Archiwum kategorii: Bieganie

Drugie podejście

    Poprzedni sezon mimo, że we Włoszech już kiedyś byłem chciałem zacząć od półmaratonu w Bolonii, a przy okazji ze względu na bliską odległość połączyć ten wyjazd z wyprawą do kolejnego kraju – San Marino. W 2014 roku wracając z Monte Cassino do Polski przejeżdżaliśmy przez to włoskie miasto. Wówczas z perspektywy okna naszego autokaru miałem okazję zobaczyć mury zlokalizowanego tam Polskiego Cmentarza Wojskowego. Ponieważ w zeszłym roku przypadała osiemdziesiąta rocznica bitwy przymierzałem się by niemalże dokładnie po dziesięciu latach wrócić i go odwiedzić już w pełnym tego słowa znaczeniu. Niestety komplikacje wynikające chociażby z terminów lotów, czy znalezieniem noclegu sprawiły, że Bolonię musiałem przesunąć o co najmniej rok. Ten rok właśnie minął i przyszła pora na drugie podejście do tego, by ten plan w końcu zrealizować.

      Lot miał się odbyć w sobotę nad ranem. Noc zatem po raz kolejny przyszło mi spędzić na lotnisku. Na szczęście bez żadnych komplikacji do Bolonii dotarłem przed południem, a chwilę potem siedziałem już w autobusie w kierunku Piazza Maggiore, czyli głównego placu miasta, gdzie zlokalizowane było miasteczko biegowe, a planowany w tym miejscu był także start i meta. Spędzając na placu troszkę czasu odebrałem pakiet i skierowałem się w stronę położonego tuż nieopodal hostelu. Na znajdujące się w centrum miasta atrakcje turystyczne jedynie rzuciłem okiem. Będę miał wystarczająco czasu, aby już na spokojnie obejrzeć sobie wszystko po biegu. Zwłaszcza, że zaczęło trochę padać.

      Z hostelem trafiłem idealnie. Miałem tu wszystko czego mi było potrzeba. Dużo przestrzeni. Do tego, czysto, schludnie, cicho i blisko na bieg. Gdy tylko się zameldowałem rozpakowałem się i poszedłem spać. Trzeba było w końcu odespać bezsenną noc na lotnisku. Po jakimś czasie obudziła mnie rozmowa po polsku. To był Wiktor i Asia z Krakowa, którzy kontynuowali swoją podróż po Włoszech, a w Bolonii zamierzali także wziąć udział w biegu. Poza tym w naszym pokoju zamieszkało dwóch chłopaków z Wielkiej Brytanii Orran, i Rafa oraz Patricio z Meksyku, który jako jedyny z nas zamierzał pobiec pełen maraton. Co ciekawe podobno kilka lat temu przemierzał Polskę rowerem podczas swojej wyprawy Ryga-Budapeszt. Mówił, że mu się podobało, a w pamięci zapadł mu zwłaszcza Białystok. Tego popołudnia wyszedłem już tylko coś zjeść. Pizzą nigdy nie pogardzę, zwłaszcza tą prawdziwą włoską.   

      Następnego dnia w niedzielę o 9:00 start. Pogoda nawet sprzyja. Dość rześko, a zza chmur nieśmiało wygląda delikatne słońce. Jeszcze miesiąc temu powiedziałbym, że specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. To przecież dopiero początek sezonu, a zimą też przecież jakoś strasznie ciężko nie trenowałem i raczej na spokojnie planowałem wejść w nowy sezon. Dopiero wizja startu w Wiązownie mocno mnie zmobilizowała, ostatni miesiąc przepracowałem naprawdę solidnie, udało się przygotować dobrą dyspozycję i żal było tej formy nie wykorzystać. Podobnie jak tydzień wcześniej ustawiłem więc zegarek na tempo na wynik godzinę i czterdzieści dwie minuty. Czy i tym razem uda się ten plan zrealizować? Już wkrótce będę wiedział, że nie.

      Od początku biegnie mi się dość ciężko i nie wiem czy bardziej to efekt zmęczenia podróżą i nieprzespaną nocą na lotnisku, czy też trasą. Pierwsze kilometry w dość dużym tłumie wiodą wąskimi wybrukowanymi uliczkami miasta. W dodatku już po kilku kilometrach na biegaczy czeka jeden z dwóch najtrudniejszych podbiegów. Weryfikacja przyszła więc naprawdę szybko i od tej pory trochę rozczarowany postanawiam po prostu pobiec dość mocno, ale bez jakiegoś wnikliwego kontrolowania tempa i zdać się na to, co ostatecznie z tego wyjdzie. Generalnie byłem trochę pogodzony, że nie ma co liczyć już na wielki sukces. Trudno. Co zrobić. Trasa dość pagórkowata, często prowadzi przez parki, wiadukty, dużo trudniejsza, niż ta w Wiązownie. Mimo tego wszystkiego udaje mi się biec w miarę szybko. Być może dlatego w pewnym momencie w głowie zakiełkowała myśl, by jednak spróbować powalczyć chociaż o najlepszy wynik, który udało mi się kiedykolwiek zrobić za granicą. Ten aktualny (1:42:42), uzyskany na Malcie ma już przecież osiem lat. Warto byłoby się z nim rozprawić, zwłaszcza, że jestem w formie i stać mnie na to. Trzymam więc mocne tempo. Dopiero koło piętnastego kilometra, gdy dobiegamy do drugiego z podbiegów zaczyna się już robić na tyle ciężko, że muszę trochę zwolnić. Trwa to kilkanaście minut. Na tyle długo by stracić wiarę, że może się udać. Co ciekawe paradoksalnie w połowie tego kilkukilometrowego wzniesienia, gdy zaczyna być jeszcze stromiej to trochę odzyskuję wigor i znowu biegnę szybciej. Ostatni kilometr prowadzący nas ponownie na Piazza Maggiore pokonuję już ile sił w nogach i wpadam na metę niesiony żywiołowym dopingiem zebranych tu licznych kibiców. W końcówce nawet nie kontrolowałem czasu. Po przekroczeniu mety z ciekawością zerkam więc na zegarek. Okazuje się, że do wyniku z Malty zabrakło mi jedynie dwadzieścia dwie sekundy. Czuję pewne rozczarowanie. Z jednej strony mam satysfakcję, że udało mi się pobiec kolejny bieg w tempie, w którym tak niedawno nie sądziłem, że kiedykolwiek będę jeszcze w stanie. Z drugiej to, że do najlepszego wyniku za granicą zabrakło tak niewiele sprawiło, że poczułem pewien niedosyt. Gdybym tylko miał większą świadomość i bardziej to wszystko kontrolował to pewnie by się udało. A tak? No cóż. Teraz jest już za późno. Nic z tym nie zrobię. Wśród pięćdziesięcioosobowej grupy Polaków, którzy pobiegli w Bolonii półmaraton to i tak czwarty wynik. Wróciłem więc do hostelu mimo wszystko zadowolony. Odświeżyłem się, chwilę odpocząłem i byłem gotowy na to, by w końcu poznać bliżej miasto już na spokojnie i zobaczyć co ma do zaoferowania z tej turystycznej strony. Pogoda do zwiedzania tego dnia już idealna. Nie pada, w miarę ciepło, a zza nielicznych chmur coraz mocniej wyłania się słońce.

      Wróciłem na Piazza Maggiore. To tu przecież zlokalizowana jest większość najważniejszych zabytków tego miasta, które zaplanowałem odwiedzić. Tutaj też można spotkać odpoczywających mieszkańców, spacerujących turystów. Tego dnia z powodu biegu było ich tu pewnie jeszcze kilka razy więcej niż zwykle. Swój tour po mieście rozpocząłem od fontanny Neptuna. Jest piękna i w końcu mogę ją sobie obejrzeć już na spokojnie. To chyba najbardziej znana bolońska rzeźba. Jest dużo większa, niż ta, którą pamiętam z Gdańska. Neptun z trójzębem w dłoni stoi tu nagi od połowy XIV wieku dumnie pokazując swoje walory, a otaczają go delfiny, syreny i inne mityczne morskie stworzenia. Tuż obok rzeźby znajduje się Ex-sala Borsa. Kiedyś była to giełda papierów wartościowych, obecnie we wnętrzach budynku znajduje się biblioteka miejska. Nie jest to jednak zwykła biblioteka. Posiada posadzkę ze szkła, pod którą zobaczyć można ruiny antycznego miasta. W zasadzie na przeciwko biblioteki odnalazłem Pałac Króla Enzo. Został wybudowany prawie osiemset lat temu i zaraz po ukończeniu stał się „rezydencją-więzieniem” wziętego do niewoli w bitwie pod Fossalta sycylijskiego króla Enzo – syna cesarza Fryderyka II. Spędził w nim dwadzieścia trzy lata, aż do swojej śmierci. Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Palazzo del Podestà. Pałac zlokalizowany w samym centrum placu był pierwszym miejscem zarządzania miastem sprawowanym przez burmistrza, jego sędziów i urzędników. Naprzeciwko stoi imponująca Bazylika Św. Petroniusza. Świątynia, której budowa rozpoczęła się pod koniec XIV wieku sprawia wrażenie niedokończonej. Po stu latach prace zostały bowiem wstrzymane na polecenia papieża, który nie chciał, by rozmiary świątyni przekroczyły wysokość rzymskiej bazyliki św. Piotra. Mimo tego to i tak jeden z największych Kościołów w Europie. Co ciekawe w 2005 roku niewiele brakowało aby stał się miejscem zamachu terrorystycznego. Atak, którego autorem mieli być islamscy fundamentaliści udaremniła włoska policja, a prawdopodobną przyczyną było przedstawienie przez autora na jednym z fresków Mahometa wśród potępionych. Znajdują się tu także najstarsze na świecie funkcjonujące organy pochodzące z XV wieku. Kilkaset metrów dalej zaplanowałem kolejny przystanek, ale widać było go już z daleka. To dwie wieże. W średniowieczu było ich tu podobno prawie dwieście. Obecnie zostały jedynie nieliczne, a dwie z nich – Due Torri są niezaprzeczalnym symbolem miasta. Ich powstanie datuje się na początek XII wieku. Mają więc ponad dziewięćset lat. Co ciekawe mówi się, że ich powstanie to tak naprawdę efekt rywalizacji między dwoma rodami, która miała pokazać, który z nich jest potężniejszy. Wyższa z nich – Torre degli Asinelli ma prawie sto metrów wysokości aktualnie odchyla się od poziomo o prawie trzy metry i jest najbardziej krzywą wieżą we Włoszech, bardziej nawet od tej w Pizie. Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i poszedłem dalej. Następny przystanek na mojej mapie to położona na placu o tej samej nazwie i uznawana za jedną z piękniejszych świątyń Bolonii i to nie tylko ze względu na architekturę, ale także swoją historię Bazylika Santo Stefano. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że to tak naprawdę siedem różnych kościołów, które powstawały w różnych epokach od IV do XIII wieku. Dopiero Na przełomie XIX i XX zostały złączone w jeden kompleks. Przy bazylice znajduje się interesujące muzeum, w którym zgromadzone są cenne przedmioty religijne oraz dzieła sztuki ze wszystkich siedmiu kościołów. Moją uwagę przykuły zwłaszcza piękne malowidła, czy też pastorał i mitra papieska z XIV wieku. Idąc dalej dotarłem do historycznej siedziby uniwersytetu Palazzo dell’Archiginnasio. Uniwersytet boloński to najstarsza uczelnia cywilizacji zachodniej, która powstała już w 1088 roku. Co ciekawe studiowali tu także wybitni Polacy, chociażby Jan Kochanowski, Wincenty Kadłubek, czy też Mikołaj Kopernik, a ten ostatni także tu wykładał. Na sam koniec zostawiłem sobie miejsce nazywane „Małą Wenecją” Nie wiedziałem o tym wcześniej i dowiedziałem się dopiero przed wyjazdem, że Bolonia była kiedyś miastem kanałów, które łączyły ją z portem. Z biegiem lat i rozwojem miasta, kanały zostały ukryte, ale jest miejsce, które jest małą pamiątką tamtych czasów. Tą pamiątką jest małe okienko w ścianie jednego z budynków i to wszystko, co zanim się kryje. Gdy tylko dotarłem w tę okolicę i zobaczyłem kilkunastometrową kolejkę na pierwszy rzut oka donikąd wiedziałem już, że jestem na miejscu. Po kilku minutach czekania przyszła moja kolej i mogłem i rzucić okiem na „Małą Wenecję”. Widok jest naprawdę piękny i nic dziwnego, że tak wielu turystów chce go zobaczyć. To był mój ostatni zaplanowany na ten dzień punkt. Mogłem już powoli wracać do hostelu. Przemierzając przez cały dzień bolońskie uliczki na każdym kroku mogłem podziwiać piękne arkady, które tutaj są w zasadzie wszechobecne. W całym mieście jest ich podobno około kilkadziesiąt kilometrów, co jest ewenementem na skalę światową wpisanym na listę UNESCO. Geneza ich powstania jest całkiem prozaiczna, a w zasadzie pragmatyczna. Gdy w średniowieczu nastąpił nagły rozwój miasta i  przyjeżdżało coraz więcej ludzi zaczęło brakować powierzchni mieszkalnych. Postanowiono rozbudowywać budynki, ale chcąc zachować przestrzeń komunikacyjną robiono to dopiero od pierwszego piętra w górę zachowując pierwotną szerokość chodników i ulic. Niewątpliwie dodaje to miastu uroku i jest bardzo praktyczne. W sobotę, gdy padał deszcz mogłem spokojnie spacerować nie przejmując się wcale, że zmoknę.

      W poniedziałek czekała mnie ponownie wczesna pobudka. Plan na te dzień przewidywał bowiem wyprawę do jednego najmniejszych państw w Europie – San Marino. Mniejsze są tylko Watykan i Monaco. Co ciekawe San Marino jest podobno także najstarszą nadal istniejącą republiką na świecie. Powstało pod koniec XIII wieku. Niestety nie ma bezpośredniego połączenia z Bolonii. Dlatego też pierwszy etap mojej podróży to pociąg, a następnie autobus do stolicy państwa o tej samej nazwie. Po półtorej godziny jazdy dotarłem do Rimini. To średniej wielkości miasto to jedno z najpopularniejszych ośrodków turystyczno-wypoczynkowych nad północnym Adriatykiem. Za wiele czasu na poznanie miasta nie miałem. Półtorej godziny oczekiwania na autobus wystarczyło jedynie na spacer po porcie i promenadą wzdłuż morza. Więcej czasu będzie w drodze powrotnej, gdy uda się zobaczyć wszystkie największe atrakcje miasta, w tym te dwie najbardziej znane: Most Ś. Tyberiusza, czyli mający dwa tysiące lat jeden z najstarszych mostów na świecie, oraz Łuk Św. Augusta, który został wybudowany kilka lat później jako dar ludu rzymskiego dla Cezara Oktawiana, syna Juliusza. 

      Po godzinie jazdy autobusem dojechaliśmy do San Marino. Po wyjściu z autobusu już tylko krótki spacer dzielił mnie od pierwszego punktu mojej wycieczki, czyli bramy św. Franciszka (Porta San Francesco). Po przejściu przez bramę moim oczom ukazała się historyczna zabudowa tego miasta, a ponieważ znajduje się na wzgórzu to był to także pierwszy punkt widokowy na okolicę. Już chwilę po przekroczeniu bramy odnalazłem kolejny punkt na swojej liście – Kościół św. Franciszka. Ten wybudowany na przełomie XIV i XV wieku obiekt nie rzuca się w oczy, ponieważ zlewa się z przylegającymi do niego innymi kamienicami. Nie jest być może zbyt imponujący, ale cieszę się, że mogłem go zobaczyć, bo to najstarsza świątynia w San Marino. Idąc dalej dotarłem pod Pałac Rządowy, zwany Palazzo Pubblico. To jeden z najważniejszych symboli tego niewielkiego kraju. Budynek, będący siedzibą parlamentu i rządu San Marino został wybudowany w połowie XIX wieku, a jego konstrukcja nawiązuje do poprzedniej średniowiecznej budowli stojącej wcześniej w tym miejscu. Przed pałacem rozciąga się Plac Wolności, a w jego centralnym punkcie stoi Statua, też wolności. Kierując się jeszcze wyżej dotarłem do Bazyliki św. Maryna, będącej najważniejszym kościołem w mieście. Obecna neoklasycystyczna świątynia została wybudowana w pierwszej połowie XIX wieku w miejscu stojącej tu wcześniej średniowiecznej budowli. W budynku spoczywają relikwie św. Maryna, założyciela San Marino. Według legendy  to właśnie on na początku IV wieku założył pierwszą osadę na tym terenie. Do ówczesnego Imperium Rzymskiego przybył z wyspy Arbe i pracował w porcie w Rimini, po czym był zmuszony uciekać przed prześladowaniami Chrześcijan i ukrył się na wzgórzu Monte Titano, gdzie niedługo potem zaczęła powstawać wspólnota będąca zalążkiem współczesnego państwa. Dalsza przechadzka staromiejskimi uliczkami doprowadziła mnie do bardzo charakterystycznego placu, będącego jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych San Marino zwanego Il Cantone. Widok stąd na panoramę włoskiego regionu Emilia-Romania jest naprawdę przepiękny. Dookoła rozlewają się malownicze wzgórza, a przy wyjątkowo dobrej pogodzie widać stąd podobno nawet wybrzeże Adriatyku. Nie tym razem.

      Na sam koniec zostawiłem sobie zdecydowanie najważniejszy zabytek San Marino – wznoszący się na samym szczycie wzgórza Monte Titano zamek La Rocca o Guaita, który przez setki lat bronił wolności mieszkańców republiki i nigdy nie został zdobyty. Obiekt ten tworzą między innymi trzy twierdze-wieże: Guaita, Cesta i Montale.  Pierwsza z nich jest najstarszą, największą i najbardziej imponującą częścią zamku. Powstała ona około X lub XI wieku, w całej swojej historii była kilkukrotnie restaurowana, a jeszcze w latach 60-tych mieściło się w niej więzienie. Cesta, powstała w pierwszej połowie XIII wieku. Montale natomiast wznosi się osamotniona nieco na uboczu. Nie robi ona tak dużego wrażenia jak dwie poprzednie. Po czterech godzinach zwiedzania wróciłem w miejsce od którego zacząłem swoją wędrówkę uliczkami San Marino. Jeszcze tylko godzinka czekania na autobus do Rimini, kolejny spacer ulicami miasta, pociąg do Bolonii i droga z dworca do hostelu. Gdy tam dotarłem zrobiło się już późno, a ja byłem naprawdę zmęczony.

      Ostatni dzień mojego pobytu to w końcu wycieczka do miejsca dla którego w zasadzie przecież tu przyjechałem, czyli na Polski Cmentarz Wojskowy II Polskiego Korpusu gen. Andersa. Przypomniało mi się trochę Monte Cassino i wróciły wspomnienia sprzed ponad dekady. Cmentarz znajduje się z dala od centrum. Po godzinie przeciskania się przez miasto autobusem dotarłem na miejsce. Gdy wszedłem bramą na jego teren zaskoczył mnie trochę swoimi rozmiarami. To największa nekropolia z czterech polskich cmentarzy znajdujących się na terenie Włoch. Powstał tuż po wojnie z inicjatywy gen. Andersa. Spoczywa tu prawie półtora tysiąca żołnierzy poległych w walkach na Linii Gotów, w Apeninie Emiliańskim i w bitwie o Bolonię. To wyjątkowe dla polskiej pamięci historycznej miejsce wielokrotnie odwiedzały ważne osobistości polskiego życia. Ks. Karol Wojtyła, był tu dwukrotnie jeszcze jako kardynał, a potem już jako papież Jan Paweł II. Cmentarz w Bolonii odwiedził też Prymas Polski ks. kard. Stefan Wyszyński. Jeszcze przed przyjazdem do Włoch przejrzałem listę pochowanych tutaj żołnierzy chcąc sprawdzić, czy jest ktoś z mojego miasta lub okolic. Udało mi się odnaleźć na liście kilku z byłego województwa siedleckiego, a także jednego z wioski Emilianówka położonej tuż pod Siedlcami. Był to Kanonier 1 Pułku Artylerii Lekkiej Konstanty Turski. Zginął 15 lutego 1945 roku w wieku 22 lat. Niedawno minęło więc niemalże dokładnie osiemdziesiąt lat. Postanowiłem odnaleźć Jego grób i to właśnie tam symbolicznie pomodlić się za tych wszystkich, którzy oddali życie za wolną Polskę. Miałem już powoli wracać do centrum, gdy moją uwagę przykuł drugi mniejszy cmentarz, o którym kompletnie nie wiedziałem, a który znajdował się tuż obok. Był to cmentarz na którym spoczęło około dwustu żołnierzy Armii Zjednoczonego Królestwa, w tym Brytyjczyków, Australijczyków, Nowozelandczyków, Kanadyjczyków, Hindusów oraz Afrykanerów Południowych. Wszedłem na jego teren, a spacerując między grobami mój wzrok przyciągnął i poruszył zwłaszcza ten Josepha Cawlaya, który zginął w wieku 31 lat, a na którym ktoś zostawił Jego zdjęcie i czerwony mak. W krajach anglosaskich to symbol pamięci o bohaterach wojennych, ale mi się mocno kojarzy także z Monte Cassino.

      Z jednej strony poruszony tym co zobaczyłem, z drugiej usatysfakcjonowany, że tak jak jedenaście lat temu po biegu na Monte Cassino tak i tym razem udało mi się wypełnić swoją misję by oddać hołd naszym bohaterom wróciłem do hostelu po swoje rzeczy. Potem już tylko autobus na lotnisko, kilka godzin oczekiwania i wieczorem powrót do domu. Tym razem już na szczęście bezpośrednim lotem. Kolejny bieg zaliczony. To cieszy. Tak samo jak cieszy forma i zdrowie. Poprzedni rok zaczynałem przecież z problemami zdrowotnymi i kontuzją pleców, a do mety kwietniowego półmaratonu w Poznaniu docierałem ledwo mieszcząc się w dwóch godzinach i zastanawiając się czy nie będę musiał zrezygnować z biegania. Dziś jestem w zupełnie innym miejscu, znowu biegam jedne ze swoich najszybszych półmaratonów w życiu i nie ukrywam, że czuję z tego powodu dużą radość.

2025.03.02 Bolonia (Włochy) RUN TUNE UP BOLOGNA HALFMARATHON – 1:43:04

Więcej zdjęć z Bolonii:

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Rimini:

Więcej zdjęć z San Marino:

Więcej zdjęć z cmentarzy:


Licencja na bieganie

      Już się w zasadzie stało kilkuletnią tradycją, że sezon półmaratoński rozpoczynam w Wiązownie pod koniec lutego. Podobnie miało być i w tym roku. Bez zbędnej zwłoki zarejestrowałem się już pierwszego dnia zapisów na początku stycznia. Jedyne co pozostało to powoli budować formę i czekać na start.  To miał być już mój sześćdziesiąty półmaraton i pewnie nie byłoby w nim nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że okazało się, że w tym roku w ramach tego wydarzenia miały odbyć się także oficjalne Mistrzostwa Polski na tym dystansie. Na początku nie ekscytowałem się tym za bardzo i nie wzbudzał ten fakt we mnie większych emocji. Nie było powodu. Do czasu.

      Już od wielu lat należę do klubu biegowego Yulo Run Team Siedlce. Na początku swojej biegowej przygody nie czułem potrzeby przynależności do żadnej z grup. Biegałem sam dla siebie i mi to wystarczało. Zwłaszcza, że przez lata żyłem przecież trochę w rozkroku między Siedlcami, a Warszawą nie wiedząc tak naprawdę, z którym miejscem zwiążę ostatecznie swoją przyszłość. W pewnym momencie jednak Basia koleżanka ze studiów zaczęła mnie namawiać, abym dołączył do siedleckiego klubu, którego była członkinią. Dość długo się zastanawiałem. Trudno mi było zrezygnować ze swojej pełnej niezależności i naprawdę trochę to trwało, ale w końcu się zdecydowałem. Z perspektywy czasu czuję, że w zasadzie było to chyba nawet nieuniknione i prędzej czy później i tak by się wydarzyło. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w czasie pandemii wróciłem do Siedlec już na stałe. Miałem w tym klubie coraz więcej przyjaciół, z czasem poznawałem kolejnych. Często się spotykaliśmy przy różnych okazjach, a nasze ścieżki ciągle się krzyżowały i choć nadal nieformalnie to mentalnie czułem się już i tak częścią tej grupy. Był więc to naturalny krok, który należało wykonać. Wykonałem go, a od tego momentu przez kolejne lata przyszło mi poza sobą reprezentować także Yulo Run Team Siedlce. Gdy zbliżał się termin biegu w Wiązownie Juliusz – założyciel i Prezes zapytał, czy ktoś z naszej grupy nie chciałby wyrobić sobie licencji Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, by móc być w tych mistrzostwach sklasyfikowany deklarując przy tym pełną pomoc w przebrnięciu przez cały proces. W zasadzie w pierwszej chwili przyjąłem to dość spokojnie, dystansem i z umiarkowanym zainteresowaniem, no bo gdzie tam ja, taki zupełny amator na Mistrzostwa Polski… Nie będę się wygłupiał. Pasuję tam przecież, jak „pięść do oka”. Po chwili zastanowienia uznałem jednak, że w sumie byłaby to fajna przygoda i kolejne ciekawe doświadczenie. Na wszelki wypadek przezornie sprawdziłem wyniki z zeszłego roku i gdy okazało się, że istniała szansa, że udałoby mi się nawet kilku zawodników wyprzedzić to stwierdziłem: „Czemu nie?”

      Podstawowym wymogiem była konieczność wykonania badań lekarskich. Uznałem, że nawet gdyby ostatecznie zabrakło mi odwagi i jednak bym się wycofał to i tak warto je zrobić. Ostatni raz badałem się trzy lata temu przed wyjazdem na półmaraton do Nicei, gdzie aby wystartować też musiałem przedstawić podpisane przez lekarza zaświadczenie. Na szczęście przez te trzy lata nic się nie zmieniło, wyniki mam dobre i nadal mogę biegać. Potem symboliczna opłata za licencję i zdjęcie, którego nawet nie musiałem robić, bo zostało mi po wymianie w tym roku paszportu na nowy. Całą resztę, czyli wypełnienie wniosku na stronie związku zadeklarował się zrobić Juliusz. Pod koniec stycznia, dokładnie cztery tygodnie przez startem licencja trafiła w moje ręce, a ja stałem się oficjalnie zawodnikiem zrzeszonym w Polskim Związku Lekkiej Atletyki. Wooow… brzmi dumnie!

      Nie ukrywam, że mocno zmobilizowało mnie do treningów. Na cuda raczej nie można było liczyć. Przecież nigdy nie miałem talentu do biegania i nawet w gdybym swoim tak zwanym „prime” pobiegł swój najszybszy bieg w życiu to i tak przyszłoby mi stanowić jedynie kompletne tło i to nie tylko dla najlepszych, ale nawet średniaków. Poza tym po zimowej przerwie w intensywnych treningach zaczynałem raczej z niskiego poziomu i miałem świadomość, że trudno będzie zbudować jakąś szczytową dyspozycję, która pozwoliłaby mi powalczyć na przykład o nową życiówkę. Na początku więc nawet za bardzo o tym nie myślałem. Nie byłem zresztą przekonany, czy jeszcze stać mnie w ogóle na wyniki na swoim najwyższym poziomie. Biorąc to wszystko pod uwagę czułem się trochę jak reprezentanci afrykańskich krajów na zimowych Igrzyskach Olimpijskich dla których osiągnięciem jest już sam fakt, że mają okazję przyjechać, stanąć na starcie i wziąć udział w tej imprezie. I nie ważne, że do mety będą docierać pół godziny za najlepszymi, gdy ci będą już wracać spakowani do hotelu. Już to dawało mi sporo satysfakcji i poczucie fajnej przygody. Z drugiej strony nie chciałem też tego biegu po prostu odbębnić tylko naprawdę się postarać, aby to był godny start na miarę moich skromnych możliwości. Skoro już mam startować na Mistrzostwach Polski, to niech to jakoś chociaż wygląda. Postanowiłem więc zrobić naprawdę wiele by móc powiedzieć, że przynajmniej próbowałem sprawić, aby to był najlepszy start w moim życiu. Zabrałem się więc ostro za treningi.

      Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę trenował tak intensywnie. Ostatnie sezony traktowałem raczej ulgowo i nawet jak biegałem naprawdę sporo i stawiałem przed sobą jakieś sportowe cele, czy wyzwania to były one bardzo dalekie od moich najlepszych osiągnięć. Teraz czułem jednak znowu pełną mobilizację i determinację. Plan na przygotowania już miałem gotowy. Trzy lata temu sprawdził się przecież doskonale. Chciałem więc podążać znowu tą samą sprawdzoną drogą. Forma rzeczywiście zaczęła dość szybko iść w górę, ale mimo wszystko nie byłem zadowolony z postępów. Cały czas miałem wrażenie, że ciągle jestem kilka kroków dalej, niż powinienem. A to pokonywane kilometry były o te kilka sekund wolniejsze, niż trzy lata temu, a to średni krok ciągle krótszy o tych parę centymetrów. Brakowało szybkości, wytrzymałości, siły, lekkości. Każdy trening wymagał dłuższej regeneracji by ponownie „naładować baterie” przed kolejnym, a jeden czy może dwa kilogramy na wadze mniej też pewnie dawałyby większe nadzieje na pomyślność tej misji. Wiara w sukces z każdym kolejnym tygodniem po trochu bladła. Zaczęło do mnie powoli docierać, że trzy lata to jednak kawał czasu i to, co idealnie sprawdziło się wtedy teraz już niekoniecznie zagwarantuje mi realizacje planów. Czułem, że nie jestem już w stanie pokonać dokładnie tej samej treningowej ścieżki, a co za tym idzie oczekiwać podobnych rezultatów. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że choć na zdrowie i formę nadal narzekać nie mogę, to jednak ten szczyt mam już chyba za sobą i być może nigdy nie będzie już tak jak było wtedy w 2022 roku, cokolwiek bym nie robił. Nie ma się zresztą co dziwić. W końcu to już przecież czterdzieści sześć lat na karku. Gdy do tego wszystkiego na dwa tygodnie przed biegiem, a więc w najbardziej kluczowym momencie przygotowań przypałętało się ostre zapalenie zatok, które na pewien czas przywiązało mnie do łóżka i wykluczyło przez ten czas z jakichkolwiek aktywności burząc całkowicie plan przygotowań trzeba było już chyba ostatecznie przełknąć tę gorzką pigułkę prawdy. Dotarło do mnie, że pora zacząć trochę weryfikować swoje ambicje i nadzieje. Poczułem pewne rozczarowanie z jednej strony, z drugiej cały czas chciałem wycisnąć ile tylko się da, nawet jeśli miałby to nie być już ten przysłowiowy „max”. Mimo wszelkich nieprzychylności losu nadal zależało mi, aby był to chociaż jeden z tych szybszych półmaratonów w moim życiu, a po drugie nie chciałem na mecie być ostatni. To były moje dwa podstawowe cele, które przed sobą postawiłem. Czy uda się je zrealizować? Dowiem się wkrótce.

      Z niepokojem śledziłem prognozy pogody ostatnich dni przed biegiem. Po okresie, gdy w powietrzu czuło się już oznaki wiosny powróciła prawdziwa zima. Śnieg czy duży mróz nie tylko utrudniał treningi, ale też nie napawał optymizmem i mógł całkowicie pokrzyżować szyki oraz pogrzebać nadzieje na szybki bieg. Na szczęście w dniu zawodów miało być już trochę cieplej. Dobre i to, ale prognozowane zero, czy też kilka stopni na plusie to dla mnie i tak trochę za mało by poczuć się naprawdę komfortowo. Do Wiązowny podobnie jak rok wcześniej przyjechałem z kolegą Łukaszem Jego samochodem i klubowym kolegą Leszkiem. Na miejscu znajomych twarzy było jednak zdecydowanie więcej. To już tradycja, że na pierwszym półmaratonie naszego regionu roku spotykam wielu przyjaciół, których poznawałem na różnych etapach swojej biegowej przygody. Jest tu też ponad dwudziestoosobowa grupa z naszego klubu. Na dłuższe rozmowy nie ma za bardzo czasu. Niebawem przecież start. Więcej okazji będzie już po biegu. Gdy ustawiłem się już na starcie przeżywam pewne „deja vu”. Sporo mam już przecież tych biegów na koncie, a czuje się podobnie jak wtedy w 2010 roku, gdy kompletnie onieśmielony pojawiłem się na swoich pierwszych zawodach w życiu i stałem tak zastanawiając się co ja tutaj w ogóle robię.  Znając swoje skromne możliwości zwykle na starcie ustawiam się w środku stawki w swojej strefie czasowej. Tym razem jako zawodnik Mistrzostw Polski startuje w pierwszej grupie w samym przedzie w pięćdziesięcioosobowej grupie. Za mną stoi kilka tysięcy innych biegaczy bez licencji PZLA, ale w dużej mierze i tak szybszych ode mnie. Dziwnie się czuję widząc wokół siebie tak utytułowanych zawodników. Kilka metrów przede mną stoi na przykład Dominika Stelmach, jedna z najszybszych polskich biegaczek specjalizująca się w biegach ultra, czy też Mistrzyni Polski w maratonie Aleksandra Brzezińska. Tuż obok mnie w ostatnim rzędzie ustawił się Pan Tadeusz Dziekoński, medalista różnych zawodów rangi Mistrzostw Europy weteranów i najlepszy w Polsce atestator tras biegów ulicznych, prawdziwa legenda. Poznaliśmy się w 2017 roku na Malcie podczas mojego wyjazdu na półmaraton. On biegł tam pełen maraton. Krótka pogawędka pozwala delikatnie rozładować napięcie i dodaje animuszu. Mimo wszystko i tak trochę onieśmiela mnie to zacne towarzystwo. Wiem też, że fakt, że zarówno przed sobą jak i za sobą mam dużo szybszych od siebie zawodników nie ułatwi mi zadania, gdyż przynajmniej przez pierwsze kilometry wszyscy będą mnie po prostu wyprzedzać. Strasznie to podcina skrzydła. Czasami zdarzało mi się to na ostatnich kilometrach, tu zacznie się to już kilka sekund po starcie i będzie trwało niewiadomo jak długo. To zresztą to nie jedyne utrudnienie. Zwykle zwłaszcza jeśli mi zależy na dobrym wyniku biegam z muzyką w słuchawkach. Rytm pozwala mi się bardziej zmotywować do jeszcze większego wysiłku i mimo zmęczenia zapomnieć o bólu i dowieść wynik do samej mety. Tym razem muszę się obejść bez tego. Przepisy PZLA mówią jasno, że jest to zabronione. Trudno. Długo zastanawiałem się jak się ubrać. Ostatecznie nie zaryzykowałem biegu w koszulce z krótkim rękawem, ale poszedłem na kompromis i założyłem krótkie spodenki. To była dobra decyzja, bo jeszcze przed startem w słońcu zrobiło się zaskakująco ciepło. „A niech to… Można było założyć także krótką koszulkę” – pomyślałem. No cóż.. za późno. Zegarek ustawiłem sobie, by poprowadził mnie na wynik 1:42. Uznałem, że biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności na więcej mnie nie stać, a to i tak będzie jeden z lepszych moich rezultatów w życiu i taki wynik w pełni mnie zadowoli.

      W końcu rozlega się wstrzał startera i ruszamy. Staram się nie zwracać uwagi na wszystko co się dzieje wokół i biec swoim tempem, ale się nie da. Daję się ponieść emocjom i pierwszy kilometr przebiegłem jak na swoje możliwości zdecydowanie za szybko, a i tak wszyscy mnie wyprzedzają. Już w domu na spokojnie sprawdzę w aplikacji, że najwyższe tętno, dużo wyższe od średniej z całego biegu mam już na drugim kilometrze, co w ogóle jest kuriozum i pokazuje, że naprawdę tu przesadziłem. Na szczęście udaje się wszystko w miarę ustabilizować na kolejnych. Gdzieś koło piątego kilometra wyprzedzam zawodnika z charakterystycznym żółtym numerem startowym Mistrzostw Polski. Jest to niewątpliwie moment, który tknął we mnie dużo wiary, że może mi się udać spełnić jeden z założonych celów – nie być ostatnim. Po kilku kolejnych kilometrach widzę kolejnego zawodnika z takim numerem idącego poboczem. Zszedł z trasy. Poczułem pewną ulgę, bo w tym momencie w zasadzie jestem już pewien, że jeśli tylko dobiegnę to będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć sobie, że ostatni nie byłem. Od tej pory mogę więc się skupić bardziej na tempie biegu. Mija kilometr za kilometrem. Od czasu do czasu spotykam na trasie znajome twarze. Każde takie spotkanie kończy się krótką pogawędką i pozdrowieniami. Na trzynastym kilometrze, gdzie na biegaczy czekał drugi z podbiegów zaczynam przeżywać mały kryzys. Biegnie mi się naprawdę ciężko i z trudem udaje mi się utrzymywać swoje dotychczasowe tempo. Potem na szczęście na biegaczy czeka zbieg, gdzie można chwilę odpocząć. Kolejny podbieg dopiero na siedemnastym kilometrze, ale ten już chyba nie daje mi się tak bardzo we znaki, a może to po prostu złudzenie, bo generalnie zaczyna się już robić trudniej i komfortu nie odczuwam wcale. W głowie zaczynam coraz bardziej kalkulować, ale zegarek podpowiada mi, że cały czas mam pewien zapas. Na dwudziestym kilometrze znowu robi się ciężko. To drugi kilometr, po trzynastym, na którym moje średnie tempo wyniosło kilka sekund powyżej pięciu minut. No, ale jest już blisko więc jakoś to przetrwam. W końcu ostatni kilometr już bez żadnej kalkulacji zwłaszcza, że niesie nas doping zebranych tutaj licznych kibiców. Ostatecznie na metę wpadam z wynikiem 1:41:21. Naprawdę zadowolony! To mój piąty najszybszy półmaraton w życiu więc jest tak, jak chciałem i jak mi zależało. Dla pewności sprawdzę jeszcze klasyfikację. Gdy okaże się, że w sumie wyprzedziłem trzech zawodników, a kolejnych sześciu zeszło z trasy i nie dobiegło wiem już, że udało mi się osiągnąć wszystko to, co sobie założyłem przed startem. Niewątpliwie daje mi to ogromną radość, bo bardzo mi na tym zależało. Jedną z trzech osób, które wyprzedziłem był Pan Tadeusz. Dobiegłem do mety ponad trzy minuty szybciej od Niego i ja wiem, że On jak na weterana biegów przystało ma już przeszło 70 lat, ale mimo wszystko wygrana na takiej imprezie z takim mistrzem dla takiego amatora jak ja jest osiągnięciem i cieszy. Po biegu jeszcze miłe rozmowy z klubowymi kolegami i innymi biegowymi znajomymi, wspólne pamiątkowe zdjęcia i można wracać do domu. Cały ten miesiąc to była dla mnie niewątpliwie wspaniała przygoda, a dzisiejszy dzień to jeden z wyjątkowych momentów kilkunastu lat mojego biegania i cieszę się, że mimo wątpliwości nie wycofałem się i doprowadziłem to wszystko do końca. Z drugiej strony to dziwne i trochę smutne, że na Mistrzostwach Polski startuje tak mała garstka zawodników i wcale nie muszą to być wszyscy najlepsi. To, co trochę mnie też rozczarowało to to, że decyzją organizatorów Półmaraton Wiązowski i Mistrzostwa Polski PZLA uznano jako dwie osobne imprezy i choć biegacze rywalizowali w tym samym czasie, na tej samej trasie wśród tych samych kibiców to nie jestem w ogóle sklasyfikowany w Półmaratonie Wiązowskim co przerywa moją pewną ciągłość, bo od 2020 regularnie stawałem na starcie tej imprezy. Choć w tym roku też go przebiegłem to oficjalnie mnie tam nie było. No cóż… byłem za to na Mistrzostwach Polski. Suma summarum cieszy zdecydowanie bardziej, niż rozczarowuje.

2025.02.23 Wiązowna Półmaraton: 34. PZLA MISTRZOSTWA POLSKI W PÓŁMARATONIE – 1:41:21

Zdjęcia: własne / Fotomaraton / SportSiedlce.pl


BGBB po raz jedenasty

      Po powrocie z Kuby nie miałem zbyt dużo czasu na aklimatyzację, bo dwa dni później czekał mnie start w pierwszym etapie tegorocznych Biegów Górskich Bogdana Bali na siedleckiej Gołoborzy. O ile jeszcze w dniu powrotu wydawało się, że aura będzie raczej jesienna, o tyle już następnego dnia spadła temperatura, a wraz z nią śnieg i przyszło nam rywalizować w zimowej scenerii. Można powiedzieć, że tradycji stało się zadość, bo dokładnie tak samo wyglądały początki dwóch poprzednich edycji tej imprezy, gdy zima zaskoczyła, albo w ostatnich dniach przed startem, albo wręcz ostatniej nocy.

      Specjalnych planów co do wyniku nie miałem. Chciałem potraktować ten bieg głównie towarzysko i treningowo. Dlatego też zacząłem bardzo spokojnie. Mimo wielu zbiegów i podbiegów udawało mi się też utrzymywać względnie równe tempo. Tak też minęła mi większość dystansu, który przebiegłem głównie samotnie. Na ostatnim okrążeniu w odległości kilkudziesięciu metrów przed sobą dostrzegłem czyjąś sylwestkę. Postawiłem więc sobie za cel pogoń za ta osobą. Nie podkręcałem jednak zbytnio tempa. Miałem wrażenie, że i tak prędzej, czy później go dogonię. Kusiło mnie jednak by przyspieszyć, bo na każdych stu metrach odrabiałem jedynie po kilka metrów. Postawiłem jednak na cierpliwość i była to słuszna decyzja. Na jednym z kolejnych stromych podbiegów rywal w zasadzie stanął. Mijając go wiedziałem, że raczej uda mi się go pokonać i faktycznie do mety dobiegłem z dziewięciosekundową przewagą. Wynik osiagniety wynik dał mi siódme miejsce. Pomyślałem, że to dobry początek. Trudno porównywać, bo to zupełnie inne trasy, ale zaczynam półtorej minuty lepiej niż rok temu.

      Na drugi etap przyszło nam czekać dwa tygodnie. Po zimowej aurze nie było już śladu. Nie mając znowu szczególnych oczekiwań co do wyniku zacząłem dość ostrożnie traktując ten bieg głównie jako trening. Dodatkowo zaraz po starcie rozwiązało mi się sznurowadło. Wkrótce jeszcze raz przyszło mi się zmierzyć z tym problemem. Czołówka w tym czasie mocno mi uciekła, a mi pozostało ją gonić. Przez najbliższe kilometry przyszło więc mi jedynie wyprzedzać kolejnych zawodników i regularnie przesuwać się do przodu stawki. Większość dystansu biegłem jednak samotnie. Na ostatnim okrążeniu dostrzegłem w odległości około trzystu metrów dwóch zawodników. Postanowiłem spróbować ich dojść. Udało mi się zniwelować stratę prawie o połowę. Potem jednak wbiegliśmy w teren z wieloma zakrętami, gdzie w gąszczu drzew straciłem rywali z oczu. Nie mając ich w zasięgu wzroku moja determinacja chyba spadła i ostatecznie pościg się nie udał. Do mety dobiegłem znowu siódmy, z tym, że teraz stawka była liczniejsza, a wynik  o prawie dwie minuty szybszy.   

      Na trzeci etap nie trzeba było długo czekać, bo jedynie tydzień. Nie chciało mi się szczerze mówiąc biegać. Najchętniej zostałbym w domu, zwłaszcza że bardzo mroźna pogoda także nie zachęcała. W pewnym sensie można powiedzieć, że wygrany czułem się już na samym starcie, faktem, że udało mi się jednak zmobilizować, by nie odpuścić. Tym razem zupełnie niespodziewanie dla siebie zacząłem dość szybko. Gdy zobaczyłem tempo po kilometrze zdecydowałem się na wszelki wypadek zwolnić. Zwłaszcza, gdy sobie przypomniałem, że na końcu każdej z czterech pętli czekał na nas bardzo długi i wymagający podbieg, przewrotnie zwany „Grzesiem”. Na drugiej pętli miałem przed sobą jednego biegacza. Potraktowałem więc dogonienie go jako pewne wyzwanie. Udało się to dość szybko i potem przyszło mi biec już w zasadzie samotnie. O ile dwa pierwsze podbiegi pod „Grzesia” udało się pokonać dość sprawnie to jednak trzeci raz dał się już mocno odczuć. Na czwartym okrążeniu dostrzegłem kątem oka, że ktoś zbliża się do mnie z tyłu. Potraktowałem to jako kolejną motywację. Gdy dobiegłem do ostatniego, czwartego podbiegu i tym razem moje tempo już tu zdecydowanie spadło byłem przekonany, że niebawem zostanę dogoniony. Gdy jednak byłem już na górze, a do mety pozostawało kilkaset metrów po płaskim znowu nabrałem determinacji, by nie dać się dojść. Ostatecznie udało się, a do mety przybiegłem szybciej o kolejną minutę, niż tydzień wcześniej. Co prawda trudno do końca porównywać jeden etap do drugiego, bo trasy były inne, a i tym razem było chyba delikatnie krócej, to jednak średnie tempo wyszło szybsze i to niewątpliwie cieszy, podobnie jak po raz kolejny siódme miejsce.

      Przed czwartym etapem, który odbył się już w połowie stycznia znowu zaskoczyła pogoda. Po ciepłym wiosennym wręcz okresie nad ranem tuż przed startem spadł śnieg. Zresztą delikatny opad towarzyszył biegaczom także podczas rywalizacji. Zastanawiałem się na co mnie stać. W ostatnich tygodniach, mniej więcej od Świąt Bożego Narodzenia  zacząłem już coraz cięższe treningi przed nowym sezonem półmaratońskim i byłem ciekaw czy zobaczę już pierwsze efekty. Być może dlatego zacząłem dość szybko. Po pierwszym kilometrze mając w świadomości, że tym razem trasa miała być jeszcze trudniejsza, niż ostatnio postanowiłem jednak zwolnić. Wyprzedziło mnie dwóch zawodników, ale byłem w stanie się za nimi utrzymać. Dwa kilometry później na drugiej pętli tuż po pokonaniu wyjątkowo długiego i stromego wspomnianego już „Grzesia” znowu byłem przed nimi, ale tym razem oni nie byli już w stanie utrzymać się za mną. Samotnie przyszło mi biec już do samej mety. Gdy pokonałem „Grzesia” po raz ostatni czwarty świadomość, że to był ostatni raz sprawiła, że poczułem pewną ulgę, mimo że do mety było jeszcze przecież blisko półtora kilometra. Ostatni odcinek pokonałem dość szybko i dotarłem do mety z dość dobrym czasem bardzo zadowolony. Zarówno w drugim etapie jak i trzecim pobiegłem szybciej, ale mam wrażenie, że to trasa tego czwartego była najtrudniejsza. Trochę rozczarowujące było dla mnie miejsce. Nie kontrolując ilu zawodników miałem przed sobą byłem przekonany, że będę wyżej, niż w każdym dotychczasowym etapie. Tymczasem do mety dotarłem tym razem…  ósmy. Najwyraźniej forma rywali rośnie jeszcze szybciej niż moja. No cóż… 

      Na piątym finałowym etapie na uczestników czekała prawdziwa wiosna. Było to o tyle zaskakujące, że to przecież ciągle końcówka stycznia. Celem tym razem było znowu sprawdzenie formy. Wszakże do pierwszego półmaratonu tego roku został już jedynie niespełna miesiąc. Trasa tym razem miała być najtrudniejsza ze wszystkich dotychczasowych etapów, mimo, że tym razem bez „Grzesia”. Dodatkowo symbolicznie wydłużona o jeden kilometr. W końcu to jedenasta edycja tej imprezy. Próbując rozsądnie wyważyć postęp formy i wyzwania czekające na trasie zacząłem dość ostrożnie. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie było tego jednak widać w tempie pierwszego kilometra. Na początku wyprzedziło nie kilku zawodników. Od drugiego kilometra wyprzedzałem już tylko ja. Większość dystansu przyszło mi jednak biec samotnie. Dopiero na ostatnich kilku kilometrach dostrzegłem przed sobą jednego zawodnika, którego postanowiłem dogonić, choć wiedziałem, że nie będzie łatwo, bo na każdym z dotychczasowych etapów kończył przede mną.

      Tak jak było zapowiadane trasa była naprawdę wymagająca sporo podbiegów, niewiele po płaskim i kilka niebezpiecznych zbiegów, na których także trzeba było zachować czujność. Na jednym z wystających leśnych korzeniach potknąłem się. Na szczęście stało się to na płaskim przy małej prędkości i jakimś cudem udało mi się  uniknąć upadku, choć naprawdę niewiele brakowało. Kontynuując swój pościg byłem już naprawdę blisko, by zrealizować swój cel. Zostało mi może ze dwadzieścia metrów. Niestety okazało się, że dla mnie było o jeden podbieg za daleko, bo to właśnie na ostatnim podbiegu znowu sporo straciłem i ostatecznie do mety dobiegłem z kilkudziesięciometrową stratą – ponownie siódmy. Nie byłem jednak rozczarowany wcale. Średnie tempo poniżej 5 minut na kilometr, najszybsze ze wszystkich etapów pokazuje mi, że forma idzie naprawdę w dobra stronę. Cieszy. A podsumowując całą imprezę? Cztery siódme miejsca i jedno ósme (niezaliczane do klasyfikacji końcowej, bo liczą się cztery najlepsze wyniki) dało mi szóste miejsce w klasyfikacji końcowej. Nie jest źle. Była to też wspaniała okazja, by spotykać wielu biegowych przyjaciół. Kolejny start za miesiąc. Już na półmaratonie…

2025.01.25 Siedlce 11km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI (Etap V Finał) – 54:43

2025.01.11 Siedlce 10km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI (Etap IV ) – 51:37

2024.12.14 Siedlce 10km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI (Etap III ) – 50:31

2024.12.07 Siedlce 10km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI (Etap II ) – 51:28

2024.11.23 Siedlce 10km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI (Etap I ) – 53:22

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski / Paweł Pietruczanis (Zabłąkany Aparat)


Wyspa jak wulkan gorąca

    W zasadzie cały czas byłem przekonany, że aby zaliczyć kolejny, piąty już kontynent Amerykę Północną będę musiał poczekać do przyszłego roku i będzie to amerykańskie Chicago. Życie napisało jednak inny scenariusz i miasto Al‘a Capone zostało ostatecznie zastąpione miejscem, gdzie pali się najlepsze cygara, litrami pije się rum, a na ulicach jeżdżą piękne klasyczne samochody z połowy poprzedniego stulecia i namiętnie tańczy się rumbę. Mówiąc w skrócie „wyspa jak wulkan gorąca” – Kuba. Nie ukrywam, że ten wyjątkowo ciekawy kraj także był gdzieś tam w moich planach, ale raczej nie zakładałem, że uda mi się go odwiedzić w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Sam nie wiem do końca jak to się stało, że zacząłem myśleć o tym, aby to wydarzyło się jednak już teraz. Gdy oprócz chęci udało mi się znaleźć także stosunkowo tani bilet to wiedziałem już, że nie ma co odkładać na potem. Nie była to chyba mimo wszystko do końca przemyślana decyzja. Dopiero bowiem szykując się do wyjazdu zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, na co się tak naprawdę porywam, i że prawdopodobnie będzie to jeszcze większe wyzwanie, niż czerwcowy wyjazd do Rio.

      Przede wszystkim pogoda. Nasza jesień to na Kubie czas huraganów. Kilka poradników, które przeczytałem odradzało podróże we wrześniu i październiku. W listopadzie na szczęście miało już być raczej spokojniej. I rzeczywiście. Przeglądając listę licznych kataklizmów, które nawiedziły Kubę w ostatnich dziesięcioleciach przekonałem się, że wszystkie wydarzyły się raczej przed listopadem. Tutaj więc mogłem być trochę spokojniejszy, no ale z upałem, od którego się już trochę w tym roku odzwyczaiłem było wiadomo, że trzeba się będzie zmierzyć i tak. Kolejnym wyzwaniem było znalezienie noclegu. Amerykańskie sankcje sprawiają, że portale których do tej pory używałem do wyboru hostelu nie prowadzą działalności na terenie tego kraju. Tym razem więc musiałem do tego użyć kompletnie mi nieznanej, nie wyglądającej zresztą do końca profesjonalnie strony i nie wiedząc tak naprawdę, czy nie jest to jakaś forma zwykłego oszustwa. Dopiero, gdy udało mi się w Internecie namierzyć bezpośredni kontakt i ostatecznie potwierdzić rezerwację to nabrałem trochę spokoju. W dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić też podróżowanie bez Internetu. Tym razem jednak musiałem nastawić się na pewne ograniczenia także w tej kwestii. Na Kubie, choć trochę się już pod tym względem zmieniło i jest on coraz bardziej dostępny to jednak w zasadzie wszędzie jest płatny i wymaga wykupienia specjalnej karty z kodem, który umożliwia nam połączenie przez określony dość krótki zresztą czas, najczęściej godzinę. Jakość tego połączenia oczywiście także pozostawia wiele do życzenia. Trzeba się więc było nastawić na to, że być może tym razem przyjdzie sobie radzić zupełnie bez Internetu i ostatecznie, jak się później okazało, w dużej mierzę faktycznie tak się stało. Wyzwaniem mogły okazać się również zupełnie inne, niż w Europie gniazdka elektryczne. Na wszelki wypadek, aby się przykro nie zaskoczyć zainwestowałem w uniwersalną przejściówkę. Przy starych słabej jakości gniazdkach niestety i przejściówka nie do końca gwarantowała sukces. Czasem działało, czasem nie. Trochę jak rosyjska ruletka. Na szczęście gniazdek w pokoju miałem kilka. Możliwych przerw w dostawach elektryczności w ogóle na szczęście nie odnotowałem. Kolejna kwestia: przeliczanie pieniędzy. Galopująca inflacja i fakt, że jeszcze do niedawna na Kubie funkcjonowały dwie waluty: jedna dla lokalnych mieszkańców, a druga powiązana z dolarem i euro dla turystów sprawiają że trzeba być bardzo ostrożnym by się nie pomylić, albo nie dać się oszukać. To tylko niektóre problemy, które należało wziąć pod uwagę. Na inne, na przykład konieczność wyrobienia wizy, niedogodny dojazd z i na lotnisko oraz fakt, że komunikacja w języku angielskim podobnie jak w Rio, czy Limie będzie utrudniona byłem już trochę mentalnie przygotowany. Mimo wszystkich potencjalnych trudności, z którymi się liczyłem, że mogą się pojawić na Kubę wyruszałem jednak podekscytowany licząc, że wszystko będzie dobrze. No, bo jak się tu nie ekscytować perspektywą zobaczenia tego wszystkiego co oferuje Kuba?

      Samolot miałem w piątek rano i podróż do prostych także nie należała. Pierwszy przystanek to Stambuł. Wróciłem na to lotnisko po 8 latach z dokładnością co do jednego dnia, kiedy to byłem tu w drodze do domu po przebiegniętym w tym pięknym mieście maratonie. W Stambule miało być blisko dziewięć godzin oczekiwania na kolejny lot. Przez opóźnienie zrobiło się czternaście. Całą noc przyszło mi zatem spędzić nie w samolocie, tak jak zakładałem i gdzie można byłoby się zdrzemnąć, ale na lotnisku. W przeciwieństwie do wielu innych mniejszych lotnisk, które miałem okazję zobaczyć tutaj życie w nocy nie zamarło nawet przez chwilę. Nie było więc szansy choćby zmrużyć oka. Kolejnych kilkanaście godzin już w samolocie bezpośrednio do Hawany i taksówka do centrum miasta. W sumie z dotarciem do hostelu to prawie czterdzieści godzin turystycznej udręki.

     W Hawanie zgodnie z planem miałem lądować przed ósmą rano. Ostatecznie stało się to w samo południe. Przedłużające się formalności przy odprawie paszportowej, a zwłaszcza z odbiorem bagażu jeszcze tylko bardziej potęgowały moją irytację. Dopóki wśród oczekujących widziałem znajome twarze z samolotu było jeszcze spokojnie, z każdą kolejną chwilą zaczynała mnie jednak powoli ogarniać też mała panika. Przecież miałem tam wszystkie ubrania i buty na bieg. Co będzie jeśli gdzieś po drodze wszystko to zagubili? Na miejscu raczej nie będzie szansy dokupić czegokolwiek. W końcu jednak bagaż się znalazł, a ja już spokojniejszy mogłem łapać jakąś taksówkę.

      Moim pierwszym celem było dotarcie do miejsca, gdzie musiałem odebrać pakiet startowy. Biuro zawodów mieściło się w legendarnym hotelu Habana Libre, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Wolna Hawana”. Przed rewolucją był to Hilton. Na otwarcie w połowie poprzedniego stulecia przybył sam milioner Conrad Hilton oraz Prezydent kraju dyktator Batista. Po zajęciu Hawany przez Fidela Castro hotel stał się główną siedzibą nowego rządu, a Fidel zamieszkał w pokoju numer 2324. Biuro zawodów odbiegało trochę od tych, które znałem z Europy. Nie było tu żadnych stoisk wystawienniczych, a numery startowe wydawały panie przy kilku biureczkach odnotowując ten fakt… na kartce… długopisem… spisując po prostu imię, nazwisko i numer. Generalnie w ciągu tych kilku dni będę miał okazję wielokrotnie przekonać się jak ważną rolę w administrowaniu czegokolwiek odgrywają tutaj nadal zwykła kartka papieru i długopis. Po odebraniu pakietu skierowałem się już pieszo do położonego niedaleko hostelu, choć tak naprawdę mimo nazwy okazał się być on prywatną kwaterą. Hostal Carmen y León to jeden z popularnych w Hawanie tak zwanych „casa particular”, co oznacza w języku polskim „dom prywatny”. Aktualnie prowadzi go córka Carmen i Leona – Tailen. Pomaga jej mąż Eduardo. To z nią miałem okazję porozmawiać jeszcze przed wyjazdem za pomocą jednej z internetowych aplikacji. Udzieliła mi także kilku podstawowych wskazówek. To co podkreślała kilkukrotnie to fakt, aby nie wymieniać pieniędzy oficjalnymi kanałami, bo się kompletnie nie opłaca. Lepsze warunki zapewnić miał mi czarny rynek, a najlepiej jakbym wymienił u Niej. Rzeczywiście. Otrzymałem kwotę dziesięciokrotnie większą, niż dostałbym w banku, ale i tak nie były to wcale atrakcyjne warunki. Pierwszy lepszy człowiek na mieście zaoferował mi wyższą stawkę, ale nie była to też na tyle duża różnica, a ja nie wymieniałem nie wiadomo ile, aby pluć sobie potem w brodę i jakoś strasznie żałować. Już na podwórku domu, w którym miałem spędzić kilka kolejnych dni czekała ma mnie niespodzianka w postaci zaparkowanego naszego poczciwego starego Malucha. Sam fakt obecności na Kubie starych samochodów, w tym czterdziesto- czy nawet pięćdziesięcioletnich Maluchów, polskich Fiatów, czy radzieckich Ład był mi dobrze znany jeszcze przed wyjazdem. Ceny samochodów są tu ogromne. Gdzieś wyczytałem, że byle jakie dwudziestoletnie auto w przeliczeniu na polskie kosztuje ponad sto tysięcy złotych. Jeśli to prawda to nic dziwnego, że ile się da wyciskają ze starych. Zresztą wszystko tutaj dostaje swoje drugie życie. Na każdym kroku spotyka się tu ludzi, którzy naprawiają stare buty, meble, sprzedają stare używane rzeczy, czy części do czegokolwiek.

      Pokój nie był tani, zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki ekonomiczne w tym kraju, ale za to zdecydowanie spełniał moje oczekiwania i swoim standardem przewyższał wiele hosteli, w których miałem okazję nocować przez ostatnie lata. Przede wszystkim mimo, że był trzyosobowy byłem w nim sam. Dodatkowo, czysto, cicho, schludnie, przestrzennie. Miałem w nim wszystko, co było mi potrzebne przez tych kilka dni wliczając w to osobne, niczym nie ograniczone wejście bez konieczności zakłócania spokoju domowników i prywatną łazienkę. Brakowało Internetu, ale na to byłem przygotowany. Bardzo odpowiadała mi także lokalizacja. Kwatera znajdowała w dzielnicy La Habana Centro położonej miedzy luksusową dzielnicą Vedado, a turystyczną Starą Hawaną. Było to także centrum życia mieszkańców tego miasta. Można więc było podejrzeć jak wygląda ich życie na co dzień i przekonać się, że nie jest ono usłane różami. Było stąd też w miarę blisko na start biegu, co zawsze cieszy.

      Tego dnia już szczególnych planów nie miałem. Byłem zmęczony tą podróżniczą katorgą. W kolejnych dniach było wystarczająco dużo czasu, by zobaczyć wszystko to, co zaplanowałem. Postanowiłem więc trochę odespać bezsenną noc. Zwłaszcza, że bieg już przecież następnego ranka. Usnąłem bardzo szybko mimo, że było popołudnie. Obudziłem się w zasadzie sam, bez budzika w pół do czwartej rano. Nic dziwnego. W Polsce dochodziła dziesiąta. Trochę się niepokoiłem, czy uda mi się dotrzeć na start jeszcze o zmroku i często nieoświetlonymi uliczkami. Droga na szczęście okazała się być prosta i krótsza, niż się spodziewałem. Na miejsce dotarłem zdecydowanie za wcześnie. Lubię być wcześniej, aby porobić zdjęcia, czy poczuć atmosferę, ale tym razem nie było sensu. Niewiele się tu jeszcze działo i dopiero rozstawiano barierki. Skończono pół godziny przed startem, ale wiedziałem już, że tu czas płynie trochę inaczej. Czekając w kolejce do depozytu zaczął ze mną rozmowę chłopak stojący przede mną. W pewnym momencie, gdy uznał, że dystans został już wystarczająco skrócony zapytał wprost, czy po biegu nie oddałbym mu swoich butów pokazując na swoje zniszczone. Nie mogłem nawet gdybym chciał i byłoby mnie stać na takie prezenty. Były to bowiem jedyne buty, w których przyszedłem na start. Innych ze sobą nie miałem. Zrobiło mi się trochę głupio, a trochę go żal widząc z jakimi problemami musi się zmagać w swoim bieganiu i wiedząc, że nie jest tu wyjątkiem.

      Gdy startujemy o 6 rano jest jeszcze zmrok. Specjalnych planów co do wyniku nie mam. Nie jestem w najlepszej formie. Po długiej serii siedmiu półmaratonów, które pobiegłem we wrześniu i październiku, przyszło pewne rozprężenie. Po chorobie z którą wróciłem z Sofii czułem, że nie jestem już w takiej dyspozycji jak jeszcze nawet kilka tygodni wcześniej, a brakowało mi już też ostatnio trochę motywacji. Byłem zmęczony tym sezonem. Chyba nawet bardziej psychicznie, niż fizycznie. Także natłok innych obowiązków sprawił, że trochę zluzowałem bieganie. Na Kubę przyleciałem więc po prostu zaliczyć kolejny bieg i dobrze się bawić. Gdy do tego weźmiemy pod uwagę zmęczenie podróżą i warunki atmosferyczne to podstawowym celem było po prostu ukończenie poniżej dwóch godzin. Zaczynam więc bardzo ostrożnie. Gdy zegarek wskazuje przebiegnięte już tysiąc pięćset metrów na poboczu zauważyłem znacznik informujący o ukończeniu dopiero pierwszego kilometra. Trochę skołowany zaczynam się zastanawiać czy to trasa została źle zmierzona, czy też po prostu błędnie ustawiono znacznik. Z kolejnymi na szczęście jest już wszystko w porządku i mogę odetchnąć z ulgą. Trasa jest zmierzona jak należy. Po kilku kilometrach dobiegamy do El Capitolio. Podobno w poprzednich edycjach start i meta były zlokalizowane w tym miejscu. Szkoda, że to się zmieniło, bo niewątpliwie dodawało to i prestiżu i uroku całej imprezie. Budynek jest naprawdę imponujący. Jest jedną z największych atrakcji tego miasta, z którą skojarzenia nasuwają się same, bo żywo przypomina ten, który odnajdziemy podczas podróży do stolicy USA. Budowa El Capitolio rozpoczęła się w 1926 roku, kiedy Kuba była pod silnym wpływem USA. Obiekt wzniesiono na podstawie dokładnie tego samego projektu, co Kapitol z Waszyngtonu, choć wielu specjalistów upiera się nawet, że to ta wersja jest bardziej udana. Mój wzrok przykuwa zwłaszcza kopuła. Podobno ma dziewięćdziesiąt cztery metry i jest trzecią co do wielkości na świecie. Dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej mijamy Grand Teatro de la Habana, czyli tutejszy Teatr Wielki oraz jeden z najbardziej ekskluzywnych hoteli w Hawanie Hotel Inglaterra. Wybudowano go ponad sto pięćdziesiąt lat temu, a w czasie wojny hiszpańsko-kubańskiej zatrzymywał się tu np. Winston Churchill i czy też inni znakomici goście.

      Na kolejnym kilometrze dobiegamy do Muzeum Rewolucji. Okazały budynek, który kiedyś był siedzibą dyktatora Batisty dziś przypomina historię Kuby z perspektywy rewolucji. Na placu przed wejściem można dostrzec ustawiony sprzęt wojskowy, w tym stary sowiecki czołg. Następnego dnia, gdy tu wrócę już na spokojnie będę miał okazję przeczytać z ustawionej obok tablicy, że to rzekomo z tego czołgu Komandor Fidel Castro ostrzelał amerykański okręt podczas inwazji w Zatoce Świń w 1961 roku.

      Biegnąc nawet nie wyglądam w tłumie biało-czerwonych koszulek, bo czuję, że prawdopodobnie jestem jedynym Polakiem, który przybył do Hawany na ten bieg (potem w wynikach sprawdzę, że jednak było nas dwóch: jeden w maratonie i drugi w półmaratonie). Tym bardziej nie spodziewam się tu zobaczyć żadnych polskich kibiców. Niewątpliwie czuję jednak wsparcie Kubańczyków, którzy widząc polskiego orła na mojej koszulce od czasu do czasu dają wyraz sympatii wykrzykując miłe hasła. Generalnie podczas całego pobytu odniosłem wrażenie, że na Kubie nas Polaków lubią.

     Mijają kolejne kilometry. Po siedmiu dobiegamy do Malecon. To najsłynniejszy kubański deptak, na którym toczy się życie towarzyskie. Wybudowany w 1901 roku przez amerykańską armię jest świetnym miejscem, by wyglądać swojego amerykańskiego snu za oceanem… Na Malecon spotykają się Kubańczycy późnym wieczorem na plotki, słuchanie muzyki oraz na przyglądanie się spacerującym turystom. To miejsce spotkań, randek, zabawy. Teraz jest to pusto. Wrócę tu popołudniu.

      Biegnąc tak wzdłuż oceanu w pewnym momencie zauważyłem jakiś duży pomnik. Z tabliczki mimo, że była po hiszpańsku zrozumiałem, że to pomnik poświęcony ofiarom okrętu USS Maine. Nie znałem tej historii. Już po powrocie do domu dowiem się, że to okręt, który zatonął po eksplozji tutaj u wybrzeży Kuby w 1898 roku i wydarzenie to stało się przyczyną wybuchu wojny amerykańsko-hiszpańskiej. Zginęło wówczas 260 członków załogi. Tuż obok mijamy wyróżniający się swoją nowoczesnością na tle wszystkich innych budynek amerykańskiej ambasady. Przed budynkiem ustawionych podobno kiedyś było sto trzydzieści osiem masztów. W czasie zimnej wojny, gdy Amerykanie wieszali billboardy informacyjne skierowane do Kubańczyków Fidel wieszał na masztach flagi, które skutecznie zasłaniały „wywrotowe” hasła. Dziś masztów już nie widzę. Zastąpiła je chyba jakaś pro kubańska metalowa konstrukcja w kształcie olbrzymiej jednej flagi.

      Biegnie mi się cały czas zaskakująco dobrze. Gdy minęliśmy półmetek, a ja czuję się stosunkowo mocno postanawiam przyspieszyć, z nadzieją, że może uda się złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Przed startem nie planując biegu na konkretny wynik nawet nie sprawdziłem profilu trasy. Zakładałem, że skoro bieg jest nad oceanem to powinno być raczej płasko. Wcale tak płasko jednak nie jest, a pagórki zaczęły się w zasadzie od samego początku. Najbardziej strome kilkudziesięciometrowe podbiegi czekają na biegaczy tutaj, od trzynastego kilometra. Dodatkowo słońce grzeje coraz mocniej, a wiatr wiejący od oceanu tylko trochę łagodzi jego skutki. Plany przyspieszenia muszę więc odłożyć przynajmniej na jakiś czas. Gdy po szesnastu kilometrach nadal nie dotknął mnie żaden kryzys nabieram już przekonania, że powinno się udać złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Od tej pory kontroluję już po prostu swoje tempo na aktualnym poziomie bez zbędnych szaleństw. Ostatni najszybszy ze wszystkich. Na prostej prowadzącej do mety wyciągam biało-czerwoną flagę i przebiegam z nią wyciągniętą w górę w geście triumfu. Czas to ponad dwie i pół minuty poniżej celu. Zdecydowanie mnie satysfakcjonuje, żeby nie powiedzieć raduje.

      Na mecie spędziłem jeszcze chwilę. Zrobiłem kilka zdjęć na pamiątkę. Wśród zawieszonych nad podium około trzydziestu flag krajów pochodzenia biegaczy wisi ta biało-czerwona. Skoro było nas tylko dwóch to flaga zawisła tu specjalnie dla naszej dwójki. Miło. Potem szybki powrót na kwaterę. Prysznic, przebranie się i byłem gotowy odkrywać Hawanę. Postanowiłem jednak trochę zmienić plany. Z powodu braku Internetu nie mogłem udostępnić w telefonie swojej lokalizacji, a co za tym idzie żadna z aplikacji z mapami nie działała. W takiej sytuacji najbardziej intensywne zwiedzanie postanowiłem przełożyć na następny dzień, a tego dnia skupić się na miejscach, do których drogę już mniej więcej znałem bez mapy.

      Podążając w stronę swojego pierwszego celu po drodze raz jeszcze dotarłem na metę maratonu. Akurat zaczynała się dekoracja najlepszych maratończyków i półmaratończyków. Postanowiłem więc zostać chwilę. Przypadkowo spotkanych ludzi poprosiłem o jeszcze jedno zdjęcie z mety. Okazało się, że to pracownicy Czeskiej Ambasady, którzy przyszli kibicować swoim rodakom. Porozmawialiśmy miło chwilę nawzajem zaskoczeni swoją obecnością tutaj i poszedłem dalej. Niebawem dotarłem do Placu Rewolucji. To szczególne miejsce w Hawanie, swoisty ołtarz Ojczyzny i miejsce najważniejszych wydarzeń związanych z obchodami świąt narodowych kraju. To plac, na którym co roku świętowano urodziny przywódcy Fidela Castro. To także jedno z najsłynniejszych miejsc w Hawanie, w którym centralne miejsce zajmuje pomnik pisarza Jose Martiego. Na znajdujących się tu budynkach ministerstw można także odnaleźć podobizny Che Guevary wraz z jego słynnym powiedzeniem „Hasta la victoria, siempre” i Camila Cienfuegosa, który po wybuchu rewolucji często przemawiał z Fidelem. Po jakimś czasie jego osoba wzbudzała większą ekscytację wśród tłumu niż sam Castro, któremu najwyraźniej się to nie spodobało. Camilo zaginął w niewyjaśnionej katastrofie lotniczej. Co ciekawe, nie odnaleziono wraku samolotu… Siedemdziesiąt dwa tysiące metrów kwadratowych placu robi wrażenie. Tak samo jak zaparkowanych na nim kilkanaście starych klasycznych amerykańskich samochodów z lat pięćdziesiątych. Przejażdżka takim autem to jedna z największych atrakcji na Kubie, która przyciąga turystów. Ilość takich aut jest tutaj ogromna i są naprawdę przepiękne. Kontynuując swój marsz skierowałem się w stronę znanego mi już Hotelu Habana Libre. Po drodze minąłem budynek Uniwersytetu. Universidad de la Habana jest najstarszą uczelnią Kuby i co ciekawe jedną z pierwszą w obu Amerykach. To tutaj prawo studiował Fidel Castro, a gdy do władzy doszedł Batista, teren uczelni był miejscem protestów antyrządowych. Potem protestowano tu już także przeciwko rządom Castro. Tuż nieopodal odnalazłem znany Hotel Capri. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że w 1955 r. prezydent Batista uchwalił ustawę, na mocy której każdy kto zdecydował się budować hotel, otrzymywał specjalne ulgi podatkowe, pożyczki i licencję hazardową. Hotel Capri był pierwszym, który został wybudowany zgodnie z tym nowym rozporządzeniem. Otwarty w 1957 r. gościł największe gwiazdy Hollywood.

      Gdy dotarłem do położonego kilkaset metrów dalej Hotelu Habana Libre dowiedziałem się, że w jest tu możliwość wykupienia dostępu do WIFI w hotelowym holu. Godzina kosztuje jedno euro. Zdecydowałem się bez wahania. Dzięki temu mogłem sprawdzić co słychać w kraju, a przede wszystkim rozwiązać problem z niedziałającymi mapami. Od tej pory będę przychodził tutaj codziennie na godzinkę popołudniami. Przypomniały mi się trochę czasy końca lat 90, gdy aby skorzystać z Internetu biegało się do kafejek internetowych. Jak to się trochę niegrzecznie mówi „gimby nie znajo”.

      Wracając już powoli na kwaterę zajrzałem do Callejon de la Hamel. Bez krzty przesady można powiedzieć, że ta skromna mała uliczka to epicentrum kultury kubańskiej w tym mieście. Rzeźby, murale, wielobarwne budynki wyróżniają się na i tak kolorowych ulicach Hawany. Wyczytałem, że wiele się tu dzieje zwłaszcza w niedzielne popołudnia. Faktycznie. Akurat trwał uliczny koncert jakiegoś lokalnego zespołu. Muzycy grali, śpiewali, tańczyli do kubańskiej muzyki skutecznie zapraszając do tego zebranych wokół ludzi. Jednym słowem mini-karnawał.

      Po południu, gdy trochę odpocząłem raz jeszcze wybrałem się na Malecon. Tym razem już na spokojnie. Spacerując wzdłuż oceanu doszedłem do znanego mi już pomnika. Widok załatwiającego bez skrępowania na pomniku swoje potrzeby i to te większego, drugiego kalibru młodego Kubańczyka pozostałby pewnie ze mną na długo, gdyby nie przebił go następnego dnia widok kompletnie nagiego starszego mężczyzny wykrzykującego jakieś hasła i paradującego środkiem jednej z głównych ulic między mijającymi go samochodami. Poza mną nie wzbudzał raczej szerszego zainteresowania jakby działo się to wszystko na porządku dziennym. Hmm… Mimo tego typu dość ekstrawaganckich, trzeba przyznać, ekscesów oraz generalnie biedy i ubóstwa, co jak wiadomo zawsze podnosi poziom przestępczości muszę przyznać, że podczas całego pobytu czułem się naprawdę bezpiecznie. W sumie nic dziwnego. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że na wyspie, która w dużej mierze żyje z turystyki ataki na turystów są karane surowo, na równi z morderstwem. To wiele tłumaczy. Trudno powiedzieć, czy przewidziane są jakieś kary za paradowanie w nagim przyrodzeniem środkiem ulicy. Nie sprawdzałem.

      Wracając do pokoju w końcu natknąłem się na normalny sklep. Nie jest to częsty widok. Małych sklepów spożywczych tu w zasadzie chyba za bardzo nie ma. To, co widziałem do tej pory to jakieś małe punkty w pomieszczeniach przypominających bardziej jakieś komórki, czy garaże, gdzie ze stolika można kupić jedynie kilka, co najwyżej kilkanaście podstawowych produktów. Widok normalnego sklepu bardzo mnie ucieszył choć słowo „normalność” jest tutaj zdecydowanie na wyrost. Pustki na półkach, a ceny często zdecydowanie wyższe, niż u nas. Nie wiem jak ci ludzie tutaj żyją. Pierwszy raz w podróż zabrałem ze sobą chleb z Polski i była to naprawdę dobra decyzja.

      W nocy bardzo źle spałem. Budziłem się w zasadzie co godzinę. Dokuczał mi okropny katar i potworny ból głowy. Przeziębiłem się siedząc godzinę w mocno klimatyzowanym holu hotelu Habana Libre poprzedniego dnia. Rano, choć nadal czułem się mocno osłabiony na szczęście było już zdecydowanie lepiej. To dobra wiadomość. Przede mną przecież perspektywa całodziennego zwiedzania.

    Swoje pierwsze kroki skierowałem do Chinatown. Mało kto wie, że niegdyś na Kubie mieszkała całkiem spora społeczność chińska. Pozostałością po przybyszach z Chin jest właśnie ta okolica. Jeszcze przed wyjazdem przeczytałem, że z uwagi na to, że większość z nich wyemigrowała już do Stanów Zjednoczonych, nie poczuje się już w pełni atmosfery, która panowała tutaj przed rewolucją kubańską. Mimo to byłem troszkę rozczarowany. Liczyłem na więcej, niż tak naprawdę jedna uliczka w pełni w chińskim stylu.

      Podążając dalej już chwilę potem, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki zobaczyłem kompletnie inną Hawanę. Czystą, zadbaną, piękną. To tutaj zaczyna się turystyczne serce miasta – dzielnica Havana Vieja, czyli po prostu Stara Hawana, a ja mogłem zacząć odkrywać jej najpiękniejsze tajemnice. El Capitolio, Grand Teatro de la Habana, czy hotel Inglaterra już znałem, teraz mogłem podziwiać je na spokojnie. Niebawem dotarłem do Museo Nacional de Bellas Artes, czyli Muzeum Sztuk Pięknych, które może pochwalić się jedną z najbardziej okazałych kolekcji w całej Ameryce Łacińskiej. W zasadzie wystarczyło się obrócić na pięcie, a moim oczom ukazał się kolejny mój cel, a mianowicie słynny bar El Floridita. Muszę uczciwie przyznać, że dopiero dzięki temu wyjazdowi dowiedziałem się o bardzo bliskich związkach Ernesta Hemingwaya z tą wyspą. Pisarz uwielbiał Kubańczyków. Sam o sobie mawiał, że jest Kubańczykiem z krwi i kości. Spędził tutaj dwadzieścia lat swojego życia, tutaj też powstały jego największe powieści. Gdy nie pisał prowadził bujne życie towarzyskie, był też niestety alkoholikiem. Jego maksyma brzmiała „skończyć pracę do południa, a picie do trzeciej”. To właśnie w słynnym barze El Floridita w Hawanie pisarz popijał daiquiri, na które zachodzą dziś tutaj turyści z całego świata. Niestety nie wszedłem do środka. O tej porze było jeszcze zamknięte. Niedaleko można odnaleźć także wybudowany dokładnie sto lat temu hotel Ambos Mundos. Pisarz zatrzymywał się tutaj przez kilka lat, a jego pokój nr 511 na piątym piętrze można zwiedzać do dziś. Podążając dalej dotarłem do budynku Bacardi z symbolicznym nietoperzem na czubku. Nazwa nie jest przypadkowa. Kiedyś była to główna siedziba firmy dopóki nie został znacjonalizowany przez rząd Castro, rodzina Bacardi wyemigrowała, a produkcja przeniesiona zagranicę. Na skwerze przy znanym mi już Muzeum Rewolucji zrobiłem krótką przerwę na odpoczynek. Znając wrażliwość komunistów w stosunku do obiektów o charakterze militarnym na wszelki wypadek pilnującego terenu żołnierza zapytałem, czy mogę robić zdjęcia. Nie było problemu. Kierując się dalej dotarłem do tutejszej katedry San Cristobal. To tutaj przez ponad wiek spoczywały szczątki Krzysztofa Kolumba, które potem zostały przeniesione do Sevilli. Zbliżając się już powoli do końca swojej wycieczki dotarłem do Placu Św. Franciszka, znajduje się u także wybudowany w XVI wieku Kościół tego samego patrona. Świątynia jest częścią dawnego klasztoru franciszkanów. Dziś mieści się w nim muzeum, w którym znajdują się liczne wartości historyczne i religijne. Na placu odnalazłem także Fryderyka Chopina, który siedział zadumany na ławeczce. Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Przed wyjazdem wyczytałem bowiem, że ustawiono tu jego figurę kilka lat temu. W zasadzie to przyszedłem tu głównie dla niego. Przysiadłem na chwilę obok. Na koniec, można powiedzieć na deser zostawiłem sobie Plac Stary. Dawniej był miejscem egzekucji, walki byków, handlu niewolnikami. Dziś Plaza Vieja jest perełką turystyczną na szlaku zwiedzania Starej Hawany. Co ciekawe w poniedziałkowy poranek było tu wiele grup dzieciaków w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym, którzy wraz z opiekunami oddawali się tu różnym aktywnościom sportowym i zabawom z piłkami. Grali tutaj także swoja muzykę lokalni muzycy, spacerowali turyści. Generalnie wiele się działo. Zauroczony tym, co widziałem w ciągu dnia, ale i potwornie zmęczony wróciłem na kwaterę.

      Na ostatni dzień specjalnych planów już nie miałem. Rano postanowiłem wybrać się jeszcze do Starej Hawany mając w pamięci, że jest tam sporo sklepów z pamiątkami. Co ciekawe mimo bliskich relacji z Chinami nie ma tu w ogóle chińskiej tandety. Wszystko jest produkowane na miejscu, przez lokalnych mieszkańców z dostępnych tu materiałów, dzięki czemu pamiątka z Kuby jest faktycznie pamiątką z Kuby i ma swój kubański charakter. Zaopatrzony w suweniry wróciłem do pokoju chwilę odpocząć, a po południu wybrałem się ten ostatni raz na Malecon. Po drodze odnalazłem jeszcze Hotel Nacional. Przebiegałem tędy w niedzielę. Byłem też tu w poniedziałek, ale wówczas go nie rozpoznałem. Dumnie góruje na skale nad oceanem. Przed rewolucją był często odwiedzany przez gwiazdy Hollywood. Nocował tu też Churchill, czy Sinatra, a w 1946 roku odbył się tu zjazd największych amerykańskich mafiosów. Potem nie musząc już nigdzie biec, nigdzie iść, nie mając już żadnych planów i celów do zrealizowania mogłem w końcu spocząć na murku promenady Malecon. Leżąc tak beztrosko, słuchając szumu fal starałem się łapać upalne promienie słoneczne. Będą mi musiały wystarczyć na wiele miesięcy. Rozmyślałem też o tym co przez tych kilka dni przeżyłem próbując szukać naturalnych porównań do Brazylii. Mimo wszystko zdecydowanie większą ilość wrażeń i frajdy dostarczyło mi Rio. Wyjazd na Kubę dał mi jednak pewne poczucie dumy. Dumy, że zrobiłem coś wyjątkowego, bo niewątpliwie ten wyjazd i start w tym biegu był dla mnie sporym wyzwaniem. Naładowany tą energia i pozytywnymi emocjami wróciłem na kwaterę. Teraz już tylko pakowanie, a jutro z samego rana jeszcze o zmroku jedna z niewielu rzeczy w tym swoim podróżowaniu, których naprawdę i szczerzę nie lubię. Powroty…. Tym razem już na szczęście bez opóźnień i szybciej mimo, że z dodatkowym międzylądowaniem w stolicy Wenezueli Caracas. To dla mnie w zasadzie koniec tego sezonu. Kolejny półmaraton za prawie trzy miesiące, a przede mną czas odpoczynku i ostatecznego sprecyzowania planów na kolejny sezon.

2024.11.17 Hawana (Kuba) MARABANA CUBA MEDIO MARATON – 1:47:16

Więcej zdjęć z Hawany:

Więcej zdjęć z biegu:


Dziękujemy Wam Polacy

      Po powrocie z Sofii długo w domu nie posiedziałem. Po zaledwie czterech dniach czekał mnie bowiem kolejny wyjazd. Plany mogła pokrzyżować jedynie przywieziona do domu choroba. Do żywych na szczęście zacząłem wracać już w środę, telefon choć też trwała walka z czasem naprawiony został w czwartek. Następnego dnia wieczorem, mimo ciągle jeszcze odczuwalnego znacznego osłabienia mogłem więc śmiało wyruszać na kolejną przygodę z nadzieją, że do niedzieli będzie już wszystko w porządku.

      W Niderlandach, lub jak kto z przyzwyczajenia woli Holandii już kiedyś wiele lat temu byłem przejazdem autobusem w drodze na Wyspy Brytyjskie, czy też nawet w tym roku mając tam przecież międzylądowanie w drodze do Rio. No, ale takich przypadków nie liczę, bo jedyne co udało mi się wówczas zobaczyć to autostradę i lotnisko. Kraj ten więc cały czas był na mojej liście planów do zrealizowania i od kilku lat ten kierunek był już jedynie kwestią czasu. Wiedziałem jednak, że jeśli zdecyduje się w końcu na ten wyjazd to będzie to prawdopodobnie półmaraton w Amsterdamie, gdzie meta i start zlokalizowane są na tutejszym Stadionie Olimpijskim. Byłem też święcie przekonany, że pobyt w Amsterdamie będę chciał połączyć z wizytą w oddalonym o sto dwadzieścia kilometrów mieście Breda. W historii i dziejach tego miasta ogromną rolę odegrali Polacy, a jego społeczność pamięta o tym do dziś.

      To musiało być ogromne zdziwienie mieszkańców okupowanej wówczas Bredy, gdy rankiem 29 października 1944 roku na ulicach swojego miasta zobaczyli alianckich wyzwolicieli. Na rękawach ich mundurów rzucały się w oczy naszywki „Poland”. Stało się więc dla wszystkich od razu jasne, że nie byli to Amerykanie, czy Brytyjczycy, ale właśnie nasi rodacy. W oknach domów wyzwolonej właśnie Bredy zaczęły pojawiać się spontanicznie przygotowane odręcznie rysowane plakaty z napisami w języku polskim „Dziękujemy Wam Polacy”. Wdzięczność musiała być ogromna zwłaszcza, że odbić miasto od Niemców udało się w zasadzie bez strat w cywilach i zniszczeń. Stało się tak dzięki decyzji gen. Maczka, by nie ostrzeliwać miasta ogniem artyleryjskim, a bić się w zasadzie ulica, po ulicy. Przez kolejnych pięć miesięcy czekając na rozpoczęcie kolejnej ofensywy nasi żołnierze byli zakwaterowani u tutejszych rodzin i w ten sposób powstała żarzyła więź i pamięć o polskich wyzwolicielach, którzy do dziś nazywani są „Onze Jongens”, co znaczy po prostu „nasze chłopaki”. W walkach o Bredę zginęło około 40 polskich żołnierzy. Spoczęli oni na tutejszym cmentarzu. Jest tu też Muzeum gen. Maczka oraz kilka innych miejsc pamięci, które chciałem koniecznie zobaczyć.

      Wylot miałem w sobotę wcześnie rano po całej nocy spędzonej na lotnisku. Po godzinę opóźnionym starcie i dwóch kolejnych w samolocie byłem w końcu na miejscu. Zwykle bym się pewnie kierował od razu odebrać pakiet startowy. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Od razu na lotnisku wsiadłem w pociąg udając się do Bredy. Nie mogłem tego odkładać. Muzeum gen. Maczka otwarte jest jedynie w wybrane dni tygodnia. Ani w poniedziałek, ani tym bardziej w niedzielę nie byłoby możliwe, aby cokolwiek zobaczyć. Po dwóch godzinach jazdy pociągiem z przesiadką w Rotterdamie miałem być już na miejscu. Jadąc tak miałem okazję podziwiać holenderską prowincję i to z czego słynie: stare legendarne wiatraki, czy też na przykład ogromne szklarnie kwiatów. Gdy dotarłem do Rotterdamu okazało się, że kolejny pociąg, którym miałem dostać się już bezpośrednio do Bredy został odwołany. Jakiś starszy kolejarz podpowiedział mi, by wsiąść do pociągu do Dordrechtu, a następnie wysiąść w Rosendaal, gdzie złapię pociąg do Zwolle, którym ostatecznie dojadę do Bredy. Hmm… Strasznie się ta podróż skomplikowała i to już na samym początku. Ale cóż…. siła wyższa. Przecież teraz się już nie poddam.

     W Bredzie mogłem sobie pozwolić na cztery, może pięć godzin zwiedzania. Czas ten skrócił się właśnie o co najmniej półtorej godziny. Niestety miejsca które chciałem odwiedzić rozrzucone są po całym mieście. Aby więc móc je wszystkie zobaczyć będąc jeszcze w Polsce postanowiłem przez Internet wynająć rower. Miał na mnie czekać o godzinie jedenastej mniej więcej kilometr od dworca koło jachtowej przystani. Na szczęście moje spóźnienie, choć trochę się tego obawiałem nie miało wpływu na dostępność roweru. Wszedłem do napotkanego warsztatu rowerowego w pobliżu wskazanego adresu z nadzieją, że to tu. Okazało się,  że nie, ale właściciel, który nie mógł tak długo czekać zostawił go dla mnie właśnie w tym miejscu. Trafiłem więc idealnie. Chwilę potem przemierzałem już ulice Bredy na dwóch kółkach.

      Oczywiście najważniejszym celem mojej wycieczki miało być Muzeum Generała i położony obok cmentarz, a także inne miejsca związane z naszymi żołnierzami. Zanim jednak dotarłem do porozrzucanych po całym mieście pamiątek tych bolesnych czasów II wojny światowej miałem okazję po drodze zobaczyć inne najbardziej znane atrakcje tego miasta. Na początek dotarłem pod Spanjaardsgat, czyli malowniczy most i fragmenty dawnych fortyfikacji z XVI wieku. Chwilę potem moim oczom ukazała się mająca prawie sto metrów wysokości wieża wspaniałej tutejszej katedry. Jej niemal 750-letnia historia sprawia, że jest najbardziej znanym i najważniejszym zabytkiem w Bredzie. Ma ona również znaczenie ogólnokrajowe. Od 1990 roku kościół znajduje się na liście „Top 100” Narodowej Agencji Konserwacji Zabytków. Jest naprawdę piękna.

      Jadąc dalej malowniczymi uliczkami Bredy dotarłem w końcu do pierwszego miejsca poświęconego Polakom, czyli do Pools monument. „Polski pomnik”, bo tak to można przetłumaczyć to pomnik wdzięczności mieszkańców Bredy dla polskich żołnierzy. Jest to obelisk z naturalnego kamienia, zwieńczony orłem wykonanym z brązu. Ptak uwikłany jest w zaciętą bitwę z innym orłem, którego ujarzmia. Walka ta odbywa się na brązowej kuli. Symbolika jest bardzo wymowna. Dwa orły na pomniku przedstawiają Polskę i Niemcy. Jeden orzeł (Polska) ujarzmia drugiego orła (Niemcy) w wojnie, która pogrążyła cały świat (kula). Na cokole znajduje się polski orzeł i napis w języku holenderskim „w podziękowaniu naszym polskim wyzwolicielom 29 października 1944”.

      Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Duitser panther tank. „Poolse tank” – tak potocznie mieszkańcy Bredy nazywają ten niemiecki czołg. To podarunek od 1. Dywizji Pancernej dla miasta Breda. Pochodził prosto z magazynów niemieckiej fabryki, znajdującej się na obszarze wyzwolonym przez polskich żołnierzy. Zarekwirowany przez maczkowców czołg przewieziono pociągiem i podarowano go miastu w pierwszą rocznicę wyzwolenia Bredy. Ustawiono go przy Generaal Maczekstraat, czyli ulicy gen. Maczka. Nieopodal znajduje się także inna polska ulica – Poolseweg. Pierwsza z nich została tak nazwana, ponieważ to właśnie tą ulicą żołnierze gen. Maczka wkraczali do Bredy. Teraz w przeddzień rocznicy przybrała ona formę Walk of Fame. Budynki zostały ozdobione flagami z biało-czerwonymi oznaczeniami i z napisem w języku polskim „Pamiętamy”, a na latarniach zawisło kilkadziesiąt proporców ze zdjęciami naszych bohaterów. Piękny gest. Kolejnym przystankiem na mej mapie był w końcu Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy. To miejsce pamięci poświęcone polskim żołnierzom poległym w czasie II wojny światowej. Tu właśnie zgodnie ze swoim życzeniem spoczął generał Stanisław Maczek wraz ze swoimi żołnierzami. Łącznie jest tu 161 grobów, w tym także polskich pilotów RAF.  Spędziłem chwilę na cmentarzu. Miałem tu także pewną misję do wykonania. Dwa tygodnie przez wyjazdem do Bredy całkiem spontanicznie pobiegłem półmaraton im. 24 Pułku Ułanów w Kraśniku i zapisując się na niego nawet nie miałem zielonego pojęcia, jak wiele wspólnego będzie on miał z tym wyjazdem. Otóż okazało się, że trójka Ułanów Kraśnickiego pułku spoczęła na zawsze właśnie na cmentarzu w Bredzie. Poczułem się więc zobowiązany odwiedzić szczególnie Ich groby. Pamiętałem doskonale nazwiska. Odnalazłem ich w zasadzie od razu. Cała trójka spoczęła obok siebie. 

      Tuż za cmentarzem odnalazłem muzeum poświęcone Gen. Maczkowi. Na gości czekają specjalne wystawy, filmy, prezentacje multimedialne. Chciałem to oczywiście wszystko zobaczyć. Spojrzałem jednak na zegarek. Czasu pozostało mi już jednak naprawdę niewiele, a planowałem odwiedzić jeszcze jeden cmentarz w  Ginneken. Wtedy była to miejscowość pod Bredą, dziś to są jej przedmieścia. Na cmentarzu znajduje się 80 grobów polskich żołnierzy generała Maczka poległych w 1944 r., a także kilka grobów weteranów – maczkowców, którzy zamieszkali po wojnie w Bredzie. Spoczęli oni na cmentarzu wraz ze zwykłymi mieszkańcami Bredy mając tam specjalnie wyznaczone miejsce. Choć trzeba się było naprawdę postarać cieszę się, że udało się dotrzeć także i tam, gdyż cmentarz ten nie jest tak popularny, jest oddalony od centrum, a co za tym idzie często pomijany i zapominany. To było w zasadzie już wszystko co chciałem i mogłem odwiedzić. Szybki powrót do przystani oddać rower, potem marsz na pociąg i powrót do Amsterdamu. Znowu z przesiadką w Rotterdamie. Tym razem na szczęście już bez żadnych przygód.

      Tego dnia żadnych atrakcji już więcej nie planowałem. Byłem naprawdę zmęczony, a czekał mnie jeszcze czterokilometrowy marsz do hostelu. W pokoju miałem tym razem dość ciekawe towarzystwo biegaczy. Pierwszym, którego poznałem był Jerome z Francji, który przyjechał podobnie jak ja na półmaraton, drugi był Neil z Australii. On choć także próbuje biegać, to tym razem realizował jedynie właśnie swoją turystyczną podróż po krajach Europy Zachodniej. Wieczorem skład naszego pokoju uzupełnił Esrael z Egiptu na co dzień mieszkający w niemieckim Hamburgu. Następnego dnia to na Niego czekało największe wyzwanie, gdyż przyjechał do Amsterdamu na maraton.

      Start półmaratonu zaplanowany był o nietypowej godzinnie, bo dopiero o 13, gdy maratończycy mieli być już na mecie.  Znałem taką sytuację już z Oslo gdzie zdarzyło mi się pobiec w 2023 roku. Nie jest to dla mnie najlepsze rozwiązanie, bo osobiście wolałbym pobiec rano,  by potem mieć już cały dzień na zwiedzanie. No, ale nie miałem wyjścia. Trzeba było to po prostu przyjąć do wiadomości. Mając jeszcze przed sobą cały poniedziałek w Amsterdamie tego dnia już zwiedzania nie planowałem. Zwłaszcza, że przecież musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy, a na Stadion Olimpijski miałem z hostelu ponad trzy kilometry marszu. Chciałem także zobaczyć finisz najlepszych maratończyków, których dotarcie do mety było planowane tuż po godzinie jedenastej.

      Gdy tylko wyszedłem z hostelu w położonym dosłownie dwadzieścia metrów dalej parku Vondelpark usłyszałem głośną muzykę i doping. Okazało się, że w tym miejscu przebiegały pierwsze kilometry trasy,  a najlepsi maratończycy zaczęli już tu docierać. Od tego momentu mogłem po prostu schować telefon z mapą i kierować się wzdłuż taśm i ustawionych barierek wiedząc, że zaprowadzą mnie one na pewno we właściwe miejsce. Idąc tak starałem się wypatrywać polskich koszulek. Nie udało mi się dostrzec żadnej, ale o tym, że tam w tym wielotysięcznym potoku ponad dwudziestu tysięcy maratończyków na pewno są byłem przekonany. Pół godziny później byłem już na miejscu. Odebrałem pakiet i wszedłem na stadion. Ogarniał mnie coraz większy dreszczyk emocji. Będąc na koronie stadionu olimpijskiego tak, jak zaplanowałem miałem okazję oglądać pasjonujący finisz czołowej czwórki maratończyków. Spore to były emocje, zwłaszcza, że ostateczny zwycięzca kilkaset metrów przed metą pomylił trasę i źle skręcił. Wygrał mimo tego. Emocje emocjami, w końcu jednak trzeba się było zacząć przygotowywać do zbliżającego się swojego startu. Miałem w sobie wiele obaw przed tym biegiem.

      Startujemy falami, w dodatku małymi grupkami. To sprawia, że wszystko się przedłuża. Ciągle nie czuję się dobrze. Doskwiera mi osłabienie, męczy mnie też trochę kaszel, w płucach czuję zalegającą flegmę. Kompletnie nie wiem na co mnie dziś stać.  Mimo to staram się zacząć dość optymistycznie, jak zwykle ostatnio w tempie pięć minut na kilometr. Udaje mi się tak przebiec jedną czwartą dystansu. Potem postanawiam trochę zwolnić bojąc się podjąć większe ryzyko. Czuję że brakuje mi sił. Nogi były ciężkie już od pierwszego kilometra, równie ciężko mi się oddycha. Trasa w tym miejscu wiedzie mniej atrakcyjnymi miejscami w Amsterdamie. Na siódmym kilometrze rozbawia mnie widok starego poczciwego polskiego Żuka. Stoi na poboczu z przerobionym tyłem na specjalną platformę, z której DJ-a puszcza muzykę. Animuszu dodaje też wyjątkowo żywiołowy doping amsterdamskich kibiców, którzy głośno wspierają biegaczy przy okazji odczytując ich imienia z numeru startowego. Niewątpliwie dodaje to sił i wywołuje uśmiech na twarzy. Po kolejnych kilometrach postanawiam jeszcze trochę zwolnić szukając bardziej komfortowego tempa. Niestety i tu go nie odnajduje. Po kilkunastu kilometrach jestem już chyba pogodzony, że dziś na wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut nie ma szans. Mimo to staram się robić jeszcze wszystko, co w mojej mocy by było, jak najbliżej celu. Kibice pomagają na każdym kroku. Gdy przebiegamy przez dzielnice mieszkalne co chwile mijamy mieszkańców tej okolicy, którzy śledzą zmagania biegaczy z perspektywy porozstawianych przez swoimi domami krzeseł, często zasiadając przy stolikach i popijając piwo. Ostatnie kilometry to już prawdziwe szaleństwo. Choć trochę już tych biegów przebiegłem to trudno mi odnaleźć w pamięci te gdzie doping był tak głośny, liczny i żywiołowy. Mniej więcej kilkaset metrów przed stadionem słyszę polski głos skierowany w swoją stronę jakiegoś młodego chłopaka. Choć byłem już naprawdę zmęczony uśmiecham się i wyciągam zaciśniętą pięść w górę pokazując, że dam radę. Niedługo potem przy akompaniamencie rozradowanych i rozkrzyczanych kibiców przebiegam bramę stadionu, wyciągam biało-czerwoną flagę i unosząc ja nad głową przekraczam metę. Bardzo zmęczony…, ale także szczęśliwy.

      Cieszyłem się, że mimo przeciwności losu nie tylko przyjechałem tu, ale i dobiegłem do mety. Cieszyłem się też obecnością na tym stadionie. To szczególne miejsce dla sportowców. To tu odbyło się wiele największych imprez sportowych na świecie, choćby IX Letnie Igrzyska Olimpijskie (1928), Finał Pucharu Europy w Piłce Nożnej (1962) czy też Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce (2016). Było to dla mnie na pewno spore przeżycie, że także miałem możliwość finiszować w tym miejscu. Niedługo potem tą samą trasą która dotarłem wróciłem do hostelu znowu mijając rzekę biegaczy, tym razem kończących swój bieg półmaratończyków. Wracając do hostelu rozmyślałem i wracałem do swojego biegu. Trochę żałowałem, że moja świetna pass ostatnich tygodni została przerwana. Mimo wszystko dużego rozczarowania nie było. Biorąc pod uwagę jak się czułem jeszcze trzy dni temu i że niewiele brakowało, abym w ogóle nie był w stanie tu przyjechać to należy być zadowolonym. Byłem.

      Poniedziałek to w końcu zwiedzanie. Nie lubię tak zostawiać niczego na ostatnią chwilę, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale tym razem mimo, że prognozy na ten dzień nie były do końca optymistyczne i dopuszczały możliwe opady nie miałem wyboru. Liczyłem, że cały dzień, który miałem przed sobą wystarczy i nawet jeśli faktycznie pojawi się momentami deszcz to nie będzie padac cały czas i w międzyczasie uda mi się dotrzeć tam, gdzie sobie założyłem. Zaraz po dziewiątej rozpocząłem swoją przygodę. Co prawda co jakiś czas zaczynało kropić zmuszając mnie do wyciagnięcia parasolki, ale nie były to jednak duże opady uniemożliwiające odkrywania Amsterdamu. Mogłem więc realizować krok po kroku założony plan.

      Na początek, choć tego nie planowałem dotarłem pod salę koncertową Concertgebouw. Wybudowana pod koniec XIV wieku sala podobno cieszy się opinią jednej z trzech sal z najlepszą akustyką na świecie. Tuż obok odnalazłem już to, co chciałem, czyli Muzeum Van Gogha. W muzeum poświęconym jego dorobku i czasom, w których żył aktualnie znajduje się ponad 200 obrazów mistrza, w tym sławne „Słoneczniki”, 500 jego rysunków i 700 listów. Jest to największa taka kolekcja na świecie. Nieopodal znajdował się kolejny punkt mojej podróży Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowe. Jest to jedna z największych atrakcji turystycznych tego miasta. Wśród zbiorów znajdują się nie tylko cenne dzieła malarskie, lecz także grafika, rzeźba, sztuka użytkowa i rękodzieło. Kolekcja malarstwa to około 6 tysięcy obrazów reprezentujących malarstwo holenderskie i światowe XV-XIX wieku, w tym choćby na przykład płótna Rembrandta. Sam budynek i położony obok ogród potrafi także zrobić wrażenie. Jest piękny.

      Niedługo potem dotarłem na Plac Dam. To w pewnym sensie serce tego miasta, któremu zresztą zawdzięcza swoją nazwę. W XIII wieku w tym miejscu na rzece Amstel zbudowano tamę, czyli „dam”. W ten sposób powstał „Amsterdam”. Najważniejszym punktem mojej wycieczki na placu był Pałac Królewski. Kiedyś do końca XVIII wieku był to ratusz, potem został pałacem. W całej Holandii są takie cztery. Jest naprawdę imponujący. To jeden z najwspanialszych gmachów tak zwanego Złotego Wieku Holandii. Dziś nie jest to już siedziba króla. Obok niego stoi kościół nazywany Nowym Kościołem (Nieuwe Kerk), choć on taki nowy wcale już nie jest, bo liczy sobie 600 lat i swoje najlepsze czasy z funkcją religijną ma już za sobą. Z braku wiernych służy jako wspaniała sala wystawowa. Trochę mimo wszystko szkoda. Z tyłu za pałacem przypadkowo odnalazłem przepiękny budynek. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to zwykła galeria handlowa. Kiedyś jednak znajdował się tu podobno budynek Poczty Głównej.

      Po drugiej stronie placu stoi Monument Narodowy upamiętniający II wojnę światową, gdzie co roku w dniu przed rocznicą wyzwolenia, 4 maja, w Dniu Poległych, król składa kwiaty. Pół wieku temu pomnik i schody pod monumentem stały się światowym centrum hippisów. „Dzieci-kwiaty” biwakowały i spały pod tym pomnikiem w śpiworach popalając sobie marihuanę. Tuż za monumentem stoi pięciogwiazdkowy Grand Hotel Krasnapolsky. Pewien biznesman polskiego pochodzenia wybudował go pod koniec XIX wieku i był to hotel jak na tamte czasy naprawdę luksusowy z telefonem i ciepłą wodą w każdym pokoju. W hotelu nocowali zarówno wielcy artyści: Charles Aznavour, Josephine Baker, Marlena Dietrich, Greta Garbo, Demis Roussos, Shakira, Omar Sharif, Boney M, Annie Lennox, czy też możni tego świata, jak król Hiszpanii Alfons XIII, Fidel Castro, Charles de Gaulle, Henry Kissinger, Władimir Putin, Joseph Goebbels, Heinrich Himmler, choć o tych ostatnich gościach za pewne wolano by zapomnieć. Na placu choć się tego nie spodziewałem odnalazłem też gustowny budynek amsterdamskiego muzeum figur woskowych Madam Tussaud. Wejścia do muzeum strzegła figura Messiego, ale szczerze mówiąc nie trzeba było być za bardzo złośliwym, by móc uznać, że nie do końca przypomina oryginał.

      Ostatnim zaplanowanym punktem mojej podróży po Amsterdamie był Dom Anne Frank, żydowskiej dziewczynki, która wraz z rodziną i czwórką znajomych ukrywała się w pokojach na tyłach budynku przed nazistowskimi prześladowaniami podczas II wojny światowej, a jej historia dzięki pamiętnikom zdobyła popularność na całym świecie. Spodziewałem się szczerze mówiąc w tym miejscu jakiejś skromnej kamiennicy, być może jedynie z jakąś tablicą pamiątkową. Tymczasem to co zobaczyłem to był przebudowany i odnowiony budynek, z którego zrobiono piękne, imponujące nowoczesne muzeum cieszące się zresztą ogromną popularnością. Mimo, że ciągle było jeszcze przed południem to bilety na ten dzień były już całkowicie wyprzedane, a przed wejściem ustawiała się długa kolejka. Więcej planów już w zasadzie nie miałem i podążając pięknymi malowniczymi uliczkami mogłem jeszcze przez chwilę podziwiać te mniej znane zakątki Amsterdamu: barwne kamienice, mostki na kanałach przyozdobione kolorowymi kwiatami i rowery… tysiące rowerów. Chwilę potem przekroczyłem drzwi amsterdamskiego dworca. Jest po prostu przepiękny. Urzekł mnie już od momentu, gdy w sobotę zobaczyłem go po raz pierwszy. Jeszcze tylko droga pociągiem na lotnisko wiele godzin oczekiwania na lot i kolejna podróż zaliczona.

      Za mną osiem bardzo intensywnych weekendów podczas których przebiegłem kolejnych siedem półmaratonów, w siedmiu miastach i w dwóch kolejnych krajach. Kocham podróże i mogę wyjeżdżać często, ale już dawno nie cieszyła mnie wizja następnego weekendu spędzonego w domu. Wyjazdy co tydzień, noc spędzona na lotnisku, choroba, biegi, zwiedzanie… to wszystko już trochę mnie zmęczyło. Pora chwilę odpocząć i powoli pomyśleć o sezonie 2025. W tym być prawdopodobnie pobiegnę jeszcze jeden zagraniczny półmaraton, ale to za chwilę. Jak chwilę odpocznę.

2024.10.20 Amsterdam (Niderlandy) TCS AMSTERDAM MARATHON – MIZUNO HALFMARATHON – 1:52:03

Więcej zdjęć z Bredy:

Więcej zdjęć z Amsterdamu:

Więcej zdjęć z biegu:


Bez entuzjamu

      Nie ukrywam, że coraz trudniej już mi wybierać europejskie kierunki swoich podróży, bo tych krajów już mi w zasadzie za wiele nie zostało. Czasami wiąże się to z wyprawami w miejsca, które nie budzą we mnie jakiegoś wyjątkowego entuzjazmu, ale to już ten moment, że warto je odwiedzić i po prostu odhaczyć. Niemalże dokładnie równo rok po wyjeździe podczas, którego miałem okazję odwiedzić Podgoricę, stolicę Czarnogóry, której w jakimś rankingu przypadł niezbyt zaszczytny tytuł najbrzydszej europejskiej stolicy znowu przyszło mi się zmierzyć z podobno mało atrakcyjnym kierunkiem i odwiedzić miasto, które dla odmiany sprawuje miano najbrzydszej stolicy krajów Unii Europejskiej. Nie przejmowałem się tym jednak, bo po pierwsze niewątpliwie cieszył mnie fakt okazji zaliczenia następnego kraju i zrobienia kolejnego kroku do realizacji swojego celu, a po drugie już przecież nie raz przekonałem się, że zawsze i wszędzie jestem w stanie znaleźć coś, co mnie zainteresuje. Mimo wszystko wierzyłem więc, że uda mi się odkryć w Sofii co najmniej kilka ciekawych miejsc, które mnie urzekną, zaciekawią, czy też poruszą. Na wszelki wypadek długiego pobytu w Bułgarii nie planowałem i miały mi wystarczyć jedynie trzy dni wliczając w to podróż. Zresztą najważniejszy był przecież i tak jak prawie zawsze kolejny półmaraton. Miałem głęboką nadzieję, że z WIZZ AIR SOFIA HALFMARATHON przywiozę do domu jak najbardziej pozytywne wrażenia.

      W stolicy Bułgarii wylądowałem w sobotnie popołudnie po dwóch godzinach lotu i bezpośrednio z lotniska metrem skierowałem się w stronę centrum, by tradycyjnie od razu odebrać pakiet. Wysiadłem na stacji Serdika. Nazwa nawiązuje do starożytnego miasta w Cesarstwie Rzymskim, które kiedyś było w tym miejscu, zanim powstała Sofia. Korzystając z okazji, że byłem w tej okolicy postanowiłem po drodze odnaleźć kościół zwany Rotundą Św. Jerzego. Ten wybudowany przez Rzymian w IV wieku z czerwonej cegły budynek to najstarszy budynek w mieście. W okresie panowania Osmanów stanowił meczet, a dziś jest prawosławną cerkwią. Chciałem go zobaczyć także ze względu na położone obok niego ruiny wspomnianej już Serdiki. Nieopodal jest też pewien hotel. Podczas jego budowy natrafiono na kolejne pozostałości starożytnego miasta, a konkretnie amfiteatr. Podobno w tamtych czasach był to największy amfiteatr w całej Europie Wschodniej. Miały tam miejsca walki gladiatorów i inne ważne wydarzenia. Gdy podczas budowy hotelu odkryto ruiny amfiteatru postanowiono wkomponować je w konstrukcje budynku i stały się one nieodłącznym elementem wystroju holu, a hotel nazwano Arena di Serdica. W Internecie wyczytałem, że nawet jeśli nie jest się gościem to można wejść do środka i podziwiać te relikwie przeszłości. Niestety, gdy dotarłem na miejsce zastałem zamknięte drzwi i kartkę z informacją, że hotel niestety nie poradził sobie z globalnym kryzysem i został zamknięty. Nie pozostało mi już nic zatem innego jak udać się już po pakiet startowy. Podczas pobytu w Sofii będę jednak często napotykał inne pozostałości związane ze starożytnym miastem, z których zwłaszcza te w tunelach metra stacji Serdika naprawdę potrafią zrobić wrażenie.

       Biuro zawodów i namioty, gdzie wydawano pakiety były rozstawione w ogrodzie tutejszego Teatru Narodowego imieniem Ivana Wazowa. Teatr stanął w tym miejscu na początku poprzedniego stulecia. Mimo dramatycznych wydarzeń takich jak pożar, czy bombardowanie podczas II wojny światowej dziś prezentuje się nadal bardzo ładnie. Dobrze, że tego dnia nie miałem już żadnych szczególnych planów, gdyż w Expo trzeba było odstać swoje. Największa kolejka była właśnie do półmaratonu. Czekanie wynagrodził pakiet, który jak na swoją cenę, był wyjątkowo bogaty. Kilka pamiątkowych zdjęć i niedługo potem skierowałem się w stronę położonego zaledwie kilkaset metrów dalej hostelu. Niewątpliwie cieszył mnie fakt znalezienia noclegu w tej samej okolicy, gdyż następnego dnia również start i meta zlokalizowane miały być niemalże dokładnie w tym samym miejscu.  Na recepcji  znowu musiałem chwilę poczekać, bo moje łóżko nie było jeszcze gotowe, widocznie taka to tutejsza tradycja, ale czas oczekiwania umilała mi,  co ciekawe płynąca z głośników polska muzyka zespołu Pidżama Porno. Skąd oni wytrzasnęli tu tę płytę? Ja sam usłyszałem te piosenki dopiero pierwszy raz  w życiu.

      W hostelu zakwaterowany byłem tym razem z dwoma chłopakami z Turcji. Ponieważ kiedyś biegłem maraton w Stambule pojawił się od razu temat do rozmowy. Jeszcze ciekawiej zrobiło się wieczorem, gdy w naszym pokoju zameldował się starszy, ponad siedemdziesięcioletni Amerykanin Alec. Gdy dowiedział się stąd jestem od razu przywitał mnie kilkoma polski zwrotami w stylu „Jak się masz?”, „Jak masz na imię?”. Gdy do tego wszystkiego wspomniał o „Grzegorzu Brzeczyszczykiewiczu” i zanucił „Poloneza Ogińskiego”, który mi osobiście od zawsze kojarzy się ze studniówką, bo to do niego tańczą siedleccy maturzyści, a także z siedleckim ratuszem, z którego wieży każdego dnia rozbrzmiewa ten utwór w samo południe to już całkiem oniemiałem. Okazało się, że też, że dosłownie tydzień wcześniej był na Maratonie Warszawskim w Warszawie, a przed Warszawą parę dni w Gdańsku. Potem przyleciał do Bułgarii i tak mu to życie mija na emeryturze. Ze względu na amerykańską drożyznę podróżuje po Europie w poszukiwaniu swojego miejsca na starość. Zasugerowałem mu Polskę, w której jak się okazało mieszka już jego siostra. Choć mu się bardzo u nas podobało i też rozważa tę opcję to biorąc pod uwagę ceny i pogodę na razie mu bliżej do Bułgarii. Co ciekawe ze względu na ojca, który pochodził z Białorusi i podwójne obywatelstwo myśli też o tym kraju, choć jest świadomy, że aktualnie to nie jest najlepsze miejsce do życia. Wieczór minął nam na ciekawych polsko-amerykańskich rozmowach.

      Rano, gdy wyszedłem z hostelu było dość rześko, było też jednak jasne, że później będzie dużo cieplej. Na start dotarłem trochę za wcześnie. Postanowiłem więc nie przebierać się od raz tylko się trochę rozejrzeć. Nagle jednak kolejka w depozycie stała się tak duże, że trzeba było zająć już miejsce. To był dobry pomysł, gdyż stałem tam tak długo, że nawet nie zdążyłem zrobić za bardzo rozgrzewki.  Po biegu będzie jeszcze gorzej i strasznie zmarznę spocony długo czekając na odbiór swoich rzeczy.

      Bieg zaczynamy o 9:45. Maratończycy wystartowali 15 minut przed nami. Pierwsza myśl, że mogłoby się wszystko rozpocząć troszkę wcześniej. W końcu to październik. Dzień jest stosunkowo krótki, a przecież za długo w Sofii nie pobędę. Z drugiej strony była szansa w miarę dobrze się wyspać. Czasu też okaże się być ostatecznie wystarczająco na wszystko. Pogoda na szczęście dobra. Nie za ciepło. Na szczęście nie pada.  Co do wyniku szczególnych planów nie mam. W ten jesienny sezon wchodziłem trzeba przyznać dość zachowawczo. Zaczynałem go stawiając sobie poprzeczkę na godzinie i pięćdziesięciu minutach. Udało się to zrealizować w każdym z pięciu półmaratonów, które pobiegłem tej jesieni, a każdy kolejny był coraz szybszy. Punktem kulminacyjnym był bieg, który ukończyłem tydzień temu w Kraśniku, czyli IX PÓŁMARATON IM. 24 PUŁKU UŁANÓW i muszę przyznać, że był dla mnie totalnym zaskoczeniem i przemiłą niespodzianką. Generalnie nie planowałem go i zapisałem się w ostatniej chwili, można powiedzieć „last minute”, a mimo dość trudnej pagórkowatej trasy udało mi się go pobiec w czasie 1:41:04, co jest czwartym moim najszybszym półmaratonem w życiu i najszybszym od trzydziestu miesięcy. Wiedziałem więc, że mimo, że się jakoś szczególnie nie przygotowywałem to generalnie jestem w formie. Do Sofii przyjechałem jednak głównie jako turysta i każdy wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut postanowiłem przyjąć z pokorą i być może nie koniecznie wielką, ale jednak zawsze… satysfakcją.  

      Przed biegiem spotkałem jakiegoś Polaka. Okazało się, że w ramach maratonu odbywają się także Mistrzostwa Europy Kolejarzy i Polska także miała tu swoją reprezentację. Co jakiś czas będę miał możliwość widzieć biało-czerwone koszulki, których było całkiem sporo. Już wieczorem w hostelu, gdy sprawdzę wyniki, okaże się, że nasze Panie zdobyły srebrny i brązowy medal. Brawo. Panom poszło troszkę gorzej, ale też wypadli przyzwoicie. Mi od początku biegnie się strasznie niekomfortowo. Ciężkie nogi, w płucach też jakoś nienaturalnie ciężko. W ostatnich dniach nie czułem się najlepiej. Miałem wrażenie, że delikatnie atakuje mnie jakaś infekcja. Od pierwszego kilometra czułem trudności i nie da się raczej zwalić tego na karb zmęczenia, bo przecież poprzedniego dnia dużo się spacerowałem. Na pewno nie tak dużo jak się już do tego przyzwyczaiłem. Nic na to nie jestem w stanie już jednak poradzić. Trzeba po prostu zrobić swoje. Minęliśmy meczet Bania Baszi. Jest to jedyny działający meczet w Sofii i jeden ze starszych w Europie. Ukończono go w XVI wieku. Będę miał okazję go zobaczyć jeszcze raz już na spokojnie po biegu. To tu zakończę bowiem swój tour po mieście przed powrotem do hostelu.

       Od tego momentu trasa przez większość dystansu będzie wiodła z dala od centrum poza głównymi atrakcjami turystycznymi. Pierwszych pięć kilometrów pokonałem prawie dwie minuty wolniej, niż biegałem ostatnio. Czuję, że brakuje mi sił i jakiejś takiej determinacji by walczyć za wszelką cenę o każdą sekundę. Zamiast tego staram się wypatrywać biegnących z naprzeciwka zawodników w biało-czerwonych koszulkach. Gdy kogoś dostrzegam staram się dopingować, samemu zresztą też dodaje mi odrobinę animuszu. Od ósmego kilometra chyba się trochę rozgrzałem, bo komfort biegu delikatnie się poprawia. Trwa to mniej więcej do czternastego kilometra. Wcześniej gdzieś w połowie dystansu wypatrzyłem biegnącego z naprzeciwka Aleca. Wykrzyknąłem głośne „Go, go Alec” na tę okoliczność. Uśmiechnął się. Na bieg przyszedł już wymeldowany z hostelu. Nie będziemy mieli więc okazji już więcej się zobaczyć, to było nasze ostatnie spotkanie. W pewnym momencie w tłumie mignęła mi polska koszulka. Sylwetka też wydała się znajoma, ale o tym, że moje przeczucia okażą się słuszne dowiem się dopiero na mecie. Póki co skupiłem się na swoim biegu. Zwłaszcza, że ostatnie siedem kilometrów znowu zrobiło się trochę ciężej, bo do wszelkich dolegliwości z którymi zaczynałem doszło też już powoli coraz silniejsze zmęczenie. Na szczęście nie przeradza się to w żaden poważniejszy kryzys i do mety dobiegłem ponad trzy minuty poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Super. Jestem zadowolony. Najważniejsze, że kolejny półmaraton zaliczony, a czas także zdecydowanie mnie satysfakcjonuje.

       Snując się tuż za metą zaczepił mnie jakiś Polak. Okazało się, że pan Jacek ma za sobą całkiem piękną karierę biegowa i świetne wyniki. Do Sofii gdzie z kontuzją pobiegł rekreacyjnie 10km przyjechał ze swoim klubem i przyjaciółmi  z Tychów. Podczas rozmowy okazało się także, że wśród jego kolegów był także znany mi już Pan Jurek, którego miałem przyjemność poznać w Kiszyniowie i razem zdobywaliśmy Naddniestrze i Ploppi. To właśnie Jego sylwetka i koszulka mignęły mi na trasie. Dopiero jednak teraz mogłem mieć pewność, że wzrok mnie nie zawiódł. Co za zbieg okoliczności. Czekać, aż dotrze na metę, aby się przywitać nie mogłem. Biegł maraton, więc przed Nim co najmniej jeszcze dwie godziny zmagań, a mi było potwornie zimno. Strasznie zmarzłem stojąc w ogromnej kolejce do depozytów, by odebrać swoje rzeczy i naprawdę byłem szczęśliwy, że do hostelu mam tak blisko.

      W hostelu chwila na ogrzanie się, odświeżenie,  przebranie i pora ruszać odkrywać Sofię. Zacząłem od chyba największej atrakcji turystycznej tego miasta, czyli Soboru Newskiego. Imponująca cerkiew została wybudowana w tym miejscu ponad sto lat temu na cześć rosyjskiego cara Aleksandra II, który pół wieku wcześniej przyczynił się do odzyskania przez Bułgarię niepodległości. Budynek jest piękny i zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Można go zwiedzać także w środku, ale co ciekawe, żeby robić zdjęcia trzeba wykupić pozwolenie.  Tuż obok niego przez wybrukowany plac wiodła trasa biegu. Doskonale pamiętałem, że mijałem to miejsce kilka kilometrów przed metą. Teraz półtorej godziny później znowu tu byłem tyle, że z drugiej strony barierek mogąc tym razem dopingować maratończyków, którzy w coraz większym słońcu zmagali się z ostatnimi kilometrami swojego wyzwania. Kierując się dalej na południe dotarłem do pomnika Cara Wyzwoliciela. To kolejne miejsce po Soborze nawiązującego pamięcią do cara, który  wygrał wojnę rosyjsko-turecką pod koniec XIV wieku i dał Bułgarom niepodległość.  Podążając dalej wzdłuż  ostatnich kilometrów trasy maratonu dotarłem do kolejnej cerkwi.  Tym razem była to cerkiew Św. Mikołaja, wybudowana na początku poprzedniego stulecia w miejscu gdzie według legendy z rąk Turków zginął jej patron Mikołaj Sofijski. Chwilę potem cały czas towarzysząc ostatnim maratończykom, którzy z coraz większym grymasem zmierzali do mety dotarłem tam razem z nimi. Oddalając się już powoli od miejsca, w którym tego dnia było serce naszych biegowych zmagań udałem się w stronę cerkwi Sveta Nedela. Budynek pochodzi najprawdopodobniej z X wieku i jest to katedra biskupa Sofii. W 1925 roku miał tam miejsce zamach terrorystyczny, którego celem miał być ówczesny car Borys III. Grupa radykalnych działaczy komunistycznych podłożyła ładunek bombowy w celu zabicia cara. Łącznie w zamachu zginęło 150 osób. Car przeżył. Kończąc już powoli swoją wycieczkę po mieście dotarłem do Muzeum Historii Miasta Sofii. Muzeum jest stosunkowo młode i sięga początku XXI wieku, ale sam budynek ma znacznie dłuższą historię. Przez sto lat znajdowały się tu łaźnie tureckie. Z okien muzeum można też podziwiać budynek meczetu Bania Baszi, który to już widziałem podczas swojego biegu i o którym wspomniałem wcześniej.

      Gdy już powoli zaczynałem zbierać się do hostelu. Usiadłem na chwilę na ławce odpocząć. Nagle telefon, który położyłem tuż obok po prostu zsunął się i upadł na betonowy chodnik. Podniosłem go. Ekran był kompletnie roztrzaskany. Ręce mi opadły. Z jednej strony byłem zły, z drugiej trudno mi było zrozumieć jak w tak niegroźnej sytuacji mogło się to w ogóle wydarzyć. Chyba po prostu magia “trzynastego”. Wiedziałem już, że co najmniej do powrotu do domu zostałem bez telefonu. Rozczarowany wróciłem do hostelu. Całe szczęście, że chociaż w zasadzie udało mi się już zobaczyć i sfotografować w zasadzie wszystko co chciałem. Dobre i to.

      W nocy spałem fatalnie. Zaczynałem powoli odczuwać skutki stania w mokrej koszulce w mimo wszystko dość niskiej temperaturze przez prawie godzinę w kolejce do depozytu. W zasadzie nie zmrużyłem oka. Było mi zimno, miałem dreszcze i uczucie jakby ktoś imadłem miażdżył mi po prostu głowę. Coraz bardziej opuszczały mnie siły. Rano ledwo stałem na nogach. Jednym słowem po prostu tragedia. Szczególnych planów już na szczęście nie miałem. Choć pierwotnie planowałem zwiedzanie właśnie dopiero w poniedziałek to jakoś szczęśliwie udało się wszystko odwiedzić jeszcze w niedziele po biegu. Jedyne miejsce, które zostawiłem sobie na ten dzień to oddalony od centrum Narodowy Pałac Kultury. Budynek wybudowany w socjalistycznym stylu, w którym odbywają się największe bułgarskie festiwale i wydarzenia kulturowe położony jest w otoczeniu dużego parku z pięknymi fontannami. Ta okolica generalnie jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców i od rana do późnych godzin pęka w szwach. Często mają tu miejsce wystawy na świeżym powietrzu czy jarmarki. Choć jakoś nie budził we mnie specjalnego zainteresowania postanowiłem spróbować do niego dotrzeć. Jednakże po przejściu kilku kilometrów nie mając ani mapy, ani aparatu fotograficznego uznałem, że dalsza wędrówka nie ma sensu. Wróciłem więc w okolice metra Serdika po drodze robiąc zakupy na drogę i kupując jakieś pamiątki. Posiedziałem chwilę na ławeczce łapiąc ostatnie promienie bułgarskiego słońca i skierowałem się w stronę lotniska. Na lotnisku poznałem Marka z Węgorzewa. Też ma na koncie kilka fajnych wyjazdów. W Sofii pobiegł maraton i świetnie mu poszło. W kategorii sześćdziesięciolatków był trzeci. Brawo. Ostatnie godziny oczekiwania na samolot mijają nam na rozmowach, choć tym razem to ja bardziej słucham, niż mówię.  Nie mam za bardzo siły na dyskusje. Tak jak bez entuzjazmu przyjechałem, tak, jak bez entuzjazmu pobiegłem tak samo bez większego entuzjazmu z Sofii wyjeżdżam. Oj, ciężka to będzie podróż.

2024.10.13 Sofia (Bułgaria) WIZZAIR SOFIA HALFMARATHON – 1:46:52

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Sofii:

Z ułańską fantazją

      Raczej nie należę do osób, które zapisują się na zawody spontanicznie w ostatniej chwili, a już na pewno nie robię tego, gdy chodzi o półmaratony. Zwykle układam swój biegowy kalendarz na przełomie roku i potem krok po kroku realizuje swój założony dużo wcześniej plan. Trudno więc było spodziewać się, że teraz,  gdy mój biegowy sezon zbliża się już powoli do końca i zostały mi ostatnie zaplanowane w tym roku półmaratony to pojawi się decyzja o kolejnym. Tak jednak faktycznie się stało. Podczas siedleckiego Biegu Prawie Górskiego okazało się, że kilku moich klubowych kolegów wybiera się do Kraśnika na Półmaraton im. 24 Pułku Ułanów. W zasadzie długo się nie zastanawiałem i jeszcze tego samego dnia, wieczorem byłem zapisany. Pozostało więc już jedynie odliczać czas do tych zawodów, a w międzyczasie sprawdzić czemu akurat to 24 Pułk Ułanów jest patronem tego wydarzenia. Odpowiedz okazała się stosunkowo prosta. Tak się bowiem złożyło, że mocno zasłużony w wojnie z bolszewikami Pułk, którego historia sięga 1920 roku dwa lata później przeniósł się właśnie do Kraśnika i stacjonował tu aż do września 1939 roku, czyli do rozpoczęcia II wojny światowej.

      Na bieg wybraliśmy się samochodem w dniu biegu, co wymagało ze względu na prawie dwustukilometrową odległość wczesnej pobudki. Na szczęście start był zaplanowany dopiero o 11. Był więc czas aby spokojnie dojechać i po trzech godzinach, które minęły nam na miłych rozmowach byliśmy na miejscu. Trochę niepokoiła nas pogoda. Deszcz miał padać w zasadzie cały dzień, nie było na szczęście jakoś strasznie zimno. Szczególnych planów na ten bieg w zasadzie nie miałem, ale ostatnie małe sukcesy tknęły we mnie troszkę dodatkowej ambicji. Od końca sierpnia miałem już na koncie 5 półmaratonów i każdy kolejny był coraz szybszy, a w dwóch ostatnich w Gnieźnie (1:44:20) i Gdańsku (1:43:58) udało mi uzyskać jedne z dziesięciu najlepszych czasów we wszystkich moich 55 ukończonych do tej pory biegów na tym dystansie. Uznałem więc, że warto było by się z tymi wynikami zmierzyć i spróbować je poprawić. Mimo to choć początek był z górki to zacząłem stosunkowo ostrożnie i bez szczególnej determinacji. Pogoda raczej też nie nastrajała optymizmem. Wiało, padał deszcz, tylko momentami przestawał, a położona na Wyżynie Lubelskiej pagórkowata trasa, też do najłatwiejszych nie należała. Nic zatem nie wskazywało, że dziś może się tutaj wydarzyć coś spektakularnego. Gdy po kilku kilometrach wybiegliśmy z Kraśnika i przemierzaliśmy kolejne okoliczne miejscowości starałem się także podziwiać tutejsze  malownicze krajobrazy. Po siedmiu kilometrach moją uwagę przykuł znak drogowskaz informujący o kierunku na „Szlak Frontu Wschodniego 1914-1918”. Ciekawią mnie rzeczy związane z historia XX wieku. Już w domu sprawdzę, że ten szlak to efekt ogólnopolskiej inicjatywy, w którą zaangażowane są regiony od południa do północy Polski, a która w swoim zamierzeniu miała połączyć i wyeksponować wszystkie ważniejsze miejsca, w których w latach 1914-1918 toczyły się walki. Pamiątkami po wydarzeniach związanych z I Wojną Światową są m.in. cmentarze, twierdze, fortyfikacje, wciąż zachowane okopy, budowane na potrzeby frontu. W województwie lubelskim szlak ma podobno aż około 400 km. Ciekawa inicjatywa. Może kiedyś będzie okazja poznać go bliżej, na przykład na rowerze. Czas pokaże. Chyba mniej więcej w tym momencie w końcu postanowiłem się bardziej sprężyć i mocniej powalczyć. Nie biegło mi się jak strasznie komfortowo, z drugiej strony kilometry mijały bardzo szybko. Coraz śmielej wracałem więc do planów ze startu. W pewnym momencie sytuacja na trasie ułożyła się w ten sposób, że po kilku samotnych kilometrach przyszło mi biec w towarzystwie dwóch innych osób. Starałem się utrzymac w tej małej grupce i generalnie mi się to udawało. Gdy po 10 kilometrach okazało się, że pobiegłem je najszybciej w tym roku byłem już mocno zdeterminowany. Mniej więcej w połowie dystansu dobiegliśmy do parku. Niedługo potem do tutejszego zalewu. Trzeba przyznać że jest całkiem urokliwy. Oba miejsca zdecydowanie urozmaiciły trasę. Mimo wiatru, który w tych okolicach przeszkadzał trochę bardziej, niż wcześniej nadal udawało mi się utrzymywać swoje tempo przez kolejne kilometry. Na szesnastym pojawił się pierwszy mały kryzys, ale szybko udało się go przezwyciężyć. Niestety do kolegów z którymi pokonywałem poprzednie kilometry straciłem tutaj za dużo i od tego momentu znowu musiałem już biec samotnie. Przede mną była już tylko jedna przeszkoda. Przeglądając profil trasy przed startem biegu nie sposób było nie zauważyć naprawdę stromego podbiegu na siedemnastym kilometrze. Czekałem na niego już od pewnego czasu z obawami i niepokojem licząc się z tym, że może przekreślić cały dotychczasowy wysiłek. Na szczęście nie okazał się wcale taki straszny. Gdy go pokonałem i nadal czułem się całkiem dobrze zaczynało do mnie docierać, że dziś rezultat będzie naprawdę dobry. Na ostatnich dwóch kilometrach dałem z siebie tyle ile mogłem i do mety dobiegłem w czasie 1:41:04. Szok. Nigdy bym nie przypuszczał że dziś biorąc pod uwagę swoją aktualną formą, pogodę, trudną trasę jestem w stanie pobiec na taki wynik. Nawet, gdy już uwierzyłem, że stać mnie dziś na najszybszy półmaraton w tym roku to myślałem, że będzie to raczej czas gorszy o conajmniej minutę, może nawet dwie. W najśmielszych snach nie oczekiwałem, że będzie to mój czwarty najszybszy półmaraton w życiu. A jednak…

      Nie wiem jak to się stało. Chyba nawet nie próbuję tego zrozumieć. Po prostu się cieszę, że na którymś kilometrze nawiązując trochę do patronów tego wydarzenia dałem się ponieść ułańskiej fantazji. Cieszę się, że choć nie było do tego absolutnie żadnych podstaw naprawdę uwierzyłem, że stać mnie dzisiaj na to by przyspieszyć do tempa, w którym nie biegałem półmaratonów od ponad dwóch lat i uda mi się je utrzymać, aż do samej mety. Do domu wróciłem wyjątkowo zadowolony, podobnie zresztą jak koledzy, którzy także odnieśli swoje mniejsze lub większe sukcesy. To była naprawdę udana niedziela. Cieszę się, że mimo, że tak bardzo spontaniczna była to decyzja to ją podjałem, bo ten wyjazd poza tym, że spędziłem miło czas to dał mi naprawdę wiele radości i mentalnego kopa.

      Na sam koniec warto jeszcze odnotować jeden fakt. Mniej więcej półtora tygodnia przed zawodami w wieku 101 lat odszedł kpt. Jan Brzeski. Jako 16-latek jesienią 1939 r. przedostał się na Węgry i przez Jugosławię dotarł do Francji. Przed inwazją w Normandii dołączył do 24 Pułku Ułanów, z którym przeszedł cały szlak bojowy w latach 1944-45. W 2020 r. został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2024 r. Prezydent Francji odznaczył Go Krzyżem Kawalerskim Orderu Legii Honorowej. Wraz ze śmiercią kapitana Brzeskiego zakończyła się pewna epoka. Był On bowiem ostatnim żyjącym ułanem kraśnickiego Pułku. Cześć Jego pamięci.

2024.10.06 Kraśnik Półmaraton: IX KRAŚNIK PÓŁMARATON IM> 24 PUŁKU UŁANÓW – 1:41:04

Zdjęcia: własne / krasnik.eu / Johannes Vande Voorde / Wild Sport Fotografia


W bursztynowym blasku

       Przeplatając trochę wyjazdy zagraniczne z półmaratonami w Polsce postanowiłem w końcu pobiec w Gdańsku. Byłem już kiedyś w tym pięknym mieście. Było to jednak już tak dawno temu, że z tego wyjazdu w zasadzie niewiele pamiętam, a i miasto pewnie zmieniło się nie do poznania. Uznałem więc, że warto to nadrobić w tym roku i spędzić tam weekend, a przy okazji w mieście Neptuna pobiec swój kolejny półmaraton – GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK. Miało to być także kolejne przetarcie przed dwoma biegami zagranicznym w Sofii i Amsterdamie, które czekają mnie już za kilka tygodni w październiku. 

     Do Gdańska wybrałem się pociągiem. Wczesny wyjazd i dobre połączenie sprawiło, że po czterech godzinach w samo południe byłem na miejscu. Już po wyjściu z pociągu, gdy moim oczom ukazał się piękny gmach tutejszego dworca wiedziałem, że w Gdańsku mi się na pewno spodoba. To niewątpliwie jeden z ładniejszych dworców, które do tej pory widziałem. Zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie. Nie tracąc czasu swoje pierwsze kroki od razu skierowałem w stronę ścisłego centrum miasta, gdzie zlokalizowane są główne atrakcje turystyczne.

      Idąc tak w pewnym momencie zupełnie przypadkowo natknąłem się na wyjątkowo urokliwy budynek, którego do tej pory nie znałem i nie miałem na liście miejsc, które w Gdańsku planowałem zobaczyć. Już po powrocie do domu dowiem się, że to Wielka Zbrojownia, której powstanie na początku XVII stulecia było odpowiedzią gdańszczan na rosnące zagrożenie ze strony Szwecji. Pełnił on funkcje magazynu broni. Przykuł moją uwagę jeszcze bardziej niż dworzec. Nic dziwnego. Budynek jest po prostu przepiękny. Chwile potem dotarłem już tam gdzie chciałem, czyli do  Długiego Targu. To jedna z najbardziej znanych i malowniczych ulic w mieście. Pełno tu restauracji, sklepów z pamiątkami, czy pubów. Jego historia sięga XIII wieku, kiedy była to główna ulica kupiecka, a po najeździe Krzyżaków stała się jednym z najważniejszych punktów w Gdańsku. W przeszłości odbywały się tu parady, targi, a nawet publiczne egzekucje. Dziś można odnaleźć tu główne tutejsze zabytki. Szybko udało mi się odnaleźć chyba największy symbol Gdańska, czyli pochodzącą z XIV wieku fontannę Neptuna, rzymskiego Boga Morza. Zatrzymałem się przy nim na chwilę. Podobnie zresztą jak dziesiątki innych turystów, którzy zgromadzili się w tym miejscu by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Fontanna wspaniale się wkomponowuje w znajdujący się tuż za nią Dwór Artusa. To przepiękny budynek, którego historia sięga połowy XVI wieku, a który w przeszłości był siedzibą wielu bractw stanowiących elitę tego miasta. Podążając dalej odnalazłem kolejną jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Gdańska Bazylikę Mariacką. Kościół, którego początki sięgają połowy XIV wieku jest co ciekawe największą w Europie świątynią wybudowaną z cegły. Następnie dotarłem do Bramy Żuraw. To zabytkowy dźwig portowy i jedna z bram wodnych Gdańska, która mieści się nad Motławą, największy i najstarszy z zachowanych dźwigów portowych średniowiecznej Europy. Choć jego historia sięga blisko stu lat wcześniej to w aktualnym kształcie stoi tu od połowy XV wieku. Tuż obok po drugiej stronie rzeki zacumowany jest Sołdek, czyli morski symbol Gdańska, unikatowy zabytek techniki okrętowej, jedyny rudowęglowiec z napędem parowym zachowany obecnie na świecie. Spacerując wzdłuż Motławy natknąłem się pewne postacie. Kobiety przebrane w kolorowe historyczne stroje zachęcały turystów do korzystania z atrakcji, które przygotował dla nich Gdańsk. Panie przebrane były za Patrycjuszki, czyli kobiety należące do wyższej warstwy społecznej w Gdańsku, szczególnie w okresie renesansu i baroku. Były to zazwyczaj żony i córki bogatych kupców, rzemieślników oraz urzędników miejskich. Ich życie było ściśle związane z obowiązkami domowymi, ale także z działalnością społeczną i charytatywną. Na sam koniec zostawiłem sobie budynek Poczty Polskiej, który to pierwszego dnia wojny 1 września 1939 stał się miejscem bohaterskiej i tragicznej obrony przed niemieckim atakiem. Zginęło wtedy, zamordowanych głównie już po kapitulacji, około 50 pocztowców. Część spłonęła żywcem wcześniej w wyniku bestialskiego wpompowania do środka benzyny i podpalenia. Dziś jest tu muzeum, które przypomina tragiczne losy obrońców Poczty. Na odwiedzenie innego miejsca uświęconego krwią polskich bohaterów Westerplatte niestety nie było tym razem czasu. Tego dnia musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy.

      Niedługo potem wróciłem w okolice gdańskiego dworca i wkrótce siedziałem już w tramwaju w okolice stadionu Polsat Arena, na którym zlokalizowane było Expo biegu. Przyznam szczerze, że Expo trochę mnie rozczarowało. Jak na bieg, w którym miało pobiec w sumie około 7000 biegaczy to wyglądało dość skromnie. Brak rozmachu niewątpliwie rekompensowało miejsce. Gdański stadion jest bowiem przepiękny. Powstał z myślą o rozgrywanych w 2012 w Polsce i Ukrainie Mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Swoją formą nawiązuje do naturalnego piękna bursztynu oraz wielowiekowych tradycji morskich Gdańska. Jego konstrukcja i kolorystyka mają przypominać bryłę bursztynu, co czyni go jednym z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych obiektów sportowych nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Nie ukrywam, że wizja startu i finiszu w takim miejscu była niewątpliwie jednym z czynników, które skłoniły mnie do tego, by w końcu w Gdańsku pobiec. Wadą była niestety położona z dala od centrum i największych atrakcji turystycznych miasta lokalizacja. No, ale nie była to przeszkoda nie do przeskoczenia.

      Późnym popołudniem wraz z odebranym właśnie numerem startowym dotarłem do hostelu. W hostelu czekał na mnie ukraiński chłopak na recepcji i totalna egzotyka w pokoju w postaci muzułmańskich przybyszów z Afryki. To chyba jeden ze znaków naszych czasów. Przybysze z czarnego lądu nie byli zbytnio skorzy do nawiązywania bliższych relacji. Nawet sami ze sobą  nie rozmawiali. Za to niektórzy z nich namiętnie oddawali się modlitwie na rozkładanym co kilka godzin dywaniku skierowanym w stronę Mekki. Nie szukałem więc kontaktu na siłę. Dopiero wieczorem, gdy powoli szykowałem się do snu ostatnie wolne łóżko zostało zajęte przez Polaka, który przybył do Gdańska podobnie jak ja, na bieg. W nocy mimo, że budziłem się kilka razy to spałem w sumie całkiem dobrze i rano byłem gotowy na kolejne czekające mnie biegowe wyzwanie.

      Bieg zaplanowano na godzinę 10:00. Mimo więc sporej odległości od mojego hostelu mogłem spokojnie dotrzeć pod poznany dzień wcześniej stadion. Choć od rana powietrze jest dość rześkie to nie jest zimno. Zza chmur próbuje przebijać się nawet słońce. Startujemy z murawy stadionu. To w sumie nietypowa sytuacja. Uczestniczyłem już w kilku biegach, które miały finisz na stadionie, ale start zazwyczaj ma miejsce na zewnątrz. Gdy rozległ się sygnał startera rozpoczynam podobnie jak wszystkie ostatnie swoje półmaratony w tempie około pięciu minut na kilometr z nadzieją, że uda się je utrzymać jak najdłużej. Najlepiej do samej mety. Po kilku kilometrach doganiam grupę z pacemakerem na 1:45. Ponieważ trochę wieje uznałem, że dalej będę kontynuował bieg w grupie. Choć biegnie mi się dość ciężko to kilometry mijają jakoś wyjątkowo szybko. Od mniej więcej piątego czeka na nas dość długi podbieg. Dzień wcześniej sprawdziłem profil trasy więc nie jestem zaskoczony. Mimo wszystko udaje mi się utrzymywać cały czas założone tempo. Gdy dobiegamy do trzynastego kilometra zaczynam przeżywać mały kryzys. Myślę o tym, aby trochę odpuścić. „W końcu przecież i tak nie biegnę na życiówkę więc po co mam się szarpać” – pomyślałem szukając sam w sobie jakiegoś pretekstu. Ostatecznie postanowiłem jednak powalczyć. Pamiętałem doskonale, że to mniej więcej tutaj kończy się podbieg i potem powinno być już z górki przez co najmniej kolejnych pięć kilometrów. To była dobra decyzja, bo faktycznie niebawem było już zdecydowanie łatwiej. Na osiemnastym kilometrze postanawiam spróbować poprawić wynik z Gniezna i zejść poniżej godziny i czterdziestu czterech minut. Oderwałem się od pacamekera i od tej pory bieg kontynuuje już sam. Plany pokrzyżować może mi już jedynie stromy podbieg na wiadukt przed samym stadionem. Gdy jednak udaje mi się go pokonać bez większych strat mogę rozpocząć finisz w stronę stadionowej bramy, którą ostatecznie wbiegam na piękną zieloną murawę w blasku bursztynowej korony stadionu. Metę przekraczam dwie sekundy szybciej, niż ostatecznie postanowiłem. Jeszcze tylko medal ląduje na szyi, jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć i można chwilę odpocząć, pokibicować innym, a następnie powoli myśleć o powrocie do domu.

      Kierując się już powoli tramwajem w stronę dworca wysiadłem kilka przystanków wcześniej. Wiedziałem, że po drodze będę miał możliwość zobaczyć gdańską Stocznię. W latach 70. i 80. XX wieku stała się symbolem walki o wolność i prawa pracownicze. To tutaj narodziła się także Solidarność. Udało mi się odnaleźć legendarną bramę numer 2. W grudniu 1970 roku strajkujący stoczniowcy opuszczający tą bramą teren stoczni zostali ostrzelani przez oddziały wojska dlatego też to właśnie ona stała się pierwszym miejscem pamięci o ofiarach Grudnia. Również w czasie strajku sierpniowego w 1980 brama, w której umieszczono święte obrazy i portret Jana Pawła II odegrała swoją historyczną rolę. W 1980 roku w tym miejscu postawiono także bardzo wysoki pomnik Poległych Stoczniowców. Kilka pamiątkowych zdjęć i wkrótce byłem już na dworcu. Tuż obok dworca spotkałem Rafała z Warszawy. Wraz z nim i spotkanym dwa tygodnie wcześniej w Gnieźnie Sławkiem dzieliliśmy pokój w hostelu podczas wyjazdu na majowy półmaraton w Białymstoku. Po raz kolejny okazało się jaki ten świat biegaczy mały.

      Kilka godzin spędzonych w  pociągu to dobry czas by w myślach podelektować się swoim małym sukcesem. Co prawda biorąc pod uwagę, że specjalnych oczekiwań na ten bieg nie miałem to dużej ekscytacji nie było. Trudno się jednak nie ucieszyć zwłaszcza, że to mój najszybszy półmaraton od niemalże dokładnie dwóch lat, kiedy to sekundę szybciej pobiegłem w Skopje (Macedonia Północna) i dziewiąty ze wszystkich, które do tej pory ukończyłem. Cieszy zwłaszcza, że przecież mimo, że cały czas biegam naprawdę dużo to jakoś specjalnie nie trenują. Przede mną za tydzień jeszcze jeden półmaraton w Kraśniku, na który zapisałem się bardzo spontanicznie tydzień temu i równie spontanicznie zamierzam go pobiec, a potem już to co lubię najbardziej…

2024.09.29 Gdańsk Półmaraton: XI GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK – 1:43:58


Mała odmiana

      Analizując mój kalendarz biegowy na przestrzeni ostatnich kilku lat trudno nie odnieść wrażenia, że to półmaratony zawładnęły nim na dobre. Nie licząc parkrunowych biegowych spotkań, od których czasem zaczynam weekend, a które traktuje bardziej towarzysko to w sumie mam problem by wymienić co najmniej kilka zawodów na innych dystansach w ciągu ostatnich dwóch lat i myślę, że byłbym w stanie je wszystkie policzyć na palcach jednej ręki. No… może dwóch. Niewątpliwie takim wyjątkiem jest Bieg Prawie Górski w siedleckim Rezerwacie Gołobórz. Powodów, dla których startuję mimo, że to nie półmaraton jest kilka. Bieg jest organizowany w moim rodzinnym mieście przez klub Yulo Run Team Siedlce, którego zresztą także jestem dumnym członkiem, odbywa się w pięknych okolicznościach przyrody, a także jest to zawsze wspaniała okazja by spotkać wielu swoich biegowych przyjaciół w jednym miejscu i w bardzo miłej atmosferze.

      To już dziesiąta edycja tego wydarzenia. Ja wystartowałem po raz 7. Absencja w trzech edycjach wynikała z wyjazdów na biegi zagraniczne. W tym roku na szczęście wybierać nie musiałem, gdyż termin biegu idealnie wpisał się między zaplanowanymi od dawna półmaratonami w Gnieźnie i Gdańsku, a które  mimo wszystko byłyby dla mnie priorytetem. W poprzednich latach bieg odbywał się w październiku, z pogodą różnie bywało, Tym razem wydarzenie zorganizowane zostało  kilka tygodni wcześniej. Była więc szansa, że pod względem aury będzie perfekcyjnie i rzeczywiście – było pięknie i słonecznie.

      Sportowo specjalnych oczekiwań nie miałem. Postanowiłem potraktować ten bieg treningowo i pobiec go w tempie w jakim biegałem ostatnie swoje półmaratony, czyli 5:00, może 5:10 na kilometr. Od startu jednak chyba dałem się trochę ponieść ambicji i emocjom. Pierwsze dwa kilometry były zdecydowanie szybsze. Na trzecim przypomniałem już sobie dlaczego na tę trasę należy brać poprawkę planując tempo. Głęboki suchy piach na znacznych fragmentach leśnych ścieżek, strome górki pod które należy podbiec, zbiegi, na których także nie da się za bardzo odpocząć, gdyż trzeba uważać na gałęzie i wystające z ziemi korzenie. Chcąc nie chcąc szybko więc wróciłem do tempa, które planowałem od początku pokonując kolejne kilometry w czasie po mniej więcej 5 minut. Ostatecznie pierwszą pętlę ukończyłem w czasie mniej więcej 25 minut, czyli tak jak chciałem. Mniej więcej od tego momentu stawka rozciągnęła się już na tyle, że przyszło mi biec samemu. Nie widziałem nikogo ani z przodu, ani z tyłu. Miało to trochę wpływ na moją motywację. Koło ósmego kilometra w oddali wypatrzyłem przed sobą dwóch zawodników. Postawiłem sobie za cel by ich dogonić. Niespełna kilometr później pierwszy był już za moimi plecami. Do drugiego dobiegłem kilkaset metrów dalej zostawiając ich obu szybko w tyle. Od tego momentu już do samej mety przyszyło mi biec znowu w samotności. Przede mną była jeszcze tylko jedna poważna przeszkoda.  Wyjątkowo stromy, na szczęście krótki podbieg, który pamiętałem z końca pierwszej petli i mogłem już coraz pewniejszym krokiem zmierzać do mety. Dobiegłem do niej w czasie 50:54 co biorąc pod uwagę, że trasa była delikatnie dłuższa niż 10km, dało mi średnie tempo 5:01. Idealnie. W zeszłym roku byłem 34 w klasyfikacji generalnej i 15 w swojej kategorii wiekowej, tym razem 28 i 12 w kategorii. Czas lepszy o ponad 3 minuty chociaż trasa akurat byla delikatnie inna, więc trudno je obie porównywać. Generalnie tak, czy inaczej jest progres, a był pewien zapas. Co ciekawe mój wynik dałby mi trzecie miejsce w kategorii dwudziestolatków. Taka sytuacja. I sam nie wiem czy się bardziej cieszyć, że z formą nie jet tak źle, czy raczej czuć się rozaczrowanym, że przychodzi mi biegać w tak zacnej kategorii. 

      Rywalizacja rywalizacją, czasy czasami, ale dla mnie to wydarzenie miało także wymiar towarzyski. Cieszę się, że miałem okazję spotkać w jednym miejscu i w jednym czasie tylu biegowych przyjaciół. To było zdecydowanie miłe popołudnie i fajnie spędzony czas.

2024.09.21 Siedlce 10km: 10 BIEG PRAWIE GÓRSKI – 50:54

Zdjęcia: Zabłakany Aparat / Siedlce Przyjazne Miasto


Orle gniazdo

      Chyba każdy, kto choć trochę starał się wgłębić w historię naszego państwa prędzej, czy później musiał natknąć się na legendę o trzech braciach: Lechu, Czechu i Rusie. Dawno, dawno temu rozjechali się oni po świecie poszukując miejsca, które zapewni ich rodom dobrobyt. Po kolejnym dniu wędrówki zmęczony orszak najmłodszego z nich Lecha zatrzymał się by odpocząć. Gdy mężczyźni rozbijali obozowisko, a kobiety przygotowywały wieczorny posiłek on bacznie się rozglądał. Gęste lasy pełne były zwierzyny, czyste rzeki obfitowały w ryby, a przejrzyste jeziora zachęcały, by zamieszkać nad ich brzegami. Nagle usłyszał jakiś szum, a ogromny cień przysłonił polanę. Zaciekawieni ludzie podnieśli głowy. Ujrzeli orła, który powoli opadał na gniazdo, znajdujące się w koronie wielkiego dębu. Na tle czerwonego, przedwieczornego nieba sylwetka ptaka odcinała się ostrą bielą. Uznano to za znak od Bogów. Lech stwierdził, że osiedlą się właśnie tutaj, a ten piękny, wspaniały, biały ptak będzie ich strzegł. Tak też się stało. Na polanie zbudowano gród, a na pamiątkę orlego gniazda nazwano go Gnieznem.

      Dziś ponad 1000 lat później w dawnym grodzie Lecha od blisko pół wieku organizowany jest bieg, który nie tylko przypomina te dawne dzieje, ale także dzierży miano najstarszego półmaratonu w Polsce. W tym roku przypadła jego 47 edycja. Do biegu w Gnieźnie przymierzałem się w zasadzie od 2022 roku. Niewiele brakowało, abym pobiegł go już wtedy w ramach Korony Polskich Półmaratonów, ale wówczas ze względu na inne jesienne plany ostatecznie w zastępstwie wybrałem czerwcowy Półmaraton we Wrocławiu. W tym roku odwrotnie. Raczej nie zakładałem tego startu, ale podczas letniej wakacyjnej przerwy stęskniony trochę za zawodami stwierdziłem, że poza zaplanowanymi już wcześniej jesiennymi półmaratonami pobiegłbym jeszcze jeden dodatkowo i tak się akurat złożyło, że termin tego gnieźnieńskiego tym razem idealnie wpisywał się w mój biegowy kalendarz. Nie stało więc już nic na przeszkodzie, aby w końcu pobiec także w historycznej stolicy Polski.

      W zasadzie do Gniezna zamierzałem wybrać się pociągiem, ale ze względu na dość utrudnioną komunikację zwłaszcza w drodze powrotnej szukałem alternatyw i ku mojej uciesze okazało się, że  samochodem z Warszawy wybiera się tam także poznany pół roku wcześniej w Poznaniu Krzysztof z kanału na YouTube „Biegiem do Celu”. Postanowiliśmy więc połączyć siły i pojechać tam razem. Jeśli chodzi o nocleg to tutaj sprawa była dla mnie jasna od samego początku i wiedziałem, że przyjdzie mi skorzystać z oferowanej przez organizatorów opcji nocowania na hali sportowej tutejszego ośrodka sportu. Dość późna decyzja o tym wyjeździe sprawiła, że oferta noclegowa w Gnieźnie o tej porze niestety wyglądała już bardzo skromnie i nie udało mi się znaleźć niczego w rozsądnej cenie w pożądanym terminie. Perspektywa nocowania na hali sportowej z innymi biegaczami wydawała się jednak być też ciekawym doświadczeniem.

      Podróż minęła bardzo szybko na miłych rozmowach i wkrótce pojawiliśmy się w jednej z tutejszych szkół, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów, by odebrać pakiety startowe. W biurze niespodziewanie spotkałem Sławka. Ze Sławkiem poznaliśmy się pół roku temu podczas wyjazdu na półmaraton w Białymstoku, gdzie zakwaterowani byliśmy w tym samym hostelowym pokoju. Okazało się, że i tym razem przyszło nam nocować pod jednym dachem. Na twarzy Sławka rysował się pewien niepokój i przygnębienie. Wcześniej nie byłem do końca świadomy, ale okazało się, że przyjeżdżając na bieg w zasadzie uciekł przed powodzią. Głuchołazy, gdzie aktualnie mieszka będą jedną z tych miejscowości, które zostaną dotknięte kataklizmem najwcześniej. Gdy rozmawialiśmy można było mieć jeszcze nadzieję, że woda dla tego małego miasteczka na Opolszczyźnie okaże się łaskawa. Niestety. Już następnego ranka miejscowość zostanie niemalże całkowicie zalana i zrujnowana przez wodę. W zasadzie cały wieczór będziemy śledzić doniesienia z obszaru kataklizmu łącząc się myślami i sercem z powodzianami.

      Po załatwieniu formalności razem z Krzysztofem postanowiliśmy zobaczyć miasto. Oczywiście swoje kroki skierowaliśmy od razu w stronę Katedry. Położona na Wzgórzu Lecha bazylika to jeden z najważniejszych zabytków naszego kraju. To tutaj koronowano pięciu pierwszych królów polskich. Wchodząc do katedry mieliśmy okazję zobaczyć tak zwane Drzwi Gnieźnieńskie. Wykonane w XI wieku za czasów Mieszka III wrota przedstawiają sceny z życia Św. Wojciecha – patrona Polski. W Kościele znajdują się także jego relikwie. Naszą uwagę przyciągnął też ustawiony przy świątyni imponujący dzwon bł. Bogumiła. Tuż u podnóża wzgórza obok Kościoła rozkładano już powoli strefę mety, gdzie następnego dnia będziemy kończyć swój półmaraton. Przystanęliśmy więc na chwilę by się rozejrzeć, a potem kierując się już Traktem Królewskim w stronę miejsca noclegu minęliśmy także znajdujący się przed Starym Ratuszem pomnik pierwszego Króla Polski Bolesława Chrobrego.

      Na hali sportowej byliśmy jednymi z pierwszych gości. W sumie na taką formę noclegu zdecydowało się około trzydziestu osób. Poza ciepłym, suchym kątem czekała na nas także gorąca herbata, kawa i ciastka. Jak miło. Noc mimo pewnego zmęczenia podróżą nie minęła najlepiej. Spanie na twardym materacu w kilkudziesięcioosobowym gronie nie należała do zbyt komfortowych. Przeszkadzał hałas i palące się na korytarzu światło. Było mi też trochę chłodno. W nocy budziłem się kilka razy. Nic dziwnego, że rano przywitał mnie ból głowy. Generalnie mimo wszystkich niedogodności nie było najgorzej i potraktowałem to jako fajną przygodę.

      W zasadzie od poprzedniego dnia  zastanawialiśmy się czy ten bieg się w ogóle odbędzie, gdyż prognozy nie napawały optymizmem. Gdy opuszczaliśmy halę wiał już silny wiatr, deszcz zaczynał właśnie padać, a w kolejnych godzinach miało być jeszcze gorzej. Start zaplanowano dopiero o godzinie jedenastej. Był on jednak zlokalizowany z dala od Gniezna – w Ostrowie Lednickim, gdzie miały nas zawieść specjalne autobusy. Lokalizacja nie była przypadkowa. To także szczególne miejsce w historii Polski i prawdopodobne miejsce jej chrztu. Zachowały się tutaj między innymi pozostałości grodu Polan oraz historycznego Kościoła. Oba obiekty wzniesiono w czasach Mieszka I przed rokiem 966.

      Jadąc autobusem padało coraz mocniej, a deszcz wzmagał się coraz bardziej. Gdy dojechaliśmy na miejsce panował już prawdziwy Armagedon. Do startu było jeszcze półtorej godziny. Każdy więc próbował sobie znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by było się schronić i przeczekać. Nie wszystkim z ponad dwóch tysięcy uczestników się to udało. Na szczęście im bliżej rozpoczęcia rywalizacji tym sytuacja się trochę poprawiała. Było na tyle lepiej, by skorzystać z okazji i choć przez chwilę zobaczyć co oferuje tutejsze Muzeum Pierwszych Piastów.

      Gdy nadszedł moment rozpoczęcia rywalizacji wiatr się trochę uspokoił i przestało nawet padać. Po wystrzale startera znowu się jednak rozpada i intensywny, przenikliwy deszcz połączony z silnym wiatrem będą nam już towarzyszyć w zasadzie do samej mety. Co do wyniku to specjalnych oczekiwań nie mam. To już mój trzeci półmaraton po letniej przerwie. Po tradycyjnym już starcie w swoich rodzinnych Siedlcach w ostatni weekend wakacji pobiegłem także kolejny raz w Półmaratonie Praskim w Warszawie. W obu biegach poszło mi dużo lepiej, niż się spodziewałem bez większych problemów łamiąc o kilka minut godzinę pięćdziesiąt. Tym razem jednak karty rozdaje pogoda. Nie wiem jak do tego podejść. Nie biegałem jeszcze chyba w takich warunkach. Nie wiem do końca na co mnie stać i jak sobie poradzę. Mimo wszystko postanawiam zaryzykować i wystartować za pacemakerem na 1:45 uznając, że w grupie łatwiej mi się będzie chronić przed wiatrem i nawet jeśli nie wytrzymam tego tempa do mety to i tak pozwoli mi to łatwiej znieść trudy tego biegu, niż zmaganie się z wiatrem przez cały dystans w pojedynkę. Nie jest jednak wcale łatwo nawet mimo biegu w grupie. Pierwsze kilometry wiodą wzdłuż okolicznych pół, łąk i wiatr w otwartej przestrzeni daje się mocno we znaki. Podobnie jak tydzień wcześniej w Warszawie znowu pojawiła się kolka. To dla mnie nowa sytuacja. Generalnie raczej nigdy nie miałem z tym problemu. Tym razem dokucza mi już drugie zawody z rzędu. O ile jednak w Warszawie pojawiła się dopiero na ostatnich kilometrach całkowicie uniemożliwiając mi normalny bieg,  o tyle tutaj doskwiera się już na samym początku. Szczęśliwie tym razem nie jest aż tak bardzo dokuczliwa i po kilku kilometrach udaje mi się ją zwalczyć. Wróci na pewien czas ponownie w połowie dystansu na szczęście nie tak intensywnie, aby zaprzepaścić cały dotychczasowy trud biegu, a wprowadzi jedynie na pewien czas dyskomfort. Mimo niedogodności staram się biec każde tysiąc metrów w czasie poniżej 5 minut. Udaje mi się. Pierwszych pięć kilometrów pokonuję w niespełna dwadzieścia pięć minut, dziesięć w niecałe pięćdziesiąt. Kilkanaście minut później doganiam Krzysztofa. Startował przede mną. Dopadł go jednak mały kryzys. Teraz to ja uciekam. Po piętnastu kilometrach wybiegamy na drogę dojazdową do Gniezna. Od tego momentu widok dwóch pięknych wież gnieźnieńskiej Katedry towarzyszy nam już w oddali niemalże do samej mety. Na tym odcinku wieje już cały czas prosto w twarz. Staram się chować za plecami innych zawodników by dociągnąć jakoś do pacamekera, który w międzyczasie wraz ze swoją grupką trochę mi uciekł. Wiem, że jeśli tego nie zrobię i pozostałe kilometry będę zmuszony biec sam będzie mi zdecydowanie trudniej. Animuszu dodają kibice, którzy mimo fatalnej pogody dość licznie stawili się na trasie by wspomóc biegaczy. Nawet nie zauważyłem, że w pewnym momencie przestało padać, wiatr jednak wieje nadal. Rośnie także coraz bardziej optymizm na dobry wynik. Z każdym kilometrem widząc, że mimo ciągle niesprzyjającej pogody nie nadchodzi żaden kryzys nabieram przekonania, że dziś będzie naprawdę fajny rezultat. Dwa kilometry przed metą wyprzedzam pacemakera i biegnę  już w zasadzie sam. Ostatni z nich jest w zasadzie z górki. Od tej pory gnam do samej mety ile sił i to będzie dla mnie najszybszy odcinek tego biegu. Na finisz dobiegam czterdzieści sekund przed pacemakerem. Jest! Udało się! Wytrzymałem od startu do samej mety.

      Jestem naprawdę zadowolony. Nie ukrywam, że ten wynik to dla mnie ogromna niespodzianka. Owszem, miałem nadzieję dziś nawet wbrew fatalnej pogodzie na złamanie godziny i pięćdziesięciu minut. Absolutnie nie liczyłem jednak na wynik poniżej godziny i czterdziestu pięciu minut. Naprawdę mnie to ucieszyło. Co prawda czasy, gdy walczyłem o jak najlepsze wyniki mam już w zasadzie za sobą, ale mimo trudnych warunków to mój najszybszy półmaraton od dwóch lat. Nie może więc to nie cieszyć. Zwłaszcza jak sobie przypomnę jak wyglądała dla mnie biegowo pierwsza połowa tego roku i problemy, z którymi się borykałem. Jeszcze kilka miesięcy temu biorąc pod uwagę swoje kłopoty z plecami zastanawiałem się czy nie będę musiał na jakiś czas, a może i na zawsze całkiem zawiesić biegania. Dziś choć nadal nie jest idealnie to jednak mogę kontynuować swoją półmaratońską drogę i to z pełni satysfakcjonującymi mnie wynikami. Cieszy!

      Przed nami jeszcze droga do domu. Już na szczęście bez deszczu, a momentami nawet z delikatnym słońcem. Wiele godzin w samochodzie a potem w pociągu to czas, który mogę wykorzystać z jednej strony na delektowaniu się swoim sukcesem i przeżywaniu jeszcze raz każdego kilometra tego biegu i każdej chwili spędzonej w Gnieźnie, a z drugiej strony na zadumie mając w pamięci wszystkich tych, których dotknęła wielka tragedia na południu Polski zabierając im często dorobek życia i przynajmniej na jakiś czas nadzieję na normalne życie.  Hmm…  Smutne.

2024.09.15 Gniezno Półmaraton: 47 BIEG LECHITÓW – 1:44:20