Brakujący element

     Tak się jakoś składało, że znaczną część moich wyjazdów w dwóch poprzednich latach stanowiły te związane z Bałkanami. Wcześniej jakoś zaniedbywałem te kierunki. Nie wiem w sumie dlaczego. Może było to pokłosie tego, że w 2016 roku wyjeżdżając na turniej piłkarski w firmie, w której pracowałem miałem okazję zobaczyć Belgrad. Wtedy jednak stolica Serbii nie zrobiła na mnie w ogóle wrażenia i potem jakoś nie ciągnęło mnie już w te rejony. Minęło kilka ładnych lat zanim zdecydowałem się ponownie na jakiś bałkański kierunek i tuż po pandemii w 2022 roku wybrałem się na półmaraton do chorwackiego Dubrovnika, łącząc to przy okazji z wycieczką do Mostaru w Bośni i Hercegowinie. Może dlatego, że zobaczyłem zupełnie odmienne oblicze tych rejonów Europy i potem Dubrownik stał się jednym z moich ulubionych kierunków jeszcze tego samego roku na jesieni zdecydowałem się pobiec w Skopje, stolicy Macedonii Północnej odwiedzając także Prisztinę, stolicę Kosowa. Gdy jesienią kolejnego roku przy okazji wyjazdu do Albanii miałem okazję zaliczyć także Podgoricę, stolicę Czarnogóry okazało się, że jedynym brakującym elementem pozostającym mi z tej układanki krajów, które powstały z rozpadu byłej Jugosławii został ten siódmy, ostatni – Słowenia. W takiej sytuacji było już jedynie kwestią czasu, by i ten kraj w końcu pojawił się w moich rozważaniach. Naturalną koleją rzeczy była myśl by pobiec w stolicy Słowenii Lublanie półmaraton. Jest on jednak organizowany na jesieni w październiku, a ja jesienne plany miałem już zupełnie inne. Postanowiłem więc podejść do tego z drugiej strony i na bieg wybrać się w marcu do chorwackiego Zagrzebia, a ponieważ oba miasta dzieli raptem sto dwadzieścia kilometrów stamtąd autobusem udać się do Lublany i spędzić tam dwa dni już jedynie w roli turysty. Plan ten miał co najmniej jedną dodatkową zaletę. Dawał możliwość ponownego spotkania z moją chorwacką koleżanką Mariną, którą poznałem niemalże dokładnie dwa lata temu podczas w biegu w Dubrowniku i udaje nam się utrzymywać miły kontakt do dziś.

      Przed samym wyjazdem nie czułem tym razem jakiejś szczególnej ekscytacji. Mając generalnie dość ciężki tydzień nawet nie bardzo miałem czas by myśleć o zbliżającej się podroży, a gdy do tego doliczymy bardzo wczesną pobudkę i padający za oknem deszcz to chyba po prostu już najchętniej bym posiedział w ten weekend w domu i odpoczął. Wiedziałem jednak, że im będę bliżej lotniska tym moje odczucia będą się zmieniać i rzeczywiście tak się stało. Wkrótce nie miałem już żadnych wątpliwości  czy mi się naprawdę chce. Wczesny wylot sprawił, że w południe byłem już na miejscu. Przywitała mnie bardzo ładna, dużo lepsza niż w Polsce pogoda. Nie byłem zbytnio zdziwiony. Sprawdzałem prognozy. Dopiero następnego dnia miało być trochę chłodniej. Szybko udało się namierzyć odpowiedni autobus i wkrótce jechałem już w stronę centrum miasta. Miejsce, w którym biegacze mogli odbierać swoje pakiety było zlokalizowane w gmachu Biblioteki Narodowej. Tuż obok budynku następnego dnia miał być także start i meta. To tam skierowałem zatem swoje pierwsze kroki. Gdy już numer startowy trafił w moje ręce mogłem udać się w stronę hostelu. Miałem jeszcze zaplanowanych kilka punktów, które chciałem zobaczyć od razu tego samego dnia, gdyż znajdowały się po drodze. Pierwszy z nich, tak zwaną Cibona Tower widać było już z daleka. Ten jeden z najwyższych budynków w Zagrzebiu jest częścią całego kompleksu sportowego i został wybudowany z okazji Uniwersjady, która odbyła się w tym mieście w 1987 roku. Wieża stoi na placu Dražena Petrovicia, a tuż przed wejściem znajduje się Jego pomnik. Nie jest to przypadkowy patron. Petrović był wybitnym koszykarzem. Pierwszym Europejczykiem który został prawdziwą gwiazdą NBA. Wielu nazywało go „Mozartem Koszykówki” i był uważany za jednego z najlepszych europejskich graczy w historii tego sportu. Zginął bardzo młodo w wieku dwudziestu ośmiu lat w szczycie swojej kariery w wypadku samochodowym w Niemczech, gdy wracał z turnieju rozegranego w Polsce. Miał ogromnego pecha. Koledzy z Jego reprezentacji wrócili do ojczyzny samolotem. On odłączył się od drużyny, bo chciał spędzić trochę czasu z dziewczyną, która przyjechała po niego na lotnisko we Frankfurcie samochodem. To ona prowadziła auto. Przeżyła. Choć nie przepadam za koszykówką doskonale pamiętam tą historię. Odbiła się ona głośnym echem, a Jego śmierć była ogromną stratą w świecie sportu. Oglądałem też kiedyś bardzo ciekawy i poruszający film dokumentalny „Bracia” o jego bardzo bliskiej przyjaźni z Serbem Vlade Divacem. Przyjaźni, którą zakończyła wojna serbsko-chorwacka. We dwóch jako główni liderzy zaprowadzili reprezentację ówczesnej Jugosławii na szczyty światowej koszykówki. Po wybuchu wojny stanęli po dwóch stronach konfliktu, co na zawsze nieodwracalnie przekreśliło ich bliskie relacje.

       Podążając dalej dotarłem do hotelu Esplanade. Ten pięciogwiazdkowy wybudowany w 1925 roku hotel uznany został za architektoniczny klejnot. Uważany jest za narodowe dziedzictwo i jeden z najbardziej eleganckich budynków tego miasta. Co ciekawe został zbudowany tuż obok dworca jako noclegownia dla pasażerów słynnego Orient Expresu, którzy mogli tu odpocząć podczas swojej podróży. W kolejnych dekadach nocowały tu także zarówno gwiazdy kina, czy estrady. Na przykład Woody Allen, Alfred Hitchcock, Catherine Deneuve, Rolling Stones, Tina Turner, czy też możni tego świata: Królowa Elżbieta II, Nikita Chruszczow oraz Richard Nixon. Kilkaset metrów dalej znajduje się budynek Teatru Narodowego. Wybudowano go tu pod koniec XIX wieku po trzęsieniu ziemi, które uszkodziło stary gmach. Co ciekawe ostatnie symboliczne uderzenie srebrnym młotkiem podczas jego budowy na oczach licznych mieszkańców Zagrzebia wykonał cesarz Franciszek Józef I, noszący wówczas także tytuł króla Chorwacji.  Planowałem go także zobaczyć po drodze do hostelu, ale kompletnie o nim zapomniałem i przypomniałem sobie dopiero wieczorem. Nie szkodzi. Następnego dnia rano niespodziewanie natknę się na niego idąc na start biegu.

      W hostelu w zasadzie zostawiłem tylko rzeczy i byłem już gotowy na spotkanie z Mariną. Byliśmy umówieni pod moim hostelem. Miło rozmawiając pospacerowaliśmy w stronę ścisłego centrum Zagrzebia. Marina opowiadała mi o mieście, a potem w pobliskiej pizzerii skusiliśmy się na pizzę. Przed wyjazdem zjadłem sporo makaronu, ale dodatkowa porcja węglowodanów na pewno się przyda. Pizzą zresztą nigdy nie pogardzę. No chyba, że z owocami morza. Fuj. Czas minął niewiadomo kiedy, było naprawdę miło, ale zrobiło się już trochę późno. Przyszła pora się pożegnać i wkrótce byłem już z powrotem w hostelu. Tam tym razem mogłem liczyć na towarzystwo Sama. Początkowo biorąc pod uwagę akcent i imię myślałem, że to Amerykanin. Okazało się, że Anglik. W dodatku też biegacz, który przyjechał na półmaraton. Co ciekawe zanim dotarł do Zagrzebia spędził kilka dni w Słowenii, między innymi w Lublanie, czyli tam gdzie też się właśnie wybierałem.

      Następnego dnia rano wczesna pobudka. Spało mi się wyjątkowo dobrze, ale rano przeżyłem mały szok. Wieczorem padał deszcz, słyszałem go także w nocy, ale do rana miało przestać. Niestety nadal lało się z nieba, a w dodatku, gdy wyjrzałem przez okno moim oczom ukazały się białe płaty śniegu na samochodach. Brrr… Zrobiło mi się zimno na samą myśl, zwłaszcza, że planowałem biec w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem. W głębi duszy cieszyłem się tylko, że mimo iż prognozy nie zapowiadały na te dni opadów to przed wyjazdem dosłownie w ostatniej chwili zapakowałem parasolkę. Zmókłbym niemiłosiernie. Na start miałem około dwóch i pół kilometra. Nie udało się znaleźć bliżej żadnego noclegu. Bieg zaplanowano o 8:30, więc stosunkowo wcześnie. Z jednej strony dobrze by było pospać dłużej, z drugiej strony dzięki temu zostało więcej czasu na zwiedzanie po biegu, co biorąc pod uwagę, że to mój ostatni dzień w Chorwacji miało spore znaczenie. Nie marudziłem więc. Na szczęście gdy dotarłem na start już nie padało. Do dyspozycji biegaczy był też hol gmachu Biblioteki, gdzie wczoraj odbierałem pakiet, a dziś w cieple można się było przebrać i przygotować do biegu. W pewnej chwili usłyszałem polski język. To uczestnicy jakiegoś obozu rowerowego, którzy będąc w Chorwacji postanowili przy okazji pobiec. Chwilę porozmawialiśmy. Na dłuższe pogawędki nie było już czasu. Skierowałem się zatem na start gdzie spotkałem Marinę. Życzyliśmy sobie powodzenia. Znając Jej plany wiedziałem,  że tym razem na trasie się raczej nie spotkamy. 1:42 to dla mnie w tej chwili zdecydowanie za szybko. W 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, którego nabawiłem się w ostatnich tygodniach grudnia i z różnych powodów mocno zachwianą motywacją sportową. Od co najmniej kilku lat styczeń był właśnie tym miesiącem, w którym trenowałem najciężej. Co roku mimo często niedogodnych warunków atmosferycznych i wysokiego śniegu budowałem w tym czasie formę, z której potem korzystałem podczas wiosennych półmaratonów. Tym razem było inaczej. Przez kłopoty i zawirowania, o których już wspomniałem, nie mogłem dać z siebie tyle ile bym chciał. Mimo problemów starałem się robić swoje. Niestety nie byłem w stanie biegać, ani tak dużo, ani tak intensywnie, jak się do tego przyzwyczaiłem w ostatnich latach. Wiedziałem już więc na samym starcie, że w nowy sezon będę wchodził z nienajlepszą dyspozycją. Ponieważ nie miałem jakichś specjalnych planów w tym roku na bicie swoich sportowych rekordów też strasznie się jakoś tym nie przejmowałem. Miałem tylko nadzieję, że problemy w końcu ustaną, gdy zaczną się starty, by resztę sezonu móc już kontynuować bez przeszkód, z formą jaką by ona nie była. Pod koniec lutego pobiegłem półmaraton w Wiązownej i okazało się, że z moją formą wcale nie jest tak źle. W Zagrzebiu chciałem więc powtórzyć ten wynik i spróbować pobiec znowu poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Brałem jednak pod uwagę taką możliwość, że może się to nie udać.

      W końcu nastąpiło odliczanie i wystartowaliśmy. Nie zrobiłem dobrej rozgrzewki, ale okazało się nie być to dużym problemem. Brak wydzielonych stref i tłok na starcie sprawia, że utknąłem trochę w tłumie i jako rozgrzewkę mogę potraktować pierwszych kilkaset metrów. Temperatura do biegu zrobiła się w zasadzie prawie idealna. Trochę przeszkadza jedynie wiatr. Trasa miała być generalnie podobno płaska. Nie sprawdzałem nawet profilu. Od Mariny wiedziałem tylko, że będzie podbieg na most. Gdy na piątym kilometrze dobiegliśmy do mostu i go pokonaliśmy myślę, że mam go już za sobą. Potem okaże się, że będziemy go pokonywać jeszcze dwa razy w drugiej części dystansu. Trasa biegnie ulicami Nowego Miasta i po terenach zielonych. Z dala od  największych atrakcji turystycznych Zagrzebia. Mogę więc skupić się jedynie na biegu. Zerkam często na zegarek. Mimo, że od samego startu nogi mam dość ciężkie to jednak mniej więcej do połowy dystansu każdy kilometr pokonuję w bardzo dobrym i przede wszystkim bardzo równym tempie około pięciu minut. Na ósmym kilometrze moją uwagę przyciąga pewien budynek. To tutejszy Uniwersytet. Mniej więcej od połowy dystansu wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Moje tempo delikatnie spada, ale nie była to duża różnica, poza tym nadal gwarantuje mi realizację celu. Nic więc z tym nie robię. Na trzynastym kilometrze jest nawrotka. Wypatrzyłem tam biegnącą już z naprzeciwka Marinę.  Szybko sobie przekalkulowałem i wychodzi mi, że chyba biegnie zbyt wolno by osiągnąć swój cel. „No cóż.. może ma jakiś zapas sił i jeszcze nie wszystko stracone” – pomyślałem. Na piętnastym kilometrze dobiegamy do hali Arena Zagrzeb. Nie słyszałem o niej wcześniej. Już w hostelu dowiem się, że to hala widowiskowo-sportową wybudowana jako główna arena na Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej w 2009 roku. Rozegrano tu większość meczów w tym finał. Grali w niej także Polacy i to właśnie tu najpierw w półfinale ulegliśmy gospodarzom, a potem pokonaliśmy w meczu o brąz faworyzowaną drużynę Danii. Oba mecze pamiętam z telewizji. Półfinał przegraliśmy z kretesem, ale w meczu o brąz emocje były ogromne. Gdy dobiegam do szesnastego kilometra zaczyna się jak zwykle mała matematyka. Próbuje sobie w głowie przekalkulować na jaki czas biegnę. Zaczyna już do mnie powoli docierać, że mimo ze czeka mnie przecież jeszcze jeden podbieg ma most to jeśli nie wydarzy się jakaś tragedia to nie powinno być problemu ze zrealizowaniem założonego celu, nawet jeśli znacznie zwolnię. Gdy mijają kolejne kilometry, a to nie następuje jestem już w zasadzie pewien. Na metę wbiegam z czasem ponad trzy minuty lepszym, niż planowałem. Chwilę potem spotykam też Marinę. Ostatecznie, tak jak przeczuwałem nie udało Jej się zrealizować założonego celu. Zabrakło około dwóch minut, ale i tak jest generalnie zadowolona. Rozmawiamy jeszcze chwilę, dziękuję Jej za nasze spotkanie, towarzystwo i miło spędzony czas i pośpiesznie wracam do hostelu. Wszakże plan dnia jest bardzo napięty.

      Szybki prysznic, chwila odpoczynku i wyruszyłem odkrywać Zagrzeb. Tym razem jego serce, czyli największe atrakcje Starego Miasta. Daleko nie miałem. To raptem kilkaset metrów od mojego hostelu. Idąc w stronę centrum w pierwszej kolejności dotarłem do zbudowanego w czasie II wojny światowej schronu przed nalotami alianckimi. To tunel Grič. Pół wieku później wykorzystywano go także podczas chorwackiej wojny o niepodległość. Z czasem stał się turystyczną atrakcją i miejscem imprez kulturalnych. W latach dziewięćdziesiątych wykorzystano jego akustykę i zorganizowano w nim jeden z pierwszych w Chorwacji rave, w którym wzięło udział trzy tysiące osób i wielu DJ-ów z Europy Zachodniej. Będąc w środku miałem okazję przekonać się, że akustyka tego miejsca jest naprawdę wyjątkowa, a dźwięk roznosi się faktycznie w nietypowy sposób.

       Podążając dalej dotarłem do Wieży Lotrscak. Pod wieżę wjeżdża kolejka. To najkrótsza kolejka linowo-terenowa w Europie. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów w górę pokonuje w niespełna minutę. Zdecydowałem się na schody i też mniej więcej po minucie byłem już na górze. Wieża Lotrscak to jeden z symboli miasta i jest niemal ostatnią, a zarazem najlepiej zachowaną pozostałością po średniowiecznych murach Górnego Miasta. Zawieszony na wieży w połowie XVII wieku dzwon o godzinie dziewiętnastej, a latem o dwudziestej informował pracujących poza murami mieszkańców, że brama wkrótce zostanie zamknięta i powinni wrócić do miasta. Za pewne musieli wówczas przechodzić też przez znajdującą się tuż obok jeszcze starszą Kamienną Bramę. Jest to również jedyna zachowana, spośród czterech bram pierwotnie wybudowanych wokół starówki chorwackiej stolicy. W bramie znajduje się ołtarz z obrazem Matki Boskiej oraz wmurowane tabliczki z podziękowaniami ludzi, którym pomogła. Obraz uznaje się za cudowny mniej więcej od połowy XVIII wieku, kiedy to podczas pożaru spłonęły okoliczne budynki, a on wyszedł bez większych zniszczeń, jedynie z nadpaloną ramą. Legenda głosi, że ogień zgasł, gdy tylko osiągnął skraj wizerunku Maryi. Idąc dalej dotarłem do placu Św. Marka. W centralnej części placu wznosi się Kościół tego samego patrona. Od razu przyciągnął moja uwagę głównie ze względu na przepiękną kolorową mozaikę na dachu. Znałem go z Internetu i od razu wiedziałem, że muszę go zobaczyć na żywo. Oprócz Kościoła, który wydaje się stosunkowo mały można tu odnaleźć także gmachy związane z chorwacką polityką. Po zachodniej stronie znajduje się Pałac Bana – barokowa siedziba rządu, zaś po przeciwnej odnalazłem budynek Zgromadzenia Narodowego – Hrvatski Sabor. Po północnej stronie wznosi się siedziba Sądu Konstytucyjnego, a na rogu placu Stary Ratusz. Biorąc pod uwagę taki stan rzeczy, wyrażenia plac świętego Marka używa się niekiedy w znaczeniu przenośnym dla określenia całokształtu chorwackiej polityki. Na placu miało też miejsce wiele istotnych wydarzeń w historii Chorwacji. Na przykład w XVI wieku stracono tu Matiję Gubca – przywódcę powstania chłopskiego. Podążając dalej dotarłem do ulicy o dość intrygującej nazwie Krwawy Most. Trudno to miejsce zresztą nazwać ulicą, bo ma może około dwudziestu metrów. W Internecie wyczytałem, że nazwa wywodzi się od dawnych, często bardzo krwawych, zatargów pomiędzy mieszkańcami dwóch osad, tworzących obecnie jądro zagrzebskiej starówki – Kaptolu i Gradca. Cóż… Chorwaci zawsze słynęli z gorącej krwi. Kierując się w stronę katedry dotarłem do funkcjonującego tu od lat trzydziestych poprzedniego stulecia Targu Dolac. Na dużym placu można zakupić od rolników świeże owoce, warzywa, mleko, śmietanę, jajka, różne przetwory, oliwę, miody itd. Handluje się tu jednak także innymi rzeczami. To fascynujące miejsce przyciąga zarówno mieszkańców, jak i turystów pragnących skosztować lokalnych specjałów. Obok znajduje się ciekawa, wykonana z brązu statua kobiety targowej. W niedzielę akurat było tu raczej pusto, ale niektóre stoiska były otwarte dzięki temu mogłem kupić od razu pamiątki. W końcu dotarłem do Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jej historia jest bardzo długa, bo sięga końcówki XI wieku, potem niestety został zniszczona podczas najazdu mongolskiego. Przez kolejne stulecia wielokrotnie przebudowywana, a ostatnia poważna renowacja miała miejsce po trzęsieniu ziemi w 1880 roku, kiedy to nadano jej styl neogotycki. Wówczas też dobudowano dwie wieże, które stanowią nie tylko wizytówkę miasta, ale także jego symbol. Katedra z zewnątrz jest przepiękna. Niestety remont sprawił, że nie można było wejść do środka. Trudno. Na sam koniec zostawiłem sobie miejsce poza centrum, a mianowicie założony blisko sto pięćdziesiąt lat temu cmentarz Mirogoj. Jest tu pochowanych wielu znanych Chorwatów, jak chociażby odnowiciel państwa chorwackiego i pierwszy prezydent Franjo Tuđman z 1991 roku, Vladimir Prelog – chemik, laureat Nagrody Nobla, czy wspomniany już Dražen Petrovic. Monumentalny pomnik Prezydenta odnalazłem już przy głównym wejściu. Grobowiec Petrovica znajduje się w nowej części cmentarza. Przytwierdzone do niego zdjęcie zawodnika z meczu NBA, gdy czarował swoja grą porusza serca tych, którzy przychodzą go tu odwiedzić i powspominać.

      W poniedziałek z samego rana miasto budziło się do życia po weekendzie, a mnie czekała wczesna pobudka i marsz na dworzec autobusowy, skąd miałem zaplanowaną dalszą podróż do Lublany – stolicy Słowenii. W zasadzie przed wyjazdem nie wiedziałem, że Zagrzeb położony jest aż tak blisko granicy. To pewnie niespełna trzydzieści kilometrów i wkrótce byliśmy już na terytorium Słowenii. Przemierzając autostradę po słoweńskiej stronie coraz częściej moim oczom zaczęły ukazywać się widoki kojarzone z alpejskimi krajobrazami: porozrzucane po zielonych wzgórzach osady wiejskich, białych domków oraz piękne małe stare kościółki ze strzelistymi wieżyczkami z zegarem. Na horyzoncie coraz bardziej rysowały się białe ośnieżone alpejskie szczyty. Trzeba przyznać, że widok ten robił na mnie ogromne wrażenie. Być może właśnie dzięki temu ponad dwugodzinna podróż minęła bardzo szybko.

      Pierwszym punktem mojego pobytu w Lublanie był plac Prešerena. To centralny plac, który stanowi serce miasta. Jest położony w obrębie starego miasta i jest wyłączony z ruchu kołowego. Na tym placu odbywają się koncerty, wydarzenia sportowe, polityczne demonstracje oraz obchody miejskiego karnawału. Wokół niego znajdują się ważne budynki i zabytki. Można tu odnaleźć między innymi piękny różowy kościół Franciszkanów, czy też wybudowany w stylu secesyjnym Dom Hauptmana, który jest jednym z niewielu budynków na tym placu, który przetrwał trzęsienie ziemi pod koniec XIX wieku. Na wschodniej stronie placu stoi też posąg wspomnianego France Prešerena, słoweńskiego najwybitniejszego narodowego poety Słowenii, na którym jest wraz ze swoją muzą, Julią Primic. Następnie mostem Tromostovje udałem się na drugą stronę rzeki Ljubljanica, choć w zasadzie to nie most, a połączone ze sobą trzy mosty. Kiedyś był jeden. Jednak ze względu na zbyt małą przepustowość po zakończeniu I wojny światowej postanowiono go zburzyć i w jego miejscu zbudować szerszy, nowy. Ostatecznie podjęto decyzję, aby nie burzyć starego, ale dodać dwa po bokach. Inspiracją dla projektanta były podobno drewniane przejścia dla pieszych dobudowywane do mostu Karola w Pradze. Dziś Potrójny Most jest jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków Lublany, ozdobą starej części miasta i popularnym miejscem wśród turystów. Po przejściu na drugą stronę rzeki poszedłem wzdłuż jej brzegu do kolejnego z tutejszych mostów. Most Smoków to także jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów miasta z historią sięgającą początków XX wieku. Formalnie nosił imię Cesarza Franciszka Józefa, ale oficjalna nazwa nigdy się nie przyjęła. Mostu strzegą cztery smoki. Według legendy ponoć poruszają ogonem za każdym razem, gdy przez most przechodzi dziewica. Po drodze minąłem także imponującą Katedrę Świętego Mikołaja. W miejscu obecnej katedry w XIII wieku stała bazylika romańska. W XVII wieku stan techniczny kościoła był tak zły, że zaplanowano budowę nowej katedry, która po różnych perypetiach powstała na początku XVIII wieku. Przemierzając dalej Stare Miasto dotarłem do miejsca które nazywa się Plac Miejski (Mestni Trg). To urokliwy plac, który stanowi serce starego miasta. Jest to miejsce o bogatej historii i pełne fascynujących zabytków. Znajduje się tu między innymi miejski ratusz. Przed ratuszem, tak jak planowałem odnalazłem fontannę Robba znaną również jako fontanna Trzech Rzek. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków barokowej Lublany. Została stworzona między w połowie XVIII wieku przez weneckiego rzeźbiarza i architekta Francesco Robbę. Robba spędził większość swojego życia w Lublanie. Na placu stoi kopia, oryginał znajduje się w Muzeum Narodowym. Centralnie na przeciwko ratusza stoi tak zwany Krisper House, gdzie na początku XIX wieku urodziła się wspomniana już Julia Primic. Pół wieku później mieszkał w nim wybitny austriacki kompozytor i dyrygent uważany za jednego z najwybitniejszych symfoników na świecie Gustaw Mahler, gdy w jednym z tutejszych teatrów pracował jako bileter. Na budynku odnalazłem odlane z brązu portret kompozytora i informującą o tym fakcie tabliczkę.

      Wkrótce odnalazłem uliczkę prowadzącą w okolice tutejszego Zamku. Już wcześniej widać go było w zasadzie z każdego miejsca, które do tej pory odwiedziłem, bo góruje nad miastem na wysokim wzgórzu. Pierwsze fortyfikacje powstały jeszcze za czasów celtyckich. Średniowieczny zamek powstał w IX wieku, aczkolwiek pierwsza wzmianka o tej budowli pochodzi dopiero z roku 1144. Obecna forma datowana jest na XVI wiek. W przeszłości pełnił różne funkcje: od rezydencji królewskiej po więzienie. Dziś Zamek w Lublanie to chyba największa atrakcja Starego Miasta. Nie ukrywam że wejście na wzgórze było sporym wyzwaniem. Czułem się już trochę zmęczony tymi dwoma dniami i targaniem od rana plecaka, a wejście na wysokie wzgórze było dość strome, w dodatku po wybrukowanej drodze. Było jednak warto, choćby dlatego, że stąd rozpościera się także wspaniała panorama okolicy i widać nawet przepiękne góry, czy to austriackie, czy też słoweńskie Alpy, w tym Triglav, znajdujący się także w herbie i na słoweńskiej fladze najwyższy szczyt Słowenii.

      W okolicach Zamku spędziłem trochę czasu. Potem kontynuując swoją wycieczkę po mieście dotarłem do Placu Kongresowego. To największy i chyba najczęściej odwiedzany przez mieszkańców i najbardziej malowniczy plac, którego zabudowę stanowią zabytkowe kamienice. Znajduje się tu także budynek Filharmonii, Uniwersytet Słoweński i Kościół Urszulanek p.w. Św. Trójcy. Od kilku lat plac jest na Liście światowego dziedzictwa UNESCO. Kawałeczek dalej odnalazłem ciekawy budynek z ustawionymi przed nim masztami z flagami wielu krajów. Już później okazało się, że to tutejszy parlament. Podążając dalej dotarłem do Opery i Baletu, a chwilę potem Galerii Narodowej. Oba budynki są piękne i zrobiły na mnie spore wrażenie. Ponadto otwarta ponad sto lat temu galeria dysponuje największą kolekcją sztuki na terenie Słowenii. Więcej planów już nie miałem. Skierowałem się zatem w stronę hostelu. Lubljana nie jest dużym miastem, więc nie miałem daleko. Hostel był zresztą zlokalizowany blisko ścisłego centrum w miejscu, gdzie znajdowało się wiele gmachów różnych instytucji rządowych oraz ambasad. Najpiękniejszy wydał mi się ten ambasady amerykańskiej. Tuż obok znajdowała się ta niemiecka. Mój wzrok przykuła wystawiona w trawie ogrodu tablica że zdjęciem,  jakimś napisem, kwiatami i poustawianymi wzdłuż ogrodzeni zniczami. Gdy się zbliżyłem, okazało się, że to tablica poświęcona zamordowanemu przez Putina rosyjskiemu opozycjoniście Nawalnemu. Niedługo potem bylem już w hostelu. W końcu mogłem odpocząć.

      Następnego dnia specjalnych planów już nie miałem. W końcu mogłem poleżeć w łóżku troszkę dłużej, bo zrealizowałem już wszystko co chciałem zobaczyć, a lot miałem dopiero późnym popołudniem. Udałem się zatem do położonego obok mojego hostelu Parku Tivoli. To podobno ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców tego miasta i idealne miejsce na relaks w otoczeniu pięknej natury, zabawę na placach zabaw, bieganie, czy też jazdę rowerem. Rzeczywiście mimo, że to poniedziałek park tętnił życiem od samego rana. Spocząłem tu na chwilę. W końcu jednak ścieżkami, które już dobrze znałem ten ostatni raz na pożegnanie przeszedłem się po ulicach Lublany, by ostatecznie udać się na dworzec autobusowy, a potem na lotnisko. Jadąc tak przejeżdżaliśmy przez kilka miasteczek, w których można było odnaleźć alpejski klimat, a na horyzoncie całą drogę towarzyszył mi przepiękny widok ośnieżonych alpejskich szczytów. Cudowny to był widok. Wkrótce siedziałem już w samolocie. Brakujący puzzel jugosłowiańskiej układanki w końcu został zdobyty i trzeba przyznać, że była to swoista wisienka na torcie, bo stolica Słowenii wyrasta na jedno z moich największych pozytywnych zaskoczeń.

2024.03.24 Zagrzeb (Chorwacja) Półmaraton: ZAGREB21 SPRING HEINEKEN HALFMARATHON – 1:46:47


Więcej zdjęć z Zagrzebia:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Lublany:

Zdjęcia: własne / Davor Denkovski

Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 0 / 5. Ilość głosów: 0

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *