Do trzech razy sztuka

     To było moje trzecie podejście do Półmaratonu Zbuckiego. W pierwszej edycji zorganizowanej w 2022 roku nie mogłem wystartować ze względu na wyjazd na inny półmaraton zagraniczny w Skopje. Rok temu plany pokrzyżowała mi ważna uroczystość rodzinna. W tym roku  już nic nie stanęło na przeszkodzie i mogłem w końcu pobiec w biegu, którego trasa wiedzie miejscowościami wchodzącymi w skład Gminy Zbuczyn. Nie ukrywam, że ucieszył mnie ten fakt, że w końcu mogłem wystartować w tym biegu, gdyż z tą okolicą jestem w dużym stopniu związany. Mój tata pochodzi z tej gminy, mam w tej okolicy dużo rodziny, a ponadto wiąże się z nią także niemalże całe zawodowe życie mojej mamy.

      Obawiałem się trochę warunków atmosferycznych. Końcówka czerwca to czas gdy zaczyna się lato i wakacje. Pogoda nie do końca sprzyja bieganiu, zwłaszcza takich dystansów. Burze i deszcze w poprzedzającym dniu dawały nadzieję, że w dniu zawodów będzie chłodniej. Choć faktycznie słońce aż tak bardzo nie dokuczało to jednak miejscami dało się odczuć wysoką temperaturę, a także przeszkadzający trochę wiatr. Specjalnych planów na wynik w tym biegu nie miałem. Traktowałem go bardziej w kategoriach zaliczenia kolejnego już pięćdziesiątego pierwszego półmaratonu. Jedyne co sobie założyłem to to, że nawet mimo nie do końca sprzyjającej pogody na pewno chciałbym pobiec poniżej dwóch godzin. Zacząłem jednak wyjątkowo szybko. Biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości i formę to zdecydowanie za szybko. Starałem się zwolnić czując, że takie tempo może się mocno odbić w końcówce , ale udało mi się to skontrolować w zasadzie dopiero po piątym kilometrze. Od tego czasu moje tempo ustabilizowało się na poziomie kilku sekund powyżej pięciu minut na kilometr i tak starałem się je utrzymać na dalszej części dystansu. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony trasą. Generalnie moje oczekiwania nie były zbyt wielkie. Biorąc pod uwagę, że trasa miała wieść przez tutejsze pola, łąki i lasy nie spodziewałem się, że będzie szczególnie atrakcyjna. Ale przyroda tej okolicy o tej porze roku jest naprawdę piękna i bardzo przyjemnie biegło się po tych malowniczych bardzo zielonych terenach. Z każdym kilometrem słońce wędrowało coraz wyżej i było coraz cieplej, ale starałem się korzystać regularnie z dość gęsto ustawionych bufetów na trasie i na pewno to pomagało. Od czasu do czasu miałem pewien dylemat czy na zakrętach pobiec optymalnie po wewnętrznej czy też lepiej nadłożyć trochę metrów, ale biegnąc po zewnętrznej w cieniu drzew choć na moment schronić się przed słońcem. Mimo wszystko najczęściej wybierałem jednak pierwszy wariant. Stawka rozciągnęła się już na tyle, że w zasadzie trzeba było biec w pojedynkę i z dystansem radzić sobie samemu. Na 10 kilometrze dobiegliśmy do Dziewul. To z tą miejscowością niemalże całe swoje zawodowe życie związała moja mama, gdzie w tutejszej szkole pracowała jako nauczycielka. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa jak czasami w wakacje zabierała mnie ze sobą na dyżury do tutejszej szkoły. Niedługo potem niemalże dokładnie w połowie  dystansu dotarliśmy do najtrudniejszego momentu tego biegu. Tutejszy podbieg dał mi się trochę we znaki zwłaszcza, że towarzyszył mu boczny wiatr. Moje tempo tutaj niewątpliwie spadło. Kilka kilometrów dalej w miejscowości Rówce dobiegliśmy do nawrotki. Była więc okazja mijając się nawzajem wymienić pozdrowienia z tymi kolegami, którzy byli daleko z przodu, jak również daleko z tylu. Na piętnastym kilometrze dobiegliśmy do Borków Kosów. Przywitała nas tu wyjątkowo bogata powitalna brama ustawiona przez tutejszych mieszkańców. Z tą miejscowością także związana jest moja mama. W ostatnich latach swojej kariery zawodowej uczyła także tutaj.

      Gdy dobiegliśmy do 16 kilometra zacząłem sobie szybko kalkulować na jaki czas mniej więcej biegnę. Wyszło mi, że jest szansa złamać godzinę i 50 minut. Postanowiłem więc o to zawalczyć. Na szczęście jakiś delikatny kryzys, który towarzyszył mi chwile wcześniej minął i czułem, że od pewnego momentu miałem jakby więcej sił. Gdy dobiegłem do 18 kilometra przekalkulowałem sobie, że aby udało się złamać 1:50 to musiałbym każdy pozostający do mety kilometr pobiec mniej więcej po pięć minut i dwadzieścia sekund. Biorąc pod uwagę, że poprzednie pokonałem po około 10 sekund szybciej wiedziałem już, że  jeśli nagle na trasie nie pojawi się jakiś duży podbieg na którym mogę stracić to powinno się udać. Poza jednym wzniesieniem żaden straszny odcinek na biegaczy już nie czekał, tak samo zresztą jak nie dopadł mnie już żaden inny kryzys i na metę wbiegłem z czasem 1:48:54. Niewątpliwie cieszy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki.

      Fajnie, że udało się w końcu pobiec w Zbuczynie i okolicach. Poza satysfakcjonującym wynikiem sportowym była to okazja zobaczyć wielu biegowych znajomych i miło spędzić czas. Była też możliwość spotkać się z Panią Patrycją Bereznowską. To prawdziwa legenda nie tylko polskich ale i światowych biegów ultra. Od blisko dekady zdobywa medale mistrzostw świata, czy Europy w biegu dwudziestoczterogodzinnym, zarówno indywidualnie jak i drużynowo. Dwa razy biła na tym dystansie nieoficjalny rekord świata. W 2017 roku w Łodzi podczas mistrzostw Polski uzyskała wynik 256 246 metrów. Poprawiła go kilka miesięcy później  w Belfaście podczas mistrzostw świata, gdzie przebiegła dystans 259 991 metrów. W tym samym roku wygrała jeden z najbardziej znanych ultramaratonów na świecie – Spartathlon, ustanawiając przy tym rekord trasy. W 2019 była najlepsza kobietą w jednym z  najtrudniejszych biegów na świecie Badwater w Dolinie Śmierci. Szybszy od Niej był tylko jeden mężczyzna. Aktualnie Pani Patrycja toczy walkę ze zdiagnozowanym rakiem piersi. Trzymam kciuki, aby i w tej walce okazała się nie do pokonania.

2024.06.23 Zbuczyn Półmaraton: 3. PÓŁMARATON ZBUCKI – 1:48:54


Od Atlantyku do Pacyfiku

      Szczerze mówiąc wydawało mi się, że trudności, które napotkałem szykując się na półmaraton w Egipcie to był jedynie incydent i szybko wrócę do rutyny i właściwą ścieżkę. Nie przypuszczałem, że będzie to tak naprawdę preludium do tego co spotka mnie na mojej drodze podczas planowania kolejnego wyjazdu poza Europę. W końcu postanowiłem się bardziej otworzyć na świat. Jeśli zamierzałem naprawdę zrealizować swój cel, to to był już ten moment, by zacząć przynajmniej raz w roku planować wyprawy na pozostałe kontynenty. Idealną okazją wydawał się fakt, że zbliżał się już powoli mój jubileuszowy pięćdziesiąty półmaraton. Postanowiłem więc na tę okoliczność poszukać czegoś wyjątkowego. Wybór padł na Amerykę Południową i Rio de Janeiro w Brazylii, a przy okazji kilka dni spędzonych w Limie, stolicy Peru. Stwierdziłem, że jak już lecę kilkanaście tysięcy kilometrów to warto zaliczyć co najmniej dwa kraje, a Peru wydawało mi się interesującym uzupełnieniem tej podróży ze względu na ciekawą historię związaną choćby z cywilizacją Inków. Dodatkowo taki wybór sprawiał, że tak naprawdę wyjazd stawał się wyprawą przez całą Amerykę, gdyż oba miasta położone są na dwóch różnych skrajnych wybrzeżach dwóch różnych oceanów – Atlantyku i Pacyfiku.

Rio de Janeiro: Lotnisko Rio de Janeiro-Galeao

      Bieg miał się odbyć w czerwcu. Jeszcze jesienią 2023 kupiłem bilety lotnicze, zarezerwowałem hostel i czekałem na rozpoczęcie rejestracji na bieg. Gdy przyszedł Nowy Rok wróciłem do tematu i ku mojemu przerażeniu okazało się, że zainteresowanie było tak duże, że zapisy się już w zasadzie zakończyły. Pół roku przed biegiem! Zdębiałem. Nie wiedziałem co robić. Zainwestowałem w ten wyjazd już naprawdę sporo pieniędzy bez możliwości odzyskania tych środków, a jechać po prostu na wycieczkę nie chciałem. Postanowiłem skontaktować się z organizatorami nieoficjalnie i zapytać czy nie mają jakiegoś jednego dodatkowego wolnego pakietu. Najpierw mailem, potem na Facebooku, aż w końcu na Instagramie. Niestety moje wiadomości długo pozostawały bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie miałem już jednak nic do stracenia. Byłem więc trochę natrętny i od czasu do czasu pisałem dalej. Przez kilka tygodni nadal nie było jednak żadnego odzewu. Gdy już powoli oswajałem się ze świadomością, że nic z tego nie będzie w końcu ku mojej radości dostałem odpowiedz! Odpisano mi, że mogę dostać pakiet z jakiejś specjalnej puli dla zagranicznych gości. Nie wiem czy zadecydowała moja namolność, czy też argument umieszczenia relacji z wyjazdu na moim blogu. Nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Była to dla mnie wspaniała wiadomość i mogłem z większym spokojem oczekiwać tego wyjazdu wiedząc już, że mam pakiet i będę miał możliwość pobiec w cudownym Rio.

Rio de Janeiro: Plaża Copacabana

      Niestety, choć pierwszą największą przeszkodę miałem już za sobą wkrótce pojawiły się kolejne. Gdy do wyjazdu pozostawały dwa miesiące zacząłem przygotowywać plan pobytu. Jednym z obowiązkowych punktów miała być wycieczka na legendarny stadion piłkarski Maracana. Chcąc uniknąć czekania w kolejce na miejscu postanowiłem kupić bilet przez Internet na stronie. Następnego dnia ku mojemu przerażeniu poza planowanym zakupem na liście transakcji odnalazłem sześć kolejnych niezwiązanych z biletem. Każda na 99.99$. W sumie na prawie 2500 PLN. Przerażony zdębiałem. Szybki kontakt z bankiem, blokada karty, na infolinii doradzono mi też zgłoszenie reklamacji. W międzyczasie zacząłem szukać w Internecie informacji o firmie, na rzecz której dokonano transakcji. Okazało się, że to jakiś portal z grami on-line, który zresztą jest tak często wykorzystywany jako narzędzie oszustwa, że ma na swojej stronie specjalną zakładkę, w której opisana jest procedura jak można zgłaszać incydenty takie, jak mój i liczyć na zwrot tych środków. Poczułem małą ulgę. Oczywiście zgłosiłem swój przypadek i pozostało czekać. W sumie przez tych kilka dni byłem w miarę spokojny, bo przecież wiedziałem, że to nie moja wina, bo bilet kupowałem na oficjalnej stronie i nie klikałem w żadne podejrzane linki, nie zrobiłem niczego głupiego, co pozwalałoby mnie obciążyć odpowiedzialnością za skutki tego oszustwa, a przed wykonaniem tych transakcji z banku nie dostałem żadnych powiadomień do autoryzacji, choć powinienem. Wiadomo jednak, że dopóki nie uzyskam ostatecznej oficjalnej decyzji to wszystkie opcje są w grze, a co by nie powiedzieć były to całkiem spore pieniądze. Po kilku dniach moja reklamacja została uznana, a środki co do złotówki wróciły na moje konto. Uff… mogłem odetchnąć. Po raz drugi. Było to jednak kolejny dowód na to, że to nie będzie zwykły wyjazd i od samego początku do końca będę się musiał mieć na baczności i walczyć z pojawiającymi się po drodze przeciwnościami.

Rio de Janeiro: Plaża Copacabana

      Miesiąc przed wyjazdem Andrzej – kolega z dzieciństwa, a którego teraz spotykam jedynie kilka razy w roku podczas przypadkowej rozmowy oznajmił mi, że śniło mu się ostatnio, że pojechałem biegać do Brazylii. Słysząc to uśmiechnąłem się, ale w głębi serca przeżyłem szok. Jak to możliwe? Przecież nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Do ostatniej chwili nie mówiłem nikomu, nawet najbliższym o tym wyjeździe i swoich planach. Nauczony doświadczeniami z Egiptu z zeszłego roku bałem się, że jest to tak duże i trudne dla mnie wyzwanie, że coś gdzieś może pójść nie tak i nie uda mi się doprowadzić tego do końca. Wolałem więc nie zapeszać i nikomu nie mówić.

Rio de Janeiro: Widok z Głowy Cukru na zatokę i miasto

      Do wyjazdu pozostawało coraz mniej czasu. Powoli precyzowałem wszystkie szczegóły pobytu, namiętnie też studiowałem regulamin i informacje na stronie zawodów. Jeżdżąc po Europie wszystko było jasne, wszelkie szczegóły czy regulacje były podawane zawsze także po angielsku. Tym razem mimo międzynarodowego charakteru wydarzenia jedyną opcją był język portugalski. Czytałem regulamin wielokrotnie z translatorem z nadzieję, że niczego nie przeoczę, albo nieopatrznie nie zrozumiem. Docierało już do mnie powoli, że gdy będę na miejscu to pod tym względem wcale nie będzie lepiej i mogą być problemy, aby się normalnie dogadywać. Gdy do tego wszystkiego człowiek naczyta się o braku bezpieczeństwa, morderstwach, porwaniach, napadach z bronią w ręku nawet w autobusach i o jednym z największych na świecie współczynników przestępczości to nie powiem…. Trochę budziło to moje obawy. Mimo odwiedzonych już czterdziestu pięciu krajów czułem się trochę jak nowicjusz, który zamierza zrobić coś po raz pierwszy w życiu.

Rio de Janeiro: Mural w okolicach Teatru Miejskiego

      W końcu nadszedł moment, gdy tę przygodę być może życia należało rozpocząć. Chyba na żaden wyjazd nie czekałem z taką ekscytacją. Czasami bywało, że tak naprawdę dopiero tydzień przed wyjazdem docierało do mnie, że to już. W tym przypadku żyłem nim już od co najmniej miesiąca. Zwłaszcza, że tym razem nawet sama podroż wydawała się być ogromnym wyzwaniem. Bardzo wczesny wylot sprawił, że już na sam początek czekała mnie noc na warszawskim lotnisku. Potem pierwszy etap i dwie godziny lotu do Amsterdamu. Kolejnych kilka godzin czekania i następny dwunastogodzinny lot już bezpośrednio do Rio. W sumie około trzydzieści godzin turystycznej udręki. Ulgą w tym wszystkim nie był nawet fakt, że do Rio przyszło mi lecieć Boeingiem 777. Wyjątkowo imponująca maszyna. Choć latałem już w życiu pewnie ze sto razy to pierwszy raz przyszło mi podróżować takim kolosem, który w sumie może pomieścić nawet trzystu pasażerów. Mimo wielu udogodnień, kilku posiłków strasznie się dłużyły ostatnie godziny. Miałem wrażenie, że czas jakby się zatrzymał. W końcu jednak wylądowałem i mogłem poczuć ulgę. Uwzględniając pięciogodzinną różnicę czasu na miejscu miałem być przed dwudziestą. Międzynarodowe lotnisko na którym lądowałem zlokalizowane jest trzydzieści kilometrów od miasta. Nie chciałem ryzykować, że nie zdążę się zameldować w hostelu przed ewentualnym zamknięciem recepcji. Miałem więc zarezerwowany transport. Kierowca miał na mnie czekać w hali przylotów przez czterdzieści pięć minut. Delikatne opóźnienie, odbiór bagażu i kontrola paszportowa trochę mnie niepokoiły na szczęście wszystko poszło zaskakująco sprawnie i wkrótce byłem na miejscu.

Rio de Janeiro: Widok z Fortu Leme na Copacabana, miasto i pomnik Chrystusa

      Hostel miałem zlokalizowany dosłownie dwieście metrów od sławnej plaży Copacabana. Chyba każdy o niej słyszał. Ta plaża to jedna z wizytówek Rio de Janeiro. Słynie z białego piasku, malowniczych krajobrazów i fal, które przyciągają surferów. Daleko od centrum, bo prawie dziesięć kilometrów, za to stosunkowo blisko do startu półmaratonu, który miał być na kolejnej z tutejszych plaż – Leblon. Na szczęście tuż obok hostelu było metro, którego podczas pobytu w tym mieście planowałem namiętnie używać.

Rio de Janeiro: Plaża Copacabana

      Pierwsza noc minęła bardzo szybko. Byłem strasznie zmęczony więc spałem jak zabity. Obudziłem się jednak już przed piątą rano. Nic dziwnego. W Polsce dochodziła właśnie 10:00, a ja nie przypominam już nawet sobie kiedy ostatni raz spałem do tej godziny. Obudził mnie padający za oknem deszcz. Niedobrze. Na szczęście prognozy na dalszą część dnia były bardziej optymistyczne. Niestety nie do końca się sprawdzą. Dużego deszczu nie będzie, ale delikatna mżawka od czasu do czasu będzie mi towarzyszyć przez większość dnia. Jakoś to zniosę.

Rio de Janeiro: Miasteczko biegowe w Aterro de Flamengo

 

Rio de Janeiro: Biuro zawodów

      Podstawowym zadaniem, które miałem zaplanowane na pierwszy dzień swojego pobytu był oczywiście odbiór pakietu. Biuro zawodów gdzie należało to zrobić było zlokalizowane blisko centrum w Aterro do Flamengo. To taka jachtowa przystań. Szybko i bezproblemowo udało mi się dojechać na miejsce. Myślałem, że skoro będę tam o dziewiątej rano zaraz po otwarciu to będą pustki. Tymczasem hala, w której było biuro zawodów już po prostu pękała w szwach. Podobnie było z miasteczkiem biegowym. Szczerze mówiąc kompletnie nie spodziewałem się że będzie przygotowane z aż tak ogromnym rozmachem. Gdy odebrałem już pakiet, zrobiłem kilka zdjęć i miałem już powoli opuszczać to miejsce spotkałem Anię. W zasadzie to Ona rozpoznała i zaczepiła mnie. Kilka dni przed wyjazdem na grupie Polacy w Brazylii wrzuciłem pytanie czy ktoś z lokalnej Polonii będzie biegł. Była jedyną osobą, która się odezwała i wymieniliśmy kilka wiadomości. Spodziewałem się, że może uda nam się spotkać następnego dnia na biegu, ale spotkanie już teraz to była dla mnie miła niespodzianka i spore zaskoczenie. Chwilkę porozmawialiśmy.

Rio de Janeiro: legendarne schody Escadaria Selaron

  Chcąc wykorzystać resztę dnia i fakt, że byłem blisko centrum zaplanowałem ten czas tak, by od razu odwiedzić kilka ciekawych miejsc. Na początek dotarłem do jednej z kolonialnych dzielnic Rio znanej przede wszystkim z ciekawych graffiti – Lapa. Pierwszym moim celem w tej okolicy były mające około sto dwadzieścia pięć metrów wysokości najsłynniejsze schody w mieście. Ich nazwa pochodzi od nazwiska chilijskiego malarza, który to dzieło sztuki tworzył przez dwadzieścia trzy lata. Są pokryte ponad dwoma tysiącami płytek pochodzących z ponad sześćdziesięciu krajów świata. Początkowo Jorge Selaron zbierał pozostałości ceramiki z placów budowy i miejskich odpadów z ulic Rio. Z czasem jednak zaczął otrzymywać płytki w darze od odwiedzających go ludzi z całego świata. Trzysta z nich osobiście, ręcznie malował On sam. Swoje schody uważał za dzieło nieskończone, które miało zostać zamknięte wraz z jego śmiercią. Znaleziono go martwego na schodach w styczniu 2013 roku. Prawdopodobnie cierpiący na depresję artysta popełnił tu samobójstwo. Kolejnym moim przystankiem miał być Sambodrom. To oczywiście ogromna arena wybudowana specjalnie na pokazy z okazji karnawału, na której występują i przechodzą tancerze oraz przejeżdżają platformy. Wyczytałem przed wyjazdem, że jego imponujące trybuny mogą pomieścić, aż 90 000 osób. Na spektakularne imprezy tu organizowane, zjeżdżają widzowie ze wszystkich stron świata, którzy chcą na własne oczy zobaczyć niesamowite pełne barw i gorących rytmów pokazy najlepszych szkół Samby. Mimo prób niestety nie udało mi się go odnaleźć. Co ciekawe, gdy pytałem lokalnych ludzi o „Sambodrom” kompletnie nie wiedzieli co chodzi. Dziwne. Byłem nawet na dobrej drodze. Niestety zawróciłem kilkaset metrów przed celem. Dobra nauczka na przyszłość, aby za szybko się nie poddawać. Na szczęście i tak będę miał okazję go zobaczyć w kolejnych dniach. To kolejna lekcja…, że życie czasem sprawia niespodzianki i daje możliwości gdy się ich już kompletnie nie spodziewamy.

Rio de Janeiro: Katedra Metropolitana do Rio de Janeiro

      Niedługo potem byłem już przy katedrze Catedral Metropolitana do Rio de Janeiro. Mówi się, że to jeden z symboli miasta. Jest jedną z niewielu tak ekscentrycznych budowli sakralnych na świecie i ma kształt ogromnego stożka. Według władz kościelnych było to nawiązanie do dawnych świątyń Majów, choć miały one kształt piramid budowanych na planie kwadratu, a nie koła. W porównaniu chodziło o podkreślenie pewnej oryginalności budowli i być może zadośćuczynienie w symboliczny sposób wydarzeniom historycznym, które doprowadziły do upadku dawnych cywilizacji Ameryki Południowej, a za które odpowiedzialni byli chrześcijańscy konkwistadorzy. Szczerze mówiąc do mnie jakoś nie przemawia taka forma, no ale to nie mi ma się podobać. Na sam koniec tego dnia zostawiłem sobie budynek Teatru Miejskiego. Został on wybudowany na początku poprzedniego stulecia. Ciekawostką jest fakt, że jego wnętrze skrywa w sobie elementy o różnym pochodzeniu i posiada dzieła sztuki przywiezione z różnych zakątków świata. Na przykład witraże sprowadzono z Niemiec, marmury z Afryki, a żyrandole z Anglii. Postanowiłem zrobić sobie tu zdjęcie. Chłopak, który je wykonał na odchodne skitował to słowami, żebym uważał i nie dawał nikomu telefonu, bo to niebezpieczna okolica i mogę go stracić. No cóż.. mimo wszystko jestem zmuszony ryzykować, choć będę skrupulatnie wybierał fotografów. Teatr był moim ostatnim punktem przewidzianym na ten dzień w centrum. Wracając do hostelu poszedłem jeszcze na Copacabana. Zajrzałem już tu na chwilę rano w drodze po pakiet. Nie mogłem się oprzeć ciekawości. Wówczas na plaży było pusto. Natomiast na ścieżkach rowerowych wzdłuż plaży były dosłownie setki biegaczy. Teraz już także plaża tętniła życiem. Zaczepił mnie chłopak sprzedający drinki. Gdy nie byłem zainteresowany okazało się, że w menu ma jeszcze marihuanę i kokainę. Trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany  podziękowałem również za to. Pospacerowałem jeszcze chwilę, a potem udałem się do hostelu odpoczywać.

Rio de Janeiro: Teatr Miejski (Theatro Municipal)

      W hostelu tym razem miałem głównie latynoskie towarzystwo. Przed wyjazdem naczytałem się sporo, ze w Brazylii trudno będzie się dogadać po angielsku. Uznałem te opinie trochę za pewnie przesadzone, ale niestety okazało się to prawdą. Komunikacja często była bardzo utrudniona. Dotyczyło to także współtowarzyszy w hostelu i trudno było się porozumiewać. Dopiero drugiego wieczoru udało mi się chwilę porozmawiać we współmieszkańcami Luciano i Brianem. Co ciekawe okazało się, że do Rio przybyli właśnie z Limy do której miałem się udać w dalszą podróż po biegu. Tego wieczoru do naszego pokoju wprowadziła się także Talita. Po torbie z pakietu od razu domyśliłem się, że też jest biegaczką i że przyjechała na bieg. W kolejnych dniach dołączyli  Izaak, który podobnie jak Talita pochodził z brazylijskiego Sao Paolo, oraz German z Argentyny i to w sumie z nim złapałem najlepszy kontakt i najlepiej się dogadywałem, bo świetnie mówił po angielsku. Ostatni wieczór z Rio spędzę z Nim na rozmowie o piłce nożnej, podróżowaniu i światowej polityce. Często, gdy gdzieś wyjeżdżam ludzie ze względu na bliskie sąsiedztwo pytają mnie o wojnę na Ukrainie i mój stosunek do Rosji. Odpowiedź zawsze jest taka sama. Inna być nie może.

Rio de Janeiro: Start biegu na plaży Leblon

      W końcu nadszedł dzień biegu. Nie musiałem się raczej martwić, że zaśpię. Różnica czasu między Rio, a Warszawą to pięć godzin. Mimo więc, że musiałem wstać o czwartej rano, to tak naprawdę bardzo tego nie odczułem, bo mój organizm nie zdążył się jeszcze przestawić. Pamiętam, że kiedyś chyba właśnie podczas transmisji Igrzysk Olimpijskich notabene… w Rio słyszałem opinię jakiegoś sportowca, który mówił, że aby uniknąć kłopotów związanych z tak zwanym jet lagiem, należy albo przybyć na miejsce zawodów co najmniej tydzień wcześniej przed zawodami, albo w ostatniej chwili. Idealnie wpisywałem się raczej w ten drugi scenariusz. Liczyłem więc, że przynajmniej w dniu biegu nie odczuję jeszcze skutków różnicy czasu. Gdy obudziłem się Talita już była na nogach. Dziwnie się trochę czułem. Zwykle na wyjazdach, gdy wstaję rano przed startem wszyscy w pokoju jeszcze śpią i staram się mieć rzeczy przygotowane by nikogo rano nie budzić i nie przeszkadzać. Tym razem w pokoju byli tylko biegacze, czyli nasza dwójka. Gdy w końcu przyszła pora wychodzić na start do pokoju z nocnych imprez zaczęli wracać współmieszkańcy. Taka odmiana.

Rio de Janeiro: Na trasie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      W metrze kilka minut tuż po otwarciu na kilkadziesiąt osób wszyscy to byli biegacze i panowała karnawałowa atmosfera. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na Leblon. Ogromna rzesza biegaczy robiła wrażenie, a byli to tylko półmaratończycy. Maraton miał się odbyć dopiero następnego dnia. Ciężko było sobie znaleźć nawet odrobinę miejsca. Po starcie pobiegniemy wzdłuż plaż. Meta zlokalizowana będzie już blisko centrum, tam gdzie odbierałem pakiet. To tam też będę miał do odebrania swoje rzeczy zostawione w depozycie, które zostaną przewiezione w to miejsce ze startu specjalnymi autobusami.

Rio de Janeiro: Na trasie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      Zaczynam bardzo ostrożnie. Nie wiem jak mój organizm zniesie tak długą podroż, różnicę czasu. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Boję się też trochę o dokuczające mi ostatnio plecy. Zresztą nawet jakbym chciał przyspieszyć to bardzo nie mam jak ze względu na tłok. Biegnąc wzdłuż plaż mijamy zmierzających w kierunku oceanu surferów z deskami w rękach. Gdzieś na drugim kilometrze dostrzegam na plaży jakieś zamieszanie. To ratownicy ratują kogoś wyciągniętego właśnie z wody. „Pewnie ocean w tym miejscu pochłonął już nie jedno życie” – pomyślałem. Po dwóch, może trzech kilometrach dobiegamy do dobrze mi już znanej plaży Copacabana. Mimo że przed biegiem czułem ogólne zmęczenie i brak sił biegnie mi się zaskakująco dobrze. Nie wiem czy to zasługa wyjątkowo malowniczej pięknej trasy, ale kilometry mijają bardzo szybko. Gdzieś po pięciu kilometrach oczom biegaczy ukazuje się tak zwana Głowa Cukru. To wznosząca się na wysokość około czterystu metrów góra położona na terenie Parku Narodowego Góry Cukrowej i Wzgórza Urca. Nazwę nawiązującą trochę do kształtu góry przypominającej blok cukru nadali przybyli tu koloniści z Portugalii. W kolejnych dniach będę chciał wdrapać się na szczyt, gdyż wyczytałem, że podobno oferuje zapierające dech w piersiach widoki na rozległe plaże, gęstą miejską zabudowę oraz otaczające inne góry. Gdy dobiegamy do dziesiątego kilometra zza drzew wyłania się panujący nad miastem ze szczytu kolejnej wysokiej skały pomnik Chrystusa Odkupiciela. To pierwszy raz, gdy go zobaczyłem na żywo. To chyba najbardziej rozpoznawalny z symboli tego miasta. Pomnik powstał blisko sto lat temu i miał upamiętnić setną rocznicę niepodległości Brazylii. Co ciekawe rozważano wówczas kilka projektów, między innymi gigantyczny krzyż, czy postać Boga z kulą ziemską w dłoni. Ostatecznie wybrano pomysł olbrzymiej statui Chrystusa z rozpostartymi ramionami obejmującymi zarówno miasto jak i witająca przybywających gości od morza. Jest w tej historii także polski wątek. Jednym z autorów projektu był bowiem francuski rzeźbiarz, ale polskiego pochodzenia Paul Landowski. Rzeźbę zbudowano we Francji, a następnie przywieziono do Rio.

Rio de Janeiro: Na trasie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      Biegnie mi się nadal bardzo dobrze. Ciągle udaje mi się utrzymywać tempo w okolicach pięciu minut na kilometr. Postanawiam więc powalczyć by złamać godzinę i 50 minut. Nadal nie czuję żadnego kryzysu. Trasa też wydaje się bardzo szybka. Jest płasko, bo przecież wzdłuż wybrzeża. Dopiero koło siedemnastego kilometra pojawiają się delikatne wzniesienia, ale chwilę potem towarzyszą im też podobne zbiegi, więc nie robią one na mnie większego wrażenia. Dzięki wczesnej porze wysoka temperatura też bardzo nie przeszkadza. Na trasie jest setki fotografów. Chyba na żadnym biegu w którym do tej pory uczestniczyłem nie było ich tak wielu. Będą biegacze mieć zapewnioną cudowną pamiątkę. Na całej trasie towarzyszy nam także niesamowity żywiołowy doping kibiców. Ostatnie pięć kilometrów postanawiam jeszcze przyspieszyć. Na ostatnim, który okazał się być najszybszym ze wszystkich wyciągam biało-czerwoną flagę i przebiegam go z rozłożoną na plecach wznosząc ją na ostatniej prostej wysoko w górę. Gdy mijam metę kończę właśnie swój jeden z najbardziej interesujących (tego się spodziewałem) ale i najszybszy od półtora roku (tego się kompletnie nie spodziewałem) półmaraton. To dla mnie ogromne zaskoczenie. No i to, że nie bolały plecy!

Rio de Janeiro: Na mecie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      Po biegu spędziłem jeszcze chwile na mecie i w miasteczku biegowym by poczuć atmosferę wydarzenia, a potem powrót do hostelu, prysznic, przebranie się i z powrotem tym razem autobusem w stronę centrum. W planie mam tylko jeden punkt. Za to nie byle jaki – wspomniana Maracana. Przez dekady była największym stadionem na świecie mieszczącym około dwustu tysięcy widzów. Coś niesamowitego. Aktualnie po wielu modernizacjach jego pojemność wynosi niespełna osiemdziesiąt tysięcy, ale i tak robi wrażenie. Został oddany do użytku na Mistrzostwa Świata w 1950 roku. Rozegrano tu wiele meczów tamtego mundialu w tym ten najważniejszy decydujący o tytule, w którym gospodarze ulegli Urugwajowi. Ten ostatni mecz według oficjalnych danych oglądało 199 854 osoby. Jest to do dzisiaj niepobity rekord liczby widzów na jednym meczu. Po raz drugi Mistrzostwa zagościły tu w 2014. Podobnie jak i pół wieku wcześniej była to także arena finału między Niemcami, a Argentyną wygranego przez tych pierwszych. Stadion gościł także Igrzyska Olimpijskie w 2016 roku, gdzie odbyła się ceremonia otwarcia, zamknięcia, a także mecze piłkarskie. Przez dekady miało tu miejsce także dziesiątki wielkich koncertów największych gwiazd muzyki.

Rio de Janeiro: Stadion Mario Filho (Maracana)

      Co ciekawe jadąc na Maracanę miałem okazję zobaczyć to, czego nie udało się odnaleźć dnia poprzedniego. Zupełnie niespodziewanie przejeżdżaliśmy bowiem koło Sambodromu. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony jego rozmiarami. To tak naprawdę ciągnące się po dwóch stronach trybuny mające długość kilkuset metrów zakończone ogromną sceną. Dziś liczyła się już jednak tylko Maracana. Gdy dotarłem na miejsce moim oczom ukazała się dostojna bryła stadionu. Skierowałem się w stronę bramy numer 2 gdzie za chwilę miała rozpocząć się moja wielka piłkarska przygoda. Niestety. W tym dniu był przewidziany mecz ligi brazylijskiej, a jak się okazało w dniu meczowym zwiedzanie jest skrócone o trzy godziny. Spóźniłem się jakieś dwadzieścia minut. Niech to szlag. Próbowałem przekonać jeszcze jakoś obsługę. Nawet nie było dyskusji. Pomyślałem że skoro już tu przyjechałem, a nie mogę wejść pozwiedzać to przynajmniej zobaczę mecz. Miało grać Fluminense z Juventude. Niestety kolejne rozczarowanie. Nie można płacić kartą, a gotówki miałem ze sobą za mało. Ze spuszczoną głową przyszło mi wrócić do hostelu, a wieczorem na pocieszenie wspólnie z Brazylijczykami z hostelu obejrzeć finał europejskiej Ligi Mistrzów i zobaczyć jak Real Madryt zdobywa swój kolejny tytuł, tym razem grając przeciwko Borussii Dortmund. Postanowiłem też spróbować zmienić bilet na następny dzień. Niestety nie było to możliwe. Kolejny termin był dostępny dopiero za kilka tygodni Zacząłem więc szukać innego operatora i ku mojej uldze się udało. Co prawda nie na niedzielę, jak chciałem i dwa razy drożej, ale nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Najważniejsze że miałem bilet, a do tego wliczony był także transport z hostelu.

Rio de Janeiro: Pomnik Chopina

      Wiedziałem już też, że w takiej sytuacji muszę trochę pozmieniać plany i przeorganizować swój pobyt tak, aby udało się zrealizować wszystko, co sobie założyłem. Dlatego też następnego dnia zamiast pod pomnik Chrystusa postanowiłem wybrać się na Głowę Cukru, co pierwotnie zakładałem dopiero w poniedziałek. Dodatkowo za wskazówką Ani, choć wcześniej tego nie planowałem postanowiłem odwiedzić także Fort Leme, z którego można podziwiać widok właśnie na pomnik Chrystusa, Głowę Cukru i panoramę Rio. Uznałem, że suma summarum w tej sytuacji to będzie nalepsze rozwiązanie.

Rio de Janeiro: Małpka Marmozeta w Parku Narodowym na Głowie Cukru

      Przygotowując się do wyjazdu natrafiłem w Internecie na jakiś film. To tam dowiedziałem się, że u podnóża góry stoi pomnik Chopina. Postanowiłem więc go także zobaczyć. Odnalazłem go od razu bez większych problemów. Kolejnym etapem było więc wejście na szczyt. Muszę przyznać, że podejście było bardzo wymagające. Blisko trzydzieści minut wspinaczki skalistymi stromymi, wąskimi ścieżkami z korzeniami drzew i kamieniami sprawiło, że jak dotarłem na górę to byłem naprawdę zmęczony. Wcześniej wchodząc trochę krew zmroził widok ostrzeżeń przed wężami. Żadnego jednak nie spotkałem. Zamiast węży po drodze widziałem za to odważnie podchodzące do turystów dziesiątki marmozet. Te małe małpki to podobno najmniejszy gatunek małp wśród naczelnych. Widok z góry rzeczywiście był imponujący. Zejście na dół było tylko pozornie łatwiejsze. Trzeba było uważać, aby się nie poślizgnąć na kamieniach i nie spaść, a niedługo potem czekała mnie  kolejna wspinaczka tym razem na Fort Leme. Choć muszę przyznać, że tak trudno jak na głowę Cukru już nie było. Ten powstały w XVIII wieku fort to teren wojskowy jednak jest udostępniony do zwiedzania turystom. Idąc na szczyt można odnaleźć na szlaku poszczególne stacje Drogi Krzyżowej. Gdy moim oczom ukazała się rzeźbiona tablica numer XV przedstawiająca Ukrzyżowanie Chrystusa wiedziałem już że jestem prawie na miejscu. Wkrótce rzeczywiście byłem już na samym szczycie, gdzie można było podziwiać działa z początku poprzedniego stulecia i cudowną panoramę na Copacabana, Rio i Chrystusa. To, co zapamiętam ze wspinaczki na Górę Cukru i Fort to bez wątpienia cudowne widoki, te pocieszne marmozety i przepiękne gigantyczne niebieskie motyle, które dosłownie siadały ludziom na ramionach. Coś niesamowitego.

Rio de Janeiro: Pomnik pamięci Ayrtona Senny

      Wracając już powoli w stronę hostelu natknąłem się na końcówkę maratonu. To była grupa na granicy limitu czasu, którym ten dystans dawał się we znaki najbardziej, ale jeszcze walczyli. Chwilę później moim oczom ukazały się busy z tymi, dla których dystans okazał się już nie do pokonania, a tuż za nimi ekipa obsługi rozbierała już barierki z trasy. Trochę dalej idąc już wybrzeżem natknąłem się na pomnik Ayrtona Senny. To kochany przez Brazylijczyków jeden z największych w historii kierowca Formuły 1. Zginął tragicznie w wieku 34 lat w 1994 roku na torze we Włoszech. Nie wiedziałem o istnieniu tego pomnika. Zobaczenie go było więc dla mnie miłą niespodzianką.

Rio de Janeiro: Maracana – płyta boiska
Rio de Janeiro: Odcisk stóp Ronaldo Luis Nazario de Lima

      Plan na kolejny dzień był prosty. Drugie podejście do Maracany. Jeszcze w niedzielę wieczorem został zachwiany, gdyż z powodu braku wymaganej ilości chętnych mój tour został odwołany, z zastrzeżeniem że jest szansa że jeśli zdecyduje się pojechać na własną rękę to mnie wpuszczą i będę mógł zwiedzić po prostu sam, bez specjalnego przewodnika.  Spróbuję zatem. Nie odpuszczę.

Rio de Janeiro: Koszulka reprezentacji Brazyli z Mundialu w 1938 roku

      Udało się. Nie ukrywam, że wizyta na tym stadionie była dla mnie ogromnym przeżyciem. Już tuż obok głównego wejścia odnalazłem muzeum. Od pierwszej chwili można podziwiać tam setki pamiątek związanych z historią mistrzostw. Na ścianach korytarzy wiszą stare zdjęcia upamiętniające pięć MŚ wygranych przez reprezentację tego kraju. W gablotach można oglądać buty, zużyte piłki, koszulki, między innymi tą szczególną wielkiego Pelego, z numerem 10, dzięki któremu to ten numer stał się pragnieniem niemalże każdego młodego piłkarza i inne pamiątki. Każdy niemalże przedmiot ozdobiony jest podpisem jednego z brazylijskich bogów piłki nożnej. Jest tam też swoista Aleja Gwiazd. Na wieczną pamiątkę, swoje stopy odcisnęli tam najwięksi piłkarze w historii. Zaczęło się od Pelego i Zico, a potem w ich ślady poszli Garrincha, Edmundo, Ronaldo, Romario, Bebeto, Dunga, inni którzy tworzyli historię tego miejsca, a także gwiazdy światowej piłki np. Beckenbauer, czy Eusebio. Znalazłem też polskie akcenty. Wśród kilkudziesięciu proporców z różnych ważnych meczów jest także ten z meczu Brazylia-Polska w 1966 roku, oraz podest, z którego korzystał podczas wizyty na stadionie Jan Paweł II. Miałem możliwość odwiedzić szatnie, wyjść na murawę tunelem, którym wychodzą piłkarze, a także usiąść na ławce rezerwowanych, czy trybunach. Wspaniałe przeżycie.

Rio de Janeiro: Koszulka z autografem i inne pamiątki poświecone Nejmarowi Jr.
Rio de Janeiro: Koszulka z autografem i inne pamiątki poświecone Garrinchy

      Po południu w końcu mogłem poleżeć na plaży. Przychodziłem tu codziennie, ale raczej na krótko. Miałem inne priorytety. Teraz mogłem w końcu skorzystać z tego wszystkiego co oferuje ocean, plaża i cudowna pogoda. Należało mi się. Miałem tego dnia w nogach w zasadzie drugi pieszy półmaraton, w tym dwa wejścia na dwie kilkusetmetrowe górki. Będąc w wodzie nagle dostrzegłem, że jedna wyjątkowo wysoka fala sięga właśnie moich rzeczy zostawionych na plaży. Ubrania? Nic takiego… Ale telefon! Wybiegłem z wody. Na szczęście zostawiłem go w małej reklamówce, ale woda i tak delikatnie go dosięgła. Chwila prawdy. Nie działa…?! Uff.. po kilku minutach jednak działa. Dopiero w pokoju zrozumiem, że działa, ale nie do końca. Nie ładuje się bateria. Zdębiałem. Zwłaszcza jak sobie pomyślałem, że przecież jestem dopiero w połowie podroży. Przede mną jeszcze kilka dni w drodze. Po chwili okazało się, że na szczęście nie ładuje tylko z gniazdka. Z powerbanku jest ok. No cóż… to i tak najbardziej łagodny wymiar kary. Mogło być gorzej. Jakoś sobie tych kilka dni poradzę. Najważniejsze że zdjęcia bezpieczne i mam dostęp do Internetu bez którego ta podróż byłaby bardzo utrudniona. No i aparat, którym mogę dalej utrwalać swoje wspomnienia. Kamień z serca. Dziś telefon jest czasem ważniejszy od ręki. Takie czasy. Jeszcze tylko pożegnalny kokos ze słomką na plaży i można się pakować.

Lima: Plaza de Armas

      W nocy z poniedziałku na wtorek za długo sobie nie pospałem. O czwartej rano miałem spod hostelu zarezerwowany transport na lotnisko. Jak na złość przez cały pobyt w Rio nie mogłem się przestawić i od godziny dwudziestej byłem półprzytomny. Za to budziłem się o czwartej, piątej nie wiedząc co ze sobą począć. Teraz jak przyszło wstać o czwartej to pospałoby się akurat trochę dłużej. Niepotrzebnie zresztą się tak zrywałem. Gdy dojechałem na lotnisko dwie godziny przed czasem dowiedziałem się, że lot będzie opóźniony. Najpierw dwie , potem, cztery, sześć, ostatecznie ponad siedem godzin. No to pierwszy dzień w Limie mam już z głowy, bo na miejscu będę dopiero późnym popołudniem. Dzień zapasu na dodatkowe atrakcje, z którym się zastanawiałem co zrobić właśnie mi uciekał.

Lima: Plaza de Armas

      W samolocie zasłabła kobieta. Nic dziwnego. Siedem godzin czekania zrobiło swoje. Na szczęście z pomocą będącego na pokładzie lekarza udało się szybko opanować sytuację. Gdy dolecieliśmy do Limy byłem już totalnie zmęczony. Panował już zmrok, w końcu to późna jesień. Nie chcąc ryzykować błądzenia jadąc lokalnymi busikami wziąłem po prostu taksówkę, a przez ogromne korki i tak jechaliśmy prawie godzinę. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się, że generalnie w stosunku do Rio przeskok będzie tak duży i to pod każdym względem: pogody, poziomu życia, krajobrazów. Jedyne co było wspólne to kłopoty z komunikacją w języku angielskim, co tutaj wydawało się chyba jeszcze większym problem. Przywitała mnie niemówiąca kompletnie po angielsku dziewczyna na recepcji. Miłym zaskoczeniem za to był fakt, że mimo, że zarezerwowałem miejsce w pokoju sześcioosobowym to byłem tam sam i mogłem się nie tylko porządnie wyspać, ale miałem też w końcu wystarczająco przestrzeni by swobodnie porozkładać swoje rzeczy. Zawsze mi tego brakuje nocując w tanich hostelach w wieloosobowych pokojach. Generalnie miałem wrażenie ze w całym hostelu nie ma żywej duszy. Ja rozumiem, ze jest jesień, środek tygodnia i to nie sezon turystyczny, ale że aż tak?

Lima: Pomnik założyciela Limy Francisco Pizarro

      Noc minęła spokojnie. Spałem bardzo dobrze, a o szóstej się obudziłem. W Polsce minęła właśnie trzynasta. Poczekałem do siódmej na śniadanie. Na śniadaniu okazało się że są jednak w tym hostelu jacyś inni turyści i to całkiem uroczy. Zjadłem je w towarzystwie Marii Angeli, która przybyła do Limy z Włoch. Dopiero pod koniec pobytu, gdy zbliżał się weekend zaczęło okazywać się, że w hostelu mieszkają jeszcze inni goście, choć głównie Peruwiańczycy. Oczywiście niemówiący po angielsku. Ostatniego dnia udało mi się jednak poznać wesołą Cindy ze Stanów, która sprawiła sobie wyjazd do Peru, jako prezent na sześćdziesiąte urodziny. Sto lat, Cindy!

Lima: Uliczny zespół muzyczny w tradycyjnych Indiańskich strojach

      Po śniadaniu bez zbędnej zwłoki wyruszyłem w miasto. W końcu przecież miałem prawie cały dzień obsuwy. Tym razem w przeciwieństwie do Rio mieszkałem w samym sercu miasta, więc do głównych atrakcji centrum miałem bardzo blisko. Od razu przekonałem się jak ciężko poruszać się po mieście. Wszędzie dominują korki, hałas klaksonów i tłumy pieszych. Na głównych ulicach zwłaszcza w newralgicznych porach dnia ruchem kierują policjanci z gwizdkami, co jest o tyle ciekawe, że nie wyłączane są wówczas światła przez co można się zagapić, pomylić i wejść na zielonym świetle wprost pod rozpędzony samochód. Niewiele brakowało, abym sam się w ten sposób pomylił.

Lima: Fontanna w parku przy Muzeum Sztuki (Museo de Arte de Lima)

      Już zaraz po wyjściu z hotelu natknąłem się na lokalny barwny zespół muzyczny ubrany w tradycyjne Indiańskie stroje i z pomalowanymi twarzami. Było to ciekawe doświadczenie. Zgodzili się by zrobić im zdjęcie. Plan na ten dzień zakładał by odkrywanie tajemnic stolicy Peru zacząć od wizyty w Museo de Arte de Lima, czyli Muzeum Sztuki. Otwarte w połowie poprzedniego stulecia muzeum gromadzi zbiory sztuki peruwiańskiej od czasów Inków. Tuż obok odnalazłem Museo de Arte Italiano, które dla odmiany jest jedynym w kraju muzeum poświęconym wyłącznie sztuce włoskiej. Zdecydowanie większe jest to pierwsze, ale mnie urzekły wspaniałe malowidła na gmachu przy wejściu tego drugiego. Były przepiękne. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem imponujący olbrzymi gmach Pałacu Sprawiedliwości.

Lima: Muzeum Sztuki Włoskiej (Museo de Arte Italiano)

      Idąc dalej zaplanowanym szlakiem dotarłem w końcu do głównego placu Limy – Plaza de Armas. Większość budynków z pierwotnego miasta została zniszczona podczas trzęsienia ziemi w połowie XVIII wieku. Jedynym oryginalnym elementem, który przetrwał kataklizm jest zbudowana sto lat wcześniej fontanna z brązu. Mimo tego faktu zrekonstruowany plac jest dziś miejscem światowego dziedzictwa UNESCO. Jest naprawdę piękny. To w tej okolicy usytuowane jest też większość zabytków. Można tu odnaleźć chociażby siedzibę rządu i kolonialne budynki z typowymi dla Limy zabudowanymi drewnem balkonami. Znajduje się tu też na przykład wybudowana w połowie XVI wieku Katedra. Podobnie jak większość budynków nie została oszczędzona podczas wspomnianego trzęsienia ziemi, ale szybko zrekonstruowano ją do obecnego wyglądu. W kaplicy katedry znajduje się grób Francisco Pizarro, założyciela Limy. Chwilę później dotarłem do Bazyliki i Konwentu San Francisco. Kościół i jego klasztor są najbardziej znane ze swoich katakumb zawierających kości około 10 000 osób pochowanych w tym miejscu, które wówczas było pierwszym cmentarzem w Limie. Pod kościołem znajduje się labirynt wąskich korytarzy, z których każdy wyłożony jest z obu stron kośćmi. W jednym miejscu duża okrągła dziura jest wypełniona kośćmi i czaszkami ułożonymi w geometryczny wzór, jak dzieło sztuki. Na górnym poziomie jest tu także biblioteka z tysiącami antyków, a klasztor posiada imponującą kolekcję sztuki sakralnej. Najbardziej znany jest z muralu przedstawiającego Ostatnią Wieczerzę, na którym apostołowie jedzą… świnkę morską.

Lima: Pałac Sprawiedliwości
Lima: Casa de Aliaga

      Następnym przystankiem miało być Casa de Aliaga. To jedna z najstarszych i najlepiej zachowanych rezydencji kolonialnych w Ameryce Południowej, której początki sięgają początków miasta. Dom jest zamieszkiwany przez rodzinę Aliaga od 1535 roku, przekazywany przez siedemnaście pokoleń, co czyni go najstarszym domem w Ameryce Południowej należącym i zajmowanym przez jedną rodzinę. Zanim tam jednak dotarłem natrafiłem na pewien park. To Parque de la Muralla. Odnalazłem w nim pomnik wspomnianego już Francisco Pizzaro i pozostałości starych murów miasta. Pomnik powstał w 1935 roku dokładnie w cztery setną rocznicę powstania miasta i pierwotnie stał na głównym placu miasta. Wracając już do hostelu kilka przecznic na wschód od Plaza de Armas, tak jak planowałem odnalazłem kościół Nazarenas. Wiąże się z nim wyjątkowa historia. Obszar ten był niegdyś biedną dzielnicą wyzwolonych czarnych niewolników, a pośrodku tego, co było niewiele więcej niż slumsami, były niewolnik namalował na ścianie mural przedstawiający ukrzyżowanie Chrystusa. Trzęsienie ziemi w połowie XVII wieku dokonało ogromnych zniszczeń na tym obszarze, ale ściana pozostała nietknięta. To było postrzegane przez mieszkańców jako cud, a wokół niej zbudowany kościół. Dziś malowidło stanowi główny ołtarz. W Kościele akurat była odprawiana Msza. Postanowiłem więc zostać już do końca. Wracając do hostelu kupiłem pamiątki i jeszcze raz zajrzałem na Plaza das Armas. Dobrze że zacząłem zwiedzanie wcześnie rano. Już wtedy, gdy tu dotarłem za pierwszym razem kręciło się w tym miejscu wielu policjantów z bronią, a plac był ogrodzony barierkami. Teraz, gdy wracałem turyści byli już wypraszani z centrum placu, bo najwyraźniej miały zacząć się tam jakieś uroczystości.

Lima: Park Miłości

 

Lima: Ogród Chiński

      Następnego dnia rano miałem zaplanowaną wycieczkę do dzielnicy Miraflores. Oddalona od centrum około dziewięć kilometrów położona nad oceanem dzielnica Limy to jedna z najbardziej popularnych części tego miasta. To miejsce, które przyciąga turystów swoim urokiem i bogactwem kulturowym, ale także innymi walorami. Jadąc tam autobusem miałem okazję zobaczyć inne oblicze Limy. Ta część miasta w dużym stopniu przypomina Hiszpanię: luksusowe hotele, wysokie biurowce, piękne parki, biegacze biegający ścieżkami. Zapachniało luksusem. Dopiero teraz tak naprawdę zrozumiałem czemu w zasadzie wszystkie autobusy z lotniska jadą nie do centrum, a od razu do Miraflores. Stare historyczne serce miasta poza głównym placem jest w pewnym stopniu zaniedbane, widać też trochę biedę. Tu za to prawdziwy Zachód. Zresztą nawet nazwy do tego nawiązują. Wysiadłem przy Parku Kennedy’ego, a są tu też na przykład ulice Francja, Berlin, czy Wenecja.

Lima: Latarnia Morska

      Pierwszym zaplanowanym miejscem, do którego dotarłem był Park Miłości. Jest tu ogromna rzeźba obejmującej się pary, piękne mozaikowe ławeczki i dużo zieleni, ale mój wzrok przykuły od razu cudowne klify w tle. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Mimo, że to lita, wysoka na sześćdziesiąt metrów skała miejscami pokryta jest zielenią co daje niesamowite wrażenie. Idąc dalej wzdłuż wybrzeża dotarłem do Ogrodu Chińskiego z piękną altaną i innymi akcentami nawiązującymi do chińskiej kultury i architektury. Jest tu mostek, staw ze złotymi rybami i chińskie rzeźby. Trochę dalej odnalazłem piękną latarnię morską, którą otaczały popiersia wybitnych peruwiańskich żeglarzy. Choć od rana było duże zachmurzenie i pogoda trochę mnie niepokoiła to jednak teraz koło południa wyszło już słońce sprawiając, że widoki były jeszcze bardziej zatykające dech w piersi. Odnalazłem zejście z klifów na dół na plaże, gdzie swojej pasji oddawali się lokalni surferzy. Woda była zdecydowanie chłodniejsza, a plaża bardzo kamienista. W Pacyfiku zanurzyłem więc już jedynie stopy.

Lima: Klify w MIraflores

      Do hostelu postanowiłem wrócić na piechotę. Żeby zaliczyć wszystkie zaplanowane punkty swojej wycieczki musiałbym i tak co chwilę wysiadać. Po kilku kilometrach marszu dotarłem do piramidy Huaca Pucllana. To dobrze zachowany kompleks świątynny w kształcie piramidy sprzed czasów Inków. Kultura Limy, przez którą zbudowano piramidę, rozwinęła się na środkowym wybrzeżu Peru między 200 r.n.e, a 700 r.n.e. Mniej więcej z tego okresu musi więc pochodzić piramida. Wyczytałem gdzieś, że zbudowana z cegieł adobe i gliny konstrukcja nigdy nie przetrwałby dłużej niż 1000 lat w jakimkolwiek innym klimacie. Huaca Pucllana zrobiła na mnie spore wrażenie, ale kilka kilometrów dalej odnalazłem drugą chyba utrzymaną w jeszcze lepszym stanie, choć podobną i z podobnych czasów piramidę Huaca Huallamarca.

Lima: Piramida Huaca Huallamarca

      Oszołomiony tym wszystkim co widziałem podczas dnia wróciłem do hostelu i zacząłem szykować się na powrót. Ostatni dzień pobytu to już jedynie droga na lotnisko i kilka godzin czekania. Przede mną trzynastogodzinny nocny lot do Paryża pięć godzin czekania i kolejny lot do Warszawy. W Paryżu na lotniskowym telewizorze trwała właśnie transmisja z meczu finałowego Roland Garros, w którym kilkanaście kilometrów od lotniska nasza Iga demolowała swoją rywalkę z Włoch Jasmine Paolini. Mecz co chwilę przyciągał uwagę lotniskowych gapiów, którzy stawali w okolicach telewizora zerkając na wynik, a mnie rozpierała duma. Z chęcią wyciągnąłbym polską flagę i demonstrował kraj swojego pochodzenia. Niestety została w rejestrowanym bagażu. Szkoda. Mecz nie trwał długo, skończył się zanim wsiadłem do samolotu do Warszawy. Przede mną jeszcze kilka godzin drogi i przeżywania w myślach tego wszystkiego co mnie przez te ostatnie dni spotkało. Pięćdziesiąty półmaraton zaliczony, dwa kolejne kraje odwiedzone, czwarty kontynent. Ameryka Południowa pokonana od Atlantyku do Pacyfiku. Czego chcieć więcej? Ech…

2024.06.01 Rio de Janeiro (Brazylia) Półmaraton: MARATONA DO RIO 21K – 1:45:51


Więcej zdjęć z Rio:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Maracany:


Więcej zdjęć z Limy:


Z sercem po raz trzeci

      Niewątpliwie szczególne miejsce w historii mojej biegowej przygody zajmują starty w warszawskiej sztafecie maratońskiej Ekiden. To zawody, w których sześcioosobowa drużyna ma do przebiegnięcia maraton. Pierwsza osoba pokonuje 7 kilometrów i 195 metrów, dwie kolejne 10 kilometrów, a ostatnie trzy po 5 kilometrów – razem dokładnie tyle, ile wynosi ten królewski dystans. To, co wyróżnia Ekiden od innych zawodów to to, że poza emocjami i przeżyciami związanymi z własnym biegiem dochodzi czynnik drużynowy, współodpowiedzialność za kolegów i wynik całej drużyny oraz kilka godzin miło spędzonego czasu wśród bliższych, lub dalszych kolegów. Uczestniczę w tym biegu od 2014 roku. Do tego momentu miałem na koncie ukończonych już osiem edycji i za każdym razem wracam na tą imprezę z ogromną przyjemnością. Mam także wiele związanych z nimi wspaniałych wspomnień. Dotyczą one zarówno sześciu startów w mojej poprzedniej firmie, jak i aktualnej, w barwach, której pobiegłem już po raz trzeci. Ponieważ od czasów pandemii pracuję zdalnie całkowicie poza biurem z dala od Warszawy jest też to dla mnie wspaniała okazja, by spotkać się z kolegami z pracy i spędzić bardzo miło czas.

      Tak, jak w 2022 czy 2023 miejscem rywalizacji był warszawski park Kępa Potocka. Podobnie, jak w poprzednich dwóch edycjach mieliśmy w sumie trzy drużyny, przy czym to ta nasza z założenia miała być tą najszybszą i jedyną, która miała powalczyć o jakiś lepszy wynik. Ten lepszy wynik w zasadzie oznaczał pobicie naszego rekordowego rezultatu z 2022 to jest 3:25:54. Rozpocząć miała Asia. Ją znam najmniej ze wszystkich, ale wiedziałem, że jest triathlonistką i możemy liczyć na mocne otwarcie. Kolejne zmiany przypadły Adamowi i Łukaszowi, w przypadku których wiedziałem, że stać Ich na naprawdę solidne wyniki, co dałoby nam już mocną podstawę. Potem miała być Kamila, ja, a nasz bieg miał zamykać Kuba. Tak, jak się spodziewaliśmy Asia zaczęła bardzo mocno pokonując swój ponad siedmiokilometrowy odcinek w czasie niespełna trzydziestu jeden minut i nie przeszkodziło Jej w tym nawet potknięcie się o wystającą nierówność i upadek. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Po Niej na trasę wyruszył Adam, który pokonał swoje dziesięć kilometrów w niespełna 45 minut, czyli szybko, ale w sumie zgodnie z planem. Kolejną dychę Łukasz pobiegł tylko trochę wolniej (46 i pół minuty). W tym momencie zaczęliśmy chyba realnie myśleć o tym, że może się udać zrealizować nasz cel. W wykonaniu tego planu nie powinno już przeszkodzić nawet słońce, które zaczynało świecić coraz mocniej i coraz bardziej gorąco. Gdy do tego bardzo dobrze pobiegła Kamila łamiąc 26 minut stawało się to coraz bardziej realne. Przejmując od Niej pałeczkę i wyruszając na swoją zmianę nie wiedziałem w sumie czego się po sobie spodziewać. Biorąc pod uwagę swoje przedłużające się problemy z plecami założyłem, że mimo wszystko powinienem pobiec nie wolniej, niż 25 minut. Gdy jednak w ostatnich dniach pojawił się dodatkowo ból w Achillesie to tak naprawdę nie wiedziałem czy nie przyjdzie mi po prostu przedreptać swój odcinek. Na szczęście dobra rozgrzewka i adrenalina zrobiły swoje. Gdy rozpocząłem swój bieg o bólu już nie pamiętałem. Jedyne z czym musiałem się zmierzyć to słońce, dystans i postępujące zmęczenie. Pierwszy kilometr pokonałem w czasie 4:22. Uznałem, że chyba trochę za szybko zacząłem dlatego też na kolejnych trochę zwolniłem. Pokonałem je odpowiednio 4:28 i 4:31. Czwarty kilometr jak zwykle najtrudniejszy, ale udawało się utrzymywać podobne tempo (4:34). Ostatni to już wiadomo… gnanie ile sił w nogach prosto do mety. Myślę, że gdyby nie tłok na ostatniej długiej kilkusetmetrowej prostej i problemy w wyprzedzaniem to udałoby się go pobiec jeszcze szybciej, ale tempo 4:27 nie było złe. Do mety dobiegłem z całkowitym wynikiem 22:25 i przekazałem pałeczkę Kubie. Zaczęło się spoglądanie w wyniki i sprawdzanie na co tak naprawdę możemy liczyć jako drużyna. Okazało się, że nie tylko biegniemy dużo szybciej, niż nasze czasy z poprzednich lat, ale jest realna szansa by złamać nawet trzy godziny i piętnaście minut. Aby tak się stało Kuba musiałby przebiec swój pięciokilometrowy odcinek w czasie około 24:30 i wiedzieliśmy, że na pewno Go na to stać. Ostatecznie zajęło mu to niemalże dokładnie 24 minuty pieczętując nasz wynik na poziomie 3:14:34. Niewątpliwie ucieszył nas ten rezultat i sprawił sporo satysfakcji dając poczucie dobrze wykonanej roboty. Motto mojej firmy brzmi “With heart” i myślę, że każdy z nas dziś właśnie tak pobiegł… z sercem. Indywidulanie także jestem z siebie zadowolony. Cieszę się, że mimo przedłużających się dolegliwości udaje się utrzymywać formę na określonym poziomie. Fajnie było też spotkać koleżanki i kolegów i miło spędzić ten czas. To była niewątpliwie udana sobota…   

2024.05.18 Warszawa EKIDEN 2024 MARATON SZTAFET – PAREXEL II: 3:14:34 (Moje 5km: 22:25)

 


Na zaliczenie

      Po półmaratonie w Poznaniu na kolejny bieg tym razem w Białymstoku przyszło mi czekać niemalże miesiąc. Szczerze mówiąc strasznie mi się jakoś dłużył ten czas i brakowało mi startów. Z drugiej strony te cztery tygodnie pozwoliły wyleczyć jedną kontuzję. Druga bardziej przewlekła, ciągle mi jeszcze towarzyszy. Na szczęście jest mniej dokuczliwa i chyba generalnie jest już trochę lepiej i wracam na właściwe tory. Oby…

      To moja druga wizyta w Białymstoku. Pierwszy raz miałem okazję pobiec w tym mieście rok wcześniej i to, co zapadło mi w pamięci z tego wyjazdu to niewątpliwie przepiękny Pałac Branickich, spotkanie przed biegiem z naszą wspaniałą Olimpijką Joasią Jóźwik  i niemiłosierny upał. Wszystko wskazywało na to, że tym razem będzie tak samo. Tydzień przed startem termometry miejscami wskazywały nawet 28 stopni i wydawało się, że podobnie będzie w dniu startu. Na szczęścia aura się trochę zlitowała. Przyszło pewne ochłodzenie i było znośniej, choć słońce ciepło i wiatr i tym razem nie ułatwiały zadania.

      Do Białegostoku wybrałem się tak, jak wtedy pociągiem. Stwierdziłem, że biorąc pod uwagę bezpośrednie połączenie kolejowe z Siedlcami to najlepsze rozwiązanie. Zwiedzania miasta tym razem nie planowałem. Wszystko co miałem ochotę w Białymstoku zobaczyć widziałem już rok temu. Prosto z pociągu udałem się więc odebrać pakiet startowy w Bibliotece Politechniki, a potem pospacerowałem do hostelu gdzie miałem zaplanowany nocleg. Dopiero tam zajadajac się przywiezionym z domu makaronem dotarło do mnie, że tego dnia w Białymstoku mecz gra tutejsza drużyna Jagiellonia, która kroczy po pierwszy w historii swój tytuł Mistrza Polski i zacząłem sobie trochę pluć w brodę, że tego nie sprawdziłem wcześniej, Przywykłem już do tego, że jak gdzieś jest jakiś bieg to akurat w tym terminie nie ma żadnego meczu, by obie imprezy się nie nakładały, Tym razem było inaczej. Hmm.. szkoda, bo ominęły mnie spore emocje piłkarskie. W hostelu przyszło mi dzielić pokój w zasadzie jedynie z biegaczami. Na osiem osób, aż siedem przybyło do Białegostoku na bieg. Najlepszy kontakt udało się nawiązać z Darkiem i ze Sławkiem, którzy przyjechali ze Skarżyska Kamiennej, a także z Rafałem z Warszawy. Wieczór minął nam na rozmowach o biegowych doświadczeniach i przygodach.

      Start biegu był zaplanowany na godzinę dziesiątą. Nie trzeba więc było się zrywać bardzo wcześnie, choć w zasadzie od siódmej to już nikt w naszym pokoju nie spał. Godzinę później byłem już w drodze na start, gdzie umówiłem się z kolegą Romkiem, któremu dzień wcześniej zobowiązałem się odebrać pakiet startowy. Przy okazji udało się spotkać wielu znajomych, którzy zjawili się w Białymstoku by zmierzyć się z dystansem półmaratonu i były to miłe spotkania. Wkrótce nastąpił już jednak start. Szczerze mówiąc nie miałem szczególnych planów na ten bieg. Wiedziałem, że mam kontuzję, że nie jestem w formie, a też nie do końca wiedziałem jak poradzę sobie w takich warunkach atmosferycznych. Zacząłem więc w tempie około 5:15 na kilometr. Wszystkie ostatnie półmaratony zaczynałem w tym tempie.  Udawało mi się je utrzymać, choć szczerze powiedziawszy biegło mi się stosunkowo trudno czując dość ciężkie nogi. Mimo, że przecież tym razem całkowicie odpuściłem sobie zwiedzanie. Minęliśmy tutejszą Operę i Filharmonię. Gdy dobiegłem do 11 kilometra moje tempo było dość dobre. Pokonałem ten odcinek około minutę szybciej, niż w przednich moich kwietniowych półmaratonach mimo odczuwalnych trudności. Nie pojawiał się na szczęście żaden większy kryzys. Trasa nie była dla mnie zaskoczeniem. Dobrze pamiętałem ją z poprzedniego roku. Wiedziałem więc czego się spodziewać. Niewątpliwie należy docenić stworzoną przez kibiców i wolontariuszy atmosferę. Było naprawdę fajnie. Ułatwiało to zmaganie się z czasem, dystansem i zmęczeniem. Koło czternastego kilometra minęliśmy stadion Jagiellonii. Widząc go przez chwilę jeszcze raz mogłem pożałować, że nie udało się wybrać na mecz. Chwilę potem wbiegliśmy w zieloną część trasy, czyli Las Zwierzyniecki. Słońce tu stało się mniej dokuczliwe. Mniej więcej na 18 kilometrze w okolicach Uniwersytetu była nawrotka. Zanim tam jednak dotarłem z naprzeciwka mijali mnie już dużo szybsi zawodnicy. Starałem się wyglądać znajomych twarzy skupiając się bardziej na tym, niż na swoim biegu, ale nie miało to większego wpływu na moje tempo.  Wkrótce do mety zostało mi już tylko 3 kilometry. Cofając się pamięcią do zeszłego roku pamiętałem widok wielu osób, które właśnie tu na poboczu potrzebowały pomocy medycznej. Tym razem takich sytuacji nie było. To tylko potwierdzało, że tym razem pogoda była dużo bardziej łaskawa. Do mety zostało mi już tylko dwa kilometry postanowiłem więc przyspieszyć. Gdy jednak po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że na złamanie 1:50 i tak nie ma szans nie było sensu się szarpać i wolałem nie ryzykować przypominając sobie, że przecież biegnę z kontuzją. Dopiero ostatnie kilkaset metrów wbiegając na białostocki Rynek w okolice Ratusza mocniej podkręciłem tempo i na metę wpadłem z wynikiem 1:50:56.  Najbardziej cieszyło, że plecy wytrzymały i nie dokuczały w zasadzie wcale. Martwił trochę bolący przez całą drogę Achilles, ale na szczęście to chyba nic poważnego. Mam nadzieję…

Do domu wróciłem już samochodem z kolegami i koleżankami biegaczami Romkiem, Leszkiem i Gosią. Drogą minęła nam na przeżywaniu raz jeszcze biegu i miłych rozmowach. Dobrą atmosferę zmącił jedynie wypadek napotkany po drodze, ale sami dotarliśmy bezpiecznie do domu. No cóż… Kolejny typowy półmaraton na zaliczenie pokonany. Cieszę się, że mimo kłopotów udaje mi się realizować tegoroczny plan i po kolei zaliczać kolejne półmaratony. To już czterdziesty dziewiąty. Pora powoli szykować się na jubileusz…  

2024.05.12 Białystok Półmaraton: 11 PKO BIAŁYSTOK PÓŁMARATON – 1:50:56


Biegiem do celu

      Gdy tydzień temu mijałem metę Półmaratonu Rzeszowskiego targały mną skrajne emocje. Z jednej strony byłem szczęśliwy, że mimo kontuzji i bardzo niesprzyjających okoliczności nie odpuściłem tego biegu, nie zrezygnowałem i udało się ukończyć w dość dobrym jak na moje możliwości czasie, a z drugiej strony byłem pełen obaw jak wysoką cenę przyjdzie mi za to zapłacić. Bałem się, że być może mój uraz się pogłębi i wykluczy mnie to z kolejnych startów zaczynając od tego najbliższego za tydzień w Półmaratonie Poznańskim. Wieczorem faktycznie ból trochę dawał o sobie znać bardziej, niż przed biegiem. W kolejnych dniach na szczęście było już zdecydowanie lepiej. Mogłem więc śmiało szykować się na kolejny półmaraton. Na wszelki wypadek odpuściłem treningi kolejny już tydzień dając organizmowi trochę odpocząć i się zregenerować. W Poznaniu do tej pory startowałem dwa razy w 2022 roku. W kwietniu zrobiłem sobie piękny prezent urodzinowy i pobiegłem swój najszybszy półmaraton w życiu, jedyny poniżej 1:40. Pół roku później jesienią na pełnym maratonie już tak dobrze nie było i mimo dość dobrego czasu skończyło się małym rozczarowaniem, bo miało być jeszcze lepiej. Tym razem specjalnych oczekiwań nie miałem. Chciałem po prostu ukończyć w zdrowiu i móc kontynuować swój półmaratoński sezon, tak jak go sobie zaplanowałem zimą.

      Do Poznania wybrałem się pociągiem w sobotnie południe. Czekając w Warszawie na peronie zwróciłem uwagę na pewną osobę, która na pierwszy rzut oka wyglądała na biegacza. Gdy pociąg podjechał i wsiedliśmy okazało się, że przyszło nam siedzieć obok siebie. Co za zbieg okoliczności. Był to Krzysztof prowadzący na YouTube kanał „Biegiem do celu”, na którym dzieli się swoimi biegowymi przygodami i doświadczeniami, a który tak, jak podejrzewałem także wybierał się do Poznania na półmaraton. Mieliśmy wiele tematów biegowych do rozmowy. Było o czym opowiadać. Z przyjemnością słuchałem też relacji z biegów Krzysztofa. Trzygodzinna podróż minęła więc nadzwyczaj szybko i miło.

      Dojechaliśmy po szesnastej i swoje kroki od razu skierowałem w stronę hali Międzynarodowych Targów Poznańskich odebrać swój pakiet. Gdy byłem już na miejscu na chwilę zatrzymałem się przy stoisku dedykowanemu Arturowi Kujawińskiemu – znakomitemu ultrabiegaczowi, na którym opowiadał o swoich osiągnięciach i reklamował napisaną przez siebie książkę. To bardzo ciekawa i utytułowana postać w świecie ultra. Ma na swoim koncie 124 maratony, 45 ultramaratonów oraz najtrudniejsze biegi w Europie (Spartathlon – 246km) oraz na świecie w Dolinie Śmierci. Chwilę posłuchałem, a następnie poszedłem odebrać swój numer startowy. Wówczas zupełnie niespodziewanie natknąłem się na Macieja, którego poznałem na Malcie w 2017 roku, a potem nasze drogi krzyżowały się jeszcze wiele razy, czy to w kraju czy to zagranicą. Wiedziałem, że będzie na tym biegu, ale spodziewałem się, że łatwiej będzie mam się spotkać dopiero następnego dnia. Była więc to miła niespodzianka. Pogadaliśmy chwilę, aż przyszła pora udać się do hostelu. Hostel zarezerwowałem dokładnie ten sam co dwa lata temu. Jak coś się sprawdziło to nie ma co zmieniać – pomyślałem. Po drodze postanowiłem jeszcze odwiedzić położony nieopodal Stary Rynek. Gdy byłem tu dwa lata temu miejsce to było w trakcie zaawansowanego remontu. Plac i kamiennice szpeciły różnego rodzaju barierki, wykopy i rusztowania. Tym razem mogłem podziwiać go już w pełnej okazałości i trzeba przyznać, że jest piękny. Chwilę potem byłem już w hostelu i można było w końcu odpocząć po podróży.

      Start biegu jest zaplanowany na 10:00. Teoretycznie więc można było się wyspać, ale wiadomo jak to jest z hostelami. Prawdziwa ruletka. Tym razem choć parę razy budziłem się w nocy to spałem w sumie nienajgorzej. Mimo to nie czuję się najlepiej od samego rana. Kontuzja na szczęście za bardzo nie dokucza, ale nogi są wyjątkowo ciężkie, mimo że przecież tym razem odpuściłem sobie w zasadzie sobotnie zwiedzanie. Pogoda też nie napawa optymizmem. Od samego rana czuć , że to będzie ciepły dzień, a słońce coraz śmielej wygląda z zza chmur. Czekając na start znowu przypadkowo spotykam Krzysztofa. Rozmawiamy chwilę, wspólna rozgrzewka, życzymy sobie powodzenia i powoli trzeba zajmować miejsce w swojej strefie startowej.

      Postanowiłem zacząć tempem podobnym jak w Rzeszowie, czyli średnio po 5:15 na kilometr. Dokładnie tak, jak tydzień wcześniej chciałem wypracować sobie zapas w pierwszej części dystansu, by potem już tylko kontrolować tempo gwarantujące mi dotarcie do mety poniżej dwóch godzin. Nie biegnie się jednak łatwo. Chyba dwa tygodnie przerwy od treningów zrobiło swoje, bo w zasadzie każdy kilometr od samego początku jest pewnym wyzwaniem, zwłaszcza że towarzyszy nam wiatr wiejący centralnie w twarz. Pamiętając trasę sprzed dwóch lat wiedziałem, że po 6 kilometrze nastąpi nawrotka. Można więc było liczyć, że gdy tam dobiegniemy zrobi się dużo łatwiej. Jak na złość wiatr chyba jednak trochę zmienił kierunek i teraz już wieje bardziej z boku. Dużo łatwiej wcale nie jest. Kątem oka zerknąłem na niebo, na którym w oddali pojawiły się czarne chmury. Zwiastowało to zbliżające się silne opady. Spadło jednak jedynie kilka kropel i wkrótce na niebie znowu zagościło słońce. Po 10 kilometrach mam czas dokładnie taki sam jak w Rzeszowie. Niemalże co do sekundy. Wówczas już jednak wiem, że trudno będzie powtórzyć wynik sprzed tygodnia widząc, że komfort biegu jest zupełnie inny. Mniej więcej od 13 kilometra biegnie mi się już nie tylko trudno, ale i dużo wolniej. Animuszu dodają liczni rozstawieni na całej trasie kibice i wolontariusze, ale pomaga to tylko na jakiś czas. Koło 16 kilometra widząc narastające problemy coraz bardziej nerwowo zaczynam kalkulować czy wystarczy mi zapasu by dotrzeć na metę poniżej 2 godzin. To był plan minimum choć szczerze powiedziawszy na starcie nastawiałem się bardziej na czas bliżej 1:55. Dziewiętnasty kilometr to długi i stromy podbieg. Pamiętałem go doskonale z 2022 roku. Wówczas będąc w formie przebiegłem przez niego niczym błyskawica nie tracąc na nim ze swojego tempa w zasadzie wcale. Tym razem musiałem tu zdecydowanie zwolnić. Zacząłem się już nawet powoli oswajać, że być może drugi raz w życiu nie uda mi się zmieścić w dwóch godzinach, co traktowałbym zdecydowanie w kategoriach porażki i dużego rozczarowania. Staram się jednak nie odpuszczać i walczę. Gdy jestem już na górze czuje pewną ulgę. Do mety pozostało jeszcze tylko około półtora kilometra. Na szczęście jest już w zasadzie płasko. Kilka minut później mogę odetchnąć. Wiem już bowiem, że raczej nic się nie może wydarzyć i absolutny plan minimum zostanie zrealizowany. Na metę wbiegam z czasem 1:59:16. Uff.

      Muszę przyznać, że w pewnym sensie spadł mi kamień z serca. Nie sądziłem, że będzie to aż tak trudne zadanie. Szczerze powiedziawszy bardziej bym się spodziewał takiego wyniku w Rzeszowie, gdy czułem spory dyskomfort z powodu bólu. Tutaj, gdy kontuzja już w zasadzie aż tak bardzo nie dokuczała powinno być dużo łatwiej. Nie było. Nie wiem czy to kwestia jakiegoś gorszego dnia, faktu, że w zasadzie przez ostatnie dwa tygodnie nie biegałem wcale, specyfika trasy, czy też może bardzo zmienna, ale generalnie słoneczna pogoda. Coś jednak sprawiło, że okazało się to być dużo trudniejsze zadanie, niż można się było tego spodziewać. Myślę, że odpowiedz tkwi pewnie po trochu w każdym z tych czynników, zwłaszcza że zmierzając na metę widziałem osoby potrzebujące pomocy, a z rozmów z ludźmi wynikało, że wielu osobom ten bieg też sprawił więcej kłopotów, niż się spodziewali i pobiegli poniżej swoich oczekiwań. Nie jestem jakoś strasznie rozczarowany, bo jak wspomniałem nie miałem szczególnych planów na tej bieg. Nie towarzyszyły mi więc też jakieś szczególne emocje. Niemniej wynik i ogólne samopoczucie było dla mnie sporym zaskoczeniem i nie napawa to optymizmem na kolejne starty. W całej tej sytuacji najbardziej cieszy mnie fakt, że udało się przebiec już czterdziesty ósmy oficjalny półmaraton. Kolejny kroczek do celu zrobiony.

2024.04.14 Poznań Półmaraton: 16 PKO POZNAŃ PÓŁMARATON – 1:59:16


W bólach

      Kolejny przystanek na mojej biegowej mapie zaplanowałem sobie w Rzeszowie. Szukałem jakiegoś dodatkowego półmaratonu na wiosnę i wybór padł na stolicę Podkarpacia. Nigdy nie byłem w tym mieście więc uznałem, że to będzie dobry wybór. Pierwotnie bieg miał odbyć się w niedzielę. Zakładałem więc, że wybiorę się do Rzeszowa w sobotę, zobaczę miasto, odwiedzę największe atrakcje turystyczne, przenocuje w hostelu, a następnego dnia po biegu wrócę do domu. Niestety ze względu na niedzielne wybory samorządowe organizatorzy zmienili termin na sobotę, a ja zostałem z pewnym problemem. Na szczęście nie był to problem całkowicie nie do rozwiązania. Okazało się, że na ten bieg wybiera się samochodem kilku moich biegowych kolegów. Ostatecznie więc do Rzeszowa wybrałem się z Nimi. Wiązało się to co prawda z bardzo wczesną pobudką w zasadzie jeszcze w środku nocy i nie była to komfortowa sytuacja, ale uznałem, że jakoś sobie z tą niedogodnością poradzę. Zwłaszcza, że nie planowałem biec na jakiś szczególny, wyśrubowany wynik.

      Tydzień przed biegiem okazało się, że przyjdzie mi się zmierzyć z jeszcze większym problemem, a mianowicie z kontuzją. W dodatku chyba był to najbardziej absurdalny uraz jaki mnie spotkał w życiu. Mówiąc w skrócie i nie wdając się w szczegóły w nocy przyśniło mi się, że nagle gwałtowanie zrywam się z miejsca. W tym samym momencie, gdy to się stało obudziłem się z ogromnym bólem w okolicach biodra. Niestety już na jawie. Nie mam pojęcia co mi się stało. Ból był jednak naprawdę bardzo silny. Przez kolejne dni nie ustępował i nie tylko zaburzał komfort dobrego samopoczucia, ale też uniemożliwiał nawet normalne chodzenie. Święta Wielkanocne spędziłem głównie na kanapie. O bieganiu nie było nawet mowy. Byłem załamany. Przywoływało mi to trochę wspomnienia bardzo podobnej kontuzji piłkarskiej, której nabawiłem się wiele lat temu, a która wyłączyła mnie wówczas z normalnej gry na kilka miesięcy. Bałem się, że być może jest to podobny uraz. W myślach zaczynały przelatywać mi wszystkie zaplanowane na wiosnę półmaratony, które po prostu przechodzą mi teraz koło nosa, a byc może nawet całkowite zawieszenie biegania na dłuższy czas. Trudno było mi się z tym pogodzić zwłaszcza, że w zasadzie mimo faktu, że co roku biegałem przecież bardzo dużo to poważne kontuzje w ostatnich latach w zasadzie mnie omijały. Ta jedna zdarzyła się w wyjątkowo złym momencie i to w dodatku w tak absurdalnych okolicznościach. Po dwóch dniach pojawiło się na szczęście światełko w tunelu. Nie bolało już tak bardzo, a i coraz bardziej swobodniej mogłem chodzić. W kolejnych dniach na zmianę: było raz lepiej, raz gorzej. Mimo wszystko starałem się być dobrej myśli i liczyłem, że wystarczy czasu, aby całkiem wrócić do pełni dyspozycji. Tak się nie działo. Decyzje o wyjeździe na ten bieg zmieniałem kilka razy. W końcu w piątkowe popołudnie założyłem buty i spróbowałem przebiec chociaż jeden kilometr. Mimo, że nie było komfortowo to udało się to zrobić. Postanowiłem więc mimo wszystko zaryzykować licząc się jednak z tym, że być może po prostu przyjdzie mi przeczłapać do mety, a być może nawet zejść z trasy i w ogóle nie ukończyć. No cóż. Życie…

      Wyjeżdżaliśmy w sobotę w zasadzie jeszcze w środku nocy. To w końcu prawie trzysta kilometrów. Nie rozpieszczała nas także pogoda. Od samego momentu wyjazdu padał deszcz. Na szczęście wszystkie prognozy zapowiadały, że w Rzeszowie opady ustaną jeszcze przed biegiem i faktycznie tak się stało. Przywitała nas już piękna pogoda. Idąc do galerii handlowej, w której zlokalizowane było biuro zawodów i odbiór pakietów ciągle czułem ból, choć nie był on, aż tak bardzo duży jak mogłem się tego spodziewać jeszcze dzień wcześniej.

      Rozgrzewkę przed biegiem prowadziła urodzona w Rzeszowie nasza dwukrotna Olimpijka w biegu na 3000 metrów z przeszkodami z Londynu 2012 oraz Rio 2016 Matylda Kowal (z domy Szlęzak). Była więc okazja poznać Ją osobiście, ale na dłuższe rozmowy nie było już czasu. Trzeba było zająć miejsce wśród ponad półtora tysiąca półmaratończyków i wkrótce nastąpił start. Adrenalina oraz dobra rozgrzewka niewątpliwie trochę pomogły zapomnieć o bólu. Uznałem więc, że może przynajmniej spróbuje złamać dwie godziny. Choć nie biegło się do końca komfortowo to bardzo nie dokuczało. Chcąc jednak oszczędzać kontuzjowane biodro najwyraźniej nienaturalnie obciążałem drugie. Wkrótce zacząłem odczuwać tego skutki, ale w sumie biegło się w miarę dobrze. Lepiej, niż się mogłem tego spodziewać. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej nie mogłem nawet w zasadzie normalnie chodzić.

      Mniej więcej na piątym kilometrze dobiegliśmy do tutejszego Rynku. Obecna zabudowa pochodzi z XIX wieku i jest skutkiem pożaru, jaki nawiedził miasto w 1842 roku. Nie ukrywam, że rynek zrobił na mnie spore wrażenie, bo prezentuje się naprawdę pięknie. Było też tu sporo kibiców. Niestety prowadził na niego dość stromy podbieg w dodatku po bruku. Nie był więc to łatwy moment tego biegu.  Kilka kilometrów dalej mój wzrok przyciągnęła imponująca budowla. Dobiegliśmy do Zamku Lubomirskich. Jego historia sięga polowy XV wieku. W obecnej formie odbudowano go na początku poprzedniego stulecia. Trasę stanowią dwie pętle więc wiem, że będę miał okazje zobaczyć zarówno Rynek, jak i Zamek jeszcze raz. Trochę dalej mogliśmy podziwiać tutejsze murale poświęcone choćby legendarnym muzykom: Tomaszowi Stańko, czy Tadeuszowi Nalepie. Te, które zapamiętałem z Białegostoku chyba jednak robią większe wrażenie. Mimo pewnego nasilającego się z każdym kilometrem dyskomfortu udaje mi się utrzymywać tempo. Kolejne kilometry wiodą wzdłuż przepływającej przez Rzeszów rzeki Wisłok. Tutaj przyjdzie nam się zmierzyć z podbiegiem na most, w dodatku wiatr także nie będzie pomagał wiejąc prosto w twarz. Zaczęło się robić także zdecydowanie cieplej. Gdy ukończyłem pierwszą pętlę wiedziałem już, że jestem na dobrej drodze by osiągnąć swój cel. Ból bardzo nie doskwierał, a na pierwszej połowie dystansu udało się wypracować spory zapas by spokojnie złamać dwie godziny. Nie chcąc więc ryzykować postanowiłem trochę zwolnić. Gdzieś koło szesnastego kilometra wiedziałem już chyba, że się uda. I faktycznie. Kontrolując swoje tempo na poziomie pięciu i pół minuty na kilometr udało się dotrzeć do mety, zdecydowanie poniżej dwóch godzin i cieszyć się kolejnym medalem.

      Przed nami było już tylko cztery godziny powrotnej jazdy, podczas której miło rozmawiając z kolegami i przeżywając nasze zmagania mogłem cieszyć się, że mimo wszystko zdecydowałem się na ten wyjazd i dzięki temu mogłem ukończyć swój kolejny już półmaraton. Bardzo mi zależało na tym biegu. W czerwcu chciałbym pobiec swój pięćdziesiąty jubileuszowy, a wyrwa ta ze względu na brak dodatkowych opcji byłaby być może nie do uzupełnienia. Jedyny wariant, który przychodził mi do głowy to Gdynia w połowie maja, ale dodatkowy nieplanowany start w tym biegu też nie do końca mi pasował. Cieszę się więc, że udało się pójść do przodu zgodnie z planem i wykonać ten kolejny kroczek tak, jak to sobie założyłem na początku roku. Bałem się tylko, że być może gdy już emocje opadną, zejdzie ze mnie adrenalina i trochę ochłonę to okaże się, że kontuzja się pogłębi i wróci ze zdwojoną siłą. Na szczęście godziny mijały i nie było tak źle. Uff. Mogłem chyba odetchnąć. Przede mną w najbliższym czasie jeszcze jeden półmaraton, tym razem w Poznaniu za tydzień, ale myślę ze potem warto zrobić sobie jednak choćby chwilę przerwy na jakąś głębszą regenerację.    

2024.04.06 Rzeszów Półmaraton: 17 PKO PÓŁMARATON RZESZOWSKI – 1:53:42


Brakujący element

     Tak się jakoś składało, że znaczną część moich wyjazdów w dwóch poprzednich latach stanowiły te związane z Bałkanami. Wcześniej jakoś zaniedbywałem te kierunki. Nie wiem w sumie dlaczego. Może było to pokłosie tego, że w 2016 roku wyjeżdżając na turniej piłkarski w firmie, w której pracowałem miałem okazję zobaczyć Belgrad. Wtedy jednak stolica Serbii nie zrobiła na mnie w ogóle wrażenia i potem jakoś nie ciągnęło mnie już w te rejony. Minęło kilka ładnych lat zanim zdecydowałem się ponownie na jakiś bałkański kierunek i tuż po pandemii w 2022 roku wybrałem się na półmaraton do chorwackiego Dubrovnika, łącząc to przy okazji z wycieczką do Mostaru w Bośni i Hercegowinie. Może dlatego, że zobaczyłem zupełnie odmienne oblicze tych rejonów Europy i potem Dubrownik stał się jednym z moich ulubionych kierunków jeszcze tego samego roku na jesieni zdecydowałem się pobiec w Skopje, stolicy Macedonii Północnej odwiedzając także Prisztinę, stolicę Kosowa. Gdy jesienią kolejnego roku przy okazji wyjazdu do Albanii miałem okazję zaliczyć także Podgoricę, stolicę Czarnogóry okazało się, że jedynym brakującym elementem pozostającym mi z tej układanki krajów, które powstały z rozpadu byłej Jugosławii został ten siódmy, ostatni – Słowenia. W takiej sytuacji było już jedynie kwestią czasu, by i ten kraj w końcu pojawił się w moich rozważaniach. Naturalną koleją rzeczy była myśl by pobiec w stolicy Słowenii Lublanie półmaraton. Jest on jednak organizowany na jesieni w październiku, a ja jesienne plany miałem już zupełnie inne. Postanowiłem więc podejść do tego z drugiej strony i na bieg wybrać się w marcu do chorwackiego Zagrzebia, a ponieważ oba miasta dzieli raptem sto dwadzieścia kilometrów stamtąd autobusem udać się do Lublany i spędzić tam dwa dni już jedynie w roli turysty. Plan ten miał co najmniej jedną dodatkową zaletę. Dawał możliwość ponownego spotkania z moją chorwacką koleżanką Mariną, którą poznałem niemalże dokładnie dwa lata temu podczas w biegu w Dubrowniku i udaje nam się utrzymywać miły kontakt do dziś.

      Przed samym wyjazdem nie czułem tym razem jakiejś szczególnej ekscytacji. Mając generalnie dość ciężki tydzień nawet nie bardzo miałem czas by myśleć o zbliżającej się podroży, a gdy do tego doliczymy bardzo wczesną pobudkę i padający za oknem deszcz to chyba po prostu już najchętniej bym posiedział w ten weekend w domu i odpoczął. Wiedziałem jednak, że im będę bliżej lotniska tym moje odczucia będą się zmieniać i rzeczywiście tak się stało. Wkrótce nie miałem już żadnych wątpliwości  czy mi się naprawdę chce. Wczesny wylot sprawił, że w południe byłem już na miejscu. Przywitała mnie bardzo ładna, dużo lepsza niż w Polsce pogoda. Nie byłem zbytnio zdziwiony. Sprawdzałem prognozy. Dopiero następnego dnia miało być trochę chłodniej. Szybko udało się namierzyć odpowiedni autobus i wkrótce jechałem już w stronę centrum miasta. Miejsce, w którym biegacze mogli odbierać swoje pakiety było zlokalizowane w gmachu Biblioteki Narodowej. Tuż obok budynku następnego dnia miał być także start i meta. To tam skierowałem zatem swoje pierwsze kroki. Gdy już numer startowy trafił w moje ręce mogłem udać się w stronę hostelu. Miałem jeszcze zaplanowanych kilka punktów, które chciałem zobaczyć od razu tego samego dnia, gdyż znajdowały się po drodze. Pierwszy z nich, tak zwaną Cibona Tower widać było już z daleka. Ten jeden z najwyższych budynków w Zagrzebiu jest częścią całego kompleksu sportowego i został wybudowany z okazji Uniwersjady, która odbyła się w tym mieście w 1987 roku. Wieża stoi na placu Dražena Petrovicia, a tuż przed wejściem znajduje się Jego pomnik. Nie jest to przypadkowy patron. Petrović był wybitnym koszykarzem. Pierwszym Europejczykiem który został prawdziwą gwiazdą NBA. Wielu nazywało go „Mozartem Koszykówki” i był uważany za jednego z najlepszych europejskich graczy w historii tego sportu. Zginął bardzo młodo w wieku dwudziestu ośmiu lat w szczycie swojej kariery w wypadku samochodowym w Niemczech, gdy wracał z turnieju rozegranego w Polsce. Miał ogromnego pecha. Koledzy z Jego reprezentacji wrócili do ojczyzny samolotem. On odłączył się od drużyny, bo chciał spędzić trochę czasu z dziewczyną, która przyjechała po niego na lotnisko we Frankfurcie samochodem. To ona prowadziła auto. Przeżyła. Choć nie przepadam za koszykówką doskonale pamiętam tą historię. Odbiła się ona głośnym echem, a Jego śmierć była ogromną stratą w świecie sportu. Oglądałem też kiedyś bardzo ciekawy i poruszający film dokumentalny „Bracia” o jego bardzo bliskiej przyjaźni z Serbem Vlade Divacem. Przyjaźni, którą zakończyła wojna serbsko-chorwacka. We dwóch jako główni liderzy zaprowadzili reprezentację ówczesnej Jugosławii na szczyty światowej koszykówki. Po wybuchu wojny stanęli po dwóch stronach konfliktu, co na zawsze nieodwracalnie przekreśliło ich bliskie relacje.

       Podążając dalej dotarłem do hotelu Esplanade. Ten pięciogwiazdkowy wybudowany w 1925 roku hotel uznany został za architektoniczny klejnot. Uważany jest za narodowe dziedzictwo i jeden z najbardziej eleganckich budynków tego miasta. Co ciekawe został zbudowany tuż obok dworca jako noclegownia dla pasażerów słynnego Orient Expresu, którzy mogli tu odpocząć podczas swojej podróży. W kolejnych dekadach nocowały tu także zarówno gwiazdy kina, czy estrady. Na przykład Woody Allen, Alfred Hitchcock, Catherine Deneuve, Rolling Stones, Tina Turner, czy też możni tego świata: Królowa Elżbieta II, Nikita Chruszczow oraz Richard Nixon. Kilkaset metrów dalej znajduje się budynek Teatru Narodowego. Wybudowano go tu pod koniec XIX wieku po trzęsieniu ziemi, które uszkodziło stary gmach. Co ciekawe ostatnie symboliczne uderzenie srebrnym młotkiem podczas jego budowy na oczach licznych mieszkańców Zagrzebia wykonał cesarz Franciszek Józef I, noszący wówczas także tytuł króla Chorwacji.  Planowałem go także zobaczyć po drodze do hostelu, ale kompletnie o nim zapomniałem i przypomniałem sobie dopiero wieczorem. Nie szkodzi. Następnego dnia rano niespodziewanie natknę się na niego idąc na start biegu.

      W hostelu w zasadzie zostawiłem tylko rzeczy i byłem już gotowy na spotkanie z Mariną. Byliśmy umówieni pod moim hostelem. Miło rozmawiając pospacerowaliśmy w stronę ścisłego centrum Zagrzebia. Marina opowiadała mi o mieście, a potem w pobliskiej pizzerii skusiliśmy się na pizzę. Przed wyjazdem zjadłem sporo makaronu, ale dodatkowa porcja węglowodanów na pewno się przyda. Pizzą zresztą nigdy nie pogardzę. No chyba, że z owocami morza. Fuj. Czas minął niewiadomo kiedy, było naprawdę miło, ale zrobiło się już trochę późno. Przyszła pora się pożegnać i wkrótce byłem już z powrotem w hostelu. Tam tym razem mogłem liczyć na towarzystwo Sama. Początkowo biorąc pod uwagę akcent i imię myślałem, że to Amerykanin. Okazało się, że Anglik. W dodatku też biegacz, który przyjechał na półmaraton. Co ciekawe zanim dotarł do Zagrzebia spędził kilka dni w Słowenii, między innymi w Lublanie, czyli tam gdzie też się właśnie wybierałem.

      Następnego dnia rano wczesna pobudka. Spało mi się wyjątkowo dobrze, ale rano przeżyłem mały szok. Wieczorem padał deszcz, słyszałem go także w nocy, ale do rana miało przestać. Niestety nadal lało się z nieba, a w dodatku, gdy wyjrzałem przez okno moim oczom ukazały się białe płaty śniegu na samochodach. Brrr… Zrobiło mi się zimno na samą myśl, zwłaszcza, że planowałem biec w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem. W głębi duszy cieszyłem się tylko, że mimo iż prognozy nie zapowiadały na te dni opadów to przed wyjazdem dosłownie w ostatniej chwili zapakowałem parasolkę. Zmókłbym niemiłosiernie. Na start miałem około dwóch i pół kilometra. Nie udało się znaleźć bliżej żadnego noclegu. Bieg zaplanowano o 8:30, więc stosunkowo wcześnie. Z jednej strony dobrze by było pospać dłużej, z drugiej strony dzięki temu zostało więcej czasu na zwiedzanie po biegu, co biorąc pod uwagę, że to mój ostatni dzień w Chorwacji miało spore znaczenie. Nie marudziłem więc. Na szczęście gdy dotarłem na start już nie padało. Do dyspozycji biegaczy był też hol gmachu Biblioteki, gdzie wczoraj odbierałem pakiet, a dziś w cieple można się było przebrać i przygotować do biegu. W pewnej chwili usłyszałem polski język. To uczestnicy jakiegoś obozu rowerowego, którzy będąc w Chorwacji postanowili przy okazji pobiec. Chwilę porozmawialiśmy. Na dłuższe pogawędki nie było już czasu. Skierowałem się zatem na start gdzie spotkałem Marinę. Życzyliśmy sobie powodzenia. Znając Jej plany wiedziałem,  że tym razem na trasie się raczej nie spotkamy. 1:42 to dla mnie w tej chwili zdecydowanie za szybko. W 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, którego nabawiłem się w ostatnich tygodniach grudnia i z różnych powodów mocno zachwianą motywacją sportową. Od co najmniej kilku lat styczeń był właśnie tym miesiącem, w którym trenowałem najciężej. Co roku mimo często niedogodnych warunków atmosferycznych i wysokiego śniegu budowałem w tym czasie formę, z której potem korzystałem podczas wiosennych półmaratonów. Tym razem było inaczej. Przez kłopoty i zawirowania, o których już wspomniałem, nie mogłem dać z siebie tyle ile bym chciał. Mimo problemów starałem się robić swoje. Niestety nie byłem w stanie biegać, ani tak dużo, ani tak intensywnie, jak się do tego przyzwyczaiłem w ostatnich latach. Wiedziałem już więc na samym starcie, że w nowy sezon będę wchodził z nienajlepszą dyspozycją. Ponieważ nie miałem jakichś specjalnych planów w tym roku na bicie swoich sportowych rekordów też strasznie się jakoś tym nie przejmowałem. Miałem tylko nadzieję, że problemy w końcu ustaną, gdy zaczną się starty, by resztę sezonu móc już kontynuować bez przeszkód, z formą jaką by ona nie była. Pod koniec lutego pobiegłem półmaraton w Wiązownej i okazało się, że z moją formą wcale nie jest tak źle. W Zagrzebiu chciałem więc powtórzyć ten wynik i spróbować pobiec znowu poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Brałem jednak pod uwagę taką możliwość, że może się to nie udać.

      W końcu nastąpiło odliczanie i wystartowaliśmy. Nie zrobiłem dobrej rozgrzewki, ale okazało się nie być to dużym problemem. Brak wydzielonych stref i tłok na starcie sprawia, że utknąłem trochę w tłumie i jako rozgrzewkę mogę potraktować pierwszych kilkaset metrów. Temperatura do biegu zrobiła się w zasadzie prawie idealna. Trochę przeszkadza jedynie wiatr. Trasa miała być generalnie podobno płaska. Nie sprawdzałem nawet profilu. Od Mariny wiedziałem tylko, że będzie podbieg na most. Gdy na piątym kilometrze dobiegliśmy do mostu i go pokonaliśmy myślę, że mam go już za sobą. Potem okaże się, że będziemy go pokonywać jeszcze dwa razy w drugiej części dystansu. Trasa biegnie ulicami Nowego Miasta i po terenach zielonych. Z dala od  największych atrakcji turystycznych Zagrzebia. Mogę więc skupić się jedynie na biegu. Zerkam często na zegarek. Mimo, że od samego startu nogi mam dość ciężkie to jednak mniej więcej do połowy dystansu każdy kilometr pokonuję w bardzo dobrym i przede wszystkim bardzo równym tempie około pięciu minut. Na ósmym kilometrze moją uwagę przyciąga pewien budynek. To tutejszy Uniwersytet. Mniej więcej od połowy dystansu wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Moje tempo delikatnie spada, ale nie była to duża różnica, poza tym nadal gwarantuje mi realizację celu. Nic więc z tym nie robię. Na trzynastym kilometrze jest nawrotka. Wypatrzyłem tam biegnącą już z naprzeciwka Marinę.  Szybko sobie przekalkulowałem i wychodzi mi, że chyba biegnie zbyt wolno by osiągnąć swój cel. „No cóż.. może ma jakiś zapas sił i jeszcze nie wszystko stracone” – pomyślałem. Na piętnastym kilometrze dobiegamy do hali Arena Zagrzeb. Nie słyszałem o niej wcześniej. Już w hostelu dowiem się, że to hala widowiskowo-sportową wybudowana jako główna arena na Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej w 2009 roku. Rozegrano tu większość meczów w tym finał. Grali w niej także Polacy i to właśnie tu najpierw w półfinale ulegliśmy gospodarzom, a potem pokonaliśmy w meczu o brąz faworyzowaną drużynę Danii. Oba mecze pamiętam z telewizji. Półfinał przegraliśmy z kretesem, ale w meczu o brąz emocje były ogromne. Gdy dobiegam do szesnastego kilometra zaczyna się jak zwykle mała matematyka. Próbuje sobie w głowie przekalkulować na jaki czas biegnę. Zaczyna już do mnie powoli docierać, że mimo ze czeka mnie przecież jeszcze jeden podbieg ma most to jeśli nie wydarzy się jakaś tragedia to nie powinno być problemu ze zrealizowaniem założonego celu, nawet jeśli znacznie zwolnię. Gdy mijają kolejne kilometry, a to nie następuje jestem już w zasadzie pewien. Na metę wbiegam z czasem ponad trzy minuty lepszym, niż planowałem. Chwilę potem spotykam też Marinę. Ostatecznie, tak jak przeczuwałem nie udało Jej się zrealizować założonego celu. Zabrakło około dwóch minut, ale i tak jest generalnie zadowolona. Rozmawiamy jeszcze chwilę, dziękuję Jej za nasze spotkanie, towarzystwo i miło spędzony czas i pośpiesznie wracam do hostelu. Wszakże plan dnia jest bardzo napięty.

      Szybki prysznic, chwila odpoczynku i wyruszyłem odkrywać Zagrzeb. Tym razem jego serce, czyli największe atrakcje Starego Miasta. Daleko nie miałem. To raptem kilkaset metrów od mojego hostelu. Idąc w stronę centrum w pierwszej kolejności dotarłem do zbudowanego w czasie II wojny światowej schronu przed nalotami alianckimi. To tunel Grič. Pół wieku później wykorzystywano go także podczas chorwackiej wojny o niepodległość. Z czasem stał się turystyczną atrakcją i miejscem imprez kulturalnych. W latach dziewięćdziesiątych wykorzystano jego akustykę i zorganizowano w nim jeden z pierwszych w Chorwacji rave, w którym wzięło udział trzy tysiące osób i wielu DJ-ów z Europy Zachodniej. Będąc w środku miałem okazję przekonać się, że akustyka tego miejsca jest naprawdę wyjątkowa, a dźwięk roznosi się faktycznie w nietypowy sposób.

       Podążając dalej dotarłem do Wieży Lotrscak. Pod wieżę wjeżdża kolejka. To najkrótsza kolejka linowo-terenowa w Europie. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów w górę pokonuje w niespełna minutę. Zdecydowałem się na schody i też mniej więcej po minucie byłem już na górze. Wieża Lotrscak to jeden z symboli miasta i jest niemal ostatnią, a zarazem najlepiej zachowaną pozostałością po średniowiecznych murach Górnego Miasta. Zawieszony na wieży w połowie XVII wieku dzwon o godzinie dziewiętnastej, a latem o dwudziestej informował pracujących poza murami mieszkańców, że brama wkrótce zostanie zamknięta i powinni wrócić do miasta. Za pewne musieli wówczas przechodzić też przez znajdującą się tuż obok jeszcze starszą Kamienną Bramę. Jest to również jedyna zachowana, spośród czterech bram pierwotnie wybudowanych wokół starówki chorwackiej stolicy. W bramie znajduje się ołtarz z obrazem Matki Boskiej oraz wmurowane tabliczki z podziękowaniami ludzi, którym pomogła. Obraz uznaje się za cudowny mniej więcej od połowy XVIII wieku, kiedy to podczas pożaru spłonęły okoliczne budynki, a on wyszedł bez większych zniszczeń, jedynie z nadpaloną ramą. Legenda głosi, że ogień zgasł, gdy tylko osiągnął skraj wizerunku Maryi. Idąc dalej dotarłem do placu Św. Marka. W centralnej części placu wznosi się Kościół tego samego patrona. Od razu przyciągnął moja uwagę głównie ze względu na przepiękną kolorową mozaikę na dachu. Znałem go z Internetu i od razu wiedziałem, że muszę go zobaczyć na żywo. Oprócz Kościoła, który wydaje się stosunkowo mały można tu odnaleźć także gmachy związane z chorwacką polityką. Po zachodniej stronie znajduje się Pałac Bana – barokowa siedziba rządu, zaś po przeciwnej odnalazłem budynek Zgromadzenia Narodowego – Hrvatski Sabor. Po północnej stronie wznosi się siedziba Sądu Konstytucyjnego, a na rogu placu Stary Ratusz. Biorąc pod uwagę taki stan rzeczy, wyrażenia plac świętego Marka używa się niekiedy w znaczeniu przenośnym dla określenia całokształtu chorwackiej polityki. Na placu miało też miejsce wiele istotnych wydarzeń w historii Chorwacji. Na przykład w XVI wieku stracono tu Matiję Gubca – przywódcę powstania chłopskiego. Podążając dalej dotarłem do ulicy o dość intrygującej nazwie Krwawy Most. Trudno to miejsce zresztą nazwać ulicą, bo ma może około dwudziestu metrów. W Internecie wyczytałem, że nazwa wywodzi się od dawnych, często bardzo krwawych, zatargów pomiędzy mieszkańcami dwóch osad, tworzących obecnie jądro zagrzebskiej starówki – Kaptolu i Gradca. Cóż… Chorwaci zawsze słynęli z gorącej krwi. Kierując się w stronę katedry dotarłem do funkcjonującego tu od lat trzydziestych poprzedniego stulecia Targu Dolac. Na dużym placu można zakupić od rolników świeże owoce, warzywa, mleko, śmietanę, jajka, różne przetwory, oliwę, miody itd. Handluje się tu jednak także innymi rzeczami. To fascynujące miejsce przyciąga zarówno mieszkańców, jak i turystów pragnących skosztować lokalnych specjałów. Obok znajduje się ciekawa, wykonana z brązu statua kobiety targowej. W niedzielę akurat było tu raczej pusto, ale niektóre stoiska były otwarte dzięki temu mogłem kupić od razu pamiątki. W końcu dotarłem do Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jej historia jest bardzo długa, bo sięga końcówki XI wieku, potem niestety został zniszczona podczas najazdu mongolskiego. Przez kolejne stulecia wielokrotnie przebudowywana, a ostatnia poważna renowacja miała miejsce po trzęsieniu ziemi w 1880 roku, kiedy to nadano jej styl neogotycki. Wówczas też dobudowano dwie wieże, które stanowią nie tylko wizytówkę miasta, ale także jego symbol. Katedra z zewnątrz jest przepiękna. Niestety remont sprawił, że nie można było wejść do środka. Trudno. Na sam koniec zostawiłem sobie miejsce poza centrum, a mianowicie założony blisko sto pięćdziesiąt lat temu cmentarz Mirogoj. Jest tu pochowanych wielu znanych Chorwatów, jak chociażby odnowiciel państwa chorwackiego i pierwszy prezydent Franjo Tuđman z 1991 roku, Vladimir Prelog – chemik, laureat Nagrody Nobla, czy wspomniany już Dražen Petrovic. Monumentalny pomnik Prezydenta odnalazłem już przy głównym wejściu. Grobowiec Petrovica znajduje się w nowej części cmentarza. Przytwierdzone do niego zdjęcie zawodnika z meczu NBA, gdy czarował swoja grą porusza serca tych, którzy przychodzą go tu odwiedzić i powspominać.

      W poniedziałek z samego rana miasto budziło się do życia po weekendzie, a mnie czekała wczesna pobudka i marsz na dworzec autobusowy, skąd miałem zaplanowaną dalszą podróż do Lublany – stolicy Słowenii. W zasadzie przed wyjazdem nie wiedziałem, że Zagrzeb położony jest aż tak blisko granicy. To pewnie niespełna trzydzieści kilometrów i wkrótce byliśmy już na terytorium Słowenii. Przemierzając autostradę po słoweńskiej stronie coraz częściej moim oczom zaczęły ukazywać się widoki kojarzone z alpejskimi krajobrazami: porozrzucane po zielonych wzgórzach osady wiejskich, białych domków oraz piękne małe stare kościółki ze strzelistymi wieżyczkami z zegarem. Na horyzoncie coraz bardziej rysowały się białe ośnieżone alpejskie szczyty. Trzeba przyznać, że widok ten robił na mnie ogromne wrażenie. Być może właśnie dzięki temu ponad dwugodzinna podróż minęła bardzo szybko.

      Pierwszym punktem mojego pobytu w Lublanie był plac Prešerena. To centralny plac, który stanowi serce miasta. Jest położony w obrębie starego miasta i jest wyłączony z ruchu kołowego. Na tym placu odbywają się koncerty, wydarzenia sportowe, polityczne demonstracje oraz obchody miejskiego karnawału. Wokół niego znajdują się ważne budynki i zabytki. Można tu odnaleźć między innymi piękny różowy kościół Franciszkanów, czy też wybudowany w stylu secesyjnym Dom Hauptmana, który jest jednym z niewielu budynków na tym placu, który przetrwał trzęsienie ziemi pod koniec XIX wieku. Na wschodniej stronie placu stoi też posąg wspomnianego France Prešerena, słoweńskiego najwybitniejszego narodowego poety Słowenii, na którym jest wraz ze swoją muzą, Julią Primic. Następnie mostem Tromostovje udałem się na drugą stronę rzeki Ljubljanica, choć w zasadzie to nie most, a połączone ze sobą trzy mosty. Kiedyś był jeden. Jednak ze względu na zbyt małą przepustowość po zakończeniu I wojny światowej postanowiono go zburzyć i w jego miejscu zbudować szerszy, nowy. Ostatecznie podjęto decyzję, aby nie burzyć starego, ale dodać dwa po bokach. Inspiracją dla projektanta były podobno drewniane przejścia dla pieszych dobudowywane do mostu Karola w Pradze. Dziś Potrójny Most jest jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków Lublany, ozdobą starej części miasta i popularnym miejscem wśród turystów. Po przejściu na drugą stronę rzeki poszedłem wzdłuż jej brzegu do kolejnego z tutejszych mostów. Most Smoków to także jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów miasta z historią sięgającą początków XX wieku. Formalnie nosił imię Cesarza Franciszka Józefa, ale oficjalna nazwa nigdy się nie przyjęła. Mostu strzegą cztery smoki. Według legendy ponoć poruszają ogonem za każdym razem, gdy przez most przechodzi dziewica. Po drodze minąłem także imponującą Katedrę Świętego Mikołaja. W miejscu obecnej katedry w XIII wieku stała bazylika romańska. W XVII wieku stan techniczny kościoła był tak zły, że zaplanowano budowę nowej katedry, która po różnych perypetiach powstała na początku XVIII wieku. Przemierzając dalej Stare Miasto dotarłem do miejsca które nazywa się Plac Miejski (Mestni Trg). To urokliwy plac, który stanowi serce starego miasta. Jest to miejsce o bogatej historii i pełne fascynujących zabytków. Znajduje się tu między innymi miejski ratusz. Przed ratuszem, tak jak planowałem odnalazłem fontannę Robba znaną również jako fontanna Trzech Rzek. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków barokowej Lublany. Została stworzona między w połowie XVIII wieku przez weneckiego rzeźbiarza i architekta Francesco Robbę. Robba spędził większość swojego życia w Lublanie. Na placu stoi kopia, oryginał znajduje się w Muzeum Narodowym. Centralnie na przeciwko ratusza stoi tak zwany Krisper House, gdzie na początku XIX wieku urodziła się wspomniana już Julia Primic. Pół wieku później mieszkał w nim wybitny austriacki kompozytor i dyrygent uważany za jednego z najwybitniejszych symfoników na świecie Gustaw Mahler, gdy w jednym z tutejszych teatrów pracował jako bileter. Na budynku odnalazłem odlane z brązu portret kompozytora i informującą o tym fakcie tabliczkę.

      Wkrótce odnalazłem uliczkę prowadzącą w okolice tutejszego Zamku. Już wcześniej widać go było w zasadzie z każdego miejsca, które do tej pory odwiedziłem, bo góruje nad miastem na wysokim wzgórzu. Pierwsze fortyfikacje powstały jeszcze za czasów celtyckich. Średniowieczny zamek powstał w IX wieku, aczkolwiek pierwsza wzmianka o tej budowli pochodzi dopiero z roku 1144. Obecna forma datowana jest na XVI wiek. W przeszłości pełnił różne funkcje: od rezydencji królewskiej po więzienie. Dziś Zamek w Lublanie to chyba największa atrakcja Starego Miasta. Nie ukrywam że wejście na wzgórze było sporym wyzwaniem. Czułem się już trochę zmęczony tymi dwoma dniami i targaniem od rana plecaka, a wejście na wysokie wzgórze było dość strome, w dodatku po wybrukowanej drodze. Było jednak warto, choćby dlatego, że stąd rozpościera się także wspaniała panorama okolicy i widać nawet przepiękne góry, czy to austriackie, czy też słoweńskie Alpy, w tym Triglav, znajdujący się także w herbie i na słoweńskiej fladze najwyższy szczyt Słowenii.

      W okolicach Zamku spędziłem trochę czasu. Potem kontynuując swoją wycieczkę po mieście dotarłem do Placu Kongresowego. To największy i chyba najczęściej odwiedzany przez mieszkańców i najbardziej malowniczy plac, którego zabudowę stanowią zabytkowe kamienice. Znajduje się tu także budynek Filharmonii, Uniwersytet Słoweński i Kościół Urszulanek p.w. Św. Trójcy. Od kilku lat plac jest na Liście światowego dziedzictwa UNESCO. Kawałeczek dalej odnalazłem ciekawy budynek z ustawionymi przed nim masztami z flagami wielu krajów. Już później okazało się, że to tutejszy parlament. Podążając dalej dotarłem do Opery i Baletu, a chwilę potem Galerii Narodowej. Oba budynki są piękne i zrobiły na mnie spore wrażenie. Ponadto otwarta ponad sto lat temu galeria dysponuje największą kolekcją sztuki na terenie Słowenii. Więcej planów już nie miałem. Skierowałem się zatem w stronę hostelu. Lubljana nie jest dużym miastem, więc nie miałem daleko. Hostel był zresztą zlokalizowany blisko ścisłego centrum w miejscu, gdzie znajdowało się wiele gmachów różnych instytucji rządowych oraz ambasad. Najpiękniejszy wydał mi się ten ambasady amerykańskiej. Tuż obok znajdowała się ta niemiecka. Mój wzrok przykuła wystawiona w trawie ogrodu tablica że zdjęciem,  jakimś napisem, kwiatami i poustawianymi wzdłuż ogrodzeni zniczami. Gdy się zbliżyłem, okazało się, że to tablica poświęcona zamordowanemu przez Putina rosyjskiemu opozycjoniście Nawalnemu. Niedługo potem bylem już w hostelu. W końcu mogłem odpocząć.

      Następnego dnia specjalnych planów już nie miałem. W końcu mogłem poleżeć w łóżku troszkę dłużej, bo zrealizowałem już wszystko co chciałem zobaczyć, a lot miałem dopiero późnym popołudniem. Udałem się zatem do położonego obok mojego hostelu Parku Tivoli. To podobno ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców tego miasta i idealne miejsce na relaks w otoczeniu pięknej natury, zabawę na placach zabaw, bieganie, czy też jazdę rowerem. Rzeczywiście mimo, że to poniedziałek park tętnił życiem od samego rana. Spocząłem tu na chwilę. W końcu jednak ścieżkami, które już dobrze znałem ten ostatni raz na pożegnanie przeszedłem się po ulicach Lublany, by ostatecznie udać się na dworzec autobusowy, a potem na lotnisko. Jadąc tak przejeżdżaliśmy przez kilka miasteczek, w których można było odnaleźć alpejski klimat, a na horyzoncie całą drogę towarzyszył mi przepiękny widok ośnieżonych alpejskich szczytów. Cudowny to był widok. Wkrótce siedziałem już w samolocie. Brakujący puzzel jugosłowiańskiej układanki w końcu został zdobyty i trzeba przyznać, że była to swoista wisienka na torcie, bo stolica Słowenii wyrasta na jedno z moich największych pozytywnych zaskoczeń.

2024.03.24 Zagrzeb (Chorwacja) Półmaraton: ZAGREB21 SPRING HEINEKEN HALFMARATHON – 1:46:47


Więcej zdjęć z Zagrzebia:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Lublany:

Zdjęcia: własne / Davor Denkovski

Biały Krzyż

      Od kilkunastu już lat 1 marca to Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Jest to data poświęcona żołnierzom antykomunistycznego i niepodległościowego podziemia działającego w latach 1944-63, którzy nigdy nie pogodzili się z faktem, że po wojnie Polska trafiła w ręce Sowietów, i którzy o wolną Ojczyznę walczyli do samego końca…, swojego końca. Prawda o ich tragicznych losach przez kolejne dekady była ukrywana, albo zakłamywana. Przez pół wieku cenzura dbała o to, by był to temat zapomniany, a piosenki takie jak skomponowana przez Krzysztofa Klenczona “Biały Krzyż”, w której to w zawoalowany sposób upamiętniał losy swojego ojca były tylko jednym z niewielu świadectw i pamiątek po tych polskich bohaterach.

      Dopiero ostatnie lata przywróciły Im godne miejsce w historii. Ciągle jednak jako społeczeństwo wiemy o nich zbyt mało, a ponieważ przypominać o ważnych historycznych wydarzeniach i postaciach można także na sportowo z tej okazji co roku na początku marca w wielu miejscach w Polsce organizowane są różnego rodzaju wydarzenia, których celem jest oddanie hołdu tym polskim bohaterom. Podobnie było w ostatnią niedzielę w Siedlcach, gdzie odbył Biegu Pamięci Żołnierzy Wyklętych – Tropem Wilczym. Wydarzenie zostało zorganizowane przez mojego klubowego kolegę z Yulo Run Team Siedlce ks. Marcina Olka oraz Katolicką Szkołę Podstawową im. Błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki w Siedlcach. Ponieważ historia zawsze była dla mnie ważna i staram się pielęgnować pamięć o losach Polski i ważnych wydarzeniach długo nie musiałem się zastanawiać i uczestnictwo w tym biegu potraktowałem jako swoisty obowiązek. Z drugiej strony cieszyła mnie też możliwość spotkania wielu znajomych, którzy podobnie jak ja stawili się na starcie. Pogoda nie mogła stać się żadną wymówką, bo jak na początek marca było wyjątkowo ciepło i pięknie.

      Tym razem ścigania nie było. Nie było ono najważniejsze. Bieg był elementem obchodów Święta Żołnierzy Wyklętych, miał charakter jedynie symboliczny i odbył się bez rywalizacji sportowej. Poprzedziła go Msza Święta oraz prelekcja podczas której uczestnicy mieli okazję poznać ciekawą historię działalności 6 Wileńskiej Brygady AK na terenie powiatów siedleckiego oraz sokołowskiego. Jako ktoś kogo interesuje historia wysłuchałem go z uwagą i zaciekawieniem. Potem przyszedł w końcu czas na wspólną rozgrzewkę, odśpiewany hymn i start. Trasa biegu wynosiła niespełna 6 kilometrów i wiodła ulicami naszego miasta. Biegaczom, którzy biegli trzymając w ręku biało-czerwone flagi przez całą drogę towarzyszyły pieśni patriotyczne i wspaniała atmosfera. Na 1963 metrze biegu nawiązującym do roku śmierci ostatniego z Wyklętych – Józefa Franczaka ps. “Lalek” przy symbolicznie ustawionym krzyżu zatrzymaliśmy się i zapaliliśmy znicz. Mniej więcej w połowie dystansu, gdy dobiegliśmy do centrum miasta złożyliśmy także  kwiaty pod pamiątkową tablicą na ścianie siedleckiego więzienia, a następnie tą samą trasą wszyscy wróciliśmy w miejsce startu przy gmachu Katolickiej Szkoły Podstawowej w Siedlcach, gdzie na wszystkich uczestników czekała gorąca herbata i wojskowa grochówka.

      Było to niewątpliwie bardzo miłe i wzruszające wydarzenie i cieszę się, że mogłem  w nim uczestniczyć, spędzić ten czas w sympatycznym, patriotycznym gronie, a przy okazji pielęgnować pamięć o tych, którzy oddali Polsce całe serce, a często także życie. Z poczuciem spełnionego obowiązku i dobrze spędzonego czasu wróciłem do domu. Cześć i chwała bohaterom!

2024.03.10 Siedlce 5,8km: BIEG PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH – TROPEM WILCZYM

Zdjęcia: Tomasz Konko / Katolicka Szkoła Podstawowa im Bł. ks Jerzego Popiełuszko


Nie jest tak źle

      W nowy 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, kłopotami zdrowotnymi, pewnymi zawirowaniami i trochę nadszarpniętą motywacją sportową. Od co najmniej kilku lat styczeń był właśnie tym miesiącem, w którym trenowałem najciężej. Co roku mimo często niedogodnych warunków atmosferycznych i wysokiego śniegu budowałem w tym czasie formę, z której potem korzystałem podczas wiosennych półmaratonów. Tym razem było inaczej. Przez kłopoty, o których już wspomniałem, nie mogłem dać z siebie tyle ile bym chciał. Mimo problemów starałem się robić swoje. Niestety nie byłem w stanie biegać, ani tak dużo, ani tak intensywnie, jak się do tego przywyczaiłem w ostatnich latach. Wiedziałem już więc na samym starcie, że w sezon 2024 będę wchodził z nienajlepszą dyspozycją i jedyne na co miałem nadzieję to to, że problemy ustaną, gdy zaczną się starty, by resztę sezonu móc już kontynuować bez przeszkód, z formą jaką by ona nie była. 

      Już od 2020 sezon półmaratoński zaczynam w Wiązownej. To miejscowość, która co roku jako pierwsza w Polsce organizuje półmaraton. Organizatorzy reklamują się jako “pierwsi w sezonie” i rzeczywiście, można uznać, że sezon biegowy, a na pewno ten półmaratoński zaczyna się właśnie tu. Za każdym impreza ta przyciąga do siebie w zasadzie tysiące biegaczy z całej Polski stęsknionych za tym dystansem. W Wiązownej, jak to w lutym, często trzeba zmierzyć się z niską temperaturą, śniegiem i mrozem. Tym razem jednak aura przypominała bardziej wiosnę, niż środek zimy. Pogoda okazała się być ogromnym zaskoczeniem i było wyjątkowo ciepło. Już od co najmniej kilku dni temperatury oscylowały w granicach 10 stopni, ale to w dniu biegu temperatura zanotował chyba swoj szczyt ostatnich dni, a dodatkowo święciło piekne słońce. Oszczędziło mi to dylematu jak się ubrać. Jedyne nad czym się mogłem się jeszcze zastanawiać to to na jaki pobiec czas, ale tą decyzję zostawiłem sobie na ostatnią chwilę.

      Do Wiązownej wybrałem się z kolegami Łukaszem i Leszkiem samochodem. Po godzinie jazdy byliśmy na miejscu i od razu udało nam się wypatrzeć znajome twarze. Zawsze jest tu okazja nie tylko pobiec, ale także spotkać wielu biegowych przyjaciół. Zarówno tych, których często spotykam na różnego rodzaju zawodach, ale także spotykanych sporadycznie, jak na przykład Przemka, którego poznałem podczas wyjazdu na półmaraton w Oslo i była to pierwsza okazja aby się zobaczyć od tamtego wyjazdu. Czas oczekiwania na bieg minął między innymi na miłych rozmowach. W końcu trzeba było jednak się przebrać i przygotować do biegu.

      Gdy na zegarze wybiła godzina 10:00 nadszedł moment startu. Trzeba było też w końcu zadecydować jaki sobie postawić na mecie cel. Uznałem, że mimo opisywanych na wstępie kłopotów, nienajwyższej formy spróbuję złamać 1:50 i ustawiłem się za pacemakerem dokładnie na ten wynik. Tak też wystartowałem. Po dwóch kilometrach postanowiłem jednak przyspieszyć. Po pierwsze było trochę dla mnie za wolno, wolniej niż planowałem, po drugie w dużej grupie biegło mi się małokomfortowo. Przez kolejne kilometry starałem się utrzymywać tempo miedzy 5:00, a 5:10 i w zasadzie bez problemu mi się to udawało. Na trasie co jakiś czas mijało się żywiołowo dopingujących mieszkańców okolicznych miejscowości i trzeba przyznać, że atmosfera była wspaniała. Pozwalało to łatwiej znosić trudnu tego biegu i nie myślec o zmęczeniu. Gdy byłem już na 9 kilometrze z naprzeciwko zaczęli dobiegać będący już po nawrotce najszybsi zawodnicy tego biegu. Starałem się wypatrywać znajome twarze. Ledwo się spostrzegłem, a moje tempo mimo, że się trochę zapomniałem i przestałem je kontrolować na kilku kolejnych kilometrach nie tylko nie spadło, ale nawet wzrosło poniżej 5 minut na kilometr.

      Ponieważ biegło mi się w miarę dobrze postanowiłem to utrzymać. Gdy jednak dobiegłem do 13 kilometra i dodatkowo pojawił się podbieg zaczęło być trudniej i moje tempo trochę spadło. Nie próbowałem się więc jakoś szarpać z czasem. Nie było mi to dziś potrzebne. Wróciłem do wcześniejszych założeń w okolicach 5:10. Powoli zaczynałem sobie też już w głowie kalkulować co mi to da na mecie i jakby nie licząc wychodziło mi, że jeśli nie pojawi się jakiś dramatyczny kryzys to założona godzina i pięćdziesiąt minut powinny zostać spokojnie złamane. Gdy minąłem 17 kilometr zaczynałem nabierać przekonania, że uda mi się zrealizować plan. Trasa nie zmieniła się od dawna. Znam ją z poprzednich lat i wiem, że najtrudniejsze momenty to podbiegi na wspomnianym już 13 kilometrze, a także na 17. Potem jest już jedynie płasko, albo z górki. Mniej więcej dwa kilometry przed metą wiedziałem już że prawdopodobnie uda mi się złamać nawet 1:49. Ostatni kilometr najszybszy ze wszystkich i na mecie melduje się z czasem 1:48:17.

      Nie ukrywam, że ten wynik bardzo mnie ucieszył i był pewną niespodzianką. Pogoda oczywiście sprzyjała i generalnie sypnęło dobrymi wynikami. Biorąc jednak pod uwagę to jak wyglądały dwa ostatnie miesiące to nie spodziewałem się, że stać mnie było teraz na taki wynik, nawet przy sprzyjającej aurze. Plecy na szczęście też nie dokuczały. Dobrze to wszystko wróży przed kolejnymi startami. Co prawda tym w roku nie nastawiam się na ściganie z czasem i bicie swoich rekordów, ale miałem nadzieję, kręcić się w okolicach godziny i pięćdziesięciu minut i wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze, aby tak było.   

2024.02.25 Wiązowna Półmaraton: 44 PÓŁMARATON WIĄZOWSKI – 1:48:17

Zdjęcia: Fotomaraton


BGBB: Kontynuacja

      Po udanej zeszłorocznej reaktywacji Biegów Górskich Bogdana Bali tym razem musiała być kontynuacja i do takiej kontynuacji rzeczywiście doszło. Po epizodzie w poprzedniej edycji w rywalizacji na krótszym dystansie, kiedy to zdecydowałem się na starty na 5 kilometrów, tym razem postanowiłem wrócić do dziesiątki. W zeszłym roku z powodu mniejszej konkurencji upatrywałem tam swojej szansy na bycie na podium w kategorii wiekowej i ostatecznie faktycznie tak się stało. W tym roku uznałem jednak, że dodatkowe kilometry na trudnej i wymagającej trasie przydadzą mi się w perspektywie nadchodzących półmaratonów bardziej, a na wynik i laury nie miałem ciśnienia.

      Przed pierwszym etapem w połowie listopada figla spłatała aura. Być może nie powinno to być zaskoczeniem, bo w podobnych okolicznościach pierwszy etap odbywał się rok temu, ale mimo wszystko fakt, że po całonocnych opadach rano okazało się, że trzeba się będzie zmierzyć nie tylko z leśną pagórkowatą trasą, ale także bardzo wysoką powłoką śniegu był pewną niespodzianką. Zadanie utrudniały też  czekające na biegaczy na każdej z czterech pętli dwa strome podbiegi. W takiej sytuacji postanowiłem rozpocząć dość spokojnie. Pierwszą pętlę przebiegłem jeszcze w grupie. Były też jak to zwykle na początku pewne przetasowania. Kilka osób wyprzedziło mnie, kilka wyprzedziłem ja. Na jednym ze zbiegów omalże nie zaliczyłem upadku. Chyba tylko fakt, że miałem jeszcze sporo sił i umysł był na tyle bystry sprawił, że jakimś cudem udało mi się zachować równowagę. No, ale zdarzenie to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma co szaleć i podejmować niepotrzebnego ryzyka. Od drugiej pętli stawka rozciągnęła się już na tyle, że w zasadzie resztę dystansu przyszło mi już pobiec w samotności. Mimo, że nie dawałem z siebie 100% w wysokim śniegu biegło się stosunkowo ciężko. Dopiero na ostatniej pętli postanowiłem trochę przyspieszyć i osiągnąłem metę z czasem 54:46  Zakładałem trochę lepszy wynik. Miało być około 53 minut, było prawie 55, ale biorąc pod uwagę, że pogoda wymusiła zmianę trasy w ostatniej chwili, a co za tym idzie wydłużenie jej o około 300 metrów to wychodzi, że mniej więcej pobiegłem tempem, jakim chciałem, a nawet trochę szybciej. Dało mi to miejsce 4 w kategorii i 11 open. 

     Na drugim etapie na początku grudnia również zdecydowanie dominowała zimowa aura. O ile śniegu może było trochę mniej, a ten który zalegał był już dość zbity, o tyle chwycił mróz i było zdecydowanie chłodniej. Przez ostatnie dwa tygodnie, które minęły od pierwszego etapu trochę potrenowałem i czułem, że byłem w lepszej dyspozycji. Mimo to postanowiłem pobiec dość asekuracyjnie bez niepotrzebnego ryzyka na oblodzonej trasie. Pierwszą pętlę przebiegłem jeszcze w grupie. Potem stawka rozciągnęła się na tyle, że trzeba było już być zdanym głównie na siebie. Na trzecim okrążeniu chyba chcąc nie chcąc trochę zwolniłem. Być może dlatego dogonili mnie klubowi koledzy Tomek i Agnieszka. Przebiegliśmy razem większość tej pętlić. Ponieważ jednak zbliżało się ostatnie kółko, a ja czułem, że mam jeszcze spory zapas sił to postanowiłem przyspieszyć. Na metę wbiegłem ostatecznie z czasem 50:55. Muszę przyznać, że byłem trochę zaskoczony progresem w porównaniu do poprzedniego etapu. Owszem trasa była o tych około 200 metrów krótsza i przez to, że śnieg nie był już taki wysoki trochę łatwiejsza, ale mimo wszystko była to dla mnie pewna niespodzianka. Dało mi to w klasyfikacji tego etapu miejsce 6 open i 3 kategorii.

      Choć jeszcze dzień wcześniej wydawało się, że i trzeci etap zaplanowany tuż przed Świętami będzie odbywał się w zimowej aurze to jednak wszystko zmieniło się w ostatniej chwili. Ciepła noc sprawiła, że po śniegu w zasadzie nie było już śladu. Na starcie ustawiłem się chyba trochę za bardzo z tyłu. Dlatego, gdy bieg wystartował delikatnie zaskoczony tą sytuacją dość dynamicznie starałem się przesunąć trochę do przodu. W sumie nie było to potrzebne, bo dość szybko stawka rozciągnęła się na tyle, by móc spokojnie i komfortowo kontynuować swój bieg, a niebawem i tak musiałem się na chwilę zatrzymać by zawiązać rozwiązane sznurowadło. Niestety nie był to koniec przygód. Wręcz przeciwnie. Przez większość trasy musiałem biec sam, dlatego też trzeba było być czujnym by nie pomylić trasy, która mocno zmieniła się w porównaniu do poprzednich etapów. Niewiele brakowało, aby mi się to przydarzyło. Co prawda w ostatniej chwili zorientowałem się, którędy należy kontynuować bieg, ale całe zamieszanie kosztowało mnie kolejnych kilka sekund. Na trzecim okrążeniu potknąłem się o wystający z ziemi korzeń i upadłem. Na szczęście zdarzyło się to na bardzo stromym podbiegu i moja prędkość nie była zbyt duża. Na zbiegu, gdy biegłbym rozpędzony byłoby to bardziej niebezpieczne i bardziej bolesne. Nic mi się wielkiego nie stało, jednakże duży palec u stopy, którym uderzyłem w korzeń dawał mi się trochę we znaki już do samej mety. Ostatnia pętla już na szczęście bez przygód. Spokojnie i bezpiecznie dotarłem do mety. Mój czas to dokładnie 52 minuty, co dało mi 11 miejsce open i 5 w swojej kategorii. Do końca rywalizacji zostały jeszcze 2 etapy, ale już powoli zaczęła krystalizować się sytuacja w klasyfikacji końcowej zawodów. Jeśli nie wydarzyłoby się nic czego nie byłbym w stanie przewidzieć to z dużą dozą prawdopodobieństwa mógłbym zakładać, że zakończę rywalizację w całych zawodach na 5 miejscu w swojej kategorii. Na wyższą lokatę w zasadzie nie było już szans.

     W Nowy 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, którego nabawiłem się w ostatnich tygodniach grudnia i z różnych powodów mocno zachwianą motywacją sportową. Postanowiłem więc trochę odpuścić i czwarty etap, który miał miejsce w połowie stycznia pobiec bardzo spokojnie i zachowawczo. Zresztą nie było potrzeby ryzykować. Jak wspomniałem po trzech pierwszych etapach sytuacja w klasyfikacji wydawała się na tyle klarowna, że nawet jakieś wyjątkowo szybkie tempo i dobry wynik niewiele by mi dawał. Najważniejszy był dla mnie fakt, by zaliczyć czwarty etap, a tym samym zapewnić już sobie ukończenie całej rywalizacji, nawet w przypadku całkowitej absencji na etapie finałowym (wymogiem jest udział w czterech z pięciu etapów). Nienajlepsze były też warunki do szybkiego biegania. Co prawda srogie mrozy, które nas nawiedziły ostatnio trochę odpuściły i było w okolicach zera to jednak dzień wcześniej znowu spadło sporo śniegu  i trzeba się z nim było ponownie mierzyć na trasie. Wystartowałem więc bardzo zachowawczo trzymając się całe pierwsze okrążenie za plecami kolegi Waldka. Wyprzedziliśmy nawet po drodze kilka osób. Czułem jednak, że to dla mnie trochę za wolno dlatego na drugim okrążeniu postanowiłam przyspieszyć i dalej pobiec już sam. Gdy zmierzałem do końca drugiej pętli zacząłem czuć, że rozwiązuje mi się sznurowadło. Zatrzymałem się by je zawiązać. Okazało się jednak, że sytuacja jest dużo poważniejsza, gdyż nie był to problem rozwiązanego sznurowadła, a wyrwanego z buta jego zaczepu. Stanąłem przed dylematem czy wycofać się po drugim okrążeniu i zakończyć po 5 kilometrach, czy też próbować jakoś dalej walczyć. Choć straciłem tu około 40 sekund udało się jakoś prowizoryczne rozwiązać problem i pobiegłem dalej. Dogoniłem i wyprzedziłem większość osób, które minęły mnie podczas przymusowego postoju, ale mimo wszystko moja motywacja była już w rozsypce. Myślałem głównie o tym, czy uda mi się dobiec do mety czy nie. Gdy tuż przed końcem trzeciej pętli zdublowała mnie najlepsza dwójka wiedziałem, że jest słabo, bo taka sytuacja mi się raczej nie zdarzała. Ostatnią pętlę przebiegłem też ostrożnie i do mety dotarłem 12, a 6 w swojej kategorii z czasem 55:46, co jest oczywiście moim najgorszym wynikiem ze wszystkich czterech etapów. Nie czułem jednak rozczarowania. W zasadzie mój wynik i tak raczej nie miał większego znaczenia, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Dodatkowo przez fakt, że jeden z wyprzedzających mnie w klasyfikacji ogólnej zawodników po raz drugi nie stanął na starcie, a co za tym idzie pozbawił się możliwości zaliczenia co najmniej czterech etapów pojawiła się szansa, że w ostatecznym rozrachunku zakończę całą rywalizację w swojej kategorii nie na piątym, a czwartym miejscu. Sam w sumie nie wiem co lepsze.

      Nie miałem jakoś szczęścia do rywlizacji w tegorocznej edycji Biegów Górskich Bogdana Bali. Do upadku, problemów z obuwiem, bólu pleców dołączył jeszcze jeden z zatokami, którego nabawiłem się dosłownie dwa dni przed finałowym etapem. Cały czwartkowy wieczór spędziłem w łóżku z ogromnym bólem głowy i podwyższoną temperaturą. Na szczeście to, co mi dało bieganie to to, że choruję rzadko i krótko. Już następnego dnia czułem się dużo lepiej. Mimo to myślałem żeby odpuścić ten start zwłaszcza ze czułem się nadal trochę osłabiony. Postanowiłem jednak przynajmniej sprobować zakladajac, że wycofam się po pięciu kilometrach. Na szczęście aura tym razem sprzyjała, bo było bardziej wiosennie i cieplej. To niewatpliwie też pomogło mi podjąć decyzję o starcie. Biorąc pod uwagę okoliczności postanowiłem zacząć bardzo zachowaczo i ostrożnie.  Choć czułem osłabienie to jednak nie miałem problemu by utrzymać to tempo, którym zacząłem. Przeciwnie… z każdym kilometrem biegło mi się w zasadzie trochę szybciej. Udało mi się nawet wyprzedzić wielu zawodników. O wycofaniu się po pięciu kilometrach już nawet nie myślałem. Jedyną rzeczą, która zaprzątała mi głowę był fakt, czy uda mi się zakończyć całą rywalizację na czwartym miejscu, czy też wyprzedzi mnie jednak jeden z zawodników, z którym na pierwszych trzech etapach wygrywałem i miałem wypracowaną sporą przewagę, ale sporo straciłem na czwartym etapie przez swoje problemy ze sznurowadłem. Wiedziałem, że mam go przed sobą. Nie wiedziałem natomiast ilu zawodników dzieli nasze pozycje i na ile sie to przełoży punktów finałowego etapu. Gdy mniej więcej jedno okrążenie do końca widziałem, że mam go ze dwieście metrów przed sobą wydawało mi się, że to wystarczy, aby utrzymać przewagę w klasyfikacji końcowej.  Nie przykladałem jednak w tym momencie do tego ogromenj wagi, bo wiedziałem, że już i tak nic nie mogę z tym zrobić. Z tyłu nikt mi nie zagrażał, a była to też za duża strata by myślec o tym, aby go dogonić. Dobiegłem więc spokojnie do mety z czasem 54:05, czyli biorac pod uwagę okoliczności naprawdę nieźle. Okazało się jednak, że dziś swoim 6 miejscem w kategorii (11 w Open) straciłem dużo więcej, niż myślałem, bo dzieliły nas aż trzy pozycje i ostatecznie w klasyfikacji końcowej spadłem na miejsce piąte, czyli w sumie tak, jak się zapowiadało już po trzecim etapie. Nie czuję żadnego rozczarowania. Jedyne co czuję, to pewien niepokój faktem, że minął już miesiąc tego roku, a kolejne problemy zdrowotne nie pozwalaja mi trenować i przygotować formy tak, jak bym chciał. Pierwszy półmaraton tego roku już za miesiąc… A ja w lesie… dosłownie i w przenośni.

2024.02.03 Siedlce 10km: BGBB (Etap V) – 54:05

2024.01.13 Siedlce 10km: BGBB (Etap IV) – 55:45

2023.12.16 Siedlce 10km: BGBB (Etap III) – 52:00

2023.12.02 Siedlce 10km: BGBB (Etap II) – 50:55

2023.11.18 Siedlce 10km: BGBB (Etap I ) – 54:46

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski