Na swój drugi wyjazd zagraniczny tego roku musiałem poczekać, aż do czerwca, ale było warto. Miejscem, które planowałem tym razem odwiedzić miało być bowiem amerykańskie Chicago i kolejny kroczek w swojej podróży po coraz to nowych, najbardziej odległych zakątkach świata. Teoretycznie biegałem już w Ameryce Północnej. Byłem przecież na Kubie, która geograficznie też zaliczana jest do tego kontynentu, ale po pierwsze to bardziej Ameryka Środkowa, a po drugie to wyspa. Teraz miałem mieć już możliwość pobiec w samym sercu kontynentu i całkowicie uciąć wszelkie męczące mnie czasem na tym polu wątpliwości.

Zanim jednak doszło do tego, że mogłem stanąć na amerykańskiej ziemi czekała mnie długa droga i to nie tylko w wymiarze geograficznym. Trochę zaskoczył mnie fakt, gdy okazało się, że mimo, że Polacy już generalnie wiz nie potrzebują to jednak poza posiadaniem paszportu dodatkowo trzeba wypełnić i opłacić specjalny wniosek o pozwolenie na wjazd. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy okazało się że dostałem odmowę możliwości skorzystania z tej uproszczonej ścieżki, a to ze względu na podróż w zeszłym roku na Kubę, która traktowana jest przez Stany jako państwo wspierające terroryzm. Nie przekreślało to moich szans na wjazd do USA, ale wiedziałem już że muszę przejść całą drogę starania się o normalną wizę i wiąże się to nie tylko z dodatkowymi sporymi kosztami, ale też dłuższym czasem oczekiwania i licznymi formalnościami. W sumie i tak odetchnąłem z ulgą, że nie przyszło mi do głowy, aby we wniosku skłamać i napisać, że na Kubie nie byłem, licząc, że nikt tego nie sprawdzi. Dopiero później wyczytałem, że urzędnicy przeczesują dość skrupulatnie nawet media społecznościowe i generalnie ciężko jest ukryć fakt że się tam było, a złapanie na kłamstwie w tej kwestii często wiąże się nawet z dożywotnim zakazem wjazdu. Nie chciałbym tego.

Nie ukrywam, że przejście przez proces wizowy było sporym wyzwaniem. To nie to samo co czekało mnie podczas poprzednich swoich wyjazdów do Turcji, Egiptu, Brazylii, Izraela, czy nawet na Kubę, gdzie formalności sprowadzały się w zasadzie do wniesienia opłaty. Tym razem samo wypełnienie kwestionariusza na stronie internetowej trwało blisko dwie godziny, a dodatkowo musiałem sobie odświeżyć w pamięci łącznie z datami przebieg swojej edukacji, karierę zawodową, powymieniać kraje, w których byłem w ciągu pięciu ostatnich lat, a trochę się ich przecież nazbierało. Na sam koniec czekał na mnie cały zestaw ciekawych pytań w stylu czy nie jestem członkiem organizacji terrorystycznej, czy nie zajmuje się praniem brudnych pieniędzy lub handlem organami, czy nie brałem udziału w ludobójstwie oraz czy nie zamierzam w Ameryce uprawiać prostytucji. Po wypełnieniu kwestionariusza i opłaceniu wniosku, czekała mnie już tylko wizyta w Ambasadzie USA w Warszawie i rozmowa konsulem. Ta na szczęście poszła szybko i gładko. Skończyło się na trzech krótkich prostych pytaniach: po co lecę do Stanów, co robiłem na Kubie i jak długo tam przebywałem. Potem mogłem już spokojnie odliczać ostatnie tygodnie do wyjazdu. Aż w końcu nadszedł ten dzień…

Swoją podróż zaczynałem z Siedlec w piątek w zasadzie jeszcze w środku nocy. Na lotnisku musiałem być bowiem już rano. Pierwotnie miałem lecieć przez Finlandię i Helsinki. Jednak dwa dni przed podrożą odwołali mi lot. Załamałem się w pierwszej chwili i myślałem, że to koniec tej przygody, zanim się tak naprawdę zaczęła, ale już po kilku minutach zdenerwowany zacząłem szukać alternatywy. Gdy znalazłem inne połączenie i w akcie desperacji byłem nawet gotów zaakceptować dwa razy droższy bilet okazało się, że moje nerwy były niepotrzebne. Linia rozwiązała ten problem za mnie. W ciągu dwóch godzin dostałem wiadomość z propozycją alternatywnego lotu, tym razem przez Londyn. W dodatku na miejscu miałem być trzy godziny wcześniej. Jedynym minusem był fakt, że miałem niewiele czasu i musiałem się bardzo mocno spieszyć by w Londynie dostać się z jednego terminalu na drugi. Na szczęście nie okazało się to być dużą przeszkodą, a ja mogłem odetchnąć z ulgą. Uff…

Po czternastu godzinach spędzonych w powietrzu i na lotniskach wylądowałem w końcu Chicago. W miarę sprawnie udało mi się namierzyć metro i po kolejnej godzinie jazdy dotarłem do komunikacyjnego serca miasta, czyli Chicago Loop, co w wolnym tłumaczeniu oznacza chicagowską pętlę. To tu bowiem zbiegają się ze sobą wszystkie linie. Stąd miałem już tylko kilkaset metrów do hostelu. Z hostelem trzeba przyznać, że trafiłem w dziesiątkę. Nie należał może do najtańszych, ale też nic innego konkurencyjnego pod względem ceny nie było. Chyba takie tutaj po prostu realia. Niewątpliwie ogromną zaletą była lokalizacja. Zaledwie pięćset metrów do jednej z głównych stacji metra, z której to otwierały się przede mną wszelkie szlaki do miejsc, które planowałem odwiedzić to była rzecz, której nie mogłem nie docenić. Wyposażenie, przestrzeń, czystość i generalnie wysoki standard spełniał moje oczekiwania, a nawet mocno je przewyższał. Zwykle w hostelach, których nocuje jest po prostu ciasno. Tutaj sala, w której przyszło mi przez tych kilka dni zamieszkać była ogromna. Pewnie to efekt tego legendarnego amerykańskiego zamiłowania do przestrzeni i wszystkiego co duże, które zresztą widać na każdym kroku.

W sobotę przede wszystkim musiałem odebrać pakiet startowy. Zanim się jednak po niego wybrałem miałem jeszcze jedno zadanie do wykonania. Planując ten wyjazd nie sądziłem, że tak się to wszystko ułoży, że za granicą przyjdzie mi głosować w wyborach prezydenckich. Pierwsza tura, która miała miejsce dwa tygodnie wcześniej nie przyniosła rozstrzygnięcia. Druga przypadła akurat na czas mojego pobytu w Stanach. To były dla mnie zbyt ważne wybory, aby sobie je tak po prostu odpuścić. Jeszcze długo przed wyjazdem skontaktowałem się z polskim konsulatem, by dowiedzieć się co powinienem zrobić aby móc głosować w Chicago, potem wizyta w Urzędzie Gminy po stosowne zaświadczenie i z czystym sumieniem mogłem lecieć wiedząc, że będę miał możliwość spełnić swój obywatelski obowiązek. Konsulat, gdzie zlokalizowany był lokal wyborczy oddalony był od mojego hostelu prawie pięć kilometrów. Pojechałem więc metrem. Po oddaniu głosu mogłem w końcu skierować się w stronę pawilonu, gdzie znajdowało się biuro zawodów i gdzie wydawano pakiety startowe. Po załatwieniu formalności resztę dnia mogłem już wykorzystać na zwiedzanie.

W zasadzie to przed wyjazdem niewiele wiedziałem co najbardziej warto w Chicago zobaczyć. Podobnie jak inne amerykańskie metropolie powstało stosunkowo niedawno, jego historia nie jest zbyt długa. Nie ma więc tu bardzo starej architektury i historycznych miejsc, które zawsze budzą moje zainteresowanie. To, z czym mi się do tej pory zawsze kojarzyło to miasto to ogromna licząca prawie dwa miliony polonia i perypetie bohaterów trzeciej części trylogii Sylwestra Chęcińskiego „Sami Swoi”, którzy wyruszyli do Ameryki w odwiedziny do Johna, brata Pawlaka. Wiedziałem więc, że na pewno nie zabraknie akcentów polskich i bardzo na nie liczyłem, ale udało mi się też stworzyć listę takich miejsc i atrakcji niekoniecznie z Polską związanych, a których zaliczenie sprawiłoby, że mógłbym uznać wyjazd za turystycznie spełniony.

Pierwszym takim punktem był znajdujący się niedaleko mojego hostelu pomnik Abrahama Lincolna. Rzeźba siedzącego na fotelu jednego z najbardziej rozpoznawalnych byłych Prezydentów Stanów Zjednoczonych Ameryki, który wsławił się chociażby tym, że zniósł niewolnictwo stoi w tym miejscu od połowy lat dwudziestych poprzedniego stulecia. Podążając dalej przygotowanym szlakiem dotarłem do dość symbolicznego miejsca, czyli do punktu, gdzie zaczyna się otwarta niemalże dokładnie sto lat temu Route 66. Kilka miesięcy przed wyjazdem przygotowując się do wyjazdu wyczytałem gdzieś, że początek tej legendarnej drogi znajduje się właśnie w Chicago i stoi tam nawet specjalny znak informujący o tym fakcie. Znana jako „Matka dróg” trasa, która ma długość 3940 km i która prowadzi przez cały kontynent, aż do Santa Monica w Kalifornii stała się symbolem amerykańskiej kultury i jest często wspominana w literaturze, filmach, czy muzyce. Gdy pół roku wcześniej podejmowałem decyzję o biegu w Chicago jeszcze tego nie wiedziałem, że półmaraton w tym mieście będzie moim 66 biegiem na tym dystansie, ale tak właśnie się stało. Zbieżność tym razem zupełnie przypadkowa, ale jednak bardzo symboliczna. Dosłownie w tym samym miejscu tyle, że na przeciwko po drugiej stronie ulicy znajdował się kolejny przystanek na mojej mapie, czyli Art Institute of Chicago. To założone sto pięćdziesiąt lat temu jedno z najważniejszych muzeów sztuki na świecie. Muzeum posiada imponującą kolekcję dzieł sztuki, obejmującą różne epoki, kultury i style, w tym prace takich mistrzów jak Vincent van Gogh, Pablo Picasso, czy Claude Monet. Tuż za instytutem odnalazłem Chicago Stock Exchange Arch. Jest on jednym z nielicznych fragmentów historycznego budynku chicagowskiej giełdy z końca XIX wieku. Stąd było już niedaleko do Cloud Gate. Ta monumentalna rzeźba znajdująca się w Millennium Park zwana również ze względu na swój kształt „fasolką” została wykonana z polerowanej stali nierdzewnej i zaprojektowana tak, by odbijała otoczenie, w tym panoramę miasta, niebo oraz przechodniów z różnych perspektyw. Jest codziennie czyszczona, aby utrzymać jej lustrzaną powierzchnię w idealnym stanie. Wracając powoli w stronę, z której rozpoczynałem zwiedzanie nagle usłyszałem ryk silników. Obejrzałem się za siebie. Była to wataha około stu motocykli różnego typu, począwszy od legendarnych klasycznych Harleyów Davidson, po nowoczesne ścigacze. Niesamowity widok, który prawdopodobnie można zobaczyć jedynie w Ameryce.

Ponieważ było jeszcze wcześnie, a nie wiedziałem do końca jak rozwiną się plany następnego dnia to postanowiłem odwiedzić od razu jeszcze jedno miejsce – United Center, czyli halę, która jest domem dla drużyn sportowych koszykarskiej Chicago Bulls i hokejowej Chicago Blackhawks. Arena jest również miejscem wielu koncertów, wydarzeń kulturalnych i innych imprez masowych. United Center gościło wiele światowych gwiazd muzyki, takich jak na przykład U2, Madonna, czy Taylor Swift. Wyczytałem przed wyjazdem, że przy głównym wejściu do areny znajduje się słynny pomnik Michaela Jordana, który stał się jednym z ulubionych miejsc do fotografowania dla fanów koszykówki. Nigdy nie przepadałem akurat za tą dyscypliną, nawet mimo wzrostu, ale jak na miłośnika sportu przystało doskonale pamiętałem lata dziewięćdziesiąte, gdzie drużyna prowadzona przez Jordana przez wiele lat zdominowała całą ligę NBA, a on sam został okrzyknięty koszykarzem wszechczasów. Obszedłem halę dookoła. Natrafiłem jedynie na pomnik poświęcony hokeistom, w tym Stanisława Mikity, nie znanego mi do tej pory podobno w latach sześćdziesiątych poprzedniego stulecia najlepszego na świecie zawodnika z Rosji, który spędził w Chicago najlepsze lata swojej kariery. W końcu jednak udało się znaleźć także Jordana. Okazało się, że stoi w środku budynku w głównym hallu.

Kierując się już powoli w stronę metra zauważyłem mały kościółek. Postanowiłem wejść do środka. Akurat odbywał się pogrzeb jakiegoś starszego czarnoskórego mężczyzny. Na środku kościoła przy ołtarzu ustawiony był ekran, na którym wyświetlano zdjęcia zmarłego, obok na ustawionych instrumentach wliczając w to perkusję zespół grał muzykę Gospel, a zebrani ludzie, za pewne przyjaciele i rodzina śpiewali. Wśród zgromadzonych kilkudziesięciu osób byłem jedynym białym. Pomodliłem się chwilę i poszedłem dalej w stronę metra.

Początek biegu w niedzielę stosunkowo wcześnie, bo o siódmej rano. Nie zdążyłem się jeszcze przestawić do nowej strefy czasowej więc bardzo nie odczułem porannego wstawania nawet mimo tego, że słabo spałem, co chwilę się budząc. Generalnie nie licząc pierwszej nocy po podróży to ten problem towarzyszył mi będzie przez cały wyjazd. Niestety na start miałem dość daleko. Bieg organizowany był z dala od centrum, a dojazd metrem trwał ponad pół godziny. Wysiadłem na stacji metra Pulaski. Nazwanie jej od nazwiska Polaka nie jest przypadkowe. To polsko-amerykański bohater walk o niepodległość. W naszym kraju walczył z Rosją jako konfederata barski, w Stanach Zjednoczonych uratował życie przyszłemu pierwszemu prezydentowi Jerzemu Waszyngtonowi. Gdy ten znalazł się w opałach w walce z doborowymi oddziałami Brytyjczyków wraz z trzydziestoma swoimi kawalerzystami pospieszył na ratunek przyszłemu pierwszemu Prezydentowi Stanów Zjednoczonych, zatrzymał ich natarcie, co następnie pozwoliło amerykańskiemu wodzowi na ujście z pola bitwy. Zginął śmiercią bohatera na amerykańskiej ziemi podczas bitwy pod Savannah. Ze stacji Pułaski czekał mnie jeszcze krótki spacer i wkrótce byłem na miejscu, czyli w Garfield Park, jednym z największych i najstarszych parków miejskich w Chicago. Z każdą zbliżającą się minutą tłum gęstniał i w sumie zebrało się prawie dziesięć tysięcy biegaczy.

Tuż przed startem jak to często bywa na wydarzeniach sportowych w Ameryce pewna Pani odśpiewała amerykański hymn i w zasadzie punktualnie o 7:00 rozlega się wystrzał startera. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. Chcę po prostu złamać godzinę i pięćdziesiąt minut i tak ustawiłem sobie zegarek, by do takiego celu mnie poprowadził. Początkowo nie biegnie mi się jakoś wyjątkowo lekko, ale w zasadzie od pierwszego kilometra wypracowuje sobie dość znaczny zapas. Staram się by każdy kolejny kilometr był w tempie poniżej pięciu minut. Mniej więcej po kwadransie dobiegamy do Douglas Park. Jest w miarę ciepło, cieplej niż podczas moich ostatnich półmaratonów, ale nie gorąco. Promienie słoneczne niwelowane są przez drzewa która chronią organizm przed przegrzaniem. Często wiejący silny wiatr, sprawia, że Chicago nadano łatkę „wietrznego miasta”, ale tego poranka nie jest on zbyt silny. Dystans na trasie oznaczany jest w milach. Utrudnia to trochę pilnowanie tempa, skupiam się więc jedynie na informacji z zegarka. Na szczęście jest też kilka punktów odmierzonych w kilometrach. Na tym po piątym ustawione są flagi krajów, z których pochodzi najwięcej biegaczy. Ucieszyłbym się z takiego widoku, ale ta polska odwrócona jest do góry nogami. Hmm… Udam więc, że tego nie widziałem. Po dziesiątym kilometrze odnotowuje czas na poziomie czterdziestu ośmiu minut. To szybko jak na moje ostatnie starty. Biegnie mi się jednak coraz swobodniej i pewniej. Nie przeżywam żadnych kryzysów i jestem coraz bardziej zmotywowany, tym bardziej, że czuję mocne wsparcie kibiców, zwłaszcza tych biało-czerwonych, którzy widząc moją koszulkę z orłem mocno mnie dopingują. Polaków spotykam także w stawce biegaczy. Pozdrawiamy się nawzajem. Na trzynastym kilometrze zebrało się najwięcej ludzi i jest najgłośniej. W tym miejscu ustawiony jest także duży punkt wsparcia polskiej grupy biegaczy z Chicago, którzy dopingują każdego, a zwłaszcza rodaków. Ich duży biało-czerwony baner dostrzegłem już z daleka. Jeszcze przed startem spotkałem kilkunastoosobową grupę tutejszych biegaczy polskiego pochodzenia. Miło i wesoło chwilę porozmawialiśmy, zrobiliśmy wspólne zdjęcie i umówiliśmy się na spotkanie po biegu. Gdzieś po piętnastu kilometrach dobiegliśmy do Humboldt Park. Znany ze swoich malowniczych krajobrazów i szerokich terenów rekreacyjnych zielony kompleks to centrum życia społecznego i kulturalnego, szczególnie dla społeczności portorykańskiej. W parku znajduje się na przykład Narodowe Muzeum Sztuki i Kultury Portorykańskiej, które podkreśla dziedzictwo tej grupy. W pewnym momencie przebiegam obok pomnika patrona. Już po powrocie do domu dowiem się, że Alexander von Humboldt to pruski przyrodnik i odkrywca, który wniósł znaczący wkład w dziedziny meteorologii, geografii, oceanografii i magnetyzmu. Na tym etapie biegu wiem już, że cel prawdopodobnie uda mi się zrealizować. Jestem coraz bardziej pewny siebie. Nie tracę animuszu, zwłaszcza, że im bliżej mety tym mam wrażenie, że doping jest coraz bardziej żywiołowy i coraz głośniejszy. Co jakiś czas wśród rozradowanych gardeł daje się wyłowić głośne „Brawo Polska”, a nawet „Go Poland, let’s go!”. Na ostatnich kilometrach zachowałem jeszcze sporo sił i zaczynam wierzyć, że tego dnia stać mnie nawet na to by pobiec swój rekordowy bieg zagranicą. Ten aktualnie najlepszy wynik (1:42:42) pochodzi z Malty z 2017 roku, już się więc trochę zakurzył. Jeśli miałoby mi zabraknąć motywacji to w tym właśnie momencie odnalazłem jej dodatkowe pokłady. Chcę poprawić ten rekord, nie mogę już odpuścić. W końcówce już nawet nie do końca słyszę własnych myśli. W uszach dzwonią natomiast dzwoneczki sponsora rozdawane kibicom tysiącami w biurze zawodów dzień wcześniej. Przekraczając metę już wiem, że się udało. Jestem szczęśliwy. Na mecie spędzę jeszcze trochę czasu na rozmowach z tutejszą Polonią i pora wracać.

Tego dnia czekało mnie jeszcze spotkanie z Mariuszem i Moniką. Przed laty pracowaliśmy w jednej firmie w Warszawie. Potem Mariusz dostał propozycje przeniesienia się do biura w Chicago i z tej możliwości skorzystał, a wraz z nim do Stanów wyemigrowała Jego żona Monika. Z Nią spotkałem się zupełnie przypadkowo przez chwilę na lotnisku w Warszawie, gdy wracałem z Lublany ponad rok temu, z Mariuszem nie widziałem się prawie siedem lat. Była więc niepowtarzalna okazja powspominać dawne czasy. Co ciekawe, gdy w piątek popołudniu wylądowałem w Chicago i wychodziłem z hali lotniska natknąłem się na Janka, który mnie w tej samej firmie przed osiemnastu laty zatrudniał i był moim pierwszy menadżerem. Wszystkiego bym się spodziewałem, ale nie takiego spotkania. Był to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności i kolejny dowód na to jaki ten świat jest tak naprawdę mały.

Z Mariuszem i Moniką umówiliśmy się pod moim hostelem, a potem poszliśmy w stronę jeziora Michigan. To jedno z pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej i jedyne, które leży całkowicie na terenie Stanów Zjednoczonych. Jego powierzchnia to prawie jedna piąta powierzchni Polski, co czyni je jednym z największych jezior na świecie. Spacerując promenadą dotarliśmy do Planetarium, przed którym stoi ustawiony tutaj w pięćsetną rocznicę urodzin pomnik Mikołaja Kopernika. Nie wiedziałem o nim. Była więc to dla mnie miła niespodzianka. Spod pomnika pojechaliśmy autobusem już do ścisłego centrum, a chwilę potem byliśmy pod Chicago Theatre. Ten ikoniczny teatr został otwarty w 1921 roku i jest znany ze swojej charakterystycznej fasady w stylu francuskiego baroku oraz ogromnego znaku „CHICAGO”. Charakterystyczny świetlny napis jest nieoficjalnym symbolem miasta i często można go zobaczyć w filmach, telewizji, sztuce i fotografii. Po krótkiej przerwie na pizzę kontynuowaliśmy swój spacer dalej. Kierując się tym razem na północ dotarliśmy do Tribune Tower. Budowa tego jednego z najbardziej charakterystycznych wieżowców zakończyła się dokładnie sto lat temu. Budynek ma trzydzieści sześć pięter i wysokość stu czterdziestu jeden metrów. Pierwotnie siedzibą gazety Chicago Tribune oraz związanych z nią mediów. W ostatnich latach został przekształcony w luksusowe rezydencje. Przed wyjazdem wyczytałem, że jednym z najbardziej charakterystycznych elementów Tribune Tower są fragmenty historycznych budowli z całego świata wmurowane w jego fasadę, w tym kawałki Wielkiego Muru Chińskiego, Partenonu, Colosseum, katedry Notre-Damme i Taj Mahal, czy nawet Wawelu. Następnego dnia tu wrócę i odnajdę w jego murach fragmenty kilku znanych budowli. Tego z Wawelu mi się nie uda. Tuż obok po drugiej stronie ulicy lśnił w słońcu szklany Trump Tower, czyli drugi co do wielkości mający ponad czterysta metrów hotel w Stanach. Jest naprawdę imponujący. Poszliśmy dalej wzdłuż rzeki. Rzeka Chicago to unikalny ciek wodny, którego naturalny bieg został odwrócony przez człowieka. Stanowi ważną drogę wodną łączącą Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie z rzeką Missisipi. Na przełomie XVIII i XIX wieku inżynierowie zmienili jej kierunek, aby zapobiec zanieczyszczeniu wody pitnej w jeziorze Michigan. Odwrócenie biegu rzeki wymagało stworzenia skomplikowanego systemu śluz, który kontroluje przepływ wody. Rzeka Chicago jest znana z licznych mostów zwodzonych, które umożliwiają przepływ statków i ruch drogowy. Dzięki temu Chicago ma więcej mostów zwodzonych niż jakiekolwiek inne miasto na świecie. W końcu nadszedł moment, gdy trzeba było zakończyć naszą wycieczkę. Podziękowałem za wspólnie spędzony czas i spotkanie, pożegnaliśmy się i wróciłem do hostelu.

To był już ten moment, gdy można było nasłuchiwać wyniku wyborów. Okazało się jednak, że choć minęło już kilka godzin od zamknięcia lokali to nadal nic nie było jasne, a stawka była tak wyrównana, że wszystko zmieniało się z godziny na godzinę. Czekałem z pójściem spać na ogłoszenie wyników. Gdy w Polsce dochodziła druga, podano te ze zdecydowanej większości komisji i w zasadzie niewiele mogło się już zmienić poszedłem spać.

Poniedziałek to dzień najbardziej intensywnego zwiedzania. Pierwszym miejscem, które planowałem odwiedzić było betonowe molo na brzegu jeziora Michigan zwane Queen‘s Landing. Nazwa tego miejsca pochodzi od wizyty królowej Elżbiety II w 1959 roku, która to wysiadła wasnie tu z królewskiej barki podczas Jej pierwszej wizyty w Chicago. Wówczas zgromadziło się tu milion ludzi by powitać Królową, która następnie przeszła po mającym prawie siedemset metrów najdłuższym czerwonym dywanie na świecie w stronę kolejnego punktu na mojej mapie, czyli Navy Pier. To popularne miejsce odwiedzane przez turystów i oferujące szeroki wachlarz atrakcji przez cały rok, na przykład rejsy wycieczkowe po jeziorze Michigan, czy też słynne diabelskie koło, które zapewnia niesamowite widoki na miasto i jezioro. Ma długość ponad jednego kilometra i jest jednym z najdłuższych pomostów na świecie.

Kolejne miejsce, do którego podążałem było związane z dramatyczną historią Chicago. Już kiedyś dawno temu słyszałem o ogromnym pożarze pod koniec XIV wieku w tym mieście. Legenda głosi, że wybuchł na skutek kopnięcia przez krowę lampy naftowej. Był on jedną największych katastrof tamtego stulecia w Ameryce, doszczętnie strawił całe wybudowane wówczas z drewna centrum miasta i skończył się śmiercią około trzystu osób. Odbudowa, która rozpoczęła się niemal natychmiast po ostygnięciu zgliszcz uczyniła z Chicago jedno z najludniejszych i gospodarczo najważniejszych miast Ameryki. Jednym z nielicznych budynków ówczesnego centrum Chicago, które przetrwały była Water Tower. Budynek został zbudowany w 1869 roku, aby pomieścić potężną pompę wodną. Ironią jest fakt, że stacja pomp przestała działać podczas pożaru, ponieważ dach, który nie był wykonany z wapienia, zapalił się. Dziś znajduje się tu mała galeria sztuki. Będąc pod wieżą zapytałem po angielsku pewne starsze małżeństwo, czy mogliby mi zrobić zdjęcie. Ku mojemu zdziwieniu usłyszałem odpowiedź łamaną polszczyzną: „Oczywyście”. Roześmiałem się ewidentnie zaskoczony. Pan poznał, że jestem z Polski po orle na mojej koszulce. Porozmawialiśmy chwilę o Polsce, o wyborach, nowym Prezydencie i poszedłem dalej. Na sam koniec zostawiłem sobie Willis Tower. Budynek znany w przeszłości jako Sears Tower to ikoniczny wieżowiec w Chicago ukończony w 1973 roku. Ma wysokość 442 metry, a razem z antenami 527 metrów. Przez prawie 25 lat był najwyższym budynkiem na świecie, aż do roku 1998, kiedy to został zdetronizowany przez Petronas Towers w Kuala Lumpur w Malezji. To był już mój ostatni punkt zaplanowany tego dnia.

W hostelu przypadkowo poznałem Izę. Już drugiego dnia minęliśmy się na korytarzu. Wówczas skończyło się na krótkiej wymianie uprzejmości i pozdrowieniach. Teraz po dwóch dniach spotkaliśmy się znowu. Tym razem mogliśmy już porozmawiać dłużej i lepiej się poznać. Okazało się, że choć obecnie mieszka w Warszawie to w niedalekiej przyszłości planuje przeprowadzkę w okolice Siedlec i w Siedlcach czasem bywa, w dodatku lubi moje miasto. Niesamowity zbieg okoliczności, którego nikt nie był w stanie przewidzieć. Czas na rozmowie mijał naprawdę miło, niestety w końcu trzeba było się pożegnać. Może jescze kiedyś będzie okazja się spotkac, ale to juz raczej w Polsce, bo następnego dnia powrót do kraju.

Lot mam jednak dopiero wieczorem. Dlatego też na ten dzień zostawiłem sobie odwiedzenie tych miejsc w Chicago, które są mocno związane z Polską, a które były na trasie metra z hostelu na lotnisko. Pierwszym moim przystankiem był tak zwany „Trójkąt Polonijny”. To skwer w polskiej dzielnicy, którą w latach dwudziestych i trzydziestych zamieszkiwało około 80% chicagowskich Polaków. Miejsce to funkcjonowało jako swego rodzaju stolica amerykańskiej Polonii, z siedzibami najważniejszych polskich organizacji w Stanach Zjednoczonych. Po dawnej świetności nie ma dziś śladu, ale ciągle znajduje się tu renomowany Chopin Theatre, a plac jest wykorzystywany jako miejsce procesji Bożego Ciała przez polskie parafie. Jadąc metrem kilka przystanków dalej w stronę lotniska dotarłem do Jackowa zwanego również „Polish Village”. Sporo poczytałem przed wyjazdem o tej historycznej polskiej dzielnicy i nie ukrywam, że bardzo zależało mi, aby ją odwiedzić. Nazwa przyjęła się po 1921 roku, kiedy to zakończona została budowa kościoła Św. Jacka, który stał się centralnym punktem tutejszej społeczności. Okres świetności „Polish Village” przeżywała zwłaszcza w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to po upadku komunizmu w Europie spłynęły tu największe fale emigracyjne. Język polski usłyszeć można było tu niemal wszędzie, masowo powstawały polskie biznesy, sklepy, punkty usługowe oraz restauracje, zaś Milwaukee Avenue, przecinająca dzielnicę żartobliwie nazywana była Ulicą Marszałkowską. Czasy, kiedy Jackowo było ostoją polskości w USA powoli też odchodzą jednak do przeszłości. Polacy ustąpili miejsca Latynosom, Portorykańczykom i Afroamerykanom. Wyczytałem, że mimo upływu czasu i dokonujących się zmian, w Jackowie nadal można znaleźć kilka polskich sklepów i restauracji, które oferują tradycyjne polskie potrawy, często uważane za lepsze, niż te dostępne w Polsce i chciałem je zobaczyć.

Swoje zwiedzanie Jackowa rozpocząłem od budynku, który pamiętałem jako dom Johna Pawlaka z filmu „Kochaj albo rzuć”. Adres 3517 Wolfram Street odnalazłem niemalże od razu. Mimo upływu prawie pół wieku budynek niewiele się zmienił. Znak czasu widać jedynie po drzewie, które rośnie tuż przed wejściem. Idąc dalej Pope John Paul II Way dotarłem do wspomnianego już Kościoła. W bazylice znajdują się relikwie wielu świętych, w tym św. Jacka, św. Stanisława Kostki, św. Faustyny Kowalskiej i św. Jana Pawła II. Parafia do dziś odgrywa kluczową rolę w życiu polskiej społeczności w Chicago. Już miałem podążać dalej, gdy wychodząc przy bramie parafii spostrzegłem grupkę rozmawiających ludzi. Podszedłem by zapytać, gdzie tu jeszcze można odnaleźć kolejne ślady polskości. Okazało się, że był to kościelny Pan Stanisław, który mieszka w Chicago od czterdziestu czterech lat, a także kilku żołnierzy Sił Powietrznych z Warszawy. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się nawet, że mamy w Siedlcach wspólnych znajomych. Chwilę potem Pan Stanisław oprowadził nas po Kościele pokazując wszelkie zakamarki i tajemnice, wliczając w to dzwonnicę i dach, z którego rozpościera się widok na okolicę.

Dalsze zwiedzanie kontynuowałem już z nowymi znajomymi. Niebawem dotarliśmy do polskiego sklepu „Kurowski Sausage Shop”, gdzie zdecydowaną większość stanowiły produkty z Polski. Można było też zjeść Polski obiad. Stwierdziłem, że schabowy z ziemiankami w naprawdę rozsądnej cenie to dobry pomysł przed czekającą mnie wielogodzinną podróżą. Gdy miałem już powoli dziękować za towarzystwo i kierować się w stronę lotniska nowo poznani koledzy powiedzieli, że przyjechali do Jackowa samochodem, wybierają się jeszcze pod położony około 15 mil od Chicago filmowy dom „Kevina samego w domu” i zaproponowali, że chętnie zabiorą mnie ze sobą. Miałem jeszcze sporo czasu więc postanowiłem z tej nieoczekiwanej atrakcji skorzystać. Pojechaliśmy tam, a potem odwieźli mnie na lotnisko. Gdy po kilku godzinach oczekiwania stanąłem przed bramką kontroli paszportowej i myślałem, że nic mnie już nie będzie w stanie zaskoczyć od urzędnika w amerykańskim mundurze sprawdzającego dokumenty usłyszałem po polsku: „Ooo, z Siedlec… , a ja jestem z Lublina!”. Uśmiechnąłem się. Znowu sami swoi… Jeszcze tylko kilkanaście godzin, powrót tą samą drogą przez Londyn i w końcu w domu…

2025.06.01 Chicago (USA) BANK OF AMERICA CHICAGO 13.1 – 1:42:15
Więcej zdjęć z biegu:
Więcej zdjęć z Chicago:
Więcej zdjęć z Jackowa: