Biegi BGBB – Rewolucja

      Siedleckie Biegi Górskie Pana Bogdana Bali to jesienno-zimowy cykl, który już od lat odnajduje swoje miejsce w kalendarzu wielu tutejszych biegaczy. Biorąc pod uwagę, że rywalizuje się po leśnych górkach rezerwatu Gołobórz w zazwyczaj niskiej temperaturze i często wysokim śniegu jest to zawsze spore wyzwanie i świetny trening pozwalający przygotować się do wiosennych startów. Z drugiej strony to też wspaniała okazja by w jednym miejscu spotkać wielu przyjaciół. Biorąc pod uwagę formułę zawodów, która opiera się na tym, że na ostateczną klasyfikację składają się nie pojedyncze wyniki, ale cztery najlepsze rezultaty z pięciu zaplanowanych etapów, żeby osiągnąć sukces nie można być jedynie szybkim, ale także, a może przede wszystkim konsekwentnym i systematycznym.

     Moja przygoda z tymi zawodami zaczęła się od drugiej edycji w 2015 roku i od tamtej pory staram się już regularnie uczestniczyć. W roku 2020 z powodu pandemii oczywiście impreza się nie odbyła, ale wróciła rok później. W bieżącej edycji można powiedzieć, że doszło do małej rewolucji, gdyż zmieniła się formuła. Zmiany okazały sie na tyle istotne, że znalazło to odzwierciedlenie nawet w samej nazwie zawodów. Przede wszystkim nie decydują już poszczególne czasy, a punkty zdobywane przez zawodników na mecie w zależności od zajętego miejsca. Nowością było również to, że każdy etap odbywał się na zmienionej trasie o różnym stopniu trudności. To, co niezmienne od początku to miła atmosfera, dobre towarzystwo i świetna aktywna zabawa na łonie natury.

      Zastanawiałem się jak podejść do tych startów. W zeszłym roku miałem dylemat, który wybrać dystans. Z jednej strony wiedziałem, że na 5 kilometrów będzie zdecydowanie mniejsza konkurencja i dużo łatwiej byłoby powalczyć o czołowe miejsca. Z drugiej strony bieganie dystansu 10 kilometrów bardzo by mi pomogło w przygotowaniach do półmaratonu w Wiązownej, na którym to w lutym miałem plany zmierzyć się ze swoją życiówką. Decyzję podjąłem w zasadzie w ostatniej chwili, ale ostatecznie zwyciężył pragmatyzm i wybrałem 10 kilometrów. Skończyło się to w sumie i tak powyżej oczekiwań, bo 4 miejscem w kategorii wiekowej. W tym roku stanąłem przed podobnym dylematem, choć tym razem mojej decyzji nie determinowały już aż tak bardzo wiosenne plany startowe. Uznałem więc, że zaryzkuję i tym razem wybiorę krótszy dystans.

      Mimo, że pierwszy etap odbył się jeszcze w listopadzie to na biegaczy od razu czekały zimowe warunki: niska temperatura i przede wszystkim wysoki śnieg. Było więc wiadomo od samego początku że nie będzie łatwo, zwłaszcza, że szczyt formy, na który pracowałem cały rok też jakby już minął. Nie wiedząc więc do końca na co aktualnie mnie stać, a przede wszystkim nie znajac trasy i poziomu jej trudności biegłem ze sporym zapasem. Ostatecznie do mety dotarłem na czwartym miejscu w klasyfikacji ogólnej i tym samym w kategorii wiekowej. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nawet gdybym dał z siebie wszystko to niewiele by to zmieniło, bo rywale byli poza zasięgiem i moimi możliwościami.

      Na drugi etap przyszło nam czekać dwa tygodnie. W połowie grudnia warunki były chyba jeszcze trudniejsze. Bardziej wymagająca miała być też tym razem trasa. Dość długo biegłem na piątym miejscu. Niestety tuż przed końcem pierwszej pętli biegnący tuż przede mna koledzy pomylili trasę, a ja trochę zdezorientowany pobiegłem za nimi. Mogliśmy kontynuować bieg, ale oznaczałoby to, że skróciliśmy sobie dystans. Wróciliśmy się więc uczciwie i kosztowało nas to dodatkowe pół kilometra oraz conajmniej 3 stracone minuty. W takich okolicznościach drugą petlę pobiegłem już bez większej motywacji. Na metę dotarłem na miejscu 8 w klasyfikacji ogólnej i 4 w klasyfikacji wiekowej. W tym momencie mogło wydawać się i takie miałem poczucie, że zaliczona wpadka przekreśliła szanse na dobre miejsce w całym cyklu. No, ale cóż.. za gapiostwo się płaci.

      Paradoksalnie najlepsze warunki do biegania pojawiła się na trzecim etapie w środku stycznia. Pogoda początku roku zdecydowanie płata figla i choć w kalendarzu mamy w zasadzie środek zimy to aura istnie wiosenna. Szczerze powiedziawszy nie przypominam sobie drugiego tak ciepłego stycznia, a gdy do tego dodamy piękne słońce to atmosfera do biegania stawała sie jeszcze przyjemniejsza. Zastanawiałem się na co mnie będzie stać na trzecim etapie. W przerwie świąteczno-sylwestrowej dopadł mnie jakiś wirus i choć wydawało się, że do pełni zdrowia wrociłem już następnego dnia to jednak miałem wrażenie, że skutki tej infekcji są bardziej długotrwałe i mimo, że minęły już dwa tygodnie to nadal czułem się trochę osłabiony. Postanowiłem więc tym razem pobiec dość spokojnie bez większej determinacji. Mimo faktu, że pogoda była idealna i nie bieglem na 100% to jednak trasa stwarzała mi sporo trudności i nie było lekko i przyjemnie. Ostatecznie na metę dobiegłem 6 w klasyfikacji ogólnej i 3 w wiekowej. Osiągniety wynik jest lepszy niż ten na pierwszym etapie o pół minuty, ale gdy weźmiemy pod uwagę, że wówczas biegliśmy w wysokim śniegu to jednak trochę zmienia to perspektywę.

      Wydawało się, że być może wiosennej aurze odbędzie sie również 4 etap. Niestety najpierw przyszło nagłe ochłodzenie, a w noc poprzedzającą bieg spadło kilka centymetrów śniegu, co zdecydowanie utrudniło rywalizację. W niektórych przypadkach nie udało się uniknąć nawet upadków. Ja dodatkowo startowałem mocno osłabiony po przeziębionych zatokach. Cel, jaki przed sobą postawiłem to po prostu ukończyć, zwłaszcza, że 4 ukończony etap gwarantował mi zaliczenie całego cyklu i zapewnienie sobie w zasadzie 4 miejsca w swojej kategorii wiekowej na dystansie 5km. O ile jeszcze pierwsza pętla była dość szybka to jednak na drugiej deficyt sił dał już o sobie znać. Brak presji sprawił, że nie miałem dużej motywacji, by przyspieszać. Mimo to niższa niż we wcześniejszych etapach frekwencja sprawiła, że do mety dobiegłem na dobrych pozycjach 2 w swojej kategorii i 7 w open. Najważniejszą informacją okazał się jednak fakt, że jeden z zawodników, który w pierwszych etapach zajmował czołowe miejsca w naszej kategorii i w zasadzie był poza moim zasięgiem nie pojawił sie na starcie już drugi raz, a co za tym idzie nie miał możliwości ukończenia w sumie wymaganych 4 etapów. W klasyfikacji zawodów przesunie się za mnie, a ja w zasadzie już tego dnia mogłem cieszyć się z conajmniej 3 miejsca w kategorii na koniec cyklu, nawet jeśli nie pojawiłbym się na ostatnim etapie.

      O odpuszczeniu ostatniego etapu oczywiście nie mogło być mowy i stawiłem się na starcie. Po cichu liczyłem, że może finał odbędzie się już w wiosennej aurze. Niestety na prawdziwą wiosnę przyjdzie nam jeszcze chwilkę poczekać. To, co przyniosła nam pogoda tym razem to dość pochmurny i zimny dzień, a uczucie chłodu było potęgowane jeszcze bardziej przez ostry przeszywający wiatr. Specjalnych planów na swój bieg nie miałem. Tak jak wspomniałem, w zasadzie wiedziałem już że będę trzeci w swojej kategorii wiekowej i cokolwiek by się nie wydarzyło, to już nic tego by nie zmieniło. Na wyobraźnię biegaczy działał trochę zapowiadany bardzo długi podobno blisko 800-metrowy podbieg, który biorąc pod uwagę dwie pętle należało pokonać dwa razy  Postanowiłem więc pobiec dość asekuracyjnie. W zasadzie wiekszość dystansu pokonałem wraz z kolegą Irkiem, który akurat realizujac swój plan treningowy na maraton też nie biegł na 100 %.  Na podbiegach było widać wyraźnie kto jest aktualnie w lepszej formie, bo tam ewidentnie traciłem. Odrabiałem za to trochę na zbiegach. Ostatecznie na metę przybiegliśmy razem z całkiem dobrym czasem 24:17. Mimo tego długiego podbiegu, który ostatecznie nie okazał się aż taki straszny jedynie na trzecim etapie udało mi się pobiec kilkanaście sekund szybciej. Dało mi to tym razem miejsce 3 w kategorii i 4 w klasyfikacji ogólnej i tak jak wspominałem wcześniej, trzecie miejsce w kategorii w całym cyklu.  Było to niewtapliwie miłe zwieńczenie kilkumiesięcznych zmagań, zwłaszcza ze po drodze pojawiło się trochę kłopotów zdrowotnych. Cieszy oczywiście przede wszystkim miejsce, bo forma w porównaniu do zeszłego roku jest zdecydowanie słabsza, no ale wynika to głównie z mojego wyboru. Po prostu ten sezon to nie będzie sezon życiówek.

2022.11.26 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap I) – 24:30

2022.12.10 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap II) – 28:15

2023.01.14 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap III) – 24:03

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap IV) – 25:46

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI  REWOLUCJA (Etap V Finał) – 24:17

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski / SportSiedlce.pl

Tam, gdzie rodzą się życiówki

      Są na biegowej mapie miejscowości, które niewątpliwie kojarzą mi się bardzo pozytywnie. Takim miejscem jest napewno Wiązowna. Wydaje się zresztą, że nie jestem w tym odczuciach zupełnie odosobniony, bo po pierwsze zawody organizowane są na najwyższym poziomie, atmosfera jest zawsze świetna, a ponadto szybka trasa sprzyja dobrym wynikom. Nie bez przyczyny mówi się, że do Wiązowny jeździ się po życiówki. Pierwszy raz pobiegłem wiązowski półmaraton w 2020 roku. Wówczas mocno trenowałem pod kątem Półmaratonu w Gdyni, gdzie kilka tygodni później w ramach tych zawodów miały odbyć się otwarte Mistrzostwa Świata, a w których mógł pobiec każdy, nawet zwykły amator, taki jak ja. Udało się przygotować naprawdę wysoką formę i skończyło się wtedy – jak to w Wiązownej… życiówką. Potem przyszła jednak pandemia, do Półmaratonu w Gdyni już nigdy nie doszło, a ja zostałem z tą formą jak Himmilsbach z angielskim. Jedyną pamiątką, która mi wówczas z tego wszystkiego pozostała był ten ówczesny osobisty rekord.

      Mogłem się nim cieszyć dokładnie dwa lata, aż do momentu kiedy to znowu stanąłem na starcie Półmaratonu Wiązowskiego i znowu rekordem życiowym rozpocząłem najlepszy rok biegania w swoim życiu. Radość z tego wspaniałego wyniku, o którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej mogłem jedynie marzyć, bo wydawało mi się, że przekracza on już moje jakiekolwiek możliwości została mocno zmącona rozpoczętą trzy dni wcześniej wojną na Ukrainie. Atmosfera tamtych dni była dość ponura i nie sprzyjała klimatowi biegowego święta. Trudno było w takiej sytuacji się w ogóle cieszyć nawet z tak dużego osobistego sukcesu. Myślami byłem głównie na Ukrainie. Cała impreza odbyła się zresztą pod znakiem wsparcia dla tego kraju i nie było łatwo nawet na chwilę zapomnieć o tym, co dzieje się tuż obok za naszą wschodnią granicą.

      W tym roku postanowiłem pobiec w Wiązownie po raz trzeci. Niestety w zasadzie już przed startem było dla mnie jasne, że ta moja świetna pasa związana z tą miejscowością będzie musiała zostać przerwana i tym razem na pewno nie pobiegnę po życiówkę. Przede wszystkim nie jestem w takiej formie jak w zeszłym roku, gdy już od jesieni miałem mocno sprecyzowane cele na cały sezon, ogromną determinację by się z nimi zmierzyć i je po kolei realizować. Do tego sezonu podchodzę zupełnie inaczej. Oczywiście też mam sporo ciekawych planów, ale bardziej niż na biciu własnych rekordów zamierzam skupić się na czerpaniu z biegania radości. Było więc dla mnie jasne, że nie jestem przygotowany na to, by chociażby zbliżyć się do wyniku sprzed roku. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy na kilka dni przed zawodami pojawiły się małe kłopoty zdrowotne. Nienajlepsza dyspozycja, słabe samopoczucie i generalnie mocne osłabienie sprawiły, że w zasadzie do ostatniej chwili zastanawiałem się czy w ogóle powinienem biec. Pytanie, które sobie wówczas stawiałem miało charakter chyba jednak głównie retoryczny. Zdecydowałem się więc na start.

      Do Wiązowny wybrałem się tym razem z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce: Irkiem, Pawłem i Elizą. Miłe i wesołe towarzystwo w czasie drogi na pewno trochę poprawiło morale, chociaż mimo wszystko i tak nie było ono najwyższe. Ostatniej nocy słabo spałem, czułem się osłabiony i obolały. Sytuacji nie poprawiał fakt, że prognozy pogody zapowiadały chłodny dzień, a w nocy spadło trochę śniegu. Starałem się jednak nie myśleć za dużo o tych problemach i nie wiem czy to kwestia adrenaliny, czy czegoś innego, ale im było bliżej do startu to wydawało mi się, że czuję się trochę lepiej. Gdy byliśmy już na miejscu i jak zwykle na każdym kroku można było spotkać znajomą twarz, zamienić kilka zdań w zasadzie zapomniałem o swojej niedyspozycji i towarzyszących mi kłopotach.

      Bieg zacząłem tempem podobnym do tego w Sevilli. Chciałem sprawdzić jak będzie mi się biegło. Po trzech kilometrach wiedziałem jednak, że raczej będzie ciężko przebiec tak cały dystans i pewnie długo tak nie wytrzymam. Zwolniłem więc trochę. Kolejny zryw ambicji przyszedł koło 6 kilometra, gdy za moimi plecami pojawił się pacemaker na 1:50. Postanowiłem się podłączyć. Przebiegliśmy razem z 5 kilometrów. Analizując dane już po biegu mogę powiedzieć, że ze średnim tempem na półmetku udało mi się zejść poniżej 5 minut na kilometr, czyli pobiegłem ten odcinek zdecydowanie szybciej niż w Sevilli, ale było mi jednak coraz bardziej ciężko. Nie czułem się pewnie zwłaszcza, że to była przecież w zasadzie dopiero połowa dystansu. Postanowiłem więc bezpiecznie i zachowawczo wrócić do swojego rytmu godząc się z tym, że dziś mój wynik będzie powyżej godziny i pięćdziesięciu minut, co ostatnio raczej mi się nie zdarzało. Mimo, że tempo nawet jak na mnie było dość wolne, to jednak nie czułem się dobrze. Pokonanie każdego kilometra przychodziło mi z pewnym trudem. W drugiej połowie dystansu bardzo mocno przeszkadzał też wiejący w twarz wiatr, a przez chwilę zaczął nawet prószyć śnieg. Ostatni kilometr troszkę przyspieszyłem, ale nie czułem jakiejś ogromnej determinacji. Było to chyba bardziej z przyzyczajenia, w myśl zasady, że cokolwiek by się nie działo to na ostatniej długiej prostej warto jednak i tak zebrać siły i dać z siebie coś więcej.

      Na metę wbiegłem z czasem 1:53:44. Trzynaście i pół minuty wolniej niż rok temu… a mimo to naprawdę zmęczony. Trochę mi się przypomniał mój debiut z 2013 roku, gdy swój pierwszy w życiu półmaraton pobiegłem w bardzo zbliżonym czasie. No cóż… Mimo wszystko nie czuję żadnego rozczarowania. Przeciwnie. Cieszę się, że mimo niedyspozycji, złego samopoczucia i nie do końca sprzyjających warunków nie poddałem się, stanąłem na starcie i udało się zaliczyć kolejny już 35 półmaraton, choć jeszcze kilka godzin wcześniej wcale nie było to takie oczywiste. Miałem też okazję spotkać wielu biegowych przyjaciół, w tym takich niewidzianych od conajmniej kilku lat, cieszyć się z nimi ich nowymi życiówkami, których jak zwykle też nie brakowało i generalnie miło spędzić czas. Atmosfera jak co roku była wspaniała i jedyne czego mogę żałować to faktu, że niedyspozycja nie pozwoliła mi tej atmosfery do końca przeżywać. Sezon jest jednak długi i mam nadzieję, że w tym roku jeszcze nie raz będzie okazja by w pełni czerpać radość ze startów. W zasadzie to jestem o tym przekonany.

2023.02.26 Wiązowna Półmaraton:  43 PÓŁMARATON WIĄZOWSKI – 1:53:44

Zdjęcia: Fotomarton / Półmaraton Wiązowski

Złamana zasada

      Choć mam już na swoim koncie kraje odwiedzone dwa razy to jednak jest pewna zasada towarzysząca mi w moich podróżach, że staram się raczej wybierać zupełnie nowe kierunki, których nie miałem okazji jeszcze zobaczyć. Nie wiem czy to jest dobre podejście, bo czasami dany kraj jest na tyle atrakcyjny i ciekawy, czasem różnorodny, ma wiele interesujących miast i miasteczek, że kilka dni w jednym konkretnym miejscu to zdecydowanie za mało, by tak naprawdę go poznać. Generalnie mimo wszystko staram się być tu konsekwentny. Nadszedł jednak taki moment, że postanowiłem złamać tą zasadę i jeszcze raz wybrać się do kraju, w którym już byłem, czyli do Hiszpanii. Tym razem do Sevilli. Skąd nagle teraz taka decyzja? Odpowiedz jest stosunkowo prosta. Po pierwsze wiedziałem, że to przepiękne miasto, które prędzej czy później chciałbym i tak zobaczyć. Po drugie trudno mi było znaleźć fajny półmaraton w pierwszych miesiącach roku w krajach, w których jeszcze nie byłem, a na które pozwalał mi założony budżet. Ponadto w tym konkretnym przypadku pojawiła się szansa, aby tą podróż i swoją listę odwiedzonych krajów rozszerzyć o dodatkowe państwo. Mam tu na myśli Gibraltar, czyli malutkie państewko, które sąsiaduje z Hiszpanią na samym południu kontynentu europejskiego. Chciałem go odwiedzić przede wszystkim ze względu na zamiłowanie do historii, a zwłaszcza znajdujący się tam pomnik gen. Władysława Sikorskiego, który zginął u wybrzeży Gibraltaru w katastrofie samolotu w 1943 roku, jak również rolę jaką półwysep i Cieśnina Gibraltarska odegrały w czasie wojny. Co prawda jest tu pewien problem natury formalnej jak to terytorium w ogóle traktować, bo choć wykazuje on coraz większą niezależność i samodzielność, coraz częściej uznawany jest jako osobne państwo, ma swoją flagę, a od kilku lat nawet własną reprezentację piłkarską, to formalnie jednak to nadal terytorium zamorskie zależne od Wielkiej Brytanii. Myślę jednak, że biorąc pod uwagę wszystkie czynniki śmiało mogę traktować go jako osobną pozycję numer 38 na mojej liście.

     Cały wyjazd chciałem, jak to mam najczęściej w zwyczaju zorganizować samemu na własną rękę i po swojemu. Niestety, gdy zacząłem dopinać ostatnie szczegóły pojawiły się problemy. Mimo, że z Sevilli do Gibraltaru jest tylko 200km to połączenie jest dość kiepskie. Nie ma linii kolejowej, a autobusy też kursują sporadycznie. Gdy mniej więcej miesiąc przed wylotem okazało się, że nie ma już biletów na autobus w pożądanym przeze mnie terminie dotarcie do Gibraltaru stanęło pod dużym znakiem zapytania.  Nie ukrywam, że oba cele, to jest przebiegniecie półmaratonu w przepięknym hiszpańskim mieście Sevilla, jak i odwiedzenie Gibraltaru traktowałem równorzędnie i uzupełniająco się nawzajem. Brak możliwości realizacji jednego z tych elementów sprawiłby, że pewnie przynajmiej na razie zweryfikowałbym swoje plany i jeśli nie zrezygnował z nich, to przynajmniej odłożył w czasie na dużo bardziej odległą perspektywę. Byłem więc mocno rozczarowany tym faktem, ale na całkowitą zmianę planów było już zdecydowanie za późno. Szukałem różnych innych rozwiązań i na szczęście ku mojej radości niedługo potem udało się namierzyć lokalną ofertę jednodniowej wycieczki busem z Sevilli do Gibraltaru z przewodnikiem. Postanowiłem więc skorzystać, choć też nie gwarantowalo to zobaczenia pomnika Generała, gdyż na pierwszy rzut oka program wycieczki tego miejsca nie obejmował. Ostatnią deską ratunku wydawał się wolny czas podczas wycieczki przeznaczony na obiad, który chciałem wykorzystać do tego by dotrzeć tam na własną rękę. Nie mniej też nie było pewności, że z centrum uda mi się pokonać ponad 4-kilometrową trasę w godzinę w nieznanym miejscu i wrócić. Byłem jednak dobrej myśli i miałem nadzieję, że ostatecznie uda się osiagnąć wszystko, co sobie zaplanowałem. No, ale przekonać się o tym mogłem dopiero za jakiś czas. Pozostało czekać na rozwój wypadków.

      Podróż do Sevilli zacząłem już w piątek i też nie była to łatwa droga Przede wszystkim wylot miałem z Modlina z przesiadką w niemieckiej Kolonii, gdzie całą chłodną noc musiałem spędzić na lotnisku gdyż kolejny samolot miałem dopiero nad ranem. Nie było to komfortowe rozwiązanie, ale nie bardzo miałem wyjście. Nie udało mi się bowiem znaleźć bezpośredniego lotu w tym terminie w rozsądnej cenie. Noc minęła jednak w miarę szybko i rano byłem już w Sevilii. Plan zakładał w pierwszej kolejności odbiór pakietu startowego w Expo  zlokalizowanym w hali kompleksu sportowego Polideportivo San Pablo. Wiedziałem jednak, że otwiera się ono dopiero o 10. Mając ponad godzinę zapasu czasu postanowiłem wykorzystać ten fakt i podjechałem autobusem pod stadion Ramon Sanchez Pizjuan, gdzie swoje mecze rozgrywa dużyna FC Sevilla. Nadal mam sporo sentymentu do swojej dawnej pasji, ciągle jestem kibicem i lubię odwiedzać miejsca i symbole związane z piłką nożną, a w tej czerwono-zielonej wojnie między FC Sevilla, a Realem Betisem Sevilla zawsze było bliżej mi do czerwonych. No może kiedyś dawno temu za czasów Wojciecha Kowalczyka, który grał w Betisie moja sympatia rozkładała się trochę inaczej. Ale kiedy to było…? Jakby to nie zabrzmiało… jeszcze w zeszłym stuleciu.

      Po zrobieniu kilku zdjęć poszedłem odebrać swój pakiet na bieg. Spedziłem tam trochę czasu i potem autobusem pojechałem już do centrum. Biorąc pod uwagę dość napięty harmonogram tego wyjazdu postanowiłem rozpocząć zwiedzanie od razu pierwszego dnia nawet kosztem utraty sił i zmęczenia organizmu przed zawodami. Byłem skłonny zapłacić tą cenę zwłaszcza, że w Sevilli planowałem pobiec spokojnie, na luzie. Plan mojego zwiedzania zakładał, że przynajmniej do połowy miejsc, które chciałbym w tym mieście zobaczyć uda dotrzeć się już pierwszego dnia. Tak się jakoś ułożyło, że chyba najbardziej atrakcyjne miejsce, czyli Plaza de Espana (Plac Hiszpański) udało mi się odnaleźć w pierwszej kolejności. Nie ukrywam, że ten plac który powstał tu blisko 100 lat temu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Poza urokliwym kompleksem budynków z Pałacem Hiszpańskim (Palacio Espanol) i z dwoma wieżami na czele ważnym elementem jest ciągnący się wokół niego kanał, po którym pływają łódki, a także cztery mostki symbolizujące królestwa – Aragonię, Navarre, Leon i Kastylię. Dodatkowo wiele elementów na placu wyłożonych jest ręcznie malowanymi kolorowymi płytkami azulejos, znanymi mi już chociażby z Porto. Uroku dodają też tu niezliczone, zaparkowane w oczekiwaniu na turystów kolorowe dorożki konne i ogromna fontanna w centralnym miejscu placu. Wszystko to razem robi przepiękne wrażenie, co doceniają także filmowcy. Ciekawostką jest bowiem fakt, że Plac Hiszpański wykorzystywany był do produkcji wielu filmów. Te najbardziej znane to „Gwiezdne Wojny”, a konkretnie cześci “Mroczne widmo” oraz “Atak klonów”, jak również „Lawrence z Arabii” czy „Dyktator”.  Nie dziwi mnie to wcale, bo to miejsce jest po prostu filmowe, żeby nie powiedzieć bajkowe. Czasami jest tak, że widzimy coś na pięknych zdjęciach, a potem na żywo czujemy małe rozczarowanie, bo na obrazku wydawało nam się to dużo ładniejsze. Z Plaza de Espana jest wręcz odwrotnie. Jak tu bowiem przenieść i zmieścić na jednym zdjęciu na przykład caly kompleks znajdujący się na tym przepięknym placu wraz z jego wszystkimi tak wspaniałymi elementami i szczegółami? Niewykonalne…

      Podążając dalej wzdłuż przepływającej przez środek miasta rzeki o dość interesującej nazwie Gwadalkiwir dotarłem do miejsca, którego nie miałem na swojej liście do odwiedzenia, a konkretnie do pięknego XVII-wiecznego Palacio de San Telmo. Jak się potem dowiedziałem pałac aktualnie jest siedzibą tutejszego rządu. Trochę dalej natknałem się na równie wspaniałą wybudowaną jeszcze w 1220 roku wieżę Torre del Orro. Pierwotnie była ona podobno w całości pokryta płytkami w kolorze złota.  Hmm… aż trudno to sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać. W końcu dotarłem także do drugiego punktu ze swojej listy Plaza de Toros de Sevilla, czyli zbudowanej między XVIII, a XIX wiekiem areny walk byków.  Arena mieści podobno około 12 000 widzów, choć z zewnątrz na aż tak dużą zdecydowanie nie wygląda. To miejsce także pojawiło się w kilku produkcjach filmowych, jak chociażby w filmie „Noc i dzień” z Tomem Cruisem i Cameron Diaz. Choć szczerze powiedziawszy zupełnie nie rozumiem tej hiszpańskiej tradycji, nie popieram i uważam za niepotrzebne okrucieństwo to samo miejsce warto zobaczyć.

      Kierując się już powoli do hostelu po drodze na jednym z placów natknąłem się na tancerkę dającą pokaz flamenco. Pani swym zmysłowym tańcem przyciągała wielu gapiów. Dałem skusić się także i ja i zatrzymałem się na chwilę.  Potem dotarłem do Katedry Najświętszej Marii Panny w Sevilli. Ta katedra, która powstała w miejscu meczetu jest jednym z najwspanialszych kościołów gotyckich na świecie. Do zdobienia ołtarza podobno wykorzystano 3 tony złota. Na szczycie wieży znajduje się czterometrowa figura kobiety z palmą i półokrągłym sztandarem będącą alegorią triumfu wiary chrześcijańskiej nad islamem. Budowa obiektu trwała podobno blisko 100 lat. Zakończono ją w 1506 r., jednak prace wykończeniowe zajęły budowniczym niemal kolejne cztery wieki. Nie dziwi mnie to biorąc pod uwagę jej rozmiary, a także precyzję wykonania tysiący drobnych szczegółów i elementów ją tworzących. Muszę przyznać, że to zdecydowanie jedna z najpiekniejszych katedr jakie do tej pory widziałem. Tuż obok niej znajduje się pałac królewski Alkazar, którego korzenie sięgają XI wieku. Łączy on w sobie zarówno architekturę islamską, jak i chrześcijańską. To tutaj Krzysztof Kolumb został przyjęty przez Izabelę Kastylijską i Ferdynada Aragońskiego po podróży do Ameryki. Tak jak podróż Kolumba doprowadziła go ostatecznie do Alkazar, tak i ja swoje sobotnie zwiedzanie zakończyłem w tym miejscu. Więcej atrakcji na ten dzień już nie przewidziałem. Poszedłem do hostelu i postanowiłem odpocząć, nie tylko po dniu zwiedzania, ale także, a może przede wszystkim po nieprzespanej nocy na lotnisku.

      Następnego dnia o 9 rano bieg. Start zlokalizowany był w okolicy Paseo de la Delicias. Z mojego hostelu to około 3 kilometry. To co ciekawe to fakt, że najważniejsze i najciekawsze budynki w tej okolicy mają nazwy pochodzące od krajów Ameryki Południowej, czy Środkowej. I tak można tu odnaleźć na przykład Kolumbię, Gwatemalę, Meksyk, jest pawilon brazylijski i wiele innych. Swój budynek, zresztą chyba jeden z piękniejszych ma także Argentyna. Miałem jeszcze trochę czasu do startu, więc mogłem je podziwiać. Niepokoiły mnie natomiast trochę warunki atmosferyczne. Przyznam szczerze, że planując ten wyjazd nie spodziewałem się, że rano będzie tak zimno. Trafiłem na wyjątkowo chłodne poranki i chyba na usłyszane gdzieś stwierdzenie „w gorącej Hiszpanii” gdzieś w głębi duszy zacznę się uśmiechać, bo biegałem już w różnych krajach, o rożnej porze roku, ale  nie przypominam sobie, żebym podczas któregoś wyjazdu tak marzł. Być może wynikało to trochę z obniżonej wrażliwości na chłód z powodu złapanego jeszcze przed wyjazdem przeziębienia, do tego doszła też przecież chłodna noc na lotnisku, czy też nie do końca dogrzany pokój w hostelu, ale prognozy pogody zakładały także temperaturę 2 stopni w momencie startu i były to warunki, na które przynajmniej psychicznie nie byłem przygotowany. Przed samym startem długo nie mogłem się zdecydować jak się ubrać i chyba ze dwa razy zmieniałem decyzję, by ostatecznie z dużymi obawami, ale z powrotem przebrać się w koszulkę z krótkim rękawem. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że była to chyba słuszna decyzja, bo choć przez cały bieg nadal było chłodno to jednak potem zrobiło się już trochę cieplej. Tak czy inaczej w czasie biegu zimno mi nie doskwierało.

      Dużych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Początek sezonu, brak specjalnych przygotowań, nie do końca wysoka forma, a przede wszystkim chęć podziwiania miasta sprawiły, że postanowiłem pobiec ten bieg raczej spokojnie. Pierwsze kilometry prowadziły tym samym szlakiem, który pokonywałem sparerując poprzedniego dnia. Minąłem siedzibę rządu przy Paseo de Roma, Złotą Wieżę, arenę walk byków. Biegłem w miarę komfortowym tempem. Pięć kilometrów pokonałem w około 26 minut, po dziesięciu tempo było podobne, bo zajęły mi one niespełna 53 minuty. Po drodze minęliśmy miejsce, które dopiero planowałem odwiedzić, ale rozpoznałem je ze zdjęć – Las Setas de Sevilla, czyli po prostu Parasol, o którym więcej opowiem trochę później oraz znowu katedrę. W pewnym momencie gdzieś w połowie dystansu postanowiłem trochę przyspieszyć, by spróbować jednak złamać na mecie 1:50. Nie od razu było widać efekty, ale też nie byłem jakoś bardzo zdeterminowany. Dopiero mniej więcej od 15 kilometra zdecydowałem się naprawdę podkręcić tempo i od tego momentu w zasadzie każdy kolejny kilometr, aż do samej mety był coraz szybszy. Na ostatnim odcinku po przepięknym Plaza de Espana bieg był trochę utrudniony przez dość kretą trasę i wąsko ustawione barierki. Skrzydeł dodawał za to żywiołowy doping kibiców, których setki, a może nawet i tysiące zgromadziły się w tym szczególnym miejscu. Ostatecznie do mety zlokalizowanej dwa kilometry dalej dobiegłem niemalże w punkt, bo z czasem 1:49:39. Chwila odpoczynku, kilka pamiątkowych zdjęć i powrót do hostelu. Na popołudnie zaplanowałem jeszcze dwa punkty obowiązkowe, czyli wspomniany już wcześniej Las Setas de Sevilla oraz Casa de Pilatos (Dom Piłata). Pierwszy z nich, czyli Parasol to charakterystyczna budowla, która stała się już właściwie symbolem Sevilli. Jest unikatowa i przez to z łatwością rozpoznawalna. Jest punktem obowiązkowym dla każdego turysty w tym pięknym mieście. To drewniana konstrukcja o wymiarach 150 na 70 metrów, a jej wysokość wynosi około 26 metrów. Jest zatem naprawdę duża. Ponoć jest największą drewnianą konstrukcją na świecie. Dom Piłata natomiast to w zasadzie pałac, którego nazwa pochodzi od tego, że w XVI wieku właśnie przed tym budynkiem znajdowała się pierwsza stacja drogi krzyżowej podczas procesji. Był to już ostatni element mojego niedzielnego zwiedzania. Mogłem wracać do hostelu.

      Następnego dnia czekała mnie wycieczka do Gibraltaru. Niestety prognozy pogody nie były najlepsze. Zapowiadano dość chłodny dzień i przede wszystkim możliwe opady deszczu. Zastanawiałem się też czy wyjazd ułoży się na tyle dla mnie korzystnie, że uda się dotrzeć do pomnika gen. Sikorskiego, czy też jednak okaże się to ostatecznie niemożliwe. Duetem, który obsługiwał naszą wycieczkę była Lola (za kierownicą busa) i wyjątkowo rozgadana Petra (chyba Brytyjka). Na krótkim postoju, który wypadł mniej wiecej w połowie drogi zapytałem Ją czy będziemy w okolicy pomnika, bo bardzo mi zależy, aby go zobaczyć. Odpowiedziała od razu pytaniem „czy jestem z Polski?”, bo podobno to standardowa kwestia poruszana przez naszych rodaków. Ku mojej nieskrywanej radości okazało sie, że realizując plan wycieczki będziemy tuż obok, gdzie jest jeden z najbardziej znanych punktów widokowych. Bardzo mnie to ucieszyło. Od początku nie ukrywałem przecież, że to jeden z dwóch podstawowych celów mojego wyjazdu. Niestety jeszcze przed przejazdem przez granicę rozpętała się prawdziwa ulewa z wichurą, która zaczynała odbierać nadzieję na sukces tej wyprawy. Wydawało się przez chwilę, że ostatecznie burzy to plany odwiedzenia nie tylko pomnika Generała, ale w ogóle plany całej wycieczki, gdyż mimo, że miałem ze sobą parasol to trudno było sobie wyobrazić spacerowanie po mieście w taką pogodę. Z tego co powiedziała nam Petra to istniało ryzyko, że plan naszego wyjazdu w ogóle zostanie skrócony, gdyż podobno fale były tak duże, że dotarcie do niektórych miejsc (w tym niestety pominika) mogło stać się niemożliwe. Deszcz jednak długo nie popadał, wiatr się trochę uspokoił, a potem choć nadal bardzo wietrznie to zrobiło się dość ładnie i można było kontynuować odkrywanie Gibraltaru. Uff… Odetchnąłem, bo przez chwilę byłem już trochę zrezygnowany.

      Busa zostawiliśmy po stronie hiszpańskiej. Zdecydowanie lepiej i szybciej jest przekraczać granicę pieszo. Kontrola graniczna wówczas skraca się w zasadzie do kilku minut. Zaraz po przejściu na gibraltarską stronę skierowaliśmy się w stronę centrum. Idąc tak nagle okazało się, że tak naprawdę idziemy środkiem pasa startowego lotniska. Tutejsze lotnisko to ewenement na skalę światową. Przede wszystkim ze względu na straszny wiatr jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie. Po drugie w poprzek pasa startowego przebiega czteropasmowa droga, przez którą przejeżdza codziennie niezliczona masa samochodów. W momencie gdy ląduje tu jakiś samolot, a dzieje się to kilkanaście razy dziennie droga jest zamykana i nieprzejezdna nawet na dwie godziny. Idąc dalej dotarliśmy do głównego placu Gibraltaru – Grand Casamates. To miejsce, na którym zlokalizowanych jest wiele barów, pubów i restauracji. Swoja nazwę zawdziecza on otaczającym go bomboodpornym skalnym barakom wybudowanym tutaj w XIX wieku przez Brytyjczyków. Krótki spacer po głównym deptaku, a potem przyjechał po nas swoim busem lokalny przewodnik Daniel. Pierwszym punktem naszej wycieczki było miejsce z pomnikiem Sikorskiego tuż obok. Na szczęście udało się tam dotrzeć. Bardzo mnie to ucieszyło. Byliśmy tam tylko 10 minut, ale mi to wystarczyło. Najważniejsze, że tam byłem.  Ciekawostką jest fakt, że przy sprzyjającej pogodzie widać stąd oddaloną o 24 kilometry Afrykę. 

      Kolejnym punktem naszej wycieczki była Skała Gibraltarska, czyli jurajska, wapienna góra, wznosząca się na 426 m n.p.m. Większość Skały Gibraltarskiej zajmuje rezerwat przyrody, w którym żyje m.in. około 250 małp mogotów. Są one jedynymi wolnożyjacymi małpami w Europie. Legenda mówi, że jeżeli małpy znikną z Gibraltaru to Wielka Brytania straci tą enklawę. Brytyjczycy traktują tę legendę niezwykle poważnie do tego stopnia, że już od 1915 roku przez obie wojny światowe małpy znajdowały się pod opieką brytyjskiego wojska. Jedną z najważniejszych poza magotami atrakcją Gibraltarskiej Skały jest niewątpliwie Jaskinia Św. Michała. Urządzono w niej salę koncertową o świetnej akustyce wynikającej z doskonałego rozpraszania fal dźwiękowych na nieregularnych powierzchniach ścian i stropów, z których zwieszają się liczne stalaktyty.  Gdy do tego dorzucimy multimedialny pokaz świateł robi to niesamowite wrażenie. Muszę przyznać, że gdyby przyszło mi zwiedzać Gibraltar na własną rękę za pewne bym odpuścił ten punkt nie doceniając tego, co może zaoferować. Natomiast biorąc pod uwagę, że był on w programie naszej wycieczki to miałem okazję go zobaczyć i szczerze powiedziawszy muszę przyznać, że byłem pod ogromnym wrażeniem. Odczucia są niesamowite. Wizyta w jaskimi w zasadzie zakończyła naszą wycieczkę po Gibraltarze. Jeszcze tylko godzina wolnego czasu na posiłek, zakup pamiątek i powrót do Sevilli.  

      Na ostatni dzień swojego pobytu w Hiszpanii szczególnych planów już nie miałem. Co chcialem to zwiedziłem, na czym mi zależalo to zobaczyłem. Na lotnisku musiałem być dopiero po południu, a żal było siedzieć w hotelu. Tak więc poza zakupem pamiątek ostatnie godziny przed powrotem spontanicznie postanowiłem wykorzystać do odwiedzenia drugiego stadionu Estadio Benito Villamarin, na którym swoje mecze rozgrywa Real Betis. W sumie mój plan pobytu w Sevilli nie obejmował tego punktu, ale przejeżdzając podprzedniego dnia obok w drodze do Gibraltaru i zdajac sobie sprawę, że jest zlokalizowany stosunkowo niedaleko postanowiłem dorzucić do programu także i ten stadion. Drogę w obie strony pokonałem na piechotę, a po dwóch godzinach byłem  z powrotem w hostelu. Zabrałem rzeczy i wyruszyłem na lotnisko. Niestety przede mną znowu długa, nocna podróż z przesiadką, tym razem w Londynie i znowu przez Modlin… 

      Trudy tej długiej drogi za pewne byłoby mi znacznie ciężej znieść, gdyby nie przypadek i zupełnie niespodziewane, miłe towarzystwo. Gdy zajęliśmy już miejsca w samolocie i przygotowywaliśmy się powoli do startu na nadgarstku współpasażera obok dostrzegłem opaski z polskimi napisami. Gdy oprócz tego zauważyłem zegarek Garmina, długo nie musiałem kojarzyć faktów i stało się dla mnie jasne, że mam do czynienia z biegaczem. Zaczęliśmy rozmawiać i rzeczywiście, tak jak przypuszczałem okazało się, że związany z Sekcją Biegową Ruch Izbica Marek także przebiegł ten bieg, a wraz z nim jego brat Damian i kolega Paweł. Oni także znajdowali się w tym samolocie. Dzięki rozmowie, wymianie wrażeń, doświadczeń czas minął dużo szybciej. Swoja drogą to niezły zbieg okoliczności. Nie było chyba zbyt wielu Polaków na tym biegu, nie wracałem też bezpośrednio po zawodach, a dopiero po trzech dniach i w naszym samolocie także trudno było wypatrzeć biegaczy, a okazało się że przyszło nam nawet siedzieć obok siebie. Z drugiej strony podczas swoich wypraw przeżyłem już tak  duże zbiegi okoliczności, że chyba nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Operacja Sevilla-GIbraltar, dobiegła końca, ale koniec jednego jest zawsze początkiem drugiego… Tak więc… Odliczanie czas zacząć..

2023.01.29 Sevilla (Hiszpania) Półmaraton: EDP MEDIO MARATHON DE SEVILLE – 1:49:39


Więcej zdjęć z Svilli:


Więcej zdjęć z biegu :


Więcej zdjęć z Gibraltaru:


Dla Karolka

      Zdarzają się czasem zawody, w których kompletnie nie chodzi o to, by pobiec szybko. Nie chodzi w nich też o to, by zająć jakieś wyjątkowo dobre miejsce. Zdarzają się zawody, w których najważniejsza jest chęć niesienia pomocy i solidarność środowiska biegaczy. Start w takich zawodach zawsze jest wyjątkowy i lubię w nich uczestniczyć. Bedąc częścią tej życzliwej i zawsze otwartej na to, by wspierać się nawzajem społeczności, traktuje udział w tego typu wydarzeniach jako pewne zobowiązanie i daje mi on sporą satysfakcję.

      Już niemalże noworoczną tradycją stało się, że Stowarzyszenie Grupa Biegaczy Skórzec Biega rozpoczyna biegowy sezon w naszej okolicy wydarzeniem charytatywnym. Rok temu pomoc była skierowana do Lenki, która już od pierwszych chwil swojego życia musiała zmierzyć się z chorobą, a przez kolejne lata walczyć o normalne życie. Tym razem biegacze GBSB i ich goście postanowili pomóc synowi swojej klubowej koleżanki – Karolkowi, który urodził się z zespołem Downa. Zgodnie z zasadą „wszystkie ręce na pokład” w niesioną Karolkowi pomoc włączyło się naprawdę wielu ludzi dobrej woli. Poza wspomnianym już stowarzyszeniem, biegaczami, rowerzystami i zawodnikami Nordic Walking z bliższej lub dalszej okolicy, którzy licznie stawili się na starcie tych zawodów, a także przekazali wiele rzeczy na licytacje, tradycyjnie pomagała też Ochotnicza Strażą Pożarna, sąsiedzi i wielu innych ludzi, którzy przyłożyli swoją ciegiełkę do tego, by zorganizować to wydarzenie i podnieść jego atrakcyjność. W pomoc włączyła się także firma odpowiedzialna za pomiar czasu i wyniki, która swoje zadanie tym razem wykonała zupełnie za darmo. Było to możliwe dzięki temu, że przy organizacji tych zawodów użyto chipów i numerów startowych, które pozostały niewykorzystane po wielu innych imprezach sportowych z minionego sezonu. Muszę przyznać, że spotkałem się z taką sytuacją po raz pierwszy, ale biorąc pod uwagę charakter wydarzenia jest to bardzo ciekawa i słuszna inicjatywa, która z jednej strony pozwoliła ograniczyć koszty, a z drugiej zasilić w większym stopniu pulę zebranych środków na podstawowy cel imprezy. 

      Wyjątkowe okazały się być także medale. Tym razem przybrały one charakter poduszeczki z nadrukiem. Mama Karolka na codzień zajmuje się krawiectwem i taki oryginalny i niepowtarzalny medal, który otrzymał każdy uczestnik miał być Jej osobistym wkładem i dowodem wdzięcznosci rodziców za okazane wsparcie dla syna. Mam nadzieję, że zgromadzone środki okażą się być znaczącą pomocą dla Karolka i dużym wkładem w opiekę nad Nim dla Jego rodziców. Niewątpliwie radosnym widokiem był również fakt, że wśród kibiców można było dostrzec uśmiechniętą i spacerującą za rekę ze swoim tatą Lenkę, którą wspieraliśmy rok temu. Cieszę się, że sprawy Lenki idą w dobrym kierunku i także trzymam kciuki.

      Już na sam koniec jedynie z kronikarskiego obowiązku napiszę, że około dwunastokilometrową polno-leśną trasę biegnąc przez zdecydowaną większość dystansu dość swobodnym i luźnym tempem udało mi się pokonać w czasie 59:47. Małego psikusa sprawiła pogoda, gdyż w ostatnich dniach aura przypominała bardziej kwiecień, niż styczeń, a w noc poprzedzającą zawody spadł obfity śnieg. Fakt ten w połączeniu z dodatnią temperaturą sprawił, że trasa miejscami była pokryta ogromną ilością błota i była dość ciężka. Najbardziej biegaczom dawał się we znaki chyba początkowy fragment wiodący przez pole, gdzie było naprawdę grząsko i ślisko. Gdy wbiegliśmy w las było już zdecydowanie łatwiej. Na ostatnich kilometrach postanowiłem zdecydowanie przyspieszyć i na metę wbiegłem niemalże równo godzinę od momentu startu. Wynik jednak nie miał dziś absolutnie żadnego znaczenia.

2023.01.07 Dąbrówka Nowa 12km: 6 NOWOROCZNY BIEG CHARYTATYWNY   – 59:47

Zdjęcia: SportSiedlce.pl / własne