Prawie jak u siebie

      Realizując swoje pasje i podróżując po świecie zawsze staram się wyłapywać w nowym miejscu polskie akcenty i cieszy mnie, gdy na swojej drodze gdzieś daleko poza Ojczyzną spotykam rodaków, słyszę polski język, czy też widzę nasze narodowe symbole. Zawsze jest mi też miło, gdy wśród biegaczy na trasie udaje mi się wypatrzeć biało-czerwone koszulki. Kończy się to zwykle sympatyczną pogawędką, pozdrowieniami, a przynajmniej uśmiechem. Przez tych kilkanaście lat mojego biegania nazbierało się już trochę tych wyjazdów do różnych krajów i różnie to wyglądało. W Budapeszcie podczas maratonu w 2015 roku na liście startowej naliczyłem ponad trzysta osób deklarujących się jako Polacy. Dla odmiany w Atenach, gdzie w 2016 roku pobiegłem Półmaraton Posejdona byłem jedyną osobą z naszego kraju, która zdecydowała się wziąć udział w tej imprezie. Tak, czy inaczej w zasadzie wszędzie, gdzie byłem w mniejszym lub większym stopniu zawsze zdarzało mi się odnaleźć jakieś elementy związane z Polską, naszą historią, kulturą i jest to dla mnie za każdym razem bardzo miłe przeżycie.

      Jako kolejne miejsce, które postanowiłem odwiedzić i pobiec tam swój następny półmaraton wybrałem Oslo – stolicę Norwegii, czyli kraju łososia, fiordów i sportów zimowych. Będąc już na ostatniej prostej w przygotowaniach kilka dni przed wyjazdem postanowiłem zerknąć na listą startową, by zobaczyć ilu mogę spodziewać się na trasie Polaków. W sumie na wszystkich trzech dystansach naliczyłem sto dwadzieścia osób. Sporo. Więcej w biegach, w których uczestniczyłem było chyba tylko we wspomnianym już wcześniej Budapeszcie.  W zasadzie nie powinno mnie to dziwić, gdyż Polacy stanowią w tym mieście trzecią grupę narodową po Norwegach, co oczywiste, i Pakistańczykach. Żyje tu prawie dwadzieścia tysięcy naszych rodaków, czyli co dwudziesty mieszkaniec Oslo to Polak.  Ku swojemu zaskoczeniu na liście startowej odnalazłem znajome nazwiska. Był tam Paweł, ten od Korony Ziemi, którego poznałem jesienią zeszłego roku przy okazji wyjazdu do Kiszyniowa. Po raz kolejny okazało się jak bardzo ten biegowy świat jest mały. Wypatrzyłem tam też Przemka, którego znałem w zasadzie jedynie wirtualnie, a który podobnie jak ja ma swoje miejsce w sieci, gdzie dzieli się wrażeniami z wycieczek na różnego rodzaju maratony zagraniczne, na które zdarza mi się czasami zaglądać. Miesiąc przed wyjazdem komentując jakiś post w Internecie poznałem też zupełnie przypadkowo Bartka. Bartek, który od lat mieszka w Norwegii wraz ze swoimi przyjaciółmi także zamierzał pobiec w tym biegu.  Zaproponował mi nawet, że przez tych kilka dni może mnie przenocować, ale po pierwsze nie chciałem robić kłopotu, a po drugie nie mieszka On w samym Oslo. Biorąc pod uwagę ograniczony czas mojego pobytu wolałem być jednak na miejscu by w pełni wykorzystać każdą wolną chwilę na zwiedzanie miasta. Nie mniej było to dla mnie równie miłe, jak i zaskakujące, że mimo, że w zasadzie w ogóle się nie znamy i nic o sobie nie wiemy, to jednak obdarzył mnie na tyle zaufaniem by zaproponować mi nocleg w swoim własnym domu. Podziękowałem, ale umówiliśmy się, że gdy będę już na miejscu to będziemy próbować się jakoś skontaktować i spotkać. Biorąc pod uwagę wszystko, o czym wspomniałem powyżej wiedziałem już, że podczas tego wyjazdu mimo, że z dala od kraju to raczej nie będę czuł się osamotniony.

      Do stolicy Norwegii wybrałem się z samego rana w piątek. Niestety w samym Oslo nie ma lotniska, a lot miałem zaplanowany do Sandefjord-Torp oddalonego od miasta o sto dwadzieścia kilometrów. Już po wylądowaniu czekała mnie więc jeszcze dwugodzinna podróż autobusem. Stojąc na przystanku rozpoznałem wychodzącego właśnie z hali lotniska Przemka. Towarzyszyła mu Ania, która przybyła do Oslo w charakterze turystki i Jego kibica. Mimo, że z Przemkiem znaliśmy się jedynie z kilku krótkich konwersacji w Internecie, a z Anią wcale to od razu znaleźliśmy wspólny język i dwie godziny jazdy minęły nam wyjątkowo szybko na miłej rozmowie. Przy okazji okazało się, że Przemek także zna Pawła, a poznali się na maratonie w Sarajewie. „Jakiż ten świat mały…” – pomyślałem znowu.

      Gdy dotarliśmy w końcu do miasta było już po południu. Planowałem podobnie zresztą jak nowopoznani znajomi w zasadzie od razu udać się do zlokalizowanego nad zatoką Oslofjord namiotu, gdzie wydawano pakiety startowe. Po drodze chciałem jednak zobaczyć jedną z atrakcji tego miasta, a mianowicie Tigerstaden, czyli tutejszego miejskiego tygrysa. To tak naprawdę ustawiona niedaleko dworca kolejowego wykonana z brązu prawie pięciometrowa rzeźba postawiona tu w 2000 roku z okazji tysiąclecia miasta. Ma to być nawiązanie do wielu możliwości jakie daje Oslo. Poszliśmy tam wszyscy razem. Ponieważ tuż obok zlokalizowany był kolejny symbol tego miasta – tutejsza Opera to szkoda było nie wykorzystać tej szansy, by zobaczyć także i ją. Otwarty w 2008 roku gmach, to niebywała gratka dla osób interesujących się architekturą i niewątpliwie wizytówka miasta często prezentowana na widokówkach. Nietypowy kształt według projektu, którego celem było stworzenie publicznego centrum miasta dostępnego dla każdego i niesamowite wnętrza w połączeniu ze sztuką robią spore wrażenie. Budynek ma zakrzywioną białą fasadę, która wygląda jakby wynurzała z wody i formę, która sprawia, że można  po nim chodzić, a nawet wspiąć się na dach. Warto, bo ze szczytu rozpościera się bardzo ładna panorama miasta i fiordu. Z dachu widać też znajdujące się tuż obok muzeum znanego na całym świecie Edvarda Muncha. Wiele osób przyjeżdża do Oslo tylko po to, by zobaczyć prace tego najpopularniejszego norweskiego artysty, autora znanego na całym świecie „Krzyku”. Muzeum Muncha prezentuje większość dorobku malarza, ale bez tego najważniejszego, które można podziwiać jedynie w Muzeum Narodowym.

      Przed wyjazdem sprawdzałem prognozy. Tego dnia miało padać. Przywitała nas jednak ładna pogoda. Słońce wynurzało się nieśmiało zza chmur. Ucieszyłem się trochę. Jedynie temperatura była niższa niż w Polsce. Niestety nie trwało to długo, bo już wkrótce pojawił się zapowiadany, na szczęście nieduży deszcz. Gdy zeszliśmy z dachu Opery na dole czekali na nas Agnieszka i Janek, którzy od lat mieszkają w Norwegii, a u których przez tych kilka dni nocować mieli Przemek i Ania. Poszliśmy całą grupą wzdłuż zatoki kierując się w stronę Expo. Idąc tak miło rozmawialiśmy. Okazało się, że tutejsza polska społeczność ma w Oslo pewną grupę biegową, z którą także czasami wyjeżdżają wspólnie na różne zawody. Przypomniał mi się Bartek. Spytałem więc, czy może Go znają i okazało się, że oczywiście tak. Po raz kolejny ten świat okazał się dużo mniejszy, niż mógłby się w ogóle wydawać.

      Odebraliśmy pakiety, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i niebawem ruszyliśmy w stronę mojego hostelu. Ponieważ było po drodze nowi znajomi postanowili mnie odprowadzić. Staram się wybierać nocleg blisko startu i mety. Wkrótce więc byliśmy na miejscu.  Okolica chyba nie była najciekawsza. Po drodze minęliśmy plac, gdzie kręciło się wielu bezdomnych, imigrantów głównie z Afryki i innych ludzi mających problemy z alkoholem i być może narkotykami. Podobno też zdarzały się w tej okolicy nawet jakieś strzelaniny, choć pozostaje mi jedynie wierzyć na słowo, bo nic takiego nie widziałem. Na sam hostel narzekać jednak nie mogłem. Fakt, że nie był tani, ale nie był też drogi biorąc pod uwagę tutejsze realia. Natomiast jego standard był na naprawdę wysokim poziomie. Myślę, że jeden z lepszych, w których do tej pory mieszkałem. Stosunkowo krótki pobyt tym razem nie sprzyjał nawiązywaniu nowych znajomości. Bliższą relację udało mi się zawiązać jedynie z pewnym Węgrem w średnim wieku, który także przyleciał do Oslo na bieg, a na koncie ma już ukończonych osiemdziesiąt jeden maratonów, w tym dwa w Polsce. Mieliśmy więc trochę wspólnych tematów.

      W końcu nadszedł najważniejszy dzień mojego wyjazdu. Trochę inaczej wyobrażałem go sobie planując wycieczkę do Oslo. Zakładałem, że bieg, jak to zwykle bywa odbędzie się rano i  po ukończeniu będę mógł od razu cieszyć się pobytem i odkrywać miasto. Start maratonu był rzeczywiście zaplanowany już o około 9:25. Natomiast, my półmaratończycy na swój bieg mieliśmy niestety poczekać niemalże na koniec rywalizacji na królewskim dystansie, bo aż do 13:30, co mocno komplikowało mi popołudniowe plany. W takiej sytuacji, aby nie tracić dnia postanowiłem zaplanowaną wycieczkę po mieście rozpocząć jeszcze przed swoim biegiem. Na początek dotarłem do tutejszej wybudowanej w barokowym stylu luterańskiej katedry. Budowa pierwszej świątyni w tym miejscu rozpoczęła się jeszcze w XII wieku. Forma, w której możemy podziwiać ją dzisiaj powstała w ostatnich latach siedemnastego stulecia. To właśnie tutaj odbywają się koronacje i śluby królów norweskich. Muszę przyznać, że nie jest zbyt imponująca. Spodziewałem się czegoś więcej. Zdecydowanie większe wrażenie zrobił na mnie kolejny punkt mojej wycieczki, a mianowicie budynek norweskiego parlamentu – Stortinget. Zatrzymałem się w tym miejscu na chwilę, gdyż tuż obok wiodła trasa maratonu. Był to mniej więcej dwudziesty kilometr i najlepsi z maratończyków zaczęli powoli docierać do tego miejsca. Gdy minęła mnie czołówka i pobiegła dalej skierowałem się w stronę Pałacu Królewskiego. To wybudowana w połowie XIX wieku oficjalna siedziba norweskich monarchów i jeden z najbardziej charakterystycznych budynków stolicy Norwegii. Obecnie mieszka w nim król Harald V wraz z małżonką. To właśnie tutaj podejmowane są zagraniczne głowy państw podczas oficjalnych wizyt. Ponieważ zrobiło się już trochę późno postanowiłem podążyć już w kierunku startu mijając powoli Teatr Narodowy, czyli jeden z najważniejszych norweskich teatrów dramatycznych.

      Niedługo potem byłem już przy ratuszu, gdzie zlokalizowany był start i meta. Budynek na świecie znany jest przede wszystkim z ceremonii wręczania pokojowej Nagrody Nobla, która odbywa się tu co roku. Miejsce w którym został pobudowany nie jest przypadkowe. W tym punkcie bowiem statki wpływające do portu w Oslo widzą ratusz na pierwszym planie, gdyż ten znajduje się dokładnie na końcu zatoki w centrum miasta. Spacerując w pewnym momencie usłyszałem polski język, a wśród kilkunastoosobowej grupki rodaków dopingujących maratończyków rozpoznałem poznaną wczoraj Agnieszkę. Wkrótce okazało się, że w tej grupce był też Bartek. W końcu mieliśmy okazję poznać się osobiście i porozmawiać. Generalnie byli to członkowie fundacji Love Dance Help i zebrali się tu by oczywiście pobiec, ale też wspierać żonę Barka Izę, która była już na trasie maratonu, a Jej celem było ukończenie tego dnia wszystkich trzech dystansów, to jest maratonu, półmaratonu oraz dziesięciu kilometrów. W sumie ponad siedemdziesiąt trzy kilometry. Jeśli ktoś był wystarczająco szybki umożliwiała mu to formuła tych zawodów, gdyż każdy z biegów następował jeden po drugim w odpowiednich odstępach czasowych. Na każdego, kto na to się zdecydował i ukończył tak zwany „Oslotrippelen” czekał poza dumą i niewątpliwą chwałą czwarty dodatkowy medal. Mąż, syn i przyjaciele postanowili zrobić Izie niespodziankę i przez cały dzień wspierać Ją w tym wyjątkowym i ciężkim wyzwaniu. Czy to dopingując na trasie w różnych miejscach miasta, czy też pokonując razem z Nią poszczególne dystanse. Trzeba przyznać, że był to bardzo sympatyczny gest i było mi miło, że choć w minimalnym stopniu także miałem przyjemność w całym tym przedsięwzięciu uczestniczyć. Gdy tak dopingowaliśmy Izę w pewnym momencie jedna z moich nowych norweskich znajomych Karolina widząc napis „Siedlce” na mojej klubowej bluzie zapytała czy jestem z tego miasta. Odpowiedziałem, że owszem. Okazało się, że Jej chłopak Mateusz, który także aktualnie mieszka w Norwegii i biegł właśnie maraton pochodzi z Kotunia, czyli bardzo dobrze znanej mi miejscowości znajdującej się tuż pod Siedlcami. Co więcej mamy nawet wspólnych biegowych kolegów. W tym momencie przyszło mi po prostu po raz trzeci wypowiedzieć słowa: „Ależ ten świat jest mały”. To był zbieg okoliczności, którego chyba nikt nie mógł przewidzieć.

      W końcu trzeba było zająć miejsce w swojej strefie startowej. Stojąc wśród kilku tysięcy biegaczy nie czuję się najlepiej i najchętniej to bym sobie po prostu posiedział. To zwiedzanie, czekanie na swój start, te emocje… to wszystko mnie trochę zmęczyło. Było mi też trochę chłodno, bo tak dużo się działo, że nawet nie pomyślałem o porządnej rozgrzewce. Być może dlatego w zasadzie od samego początku biegnie mi się dość ciężko. Staram się trzymać tempo po pięć minut i parę sekund na kilometr, co w ostatecznym rozrachunku powinno dać mi na mecie w pełni satysfakcjonujący mnie wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Pierwszych pięć kilometrów zaprowadziło nas w okolice Parku Vigelanda. Ten park to ponad dwieście rzeźb i jedna z największych atrakcji Norwegii. Wszystkie figury powstawały z brązu, granitu i żeliwa. Mniej więcej tutaj czekał na nas pierwszy z podbiegów. Na szóstym kilometrze nagle słyszę swoje imię. Obejrzałem się. To był poznany dzień wcześniej Janek. Dodało mi to niewątpliwie animuszu. Na kolejnych kilometrach co najmniej kilka razy dociera do mnie jeszcze polski doping. Może mi to pomogło, może w końcu trochę się rozgrzałem, a może po prostu jest już teraz z górki. W każdym razie od tego momentu biegnie mi się już lepiej. Mniej więcej od połowy dystansu zaczyna się część trasy  biegnąca wzdłuż zatoki. Na tym odcinku daje się trochę we znaki wiatr. Dobiegliśmy do Aker Brygge. Można tu znaleźć najróżniejsze restauracje, puby, dyskoteki, sklepy, luksusowe apartamenty, występy ulicznych artystów. Nic dziwnego, że to miejsce przyciągnęło sporą ilość kibiców. Dalej trasa biegnie przez stare miasto, zwane Kvadraturen, a to z powodu regularnego prostokątnego układu ulic. Siedemnasty i osiemnasty kilometr to najtrudniejszy moment tego biegu. Cały czas biegniemy pod górkę. Nie muszę zerkać na zegarek, by czuć, że moje tempo tu znacznie spada. Pamiętając jednak przeglądaną dzień wcześniej mapę trasy wiem, że zaraz będzie nawrotka i część tego co górka zabrała za chwilę odda, a potem już zaraz będzie meta. Po nawrotce staram się wypatrywać polskich koszulek, ale nie widzę. Albo ich tam nie ma, albo po prostu mój wzrok na tym etapie nie jest już tak ostry. Wiem już, że założony na początku cel uda mi się osiągnąć, ale na ostatnim kilometrze staram się jeszcze trochę zebrać się w sobie i przyspieszyć. Ostatecznie na metę zlokalizowaną w okolicy ratusza wbiegam w czasie 1:48:46, a na mojej szyi zawisa piękny medal. Co ciekawe nie jak wszędzie metalowy, ale ze specjalnego pochodzącego z recycklingu plastiku. Wiadomo… legendarna skandynawska dbałość o środowisko.

      Po biegu odnalazłem jeszcze całą ekipę i razem zaczęliśmy kibicować biegaczom na 10 kilometrów wśród, których nadal była przecież główna bohaterka tego dnia, Iza. Byłem pod ogromnym wrażeniem, chętnie bym został do końca, ale przyszła pora wracać do hostelu. Porozmawiałem jeszcze chwilę z nowymi kolegami i koleżankami, poznałem w końcu swojego krajana Michała. Za zaproszenie na polsko-norweskie After Party podziękowałem. Po całym dniu spędzonym byłem już trochę zmęczony, a następnego dnia od samego rana przecież też czekał mnie jeszcze długi aktywny dzień i długa podróż do domu. Pogoda tym razem do zwiedzania miała być idealna. Po dwóch pochmurnych i ponurych dniach w końcu nad Oslo królować miało słońce.

      Plan na niedzielę był prosty: przede wszystkim na początek Holmenkollen, a potem się zobaczy. Jestem z tego pokolenia, które doskonale pamięta Małyszomanię. Niemalże cała Polska zasiadała wówczas w niedzielne zimowe popołudnia przed telewizorem, żeby po raz kolejny zobaczyć na belce Adama Małysza, by chwilę potem cieszyć się z kolejnego sukcesu. Miłośników skoków elektryzowały zwłaszcza pojedynki z Jego największymi rywalami: najpierw Martinem Schmittem, a potem Svenem Hannawaldem. Są miejsca gdzie nasz Orzeł z Wisły cieszy się szczególnym uznaniem. Takim miejscem jest na pewno Oslo i pobliska skocznia, na której został okrzyknięty „Królem Holmenkollen”. To tutaj bowiem jako jedyny w historii wygrywał pięciokrotnie zawody Pucharu Świata, a siedmiokrotnie stawał na podium. Jego wynik zapisał się już w historii za pewne na zawsze, gdyż skoczni na której to uczynił już nie ma. W 2008 została rozebrana, a na jej miejscu powstała druga, zupełnie nowa. Nie mniej i tak chciałem odwiedzić to bądź co bądź ważne miejsce w historii polskiego sportu i sportu w ogóle. W końcu w 1952 roku gościło ono Igrzyska Olimpijskie. Z tego miejsca można także zobaczyć najlepsze panoramiczne widoki Oslo.

      Pod skocznię najlepiej dojechać metrem. Planowałem wsiąść na stacji pod Parlamentem. Niestety, nie było tam żadnego automatu by kupić bilet, zacząłem szukać jakiegoś sklepu. Okazało się, że w obu sieciach, w których normalnie są dostępne przydarzyła się awaria systemu płatności.  Zastanawiałem się co robić w takiej sytuacji. Miałem dwie możliwości. Zrezygnować, albo pojechać na gapę. Wybrałem drugie rozwiązanie licząc, że w niedzielny poranek nikt biletów sprawdzał nie będzie. Co ciekawe metro w Oslo poza kilkoma głównymi stacjami porusza się na w zasadzie na otwartej przestrzeni i ma charakter podmiejskiego pociągu. Wystarczy wyjechać kilka stacji poza centrum i naszym oczom ukazują się piękne wzgórza, a miejscami można dostrzec także cudowne widoki z góry na zatokę. Zrobiłem kilka zdjęć, pospacerowałem trochę i niebawem siedziałem już z powrotem w metrze do Centrum. Wychodząc z metra trochę odetchnąłem z ulgą. Na szczęście kontroli nie było.

      Wysiadłem tym razem przy Teatrze Narodowym, przeszedłem się jeszcze znanymi mi już ścieżkami. W słońcu miasto i jego zabytki prezentowały się jeszcze piękniej, niż poprzedniego dnia. Pod Parlamentem trafiłem na antyrosyjską manifestację podczas której grupka Ukraińców pokazywała zdjęcia dokonanych przez rosyjskich barbarzyńców morderstw i zniszczeń. Spędziłem tu chwilę, by następnie trochę poruszony tym wydarzeniem ruszyć w okolice portu. Po drodze spotkałem znajomego z hostelu Węgra. Przeszliśmy się razem promenadą podziwiając jachty i robiąc kilka pamiątkowych zdjęć, a potem się pożegnaliśmy. Idąc wzdłuż zatoki minąłem jakieś zabytkowe okręty. Jeden wojskowy pochodził chyba z czasów II wojny światowej. Sama zatoka także odegrała ważną rolę w tamtych czasach. Jej obrona była kluczowa w kontekście losów niemieckiej inwazji na Norwegię. Pozwoliła bowiem ewakuować władze państwowe, czyniąc w konsekwencji przyszły faszystowski rząd premiera Quislinga nielegalnym i pozwalając oficjalnie uczestniczyć Norwegii w wojnie po stronie zwycięskich aliantów. Mocno związany z Nią sentymentalnie był także wspomniany już wcześniej Munch, dlatego też często pojawia się ona na Jego obrazach, choćby właśnie „Krzyku”.

      Idąc dalej dotarłem do twierdzy Akershus. Miałem ją już okazję widzieć, czy to w piątek, gdy przechodziliśmy obok idąc po pakiety startowe, czy też podczas biegu, bo w tej okolicy wyznaczona była też trasa. Tym razem jednak wszedłem do środka. To tak naprawdę zamek zbudowany w celu obrony stolicy Norwegii. Jego początki sięgają końca XIII wieku. Położona bezpośrednio nad morzem forteca miała strategiczne znaczenie dla Oslo, a co za tym idzie dla Norwegii. Twierdza przetrwała wiele oblężeń, głównie szwedzkich i nigdy nie została zdobyta przez wroga. W czasie II wojny światowej była oblężona przez Niemców, ale nawet wtedy nie została zdobyta, tylko przekazana w wyniku kapitulacji. W czasie okupacji niemieckiej w twierdzy było więzienie. Po wojnie odbyła się tu egzekucja wspomnianego już faszystowskiego premiera Quislinga. Na zamku znajduje się też mauzoleum norweskiej rodziny królewskiej. Po Akershus po drodze jeszcze ostatni rzut oka na tutejszą operę i niebawem siedziałem już w pociągu na lotnisko.

      No cóż. Pora wracać do domu. Nie ukrywam, że ten wyjazd mnie totalnie zaskoczył i przeżyłem go inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Było to jednak bardzo miłe zaskoczenie i pozytywna zmiana. Przede wszystkim po raz kolejny życie udowodniło mi jaki ten świat, a przynajmniej ten biegowy świat jest mały. Po drugie mimo, że byłem tysiąc kilometrów od naszego kraju to w zasadzie od momentu wylądowania do samego wyjazdu czułem się jak w domu, wśród swoich. Czy to w autobusie do Oslo, w którym całą drogę mogłem rozmawiać po polsku, czy też spacerując po mieście i mijając polskie wycieczki, czy to wychodząc z hostelu i widząc ciężko pracującą grupkę polskich budowlańców wykonujących remont pobliskiej kamiennicy, czy też na trasie biegu, gdzie było wielu zarówno polskich biegaczy jak i kibiców. Nawet na mecie medal wręczała mi dziewczyna z Polski, a pewna Norweżka, którą poprosiłem o zrobienie mi pamiątkowego zdjęcia na pożegnanie łamaną polszczyzną krzyknęła „badzo dobsze” trochę mnie tym przy okazji rozbawiając. Poza tym, że czułem się jak w domu to czułem się także jak wśród przyjaciół i niewątpliwie stało się to zarówno dzięki Przemkowi i Ani, z którymi spędziłem piątek, czy też Bartkowi i grupie Love Dance Help, z której miałem przyjemność towarzyszyć przez znaczną część soboty, a z niektórymi z Nich także pobiec bieg. Choć wielu z nich mieszka w Norwegii od lat to jednak gościnność zachowali nadal polską. Miło było patrzeć jak zgraną stanowią grupę i przez ten krótki czas stać się także jej częścią. Już po powrocie do domu postanowiłem dowiedzieć się więcej czym tak naprawdę ta fundacja się zajmuje. Na stronie internetowej można przeczytać, że za cel stawiają sobie pomoc potrzebującym, wspieranie domów dziecka, promowanie tańca i sportu jako sposobu spędzania czasu, integracja Polonii i stwarzanie przestrzeni do spotkań rodaków z Oslo i okolic, a także przyczynienie się do budowania wizerunku Polski za granicą oraz budowania mostów pomiędzy Polską, a Norwegią. To ważne, trudne i odpowiedzialne zadania, ale myślę ze świetnie Im idzie. Lepszych ambasadorów Polska nie mogła sobie wymarzyć. Dzięki za wszystko!

2023.09.16 Oslo (Norwegia) Półmaraton: BMW OSLO HALVMARATON – 1:48:46


Więcej zdjęć z Oslo:

Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 6

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *