W pogoni za słońcem

      Nie miałem zbyt wielu wątpliwości, co będzie moim kolejnym sportowo-podróżniczym wyzwaniem. W zeszłym roku po kwietniowym półmaratonie w Atenach oraz listopadowym maratonie w Istambule rozsmakowałem się w bieganiu pod palmami, w słońcu i nadmorskim klimacie. Długa zima i tęsknota za wiosną i piękną pogodą jeszcze tylko spotęgowały to uczucie i pragnienie. Być może dlatego tym razem decyzję podjąłem dość szybko ograniczając listę do Cypru i Malty. Ostatecznie wybór padł na 32 Vodafone Malta Half Marathon.

      Malta to niewielki kraj na Morzu Śródziemnym. Ciekawostką jest fakt, że jest to najdalej na południe położone państwo Europy, a stolica Malty, Valetta jest wysunięta w kierunku równika nawet bardziej, niż niektóre stolice państw Afryki Północnej, jak na przykład Tunis, stolica Tunezji, czy też Algier, stolica Algierii. Malta ma bardzo długą historię. Cywilizacja zaczęła rozwijać się tam już ponad 7000 lat temu. Współczesna Malta jest krajem rozwiniętym o bardzo wysokim wskaźniku rozwoju społecznego oraz dobrej jakości życia. Tamtejszy klimat charakteryzuje się krótkimi, bardzo łagodnymi zimami oraz 300 dniami słonecznymi rocznie.

      Z niecierpliwością oczekiwałem na ten wyjazd. Choć w tym roku raczej nie nastawiam się na bieganie na wyniki to jednak ten konkretny bieg chciałem potraktować bardzo poważnie i powalczyć o rekord życiowy na tym dystansie. Zachęcała mnie do tego podobno dość szybka trasa. Przynajmniej tak to wyglądało „na papierze”. Przygotowania rozpocząłem już od samego początku roku i choć starałem się w nie mocno angażować, wkładać dużo serca i determinacji to jednak nie byłem z nich zadowolony. Przedłużająca się zima i przeciągające się drobne, ale uciążliwe dolegliwości lewej nogi nie pozwalały mi dać z siebie tyle, ile bym chciał i na ile liczyłem. Czas nieubłaganie mijał, a forma nadal była daleka od oczekiwanej. W pewnym momencie chyba już straciłem nadzieję na powodzenie, chciałem się poddać i pogodzić się, z faktem, że najlepszym moim wynikiem na tym dystansie przynajmniej na razie pozostanie ten uzyskany na zeszłorocznym XI Półmaratonie Warszawskim (1:43:38). Postanowiłem po prostu powalczyć, dać z siebie wszystko i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja, ale wiary w jakiś bardzo dobry wynik tak naprawdę za wiele chyba już nie było, mimo iż trasa miała być przecież sprzymierzeńcem.

      Na Maltę docieram w piątek późnym wieczorem. Już w samolocie wyczuwam atmosferę biegowego święta. Myślę, że blisko kilkudziesięcioosobową grupę wśród pasażerów samolotu stanowią biegacze. Wśród nich także czterosobowa reprezentacja klubu Zmęczeni na Starcie Dobiegniew, czyli Tomek, którego poznałem kilka tygodni wcześniej wraz z Sandrą, Iwoną i Grzegorzem. Jest też Piotr z zaprzyjaźnionej warszawskiej grupy Trucht Tarchomin. O tym jednak dowiem się dopiero później, na mecie biegu. Początki nie są łatwe. Okazuje się, że rozkład jazdy miejskich autobusów żyje swoim własnym życiem i komunikacja miejska na Malcie czasami kursuje po swojemu. Część z nas decyduje się w tej sytuacji wziąć taksówki. Reszta cierpliwie i wytrwale czeka. W końcu po godzinie jakiś autobus przyjeżdża i ruszamy w drogę do hostelu. Wspólne czekanie, a potem jazda autobusem sprzyja nawiązaniu nowych znajomości. Dzięki temu poznaję grupę biegaczy z Kielc. Okazuje się, że zakwaterowani jesteśmy bardzo blisko siebie. Nasze drogi podczas pobytu na Malcie jeszcze wiele razy będą się krzyżować.

      Sobota to głównie czas zwiedzania. Pakiety odebrać można dopiero od godziny 15. Postanowiłem więc wykorzystać tą sytuację na długi poranny spacer po Malcie. Wyspa jest stosunkowo niewielka, odległości są bardzo małe, a wiele atrakcji turystycznych rozlokowanych jest w blisko siebie. Można więc śmiało zaryzykować pieszą wycieczkę. Z miasteczka Sliema nad zatoką St. Julien’s, gdzie zamieszkałem postanawiam pójść wzdłuż wybrzeża według wcześniej szczegółowo rozpisanego planu. Mijam wieżę San Ġiljan, potem Fort Tigne, w oddali po drugiej stronie wody na wyspie o tej samej nazwie wspaniale prezentuje się okazały Fort Manoel. Fort ten został zbudowany w XVIII wieku przez Zakon Maltański. Mocno zniszczony w czasie drugiej wojny światowej, dziś jest w dobrej kondycji. Po drodze w miejscu, gdzie organizatorzy rozstawiają już powoli metę spotykam nowych przyjaciół z Dobiegniewa. Chwilę rozmawiamy, wymieniamy pierwsze wrażenia, robimy kilka zdjęć. Potem idąc dalej docieram do Msidy. To bardzo malownicza okolica. Moją uwagę przyciąga przede wszystkim prześliczny tutejszy kościół – Msida Parish Church, a także wiele mniejszych, ale bardzo kolorowych budynków, które nadają tej miejscowości wyjątkowy urok. Po blisko trzech godzinach marszu i zwiedzania docieram do stolicy wyspy Valetty. To chyba jedno z ciekawszych miejsc na Malcie. Miasto to wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest tu wiele wspaniałych atrakcji wartych zobaczenia. Skupiam się na kilku z nich, takich jak na przykład Kościół Świętego Publiusa, pierwszego biskupa Malty, czy też upamiętniający ofiary II Wojny Światowej obelisk War Memorial. W sobotę jednak na dłuższe zwiedzanie nie ma już czasu. Wrócę tu w poniedziałek. Krótka przerwa na odpoczynek i lokalną specjalność, czyli tak zwaną Pastizzi i pora wracać. Decyduje się na prom, którym w kilkanaście minut dopływa się z powrotem do Sliemy.

      Po południu w hotelu Meridien nad zatoką St. Julian’s, gdzie zlokalizowano biuro zawodów znowu spotykam same znajome twarze, poznaje nowe jak na przykład Pana Tadeusza. Dopiero po powrocie do kraju dowiem się z kim tak naprawdę właśnie mam przyjemność. Miłe rozmowy, uśmiechy, wymiana wrażeń, odbiór pakietu, inne formalności i powrót do hostelu na zasłużony odpoczynek. Wcześnie rano czeka mnie przecież pobudka. I tak jestem szczęściarzem. Maratończycy swój bieg zaczynają jeszcze dwie godziny przed nami. Potem nasze drogi zejdą się i finiszować będziemy już wspólnie.

      Start biegu zaplanowany został w Mdinie, zwanej kiedyś Silent City, gdzie zabierają nas specjalne autokary. To położona w centralnej części wyspy dawna stolica Malty. Jest to średniowieczne miasto z wąskimi, cichymi uliczkami, położone na wzgórzu, skąd roztacza się szeroki widok na wyspę. Miasteczko zamieszkane obecnie przez kilkusetosobową grupę stwarza wrażenie opuszczonego. Panuje tu cicha i przyjemna atmosfera. Normalnie teren ten wyłączony jest z ruchu kołowego. Towarzyszy mi Miłka, kolejna biegaczka z Polski poznana w hostelu, w którym zamieszkałem. Krótka wspólna wycieczka małymi uliczkami, kilka zdjęć. Na dłuższe zwiedzanie nie ma czasu.

      Nadszedł moment startu. Barwna międzynarodowa fala biegaczy z całego świata ruszyła na trasę. Na początku pogoda wręcz idealna do biegania. Słońce schowane za chmurami i delikatny wietrzyk. Stosunkowo ciepło, ale nie gorąco. Pierwsze kilometry mocno z górki. Paradoksalnie jednak nie jest to zbyt duże ułatwienie. W licznej zwartej grupie nie można się rozpędzić na zbiegach. Trzeba mocno uważać, a momentami wręcz hamować, by uniknąć kolizji z innymi biegaczami. Po opuszczeniu Mdiny pierwsze kilometry wiodą przez pola uprawne i winnice. W końcu kilkutysięczna stawka biegaczy rozciąga się. Wówczas na zbiegach jest już dużo łatwiej. Biegnie się całkiem przyjemnie. Słońca jeszcze nie ma, powiewa delikatny wiatr, który chłodzi coraz mocniej rozgrzane ciała biegaczy. Uraz, który tak bardzo mnie niepokoił nie daje o sobie znać wcale. Może to kwestia dobrej rozgrzewki, a może po prostu adrenalina robi swoje. Wiedząc, że druga połowa dystansu jest już dużo trudniejsza staram się wyrobić jak największy zapas czasowy, ale nie przesadzam. Staram się zachować komfort swobodnego biegu. Mija kilometr za kilometrem. Na półmetku jest naprawdę dobrze. Dalej trasa wiedzie przez znane mi już miasteczka Valettę, barwną Msidę. Słońce jest już coraz wyżej, a wiatr coraz częściej i mocniej wieje w twarz. Od piętnastego kilometra zaczynają się kłopoty. Czas jak na moje możliwości jest nadal rewelacyjny, biegnie się jednak coraz trudniej. Stromych zbiegów już w zasadzie nie ma, coraz częściej pojawiają się krótkie, ale bardzo wymagające podbiegi. Słońce grzeje coraz mocniej. Ostatnie 4 kilometry wzdłuż wybrzeża. Pojawia się coraz większy kryzys. Jakaś starsza Pani wśród publiczności krzyczy: „Go, go, go, last metres”. Dodało to otuchy, chociaż tylko na chwilę. Wiem przecież, że tak naprawdę zostało jeszcze co najmniej 3 kilometry. Nogi coraz cięższe, oddech coraz głębszy. Nie kontroluje już czasu. Po prostu biegnę ile mam sił. W końcu w oddali dostrzegam metę. Przed nami jeszcze jednak długa prosta. Ten ostatni kilometr strasznie mi się dłuży, jakby nigdy miał się nie skończyć. Nagle tuż przed sobą zupełnie niespodziewanie dostrzegam Tomka. Dogoniłem go. Obaj mieliśmy próbować biec na podobny czas (1:43), ale wcześniej nie widzieliśmy się na trasie ani razu. Ostatnie kilkaset metrów finiszujemy w zasadzie razem. Jeszcze tylko ostatni zryw i upragniona meta. Mijając ją już w zasadzie wiem – 1:43 złamane. Cel, choć jeszcze kilka dni wcześniej wydawał się raczej nieosiągalny zostaje zrealizowany. Jest rekord. Chwilę potrzebuję by dojść do siebie. Chyba nie wyglądam najlepiej, ale na pytanie służb medycznych czy wszystko w porządku odpowiadam „yes, of course”. Jestem naprawdę szczęśliwy. Minie jeszcze pare godzin zanim wrócę do hotelu. Chce się nacieszyć tą imprezą, tą atmosferą, tym swoim sukcesem, wymieniam wrażenia, kibicuję innym.

      Po krótkim odpoczynku w hostelu wieczór spędzam już na mieście w towarzystwie Zmęczonych na starcie.  Długi spacer wzdłuż wybrzeża, mały posiłek, miła rozmowa, żarty. Wymieniamy wrażenia i wcześniejsze doświadczenia, wspominamy inne swoje biegi, poznajemy się bliżej. Okazuje się, że Iwona i Grzegorz mają w przeszłości całkiem bogatą karierę sportową za sobą. Jest naprawdę sympatycznie, pora jednak wracać do hostelu i położyć się spać. To była niedziela pełna wrażeń, najwyższy czas odpocząć. Jutro przecież ostatni, ale również bardzo intensywny dzień przede mną.

      Staram się wykorzystać jak najlepiej ten czas. Choć lot powrotny mam dopiero wieczorem od rana jestem już na nogach. Zaraz po opuszczeniu hotelu znowu spotykam „Zmęczonych”. Chyba jesteśmy na siebie skazani na tym wyjeździe, ale to bardzo fajnie, bo naprawdę miło spędzało nam się razem czas. Jeszcze z godzinę wspólnie pospaceruję z Nimi by ostatecznie wsiąść na prom i popłynąć do Valetty, by rozpocząć ostatni akcent odkrywania tej prześlicznej wyspy. Spacerując urokliwymi uliczkami, mijając Narodowe Muzeum Wojny docieram do Fortu St. Elmo. Jest on najbardziej znany z roli, jaką odegrał podczas najazdu osmańskich Turków i tak zwanego wielkiego oblężenia Malty w 1565 roku. Trochę dalej zlokalizowany jest upamiętniający 7000 maltańskich ofiar II wojny światowej wielki jedenastotonowy Dzwon Oblężenia. Podążając dalej docieram do Dolnych Ogrodów Barraka. Największe wrażenie robi tu na mnie grobowiec-pomnik vice-admirała Aleksandra Johna Bella. Trochę dalej zlokalizowane są Górne Ogrody Barraka. Można tu zobaczyć chociażby tak zwaną Salutting Battery, czyli Baterię Powitalną. Codziennie w południe, członkowie Malta Heritage Society (ubrani w mundury Artylerii Brytyjskiej) oddają salut armatni. Jest tam też wiele popiersi i monumentów wybitnych ludzi, w tym na przykład popiersie Sira Winstona Churchilla. Nieopodal odnaleźć można także tak zwane The Lascaris War Rooms. Ten kompleks podziemnych tuneli i komnat stanowił kwaterę główną podczas obrony Malty w czasie drugiej wojny światowej. Potem był używany przez NATO, aktualnie został udostępniony szerszej publiczności jako muzeum. Idąc dalej docieram Auberge de Castillle, czyli Zajazdu Kastylijskiego. To dawne miejsce zamieszkania rycerzy zakonnych kawalerów maltańskich. To w tym budynku miesiąc temu spotkali się europejscy przywódcy podczas nieformalnego szczytu Unii Europejskiej w sprawie imigrantów i uchodźców, o czym przypomina znajdująca się tam tablica pamiątkowa. Ostatni punkt wycieczki po stolicy to brama miejska, która od 1569 roku służy za główne wejście do Valetty. Teraz już tylko szybka wyprawa na plażę nad zatoką Pretty Bay. To jeden z najbardziej wysuniętych na południe zakątków Malty, nieopodal lotniska. Pomyślałem, że jeśli coś nazywa się Pretty to musi być piękne. I rzeczywiście. Piękne wybrzeże, jasno błękitna woda, słońce, palmy, sporo restauracji. Wspaniałe wrażenie zakłóca trochę port w oddali, ale i tak jest bardzo urokliwie. Odpocznę tutaj chwilę i potem spacerkiem ruszam w drogę na lotnisko. Czas powiedzieć Malcie do widzenia. To była naprawdę wspaniała przygoda. Kolejny kierunek jest już znany. To będzie wrzesień i również słoneczne Porto.

      Na sam koniec warto jeszcze na chwilę wrócić do osoby Pana Tadeusza. Nasze drogi na Malcie krzyżowały się kilka razy. Miałem też okazję spotkać go na lotnisku już przed samym wylotem. Rozmawialiśmy wówczas dośc długo, wymienialiśmy wrażenia, Pan Tadeusz opowiadał o swoich odczuciach i doświadczeniach z innych biegów. Skromna, bardzo sympatyczna osoba. Nie byłem jednak do końca świadomy z kim mam tak naprawdę przyjemność. Dopiero po powrocie do Polski dowiedziałem się, że Pan Tadeusz Dziekoński, bo tak ma na nazwisko to żywa legenda polskiego maratonu. Ma na koncie 323 ukończone maratony. Stara się pobiec ten królewski dystans we wszystkich (tam gdzie jest to możliwe) stolicach Europy. Do pełnej listy zostało mu jedynie sześć. Jest Mistrzem Świata Weteranów w biegu na 100km z Gibraltaru w 2010 roku. Także na Malcie był najlepszy w swojej kategorii mężczyzn powyżej 65 roku życia. Aktualnie pełni funkcję wiceprezesa Polskiego Związku Weteranów Lekkiej Atletyki. Jest także w zasadzie jednym w Polsce atestatorem tras. Mierzy nie tylko polskie, ale i zagraniczne trasy np. Maraton w Dubaju czy Seulu. Poznać Pana Tadeusza to była prawdziwa przyjemność i duży zaszczyt.

2017.03.05 Malta (MAL) 21,098 km – 32 VODAFONE MALTA HALFMARATHON – 1:42:42

Więcej zdjęć z biegu:


Wiecej zdjeć z Malty:

Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 1

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

4 komentarze do “W pogoni za słońcem”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *