że poprzednie pokonałem po około 10 sekund szybciej wiedziałem już, że jeśli nagle na trasie nie pojawi się jakiś duży podbieg na którym mogę stracić to powinno się udać. Poza jednym wzniesieniem żaden straszny odcinek na biegaczy już nie czekał, tak samo zresztą jak nie dopadł mnie już żaden inny kryzys i na metę wbiegłem z czasem 1:48:54. Niewątpliwie cieszy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki.
Fajnie, że udało się w końcu pobiec w Zbuczynie i okolicach. Poza satysfakcjonującym wynikiem sportowym była to okazja zobaczyć wielu biegowych znajomych i miło spędzić czas. Była też możliwość spotkać się z Panią Patrycją Bereznowską. To prawdziwa legenda nie tylko polskich ale i światowych biegów ultra. Od blisko dekady zdobywa medale mistrzostw świata, czy Europy w biegu dwudziestoczterogodzinnym, zarówno indywidualnie jak i drużynowo. Dwa razy biła na tym dystansie nieoficjalny rekord świata. W 2017 roku w Łodzi podczas mistrzostw Polski uzyskała wynik 256 246 metrów. Poprawiła go kilka miesięcy później w Belfaście podczas mistrzostw świata, gdzie przebiegła dystans 259 991 metrów. W tym samym roku wygrała jeden z najbardziej znanych ultramaratonów na świecie – Spartathlon, ustanawiając przy tym rekord trasy. W 2019 była najlepsza kobietą w jednym z najtrudniejszych biegów na świecie Badwater w Dolinie Śmierci. Szybszy od Niej był tylko jeden mężczyzna. Aktualnie Pani Patrycja toczy walkę ze zdiagnozowanym rakiem piersi. Trzymam kciuki, aby i w tej walce okazała się nie do pokonania.
Szczerze mówiąc wydawało mi się, że trudności, które napotkałem szykując się na półmaraton w Egipcie to był jedynie incydent i szybko wrócę do rutyny i właściwą ścieżkę. Nie przypuszczałem, że będzie to tak naprawdę preludium do tego co spotka mnie na mojej drodze podczas planowania kolejnego wyjazdu poza Europę. W końcu postanowiłem się bardziej otworzyć na świat. Jeśli zamierzałem naprawdę zrealizować swój cel, to to był już ten moment, by zacząć przynajmniej raz w roku planować wyprawy na pozostałe kontynenty. Idealną okazją wydawał się fakt, że zbliżał się już powoli mój jubileuszowy pięćdziesiąty półmaraton. Postanowiłem więc na tę okoliczność poszukać czegoś wyjątkowego. Wybór padł na Amerykę Południową i Rio de Janeiro w Brazylii, a przy okazji kilka dni spędzonych w Limie, stolicy Peru. Stwierdziłem, że jak już lecę kilkanaście tysięcy kilometrów to warto zaliczyć co najmniej dwa kraje, a Peru wydawało mi się interesującym uzupełnieniem tej podróży ze względu na ciekawą historię związaną choćby z cywilizacją Inków. Dodatkowo taki wybór sprawiał, że tak naprawdę wyjazd stawał się wyprawą przez całą Amerykę, gdyż oba miasta położone są na dwóch różnych skrajnych wybrzeżach dwóch różnych oceanów – Atlantyku i Pacyfiku.
Bieg miał się odbyć w czerwcu. Jeszcze jesienią 2023 kupiłem bilety lotnicze, zarezerwowałem hostel i czekałem na rozpoczęcie rejestracji na bieg. Gdy przyszedł Nowy Rok wróciłem do tematu i ku mojemu przerażeniu okazało się, że zainteresowanie było tak duże, że zapisy się już w zasadzie zakończyły. Pół roku przed biegiem! Zdębiałem. Nie wiedziałem co robić. Zainwestowałem w ten wyjazd już naprawdę sporo pieniędzy bez możliwości odzyskania tych środków, a jechać po prostu na wycieczkę nie chciałem. Postanowiłem skontaktować się z organizatorami nieoficjalnie i zapytać czy nie mają jakiegoś jednego dodatkowego wolnego pakietu. Najpierw mailem, potem na Facebooku, aż w końcu na Instagramie. Niestety moje wiadomości długo pozostawały bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie miałem już jednak nic do stracenia. Byłem więc trochę natrętny i od czasu do czasu pisałem dalej. Przez kilka tygodni nadal nie było jednak żadnego odzewu. Gdy już powoli oswajałem się ze świadomością, że nic z tego nie będzie w końcu ku mojej radości dostałem odpowiedz! Odpisano mi, że mogę dostać pakiet z jakiejś specjalnej puli dla zagranicznych gości. Nie wiem czy zadecydowała moja namolność, czy też argument umieszczenia relacji z wyjazdu na moim blogu. Nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Była to dla mnie wspaniała wiadomość i mogłem z większym spokojem oczekiwać tego wyjazdu wiedząc już, że mam pakiet i będę miał możliwość pobiec w cudownym Rio.
Niestety, choć pierwszą największą przeszkodę miałem już za sobą wkrótce pojawiły się kolejne. Gdy do wyjazdu pozostawały dwa miesiące zacząłem przygotowywać plan pobytu. Jednym z obowiązkowych punktów miała być wycieczka na legendarny stadion piłkarski Maracana. Chcąc uniknąć czekania w kolejce na miejscu postanowiłem kupić bilet przez Internet na stronie. Następnego dnia ku mojemu przerażeniu poza planowanym zakupem na liście transakcji odnalazłem sześć kolejnych niezwiązanych z biletem. Każda na 99.99$. W sumie na prawie 2500 PLN. Przerażony zdębiałem. Szybki kontakt z bankiem, blokada karty, na infolinii doradzono mi też zgłoszenie reklamacji. W międzyczasie zacząłem szukać w Internecie informacji o firmie, na rzecz której dokonano transakcji. Okazało się, że to jakiś portal z grami on-line, który zresztą jest tak często wykorzystywany jako narzędzie oszustwa, że ma na swojej stronie specjalną zakładkę, w której opisana jest procedura jak można zgłaszać incydenty takie, jak mój i liczyć na zwrot tych środków. Poczułem małą ulgę. Oczywiście zgłosiłem swój przypadek i pozostało czekać. W sumie przez tych kilka dni byłem w miarę spokojny, bo przecież wiedziałem, że to nie moja wina, bo bilet kupowałem na oficjalnej stronie i nie klikałem w żadne podejrzane linki, nie zrobiłem niczego głupiego, co pozwalałoby mnie obciążyć odpowiedzialnością za skutki tego oszustwa, a przed wykonaniem tych transakcji z banku nie dostałem żadnych powiadomień do autoryzacji, choć powinienem. Wiadomo jednak, że dopóki nie uzyskam ostatecznej oficjalnej decyzji to wszystkie opcje są w grze, a co by nie powiedzieć były to całkiem spore pieniądze. Po kilku dniach moja reklamacja została uznana, a środki co do złotówki wróciły na moje konto. Uff… mogłem odetchnąć. Po raz drugi. Było to jednak kolejny dowód na to, że to nie będzie zwykły wyjazd i od samego początku do końca będę się musiał mieć na baczności i walczyć z pojawiającymi się po drodze przeciwnościami.
Miesiąc przed wyjazdem Andrzej – kolega z dzieciństwa, a którego teraz spotykam jedynie kilka razy w roku podczas przypadkowej rozmowy oznajmił mi, że śniło mu się ostatnio, że pojechałem biegać do Brazylii. Słysząc to uśmiechnąłem się, ale w głębi serca przeżyłem szok. Jak to możliwe? Przecież nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Do ostatniej chwili nie mówiłem nikomu, nawet najbliższym o tym wyjeździe i swoich planach. Nauczony doświadczeniami z Egiptu z zeszłego roku bałem się, że jest to tak duże i trudne dla mnie wyzwanie, że coś gdzieś może pójść nie tak i nie uda mi się doprowadzić tego do końca. Wolałem więc nie zapeszać i nikomu nie mówić.
Do wyjazdu pozostawało coraz mniej czasu. Powoli precyzowałem wszystkie szczegóły pobytu, namiętnie też studiowałem regulamin i informacje na stronie zawodów. Jeżdżąc po Europie wszystko było jasne, wszelkie szczegóły czy regulacje były podawane zawsze także po angielsku. Tym razem mimo międzynarodowego charakteru wydarzenia jedyną opcją był język portugalski. Czytałem regulamin wielokrotnie z translatorem z nadzieję, że niczego nie przeoczę, albo nieopatrznie nie zrozumiem. Docierało już do mnie powoli, że gdy będę na miejscu to pod tym względem wcale nie będzie lepiej i mogą być problemy, aby się normalnie dogadywać. Gdy do tego wszystkiego człowiek naczyta się o braku bezpieczeństwa, morderstwach, porwaniach, napadach z bronią w ręku nawet w autobusach i o jednym z największych na świecie współczynników przestępczości to nie powiem…. Trochę budziło to moje obawy. Mimo odwiedzonych już czterdziestu pięciu krajów czułem się trochę jak nowicjusz, który zamierza zrobić coś po raz pierwszy w życiu.
W końcu nadszedł moment, gdy tę przygodę być może życia należało rozpocząć. Chyba na żaden wyjazd nie czekałem z taką ekscytacją. Czasami bywało, że tak naprawdę dopiero tydzień przed wyjazdem docierało do mnie, że to już. W tym przypadku żyłem nim już od co najmniej miesiąca. Zwłaszcza, że tym razem nawet sama podroż wydawała się być ogromnym wyzwaniem. Bardzo wczesny wylot sprawił, że już na sam początek czekała mnie noc na warszawskim lotnisku. Potem pierwszy etap i dwie godziny lotu do Amsterdamu. Kolejnych kilka godzin czekania i następny dwunastogodzinny lot już bezpośrednio do Rio. W sumie około trzydzieści godzin turystycznej udręki. Ulgą w tym wszystkim nie był nawet fakt, że do Rio przyszło mi lecieć Boeingiem 777. Wyjątkowo imponująca maszyna. Choć latałem już w życiu pewnie ze sto razy to pierwszy raz przyszło mi podróżować takim kolosem, który w sumie może pomieścić nawet trzystu pasażerów. Mimo wielu udogodnień, kilku posiłków strasznie się dłużyły ostatnie godziny. Miałem wrażenie, że czas jakby się zatrzymał. W końcu jednak wylądowałem i mogłem poczuć ulgę. Uwzględniając pięciogodzinną różnicę czasu na miejscu miałem być przed dwudziestą. Międzynarodowe lotnisko na którym lądowałem zlokalizowane jest trzydzieści kilometrów od miasta. Nie chciałem ryzykować, że nie zdążę się zameldować w hostelu przed ewentualnym zamknięciem recepcji. Miałem więc zarezerwowany transport. Kierowca miał na mnie czekać w hali przylotów przez czterdzieści pięć minut. Delikatne opóźnienie, odbiór bagażu i kontrola paszportowa trochę mnie niepokoiły na szczęście wszystko poszło zaskakująco sprawnie i wkrótce byłem na miejscu.
Hostel miałem zlokalizowany dosłownie dwieście metrów od sławnej plaży Copacabana. Chyba każdy o niej słyszał. Ta plaża to jedna z wizytówek Rio de Janeiro. Słynie z białego piasku, malowniczych krajobrazów i fal, które przyciągają surferów. Daleko od centrum, bo prawie dziesięć kilometrów, za to stosunkowo blisko do startu półmaratonu, który miał być na kolejnej z tutejszych plaż – Leblon. Na szczęście tuż obok hostelu było metro, którego podczas pobytu w tym mieście planowałem namiętnie używać.
Pierwsza noc minęła bardzo szybko. Byłem strasznie zmęczony więc spałem jak zabity. Obudziłem się jednak już przed piątą rano. Nic dziwnego. W Polsce dochodziła właśnie 10:00, a ja nie przypominam już nawet sobie kiedy ostatni raz spałem do tej godziny. Obudził mnie padający za oknem deszcz. Niedobrze. Na szczęście prognozy na dalszą część dnia były bardziej optymistyczne. Niestety nie do końca się sprawdzą. Dużego deszczu nie będzie, ale delikatna mżawka od czasu do czasu będzie mi towarzyszyć przez większość dnia. Jakoś to zniosę.
Podstawowym zadaniem, które miałem zaplanowane na pierwszy dzień swojego pobytu był oczywiście odbiór pakietu. Biuro zawodów gdzie należało to zrobić było zlokalizowane blisko centrum w Aterro do Flamengo. To taka jachtowa przystań. Szybko i bezproblemowo udało mi się dojechać na miejsce. Myślałem, że skoro będę tam o dziewiątej rano zaraz po otwarciu to będą pustki. Tymczasem hala, w której było biuro zawodów już po prostu pękała w szwach. Podobnie było z miasteczkiem biegowym. Szczerze mówiąc kompletnie nie spodziewałem się że będzie przygotowane z aż tak ogromnym rozmachem. Gdy odebrałem już pakiet, zrobiłem kilka zdjęć i miałem już powoli opuszczać to miejsce spotkałem Anię. W zasadzie to Ona rozpoznała i zaczepiła mnie. Kilka dni przed wyjazdem na grupie Polacy w Brazylii wrzuciłem pytanie czy ktoś z lokalnej Polonii będzie biegł. Była jedyną osobą, która się odezwała i wymieniliśmy kilka wiadomości. Spodziewałem się, że może uda nam się spotkać następnego dnia na biegu, ale spotkanie już teraz to była dla mnie miła niespodzianka i spore zaskoczenie. Chwilkę porozmawialiśmy.
Chcąc wykorzystać resztę dnia i fakt, że byłem blisko centrum zaplanowałem ten czas tak, by od razu odwiedzić kilka ciekawych miejsc. Na początek dotarłem do jednej z kolonialnych dzielnic Rio znanej przede wszystkim z ciekawych graffiti – Lapa. Pierwszym moim celem w tej okolicy były mające około sto dwadzieścia pięć metrów wysokości najsłynniejsze schody w mieście. Ich nazwa pochodzi od nazwiska chilijskiego malarza, który to dzieło sztuki tworzył przez dwadzieścia trzy lata. Są pokryte ponad dwoma tysiącami płytek pochodzących z ponad sześćdziesięciu krajów świata. Początkowo Jorge Selaron zbierał pozostałości ceramiki z placów budowy i miejskich odpadów z ulic Rio. Z czasem jednak zaczął otrzymywać płytki w darze od odwiedzających go ludzi z całego świata. Trzysta z nich osobiście, ręcznie malował On sam. Swoje schody uważał za dzieło nieskończone, które miało zostać zamknięte wraz z jego śmiercią. Znaleziono go martwego na schodach w styczniu 2013 roku. Prawdopodobnie cierpiący na depresję artysta popełnił tu samobójstwo. Kolejnym moim przystankiem miał być Sambodrom. To oczywiście ogromna arena wybudowana specjalnie na pokazy z okazji karnawału, na której występują i przechodzą tancerze oraz przejeżdżają platformy. Wyczytałem przed wyjazdem, że jego imponujące trybuny mogą pomieścić, aż 90 000 osób. Na spektakularne imprezy tu organizowane, zjeżdżają widzowie ze wszystkich stron świata, którzy chcą na własne oczy zobaczyć niesamowite pełne barw i gorących rytmów pokazy najlepszych szkół Samby. Mimo prób niestety nie udało mi się go odnaleźć. Co ciekawe, gdy pytałem lokalnych ludzi o „Sambodrom” kompletnie nie wiedzieli co chodzi. Dziwne. Byłem nawet na dobrej drodze. Niestety zawróciłem kilkaset metrów przed celem. Dobra nauczka na przyszłość, aby za szybko się nie poddawać. Na szczęście i tak będę miał okazję go zobaczyć w kolejnych dniach. To kolejna lekcja…, że życie czasem sprawia niespodzianki i daje możliwości gdy się ich już kompletnie nie spodziewamy.
Niedługo potem byłem już przy katedrze Catedral Metropolitana do Rio de Janeiro. Mówi się, że to jeden z symboli miasta. Jest jedną z niewielu tak ekscentrycznych budowli sakralnych na świecie i ma kształt ogromnego stożka. Według władz kościelnych było to nawiązanie do dawnych świątyń Majów, choć miały one kształt piramid budowanych na planie kwadratu, a nie koła. W porównaniu chodziło o podkreślenie pewnej oryginalności budowli i być może zadośćuczynienie w symboliczny sposób wydarzeniom historycznym, które doprowadziły do upadku dawnych cywilizacji Ameryki Południowej, a za które odpowiedzialni byli chrześcijańscy konkwistadorzy. Szczerze mówiąc do mnie jakoś nie przemawia taka forma, no ale to nie mi ma się podobać. Na sam koniec tego dnia zostawiłem sobie budynek Teatru Miejskiego. Został on wybudowany na początku poprzedniego stulecia. Ciekawostką jest fakt, że jego wnętrze skrywa w sobie elementy o różnym pochodzeniu i posiada dzieła sztuki przywiezione z różnych zakątków świata. Na przykład witraże sprowadzono z Niemiec, marmury z Afryki, a żyrandole z Anglii. Postanowiłem zrobić sobie tu zdjęcie. Chłopak, który je wykonał na odchodne skitował to słowami, żebym uważał i nie dawał nikomu telefonu, bo to niebezpieczna okolica i mogę go stracić. No cóż.. mimo wszystko jestem zmuszony ryzykować, choć będę skrupulatnie wybierał fotografów. Teatr był moim ostatnim punktem przewidzianym na ten dzień w centrum. Wracając do hostelu poszedłem jeszcze na Copacabana. Zajrzałem już tu na chwilę rano w drodze po pakiet. Nie mogłem się oprzeć ciekawości. Wówczas na plaży było pusto. Natomiast na ścieżkach rowerowych wzdłuż plaży były dosłownie setki biegaczy. Teraz już także plaża tętniła życiem. Zaczepił mnie chłopak sprzedający drinki. Gdy nie byłem zainteresowany okazało się, że w menu ma jeszcze marihuanę i kokainę. Trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany podziękowałem również za to. Pospacerowałem jeszcze chwilę, a potem udałem się do hostelu odpoczywać.
W hostelu tym razem miałem głównie latynoskie towarzystwo. Przed wyjazdem naczytałem się sporo, ze w Brazylii trudno będzie się dogadać po angielsku. Uznałem te opinie trochę za pewnie przesadzone, ale niestety okazało się to prawdą. Komunikacja często była bardzo utrudniona. Dotyczyło to także współtowarzyszy w hostelu i trudno było się porozumiewać. Dopiero drugiego wieczoru udało mi się chwilę porozmawiać we współmieszkańcami Luciano i Brianem. Co ciekawe okazało się, że do Rio przybyli właśnie z Limy do której miałem się udać w dalszą podróż po biegu. Tego wieczoru do naszego pokoju wprowadziła się także Talita. Po torbie z pakietu od razu domyśliłem się, że też jest biegaczką i że przyjechała na bieg. W kolejnych dniach dołączyli Izaak, który podobnie jak Talita pochodził z brazylijskiego Sao Paolo, oraz German z Argentyny i to w sumie z nim złapałem najlepszy kontakt i najlepiej się dogadywałem, bo świetnie mówił po angielsku. Ostatni wieczór z Rio spędzę z Nim na rozmowie o piłce nożnej, podróżowaniu i światowej polityce. Często, gdy gdzieś wyjeżdżam ludzie ze względu na bliskie sąsiedztwo pytają mnie o wojnę na Ukrainie i mój stosunek do Rosji. Odpowiedź zawsze jest taka sama. Inna być nie może.
W końcu nadszedł dzień biegu. Nie musiałem się raczej martwić, że zaśpię. Różnica czasu między Rio, a Warszawą to pięć godzin. Mimo więc, że musiałem wstać o czwartej rano, to tak naprawdę bardzo tego nie odczułem, bo mój organizm nie zdążył się jeszcze przestawić. Pamiętam, że kiedyś chyba właśnie podczas transmisji Igrzysk Olimpijskich notabene… w Rio słyszałem opinię jakiegoś sportowca, który mówił, że aby uniknąć kłopotów związanych z tak zwanym jet lagiem, należy albo przybyć na miejsce zawodów co najmniej tydzień wcześniej przed zawodami, albo w ostatniej chwili. Idealnie wpisywałem się raczej w ten drugi scenariusz. Liczyłem więc, że przynajmniej w dniu biegu nie odczuję jeszcze skutków różnicy czasu. Gdy obudziłem się Talita już była na nogach. Dziwnie się trochę czułem. Zwykle na wyjazdach, gdy wstaję rano przed startem wszyscy w pokoju jeszcze śpią i staram się mieć rzeczy przygotowane by nikogo rano nie budzić i nie przeszkadzać. Tym razem w pokoju byli tylko biegacze, czyli nasza dwójka. Gdy w końcu przyszła pora wychodzić na start do pokoju z nocnych imprez zaczęli wracać współmieszkańcy. Taka odmiana.
W metrze kilka minut tuż po otwarciu na kilkadziesiąt osób wszyscy to byli biegacze i panowała karnawałowa atmosfera. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na Leblon. Ogromna rzesza biegaczy robiła wrażenie, a byli to tylko półmaratończycy. Maraton miał się odbyć dopiero następnego dnia. Ciężko było sobie znaleźć nawet odrobinę miejsca. Po starcie pobiegniemy wzdłuż plaż. Meta zlokalizowana będzie już blisko centrum, tam gdzie odbierałem pakiet. To tam też będę miał do odebrania swoje rzeczy zostawione w depozycie, które zostaną przewiezione w to miejsce ze startu specjalnymi autobusami.
Zaczynam bardzo ostrożnie. Nie wiem jak mój organizm zniesie tak długą podroż, różnicę czasu. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Boję się też trochę o dokuczające mi ostatnio plecy. Zresztą nawet jakbym chciał przyspieszyć to bardzo nie mam jak ze względu na tłok. Biegnąc wzdłuż plaż mijamy zmierzających w kierunku oceanu surferów z deskami w rękach. Gdzieś na drugim kilometrze dostrzegam na plaży jakieś zamieszanie. To ratownicy ratują kogoś wyciągniętego właśnie z wody. „Pewnie ocean w tym miejscu pochłonął już nie jedno życie” – pomyślałem. Po dwóch, może trzech kilometrach dobiegamy do dobrze mi już znanej plaży Copacabana. Mimo że przed biegiem czułem ogólne zmęczenie i brak sił biegnie mi się zaskakująco dobrze. Nie wiem czy to zasługa wyjątkowo malowniczej pięknej trasy, ale kilometry mijają bardzo szybko. Gdzieś po pięciu kilometrach oczom biegaczy ukazuje się tak zwana Głowa Cukru. To wznosząca się na wysokość około czterystu metrów góra położona na terenie Parku Narodowego Góry Cukrowej i Wzgórza Urca. Nazwę nawiązującą trochę do kształtu góry przypominającej blok cukru nadali przybyli tu koloniści z Portugalii. W kolejnych dniach będę chciał wdrapać się na szczyt, gdyż wyczytałem, że podobno oferuje zapierające dech w piersiach widoki na rozległe plaże, gęstą miejską zabudowę oraz otaczające inne góry. Gdy dobiegamy do dziesiątego kilometra zza drzew wyłania się panujący nad miastem ze szczytu kolejnej wysokiej skały pomnik Chrystusa Odkupiciela. To pierwszy raz, gdy go zobaczyłem na żywo. To chyba najbardziej rozpoznawalny z symboli tego miasta. Pomnik powstał blisko sto lat temu i miał upamiętnić setną rocznicę niepodległości Brazylii. Co ciekawe rozważano wówczas kilka projektów, między innymi gigantyczny krzyż, czy postać Boga z kulą ziemską w dłoni. Ostatecznie wybrano pomysł olbrzymiej statui Chrystusa z rozpostartymi ramionami obejmującymi zarówno miasto jak i witająca przybywających gości od morza. Jest w tej historii także polski wątek. Jednym z autorów projektu był bowiem francuski rzeźbiarz, ale polskiego pochodzenia Paul Landowski. Rzeźbę zbudowano we Francji, a następnie przywieziono do Rio.
Biegnie mi się nadal bardzo dobrze. Ciągle udaje mi się utrzymywać tempo w okolicach pięciu minut na kilometr. Postanawiam więc powalczyć by złamać godzinę i 50 minut. Nadal nie czuję żadnego kryzysu. Trasa też wydaje się bardzo szybka. Jest płasko, bo przecież wzdłuż wybrzeża. Dopiero koło siedemnastego kilometra pojawiają się delikatne wzniesienia, ale chwilę potem towarzyszą im też podobne zbiegi, więc nie robią one na mnie większego wrażenia. Dzięki wczesnej porze wysoka temperatura też bardzo nie przeszkadza. Na trasie jest setki fotografów. Chyba na żadnym biegu w którym do tej pory uczestniczyłem nie było ich tak wielu. Będą biegacze mieć zapewnioną cudowną pamiątkę. Na całej trasie towarzyszy nam także niesamowity żywiołowy doping kibiców. Ostatnie pięć kilometrów postanawiam jeszcze przyspieszyć. Na ostatnim, który okazał się być najszybszym ze wszystkich wyciągam biało-czerwoną flagę i przebiegam go z rozłożoną na plecach wznosząc ją na ostatniej prostej wysoko w górę. Gdy mijam metę kończę właśnie swój jeden z najbardziej interesujących (tego się spodziewałem) ale i najszybszy od półtora roku (tego się kompletnie nie spodziewałem) półmaraton. To dla mnie ogromne zaskoczenie. No i to, że nie bolały plecy!
Po biegu spędziłem jeszcze chwile na mecie i w miasteczku biegowym by poczuć atmosferę wydarzenia, a potem powrót do hostelu, prysznic, przebranie się i z powrotem tym razem autobusem w stronę centrum. W planie mam tylko jeden punkt. Za to nie byle jaki – wspomniana Maracana. Przez dekady była największym stadionem na świecie mieszczącym około dwustu tysięcy widzów. Coś niesamowitego. Aktualnie po wielu modernizacjach jego pojemność wynosi niespełna osiemdziesiąt tysięcy, ale i tak robi wrażenie. Został oddany do użytku na Mistrzostwa Świata w 1950 roku. Rozegrano tu wiele meczów tamtego mundialu w tym ten najważniejszy decydujący o tytule, w którym gospodarze ulegli Urugwajowi. Ten ostatni mecz według oficjalnych danych oglądało 199 854 osoby. Jest to do dzisiaj niepobity rekord liczby widzów na jednym meczu. Po raz drugi Mistrzostwa zagościły tu w 2014. Podobnie jak i pół wieku wcześniej była to także arena finału między Niemcami, a Argentyną wygranego przez tych pierwszych. Stadion gościł także Igrzyska Olimpijskie w 2016 roku, gdzie odbyła się ceremonia otwarcia, zamknięcia, a także mecze piłkarskie. Przez dekady miało tu miejsce także dziesiątki wielkich koncertów największych gwiazd muzyki.
Co ciekawe jadąc na Maracanę miałem okazję zobaczyć to, czego nie udało się odnaleźć dnia poprzedniego. Zupełnie niespodziewanie przejeżdżaliśmy bowiem koło Sambodromu. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony jego rozmiarami. To tak naprawdę ciągnące się po dwóch stronach trybuny mające długość kilkuset metrów zakończone ogromną sceną. Dziś liczyła się już jednak tylko Maracana. Gdy dotarłem na miejsce moim oczom ukazała się dostojna bryła stadionu. Skierowałem się w stronę bramy numer 2 gdzie za chwilę miała rozpocząć się moja wielka piłkarska przygoda. Niestety. W tym dniu był przewidziany mecz ligi brazylijskiej, a jak się okazało w dniu meczowym zwiedzanie jest skrócone o trzy godziny. Spóźniłem się jakieś dwadzieścia minut. Niech to szlag. Próbowałem przekonać jeszcze jakoś obsługę. Nawet nie było dyskusji. Pomyślałem że skoro już tu przyjechałem, a nie mogę wejść pozwiedzać to przynajmniej zobaczę mecz. Miało grać Fluminense z Juventude. Niestety kolejne rozczarowanie. Nie można płacić kartą, a gotówki miałem ze sobą za mało. Ze spuszczoną głową przyszło mi wrócić do hostelu, a wieczorem na pocieszenie wspólnie z Brazylijczykami z hostelu obejrzeć finał europejskiej Ligi Mistrzów i zobaczyć jak Real Madryt zdobywa swój kolejny tytuł, tym razem grając przeciwko Borussii Dortmund. Postanowiłem też spróbować zmienić bilet na następny dzień. Niestety nie było to możliwe. Kolejny termin był dostępny dopiero za kilka tygodni Zacząłem więc szukać innego operatora i ku mojej uldze się udało. Co prawda nie na niedzielę, jak chciałem i dwa razy drożej, ale nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Najważniejsze że miałem bilet, a do tego wliczony był także transport z hostelu.
Wiedziałem już też, że w takiej sytuacji muszę trochę pozmieniać plany i przeorganizować swój pobyt tak, aby udało się zrealizować wszystko, co sobie założyłem. Dlatego też następnego dnia zamiast pod pomnik Chrystusa postanowiłem wybrać się na Głowę Cukru, co pierwotnie zakładałem dopiero w poniedziałek. Dodatkowo za wskazówką Ani, choć wcześniej tego nie planowałem postanowiłem odwiedzić także Fort Leme, z którego można podziwiać widok właśnie na pomnik Chrystusa, Głowę Cukru i panoramę Rio. Uznałem, że suma summarum w tej sytuacji to będzie nalepsze rozwiązanie.
Przygotowując się do wyjazdu natrafiłem w Internecie na jakiś film. To tam dowiedziałem się, że u podnóża góry stoi pomnik Chopina. Postanowiłem więc go także zobaczyć. Odnalazłem go od razu bez większych problemów. Kolejnym etapem było więc wejście na szczyt. Muszę przyznać, że podejście było bardzo wymagające. Blisko trzydzieści minut wspinaczki skalistymi stromymi, wąskimi ścieżkami z korzeniami drzew i kamieniami sprawiło, że jak dotarłem na górę to byłem naprawdę zmęczony. Wcześniej wchodząc trochę krew zmroził widok ostrzeżeń przed wężami. Żadnego jednak nie spotkałem. Zamiast węży po drodze widziałem za to odważnie podchodzące do turystów dziesiątki marmozet. Te małe małpki to podobno najmniejszy gatunek małp wśród naczelnych. Widok z góry rzeczywiście był imponujący. Zejście na dół było tylko pozornie łatwiejsze. Trzeba było uważać, aby się nie poślizgnąć na kamieniach i nie spaść, a niedługo potem czekała mnie kolejna wspinaczka tym razem na Fort Leme. Choć muszę przyznać, że tak trudno jak na głowę Cukru już nie było. Ten powstały w XVIII wieku fort to teren wojskowy jednak jest udostępniony do zwiedzania turystom. Idąc na szczyt można odnaleźć na szlaku poszczególne stacje Drogi Krzyżowej. Gdy moim oczom ukazała się rzeźbiona tablica numer XV przedstawiająca Ukrzyżowanie Chrystusa wiedziałem już że jestem prawie na miejscu. Wkrótce rzeczywiście byłem już na samym szczycie, gdzie można było podziwiać działa z początku poprzedniego stulecia i cudowną panoramę na Copacabana, Rio i Chrystusa. To, co zapamiętam ze wspinaczki na Górę Cukru i Fort to bez wątpienia cudowne widoki, te pocieszne marmozety i przepiękne gigantyczne niebieskie motyle, które dosłownie siadały ludziom na ramionach. Coś niesamowitego.
Wracając już powoli w stronę hostelu natknąłem się na końcówkę maratonu. To była grupa na granicy limitu czasu, którym ten dystans dawał się we znaki najbardziej, ale jeszcze walczyli. Chwilę później moim oczom ukazały się busy z tymi, dla których dystans okazał się już nie do pokonania, a tuż za nimi ekipa obsługi rozbierała już barierki z trasy. Trochę dalej idąc już wybrzeżem natknąłem się na pomnik Ayrtona Senny. To kochany przez Brazylijczyków jeden z największych w historii kierowca Formuły 1. Zginął tragicznie w wieku 34 lat w 1994 roku na torze we Włoszech. Nie wiedziałem o istnieniu tego pomnika. Zobaczenie go było więc dla mnie miłą niespodzianką.
Plan na kolejny dzień był prosty. Drugie podejście do Maracany. Jeszcze w niedzielę wieczorem został zachwiany, gdyż z powodu braku wymaganej ilości chętnych mój tour został odwołany, z zastrzeżeniem że jest szansa że jeśli zdecyduje się pojechać na własną rękę to mnie wpuszczą i będę mógł zwiedzić po prostu sam, bez specjalnego przewodnika. Spróbuję zatem. Nie odpuszczę.
Udało się. Nie ukrywam, że wizyta na tym stadionie była dla mnie ogromnym przeżyciem. Już tuż obok głównego wejścia odnalazłem muzeum. Od pierwszej chwili można podziwiać tam setki pamiątek związanych z historią mistrzostw. Na ścianach korytarzy wiszą stare zdjęcia upamiętniające pięć MŚ wygranych przez reprezentację tego kraju. W gablotach można oglądać buty, zużyte piłki, koszulki, między innymi tą szczególną wielkiego Pelego, z numerem 10, dzięki któremu to ten numer stał się pragnieniem niemalże każdego młodego piłkarza i inne pamiątki. Każdy niemalże przedmiot ozdobiony jest podpisem jednego z brazylijskich bogów piłki nożnej. Jest tam też swoista Aleja Gwiazd. Na wieczną pamiątkę, swoje stopy odcisnęli tam najwięksi piłkarze w historii. Zaczęło się od Pelego i Zico, a potem w ich ślady poszli Garrincha, Edmundo, Ronaldo, Romario, Bebeto, Dunga, inni którzy tworzyli historię tego miejsca, a także gwiazdy światowej piłki np. Beckenbauer, czy Eusebio. Znalazłem też polskie akcenty. Wśród kilkudziesięciu proporców z różnych ważnych meczów jest także ten z meczu Brazylia-Polska w 1966 roku, oraz podest, z którego korzystał podczas wizyty na stadionie Jan Paweł II. Miałem możliwość odwiedzić szatnie, wyjść na murawę tunelem, którym wychodzą piłkarze, a także usiąść na ławce rezerwowanych, czy trybunach. Wspaniałe przeżycie.
Po południu w końcu mogłem poleżeć na plaży. Przychodziłem tu codziennie, ale raczej na krótko. Miałem inne priorytety. Teraz mogłem w końcu skorzystać z tego wszystkiego co oferuje ocean, plaża i cudowna pogoda. Należało mi się. Miałem tego dnia w nogach w zasadzie drugi pieszy półmaraton, w tym dwa wejścia na dwie kilkusetmetrowe górki. Będąc w wodzie nagle dostrzegłem, że jedna wyjątkowo wysoka fala sięga właśnie moich rzeczy zostawionych na plaży. Ubrania? Nic takiego… Ale telefon! Wybiegłem z wody. Na szczęście zostawiłem go w małej reklamówce, ale woda i tak delikatnie go dosięgła. Chwila prawdy. Nie działa…?! Uff.. po kilku minutach jednak działa. Dopiero w pokoju zrozumiem, że działa, ale nie do końca. Nie ładuje się bateria. Zdębiałem. Zwłaszcza jak sobie pomyślałem, że przecież jestem dopiero w połowie podroży. Przede mną jeszcze kilka dni w drodze. Po chwili okazało się, że na szczęście nie ładuje tylko z gniazdka. Z powerbanku jest ok. No cóż… to i tak najbardziej łagodny wymiar kary. Mogło być gorzej. Jakoś sobie tych kilka dni poradzę. Najważniejsze że zdjęcia bezpieczne i mam dostęp do Internetu bez którego ta podróż byłaby bardzo utrudniona. No i aparat, którym mogę dalej utrwalać swoje wspomnienia. Kamień z serca. Dziś telefon jest czasem ważniejszy od ręki. Takie czasy. Jeszcze tylko pożegnalny kokos ze słomką na plaży i można się pakować.
W nocy z poniedziałku na wtorek za długo sobie nie pospałem. O czwartej rano miałem spod hostelu zarezerwowany transport na lotnisko. Jak na złość przez cały pobyt w Rio nie mogłem się przestawić i od godziny dwudziestej byłem półprzytomny. Za to budziłem się o czwartej, piątej nie wiedząc co ze sobą począć. Teraz jak przyszło wstać o czwartej to pospałoby się akurat trochę dłużej. Niepotrzebnie zresztą się tak zrywałem. Gdy dojechałem na lotnisko dwie godziny przed czasem dowiedziałem się, że lot będzie opóźniony. Najpierw dwie , potem, cztery, sześć, ostatecznie ponad siedem godzin. No to pierwszy dzień w Limie mam już z głowy, bo na miejscu będę dopiero późnym popołudniem. Dzień zapasu na dodatkowe atrakcje, z którym się zastanawiałem co zrobić właśnie mi uciekał.
W samolocie zasłabła kobieta. Nic dziwnego. Siedem godzin czekania zrobiło swoje. Na szczęście z pomocą będącego na pokładzie lekarza udało się szybko opanować sytuację. Gdy dolecieliśmy do Limy byłem już totalnie zmęczony. Panował już zmrok, w końcu to późna jesień. Nie chcąc ryzykować błądzenia jadąc lokalnymi busikami wziąłem po prostu taksówkę, a przez ogromne korki i tak jechaliśmy prawie godzinę. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się, że generalnie w stosunku do Rio przeskok będzie tak duży i to pod każdym względem: pogody, poziomu życia, krajobrazów. Jedyne co było wspólne to kłopoty z komunikacją w języku angielskim, co tutaj wydawało się chyba jeszcze większym problem. Przywitała mnie niemówiąca kompletnie po angielsku dziewczyna na recepcji. Miłym zaskoczeniem za to był fakt, że mimo, że zarezerwowałem miejsce w pokoju sześcioosobowym to byłem tam sam i mogłem się nie tylko porządnie wyspać, ale miałem też w końcu wystarczająco przestrzeni by swobodnie porozkładać swoje rzeczy. Zawsze mi tego brakuje nocując w tanich hostelach w wieloosobowych pokojach. Generalnie miałem wrażenie ze w całym hostelu nie ma żywej duszy. Ja rozumiem, ze jest jesień, środek tygodnia i to nie sezon turystyczny, ale że aż tak?
Noc minęła spokojnie. Spałem bardzo dobrze, a o szóstej się obudziłem. W Polsce minęła właśnie trzynasta. Poczekałem do siódmej na śniadanie. Na śniadaniu okazało się że są jednak w tym hostelu jacyś inni turyści i to całkiem uroczy. Zjadłem je w towarzystwie Marii Angeli, która przybyła do Limy z Włoch. Dopiero pod koniec pobytu, gdy zbliżał się weekend zaczęło okazywać się, że w hostelu mieszkają jeszcze inni goście, choć głównie Peruwiańczycy. Oczywiście niemówiący po angielsku. Ostatniego dnia udało mi się jednak poznać wesołą Cindy ze Stanów, która sprawiła sobie wyjazd do Peru, jako prezent na sześćdziesiąte urodziny. Sto lat, Cindy!
Po śniadaniu bez zbędnej zwłoki wyruszyłem w miasto. W końcu przecież miałem prawie cały dzień obsuwy. Tym razem w przeciwieństwie do Rio mieszkałem w samym sercu miasta, więc do głównych atrakcji centrum miałem bardzo blisko. Od razu przekonałem się jak ciężko poruszać się po mieście. Wszędzie dominują korki, hałas klaksonów i tłumy pieszych. Na głównych ulicach zwłaszcza w newralgicznych porach dnia ruchem kierują policjanci z gwizdkami, co jest o tyle ciekawe, że nie wyłączane są wówczas światła przez co można się zagapić, pomylić i wejść na zielonym świetle wprost pod rozpędzony samochód. Niewiele brakowało, abym sam się w ten sposób pomylił.
Już zaraz po wyjściu z hotelu natknąłem się na lokalny barwny zespół muzyczny ubrany w tradycyjne Indiańskie stroje i z pomalowanymi twarzami. Było to ciekawe doświadczenie. Zgodzili się by zrobić im zdjęcie. Plan na ten dzień zakładał by odkrywanie tajemnic stolicy Peru zacząć od wizyty w Museo de Arte de Lima, czyli Muzeum Sztuki. Otwarte w połowie poprzedniego stulecia muzeum gromadzi zbiory sztuki peruwiańskiej od czasów Inków. Tuż obok odnalazłem Museo de Arte Italiano, które dla odmiany jest jedynym w kraju muzeum poświęconym wyłącznie sztuce włoskiej. Zdecydowanie większe jest to pierwsze, ale mnie urzekły wspaniałe malowidła na gmachu przy wejściu tego drugiego. Były przepiękne. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem imponujący olbrzymi gmach Pałacu Sprawiedliwości.
Idąc dalej zaplanowanym szlakiem dotarłem w końcu do głównego placu Limy – Plaza de Armas. Większość budynków z pierwotnego miasta została zniszczona podczas trzęsienia ziemi w połowie XVIII wieku. Jedynym oryginalnym elementem, który przetrwał kataklizm jest zbudowana sto lat wcześniej fontanna z brązu. Mimo tego faktu zrekonstruowany plac jest dziś miejscem światowego dziedzictwa UNESCO. Jest naprawdę piękny. To w tej okolicy usytuowane jest też większość zabytków. Można tu odnaleźć chociażby siedzibę rządu i kolonialne budynki z typowymi dla Limy zabudowanymi drewnem balkonami. Znajduje się tu też na przykład wybudowana w połowie XVI wieku Katedra. Podobnie jak większość budynków nie została oszczędzona podczas wspomnianego trzęsienia ziemi, ale szybko zrekonstruowano ją do obecnego wyglądu. W kaplicy katedry znajduje się grób Francisco Pizarro, założyciela Limy. Chwilę później dotarłem do Bazyliki i Konwentu San Francisco. Kościół i jego klasztor są najbardziej znane ze swoich katakumb zawierających kości około 10 000 osób pochowanych w tym miejscu, które wówczas było pierwszym cmentarzem w Limie. Pod kościołem znajduje się labirynt wąskich korytarzy, z których każdy wyłożony jest z obu stron kośćmi. W jednym miejscu duża okrągła dziura jest wypełniona kośćmi i czaszkami ułożonymi w geometryczny wzór, jak dzieło sztuki. Na górnym poziomie jest tu także biblioteka z tysiącami antyków, a klasztor posiada imponującą kolekcję sztuki sakralnej. Najbardziej znany jest z muralu przedstawiającego Ostatnią Wieczerzę, na którym apostołowie jedzą… świnkę morską.
Następnym przystankiem miało być Casa de Aliaga. To jedna z najstarszych i najlepiej zachowanych rezydencji kolonialnych w Ameryce Południowej, której początki sięgają początków miasta. Dom jest zamieszkiwany przez rodzinę Aliaga od 1535 roku, przekazywany przez siedemnaście pokoleń, co czyni go najstarszym domem w Ameryce Południowej należącym i zajmowanym przez jedną rodzinę. Zanim tam jednak dotarłem natrafiłem na pewien park. To Parque de la Muralla. Odnalazłem w nim pomnik wspomnianego już Francisco Pizzaro i pozostałości starych murów miasta. Pomnik powstał w 1935 roku dokładnie w cztery setną rocznicę powstania miasta i pierwotnie stał na głównym placu miasta. Wracając już do hostelu kilka przecznic na wschód od Plaza de Armas, tak jak planowałem odnalazłem kościół Nazarenas. Wiąże się z nim wyjątkowa historia. Obszar ten był niegdyś biedną dzielnicą wyzwolonych czarnych niewolników, a pośrodku tego, co było niewiele więcej niż slumsami, były niewolnik namalował na ścianie mural przedstawiający ukrzyżowanie Chrystusa. Trzęsienie ziemi w połowie XVII wieku dokonało ogromnych zniszczeń na tym obszarze, ale ściana pozostała nietknięta. To było postrzegane przez mieszkańców jako cud, a wokół niej zbudowany kościół. Dziś malowidło stanowi główny ołtarz. W Kościele akurat była odprawiana Msza. Postanowiłem więc zostać już do końca. Wracając do hostelu kupiłem pamiątki i jeszcze raz zajrzałem na Plaza das Armas. Dobrze że zacząłem zwiedzanie wcześnie rano. Już wtedy, gdy tu dotarłem za pierwszym razem kręciło się w tym miejscu wielu policjantów z bronią, a plac był ogrodzony barierkami. Teraz, gdy wracałem turyści byli już wypraszani z centrum placu, bo najwyraźniej miały zacząć się tam jakieś uroczystości.
Następnego dnia rano miałem zaplanowaną wycieczkę do dzielnicy Miraflores. Oddalona od centrum około dziewięć kilometrów położona nad oceanem dzielnica Limy to jedna z najbardziej popularnych części tego miasta. To miejsce, które przyciąga turystów swoim urokiem i bogactwem kulturowym, ale także innymi walorami. Jadąc tam autobusem miałem okazję zobaczyć inne oblicze Limy. Ta część miasta w dużym stopniu przypomina Hiszpanię: luksusowe hotele, wysokie biurowce, piękne parki, biegacze biegający ścieżkami. Zapachniało luksusem. Dopiero teraz tak naprawdę zrozumiałem czemu w zasadzie wszystkie autobusy z lotniska jadą nie do centrum, a od razu do Miraflores. Stare historyczne serce miasta poza głównym placem jest w pewnym stopniu zaniedbane, widać też trochę biedę. Tu za to prawdziwy Zachód. Zresztą nawet nazwy do tego nawiązują. Wysiadłem przy Parku Kennedy’ego, a są tu też na przykład ulice Francja, Berlin, czy Wenecja.
Pierwszym zaplanowanym miejscem, do którego dotarłem był Park Miłości. Jest tu ogromna rzeźba obejmującej się pary, piękne mozaikowe ławeczki i dużo zieleni, ale mój wzrok przykuły od razu cudowne klify w tle. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Mimo, że to lita, wysoka na sześćdziesiąt metrów skała miejscami pokryta jest zielenią co daje niesamowite wrażenie. Idąc dalej wzdłuż wybrzeża dotarłem do Ogrodu Chińskiego z piękną altaną i innymi akcentami nawiązującymi do chińskiej kultury i architektury. Jest tu mostek, staw ze złotymi rybami i chińskie rzeźby. Trochę dalej odnalazłem piękną latarnię morską, którą otaczały popiersia wybitnych peruwiańskich żeglarzy. Choć od rana było duże zachmurzenie i pogoda trochę mnie niepokoiła to jednak teraz koło południa wyszło już słońce sprawiając, że widoki były jeszcze bardziej zatykające dech w piersi. Odnalazłem zejście z klifów na dół na plaże, gdzie swojej pasji oddawali się lokalni surferzy. Woda była zdecydowanie chłodniejsza, a plaża bardzo kamienista. W Pacyfiku zanurzyłem więc już jedynie stopy.
Do hostelu postanowiłem wrócić na piechotę. Żeby zaliczyć wszystkie zaplanowane punkty swojej wycieczki musiałbym i tak co chwilę wysiadać. Po kilku kilometrach marszu dotarłem do piramidy Huaca Pucllana. To dobrze zachowany kompleks świątynny w kształcie piramidy sprzed czasów Inków. Kultura Limy, przez którą zbudowano piramidę, rozwinęła się na środkowym wybrzeżu Peru między 200 r.n.e, a 700 r.n.e. Mniej więcej z tego okresu musi więc pochodzić piramida. Wyczytałem gdzieś, że zbudowana z cegieł adobe i gliny konstrukcja nigdy nie przetrwałby dłużej niż 1000 lat w jakimkolwiek innym klimacie. Huaca Pucllana zrobiła na mnie spore wrażenie, ale kilka kilometrów dalej odnalazłem drugą chyba utrzymaną w jeszcze lepszym stanie, choć podobną i z podobnych czasów piramidę Huaca Huallamarca.
Oszołomiony tym wszystkim co widziałem podczas dnia wróciłem do hostelu i zacząłem szykować się na powrót. Ostatni dzień pobytu to już jedynie droga na lotnisko i kilka godzin czekania. Przede mną trzynastogodzinny nocny lot do Paryża pięć godzin czekania i kolejny lot do Warszawy. W Paryżu na lotniskowym telewizorze trwała właśnie transmisja z meczu finałowego Roland Garros, w którym kilkanaście kilometrów od lotniska nasza Iga demolowała swoją rywalkę z Włoch Jasmine Paolini. Mecz co chwilę przyciągał uwagę lotniskowych gapiów, którzy stawali w okolicach telewizora zerkając na wynik, a mnie rozpierała duma. Z chęcią wyciągnąłbym polską flagę i demonstrował kraj swojego pochodzenia. Niestety została w rejestrowanym bagażu. Szkoda. Mecz nie trwał długo, skończył się zanim wsiadłem do samolotu do Warszawy. Przede mną jeszcze kilka godzin drogi i przeżywania w myślach tego wszystkiego co mnie przez te ostatnie dni spotkało. Pięćdziesiąty półmaraton zaliczony, dwa kolejne kraje odwiedzone, czwarty kontynent. Ameryka Południowa pokonana od Atlantyku do Pacyfiku. Czego chcieć więcej? Ech…
2024.06.01 Rio de Janeiro (Brazylia) Półmaraton: MARATONA DO RIO 21K – 1:45:51
Niewątpliwie szczególne miejsce w historii mojej biegowej przygody zajmują starty w warszawskiej sztafecie maratońskiej Ekiden. To zawody, w których sześcioosobowa drużyna ma do przebiegnięcia maraton. Pierwsza osoba pokonuje 7 kilometrów i 195 metrów, dwie kolejne 10 kilometrów, a ostatnie trzy po 5 kilometrów – razem dokładnie tyle, ile wynosi ten królewski dystans. To, co wyróżnia Ekiden od innych zawodów to to, że poza emocjami i przeżyciami związanymi z własnym biegiem dochodzi czynnik drużynowy, współodpowiedzialność za kolegów i wynik całej drużyny oraz kilka godzin miło spędzonego czasu wśród bliższych, lub dalszych kolegów. Uczestniczę w tym biegu od 2014 roku. Do tego momentu miałem na koncie ukończonych już osiem edycji i za każdym razem wracam na tą imprezę z ogromną przyjemnością. Mam także wiele związanych z nimi wspaniałych wspomnień. Dotyczą one zarówno sześciu startów w mojej poprzedniej firmie, jak i aktualnej, w barwach, której pobiegłem już po raz trzeci. Ponieważ od czasów pandemii pracuję zdalnie całkowicie poza biurem z dala od Warszawy jest też to dla mnie wspaniała okazja, by spotkać się z kolegami z pracy i spędzić bardzo miło czas.
Tak, jak w 2022 czy 2023 miejscem rywalizacji był warszawski park Kępa Potocka. Podobnie, jak w poprzednich dwóch edycjach mieliśmy w sumie trzy drużyny, przy czym to ta nasza z założenia miała być tą najszybszą i jedyną, która miała powalczyć o jakiś lepszy wynik. Ten lepszy wynik w zasadzie oznaczał pobicie naszego rekordowego rezultatu z 2022 to jest 3:25:54. Rozpocząć miała Asia. Ją znam najmniej ze wszystkich, ale wiedziałem, że jest triathlonistką i możemy liczyć na mocne otwarcie. Kolejne zmiany przypadły Adamowi i Łukaszowi, w przypadku których wiedziałem, że stać Ich na naprawdę solidne wyniki, co dałoby nam już mocną podstawę. Potem miała być Kamila, ja, a nasz bieg miał zamykać Kuba. Tak, jak się spodziewaliśmy Asia zaczęła bardzo mocno pokonując swój ponad siedmiokilometrowy odcinek w czasie niespełna trzydziestu jeden minut i nie przeszkodziło Jej w tym nawet potknięcie się o wystającą nierówność i upadek. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Po Niej na trasę wyruszył Adam, który pokonał swoje dziesięć kilometrów w niespełna 45 minut, czyli szybko, ale w sumie zgodnie z planem. Kolejną dychę Łukasz pobiegł tylko trochę wolniej (46 i pół minuty). W tym momencie zaczęliśmy chyba realnie myśleć o tym, że może się udać zrealizować nasz cel. W wykonaniu tego planu nie powinno już przeszkodzić nawet słońce, które zaczynało świecić coraz mocniej i coraz bardziej gorąco. Gdy do tego bardzo dobrze pobiegła Kamila łamiąc 26 minut stawało się to coraz bardziej realne. Przejmując od Niej pałeczkę i wyruszając na swoją zmianę nie wiedziałem w sumie czego się po sobie spodziewać. Biorąc pod uwagę swoje przedłużające się problemy z plecami założyłem, że mimo wszystko powinienem pobiec nie wolniej, niż 25 minut. Gdy jednak w ostatnich dniach pojawił się dodatkowo ból w Achillesie to tak naprawdę nie wiedziałem czy nie przyjdzie mi po prostu przedreptać swój odcinek. Na szczęście dobra rozgrzewka i adrenalina zrobiły swoje. Gdy rozpocząłem swój bieg o bólu już nie pamiętałem. Jedyne z czym musiałem się zmierzyć to słońce, dystans i postępujące zmęczenie. Pierwszy kilometr pokonałem w czasie 4:22. Uznałem, że chyba trochę za szybko zacząłem dlatego też na kolejnych trochę zwolniłem. Pokonałem je odpowiednio 4:28 i 4:31. Czwarty kilometr jak zwykle najtrudniejszy, ale udawało się utrzymywać podobne tempo (4:34). Ostatni to już wiadomo… gnanie ile sił w nogach prosto do mety. Myślę, że gdyby nie tłok na ostatniej długiej kilkusetmetrowej prostej i problemy w wyprzedzaniem to udałoby się go pobiec jeszcze szybciej, ale tempo 4:27 nie było złe. Do mety dobiegłem z całkowitym wynikiem 22:25 i przekazałem pałeczkę Kubie. Zaczęło się spoglądanie w wyniki i sprawdzanie na co tak naprawdę możemy liczyć jako drużyna. Okazało się, że nie tylko biegniemy dużo szybciej, niż nasze czasy z poprzednich lat, ale jest realna szansa by złamać nawet trzy godziny i piętnaście minut. Aby tak się stało Kuba musiałby przebiec swój pięciokilometrowy odcinek w czasie około 24:30 i wiedzieliśmy, że na pewno Go na to stać. Ostatecznie zajęło mu to niemalże dokładnie 24 minuty pieczętując nasz wynik na poziomie 3:14:34. Niewątpliwie ucieszył nas ten rezultat i sprawił sporo satysfakcji dając poczucie dobrze wykonanej roboty. Motto mojej firmy brzmi “With heart” i myślę, że każdy z nas dziś właśnie tak pobiegł… z sercem. Indywidulanie także jestem z siebie zadowolony. Cieszę się, że mimo przedłużających się dolegliwości udaje się utrzymywać formę na określonym poziomie. Fajnie było też spotkać koleżanki i kolegów i miło spędzić ten czas. To była niewątpliwie udana sobota…
Po półmaratonie w Poznaniu na kolejny bieg tym razem w Białymstoku przyszło mi czekać niemalże miesiąc. Szczerze mówiąc strasznie mi się jakoś dłużył ten czas i brakowało mi startów. Z drugiej strony te cztery tygodnie pozwoliły wyleczyć jedną kontuzję. Druga bardziej przewlekła, ciągle mi jeszcze towarzyszy. Na szczęście jest mniej dokuczliwa i chyba generalnie jest już trochę lepiej i wracam na właściwe tory. Oby…
To moja druga wizyta w Białymstoku. Pierwszy raz miałem okazję pobiec w tym mieście rok wcześniej i to, co zapadło mi w pamięci z tego wyjazdu to niewątpliwie przepiękny Pałac Branickich, spotkanie przed biegiem z naszą wspaniałą Olimpijką Joasią Jóźwik i niemiłosierny upał. Wszystko wskazywało na to, że tym razem będzie tak samo. Tydzień przed startem termometry miejscami wskazywały nawet 28 stopni i wydawało się, że podobnie będzie w dniu startu. Na szczęścia aura się trochę zlitowała. Przyszło pewne ochłodzenie i było znośniej, choć słońce ciepło i wiatr i tym razem nie ułatwiały zadania.
Do Białegostoku wybrałem się tak, jak wtedy pociągiem. Stwierdziłem, że biorąc pod uwagę bezpośrednie połączenie kolejowe z Siedlcami to najlepsze rozwiązanie. Zwiedzania miasta tym razem nie planowałem. Wszystko co miałem ochotę w Białymstoku zobaczyć widziałem już rok temu. Prosto z pociągu udałem się więc odebrać pakiet startowy w Bibliotece Politechniki, a potem pospacerowałem do hostelu gdzie miałem zaplanowany nocleg. Dopiero tam zajadajac się przywiezionym z domu makaronem dotarło do mnie, że tego dnia w Białymstoku mecz gra tutejsza drużyna Jagiellonia, która kroczy po pierwszy w historii swój tytuł Mistrza Polski i zacząłem sobie trochę pluć w brodę, że tego nie sprawdziłem wcześniej, Przywykłem już do tego, że jak gdzieś jest jakiś bieg to akurat w tym terminie nie ma żadnego meczu, by obie imprezy się nie nakładały, Tym razem było inaczej. Hmm.. szkoda, bo ominęły mnie spore emocje piłkarskie. W hostelu przyszło mi dzielić pokój w zasadzie jedynie z biegaczami. Na osiem osób, aż siedem przybyło do Białegostoku na bieg. Najlepszy kontakt udało się nawiązać z Darkiem i ze Sławkiem, którzy przyjechali ze Skarżyska Kamiennej, a także z Rafałem z Warszawy. Wieczór minął nam na rozmowach o biegowych doświadczeniach i przygodach.
Start biegu był zaplanowany na godzinę dziesiątą. Nie trzeba więc było się zrywać bardzo wcześnie, choć w zasadzie od siódmej to już nikt w naszym pokoju nie spał. Godzinę później byłem już w drodze na start, gdzie umówiłem się z kolegą Romkiem, któremu dzień wcześniej zobowiązałem się odebrać pakiet startowy. Przy okazji udało się spotkać wielu znajomych, którzy zjawili się w Białymstoku by zmierzyć się z dystansem półmaratonu i były to miłe spotkania. Wkrótce nastąpił już jednak start. Szczerze mówiąc nie miałem szczególnych planów na ten bieg. Wiedziałem, że mam kontuzję, że nie jestem w formie, a też nie do końca wiedziałem jak poradzę sobie w takich warunkach atmosferycznych. Zacząłem więc w tempie około 5:15 na kilometr. Wszystkie ostatnie półmaratony zaczynałem w tym tempie. Udawało mi się je utrzymać, choć szczerze powiedziawszy biegło mi się stosunkowo trudno czując dość ciężkie nogi. Mimo, że przecież tym razem całkowicie odpuściłem sobie zwiedzanie. Minęliśmy tutejszą Operę i Filharmonię. Gdy dobiegłem do 11 kilometra moje tempo było dość dobre. Pokonałem ten odcinek około minutę szybciej, niż w przednich moich kwietniowych półmaratonach mimo odczuwalnych trudności. Nie pojawiał się na szczęście żaden większy kryzys. Trasa nie była dla mnie zaskoczeniem. Dobrze pamiętałem ją z poprzedniego roku. Wiedziałem więc czego się spodziewać. Niewątpliwie należy docenić stworzoną przez kibiców i wolontariuszy atmosferę. Było naprawdę fajnie. Ułatwiało to zmaganie się z czasem, dystansem i zmęczeniem. Koło czternastego kilometra minęliśmy stadion Jagiellonii. Widząc go przez chwilę jeszcze raz mogłem pożałować, że nie udało się wybrać na mecz. Chwilę potem wbiegliśmy w zieloną część trasy, czyli Las Zwierzyniecki. Słońce tu stało się mniej dokuczliwe. Mniej więcej na 18 kilometrze w okolicach Uniwersytetu była nawrotka. Zanim tam jednak dotarłem z naprzeciwka mijali mnie już dużo szybsi zawodnicy. Starałem się wyglądać znajomych twarzy skupiając się bardziej na tym, niż na swoim biegu, ale nie miało to większego wpływu na moje tempo. Wkrótce do mety zostało mi już tylko 3 kilometry. Cofając się pamięcią do zeszłego roku pamiętałem widok wielu osób, które właśnie tu na poboczu potrzebowały pomocy medycznej. Tym razem takich sytuacji nie było. To tylko potwierdzało, że tym razem pogoda była dużo bardziej łaskawa. Do mety zostało mi już tylko dwa kilometry postanowiłem więc przyspieszyć. Gdy jednak po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że na złamanie 1:50 i tak nie ma szans nie było sensu się szarpać i wolałem nie ryzykować przypominając sobie, że przecież biegnę z kontuzją. Dopiero ostatnie kilkaset metrów wbiegając na białostocki Rynek w okolice Ratusza mocniej podkręciłem tempo i na metę wpadłem z wynikiem 1:50:56. Najbardziej cieszyło, że plecy wytrzymały i nie dokuczały w zasadzie wcale. Martwił trochę bolący przez całą drogę Achilles, ale na szczęście to chyba nic poważnego. Mam nadzieję…
Do domu wróciłem już samochodem z kolegami i koleżankami biegaczami Romkiem, Leszkiem i Gosią. Drogą minęła nam na przeżywaniu raz jeszcze biegu i miłych rozmowach. Dobrą atmosferę zmącił jedynie wypadek napotkany po drodze, ale sami dotarliśmy bezpiecznie do domu. No cóż… Kolejny typowy półmaraton na zaliczenie pokonany. Cieszę się, że mimo kłopotów udaje mi się realizować tegoroczny plan i po kolei zaliczać kolejne półmaratony. To już czterdziesty dziewiąty. Pora powoli szykować się na jubileusz…
Gdy tydzień temu mijałem metę Półmaratonu Rzeszowskiego targały mną skrajne emocje. Z jednej strony byłem szczęśliwy, że mimo kontuzji i bardzo niesprzyjających okoliczności nie odpuściłem tego biegu, nie zrezygnowałem i udało się ukończyć w dość dobrym jak na moje możliwości czasie, a z drugiej strony byłem pełen obaw jak wysoką cenę przyjdzie mi za to zapłacić. Bałem się, że być może mój uraz się pogłębi i wykluczy mnie to z kolejnych startów zaczynając od tego najbliższego za tydzień w Półmaratonie Poznańskim. Wieczorem faktycznie ból trochę dawał o sobie znać bardziej, niż przed biegiem. W kolejnych dniach na szczęście było już zdecydowanie lepiej. Mogłem więc śmiało szykować się na kolejny półmaraton. Na wszelki wypadek odpuściłem treningi kolejny już tydzień dając organizmowi trochę odpocząć i się zregenerować. W Poznaniu do tej pory startowałem dwa razy w 2022 roku. W kwietniu zrobiłem sobie piękny prezent urodzinowy i pobiegłem swój najszybszy półmaraton w życiu, jedyny poniżej 1:40. Pół roku później jesienią na pełnym maratonie już tak dobrze nie było i mimo dość dobrego czasu skończyło się małym rozczarowaniem, bo miało być jeszcze lepiej. Tym razem specjalnych oczekiwań nie miałem. Chciałem po prostu ukończyć w zdrowiu i móc kontynuować swój półmaratoński sezon, tak jak go sobie zaplanowałem zimą.
Do Poznania wybrałem się pociągiem w sobotnie południe. Czekając w Warszawie na peronie zwróciłem uwagę na pewną osobę, która na pierwszy rzut oka wyglądała na biegacza. Gdy pociąg podjechał i wsiedliśmy okazało się, że przyszło nam siedzieć obok siebie. Co za zbieg okoliczności. Był to Krzysztof prowadzący na YouTube kanał „Biegiem do celu”, na którym dzieli się swoimi biegowymi przygodami i doświadczeniami, a który tak, jak podejrzewałem także wybierał się do Poznania na półmaraton. Mieliśmy wiele tematów biegowych do rozmowy. Było o czym opowiadać. Z przyjemnością słuchałem też relacji z biegów Krzysztofa. Trzygodzinna podróż minęła więc nadzwyczaj szybko i miło.
Dojechaliśmy po szesnastej i swoje kroki od razu skierowałem w stronę hali Międzynarodowych Targów Poznańskich odebrać swój pakiet. Gdy byłem już na miejscu na chwilę zatrzymałem się przy stoisku dedykowanemu Arturowi Kujawińskiemu – znakomitemu ultrabiegaczowi, na którym opowiadał o swoich osiągnięciach i reklamował napisaną przez siebie książkę. To bardzo ciekawa i utytułowana postać w świecie ultra. Ma na swoim koncie 124 maratony, 45 ultramaratonów oraz najtrudniejsze biegi w Europie (Spartathlon – 246km) oraz na świecie w Dolinie Śmierci. Chwilę posłuchałem, a następnie poszedłem odebrać swój numer startowy. Wówczas zupełnie niespodziewanie natknąłem się na Macieja, którego poznałem na Malcie w 2017 roku, a potem nasze drogi krzyżowały się jeszcze wiele razy, czy to w kraju czy to zagranicą. Wiedziałem, że będzie na tym biegu, ale spodziewałem się, że łatwiej będzie mam się spotkać dopiero następnego dnia. Była więc to miła niespodzianka. Pogadaliśmy chwilę, aż przyszła pora udać się do hostelu. Hostel zarezerwowałem dokładnie ten sam co dwa lata temu. Jak coś się sprawdziło to nie ma co zmieniać – pomyślałem. Po drodze postanowiłem jeszcze odwiedzić położony nieopodal Stary Rynek. Gdy byłem tu dwa lata temu miejsce to było w trakcie zaawansowanego remontu. Plac i kamiennice szpeciły różnego rodzaju barierki, wykopy i rusztowania. Tym razem mogłem podziwiać go już w pełnej okazałości i trzeba przyznać, że jest piękny. Chwilę potem byłem już w hostelu i można było w końcu odpocząć po podróży.
Start biegu jest zaplanowany na 10:00. Teoretycznie więc można było się wyspać, ale wiadomo jak to jest z hostelami. Prawdziwa ruletka. Tym razem choć parę razy budziłem się w nocy to spałem w sumie nienajgorzej. Mimo to nie czuję się najlepiej od samego rana. Kontuzja na szczęście za bardzo nie dokucza, ale nogi są wyjątkowo ciężkie, mimo że przecież tym razem odpuściłem sobie w zasadzie sobotnie zwiedzanie. Pogoda też nie napawa optymizmem. Od samego rana czuć , że to będzie ciepły dzień, a słońce coraz śmielej wygląda z zza chmur. Czekając na start znowu przypadkowo spotykam Krzysztofa. Rozmawiamy chwilę, wspólna rozgrzewka, życzymy sobie powodzenia i powoli trzeba zajmować miejsce w swojej strefie startowej.
Postanowiłem zacząć tempem podobnym jak w Rzeszowie, czyli średnio po 5:15 na kilometr. Dokładnie tak, jak tydzień wcześniej chciałem wypracować sobie zapas w pierwszej części dystansu, by potem już tylko kontrolować tempo gwarantujące mi dotarcie do mety poniżej dwóch godzin. Nie biegnie się jednak łatwo. Chyba dwa tygodnie przerwy od treningów zrobiło swoje, bo w zasadzie każdy kilometr od samego początku jest pewnym wyzwaniem, zwłaszcza że towarzyszy nam wiatr wiejący centralnie w twarz. Pamiętając trasę sprzed dwóch lat wiedziałem, że po 6 kilometrze nastąpi nawrotka. Można więc było liczyć, że gdy tam dobiegniemy zrobi się dużo łatwiej. Jak na złość wiatr chyba jednak trochę zmienił kierunek i teraz już wieje bardziej z boku. Dużo łatwiej wcale nie jest. Kątem oka zerknąłem na niebo, na którym w oddali pojawiły się czarne chmury. Zwiastowało to zbliżające się silne opady. Spadło jednak jedynie kilka kropel i wkrótce na niebie znowu zagościło słońce. Po 10 kilometrach mam czas dokładnie taki sam jak w Rzeszowie. Niemalże co do sekundy. Wówczas już jednak wiem, że trudno będzie powtórzyć wynik sprzed tygodnia widząc, że komfort biegu jest zupełnie inny. Mniej więcej od 13 kilometra biegnie mi się już nie tylko trudno, ale i dużo wolniej. Animuszu dodają liczni rozstawieni na całej trasie kibice i wolontariusze, ale pomaga to tylko na jakiś czas. Koło 16 kilometra widząc narastające problemy coraz bardziej nerwowo zaczynam kalkulować czy wystarczy mi zapasu by dotrzeć na metę poniżej 2 godzin. To był plan minimum choć szczerze powiedziawszy na starcie nastawiałem się bardziej na czas bliżej 1:55. Dziewiętnasty kilometr to długi i stromy podbieg. Pamiętałem go doskonale z 2022 roku. Wówczas będąc w formie przebiegłem przez niego niczym błyskawica nie tracąc na nim ze swojego tempa w zasadzie wcale. Tym razem musiałem tu zdecydowanie zwolnić. Zacząłem się już nawet powoli oswajać, że być może drugi raz w życiu nie uda mi się zmieścić w dwóch godzinach, co traktowałbym zdecydowanie w kategoriach porażki i dużego rozczarowania. Staram się jednak nie odpuszczać i walczę. Gdy jestem już na górze czuje pewną ulgę. Do mety pozostało jeszcze tylko około półtora kilometra. Na szczęście jest już w zasadzie płasko. Kilka minut później mogę odetchnąć. Wiem już bowiem, że raczej nic się nie może wydarzyć i absolutny plan minimum zostanie zrealizowany. Na metę wbiegam z czasem 1:59:16. Uff.
Muszę przyznać, że w pewnym sensie spadł mi kamień z serca. Nie sądziłem, że będzie to aż tak trudne zadanie. Szczerze powiedziawszy bardziej bym się spodziewał takiego wyniku w Rzeszowie, gdy czułem spory dyskomfort z powodu bólu. Tutaj, gdy kontuzja już w zasadzie aż tak bardzo nie dokuczała powinno być dużo łatwiej. Nie było. Nie wiem czy to kwestia jakiegoś gorszego dnia, faktu, że w zasadzie przez ostatnie dwa tygodnie nie biegałem wcale, specyfika trasy, czy też może bardzo zmienna, ale generalnie słoneczna pogoda. Coś jednak sprawiło, że okazało się to być dużo trudniejsze zadanie, niż można się było tego spodziewać. Myślę, że odpowiedz tkwi pewnie po trochu w każdym z tych czynników, zwłaszcza że zmierzając na metę widziałem osoby potrzebujące pomocy, a z rozmów z ludźmi wynikało, że wielu osobom ten bieg też sprawił więcej kłopotów, niż się spodziewali i pobiegli poniżej swoich oczekiwań. Nie jestem jakoś strasznie rozczarowany, bo jak wspomniałem nie miałem szczególnych planów na tej bieg. Nie towarzyszyły mi więc też jakieś szczególne emocje. Niemniej wynik i ogólne samopoczucie było dla mnie sporym zaskoczeniem i nie napawa to optymizmem na kolejne starty. W całej tej sytuacji najbardziej cieszy mnie fakt, że udało się przebiec już czterdziesty ósmy oficjalny półmaraton. Kolejny kroczek do celu zrobiony.