Na Pięć

      Wakacje w pełni. Jedni korzystąją z lata, odpoczywają i regenerują siły przed jesiennymi zawodami. Inni cały czas trenują i startują. W moim przypadku można powiedzieć, że jest gdzieś po środku, gdyż od czerwcowego Ekidena w oczekiwaniu na jesienne półmaratony w zasadzie nie startuję i ograniczam się jedynie do traktowanych przez siebie głównie towarzysko lokalnych zawodów organizowanych przez zaprzyjaźnione kluby lub skórzeckich parkrunów. Tak było też w przypadku I Skórzeckiego Biegu na Pięć organizowanego przez Klub Aktywnych Parkrun Skórzec oraz Stowarzyszenie Działamy Pomagamy – Skórzec.

      To była moja druga wizyta w Skórcu tego dnia. Rano pobiegłem 230 tutejszy parkrun (mój 48 w Skórcu, a 50 jubileuszowy w ogóle) i początkowo chciałem na tym zakończyć sobotnie aktywności biegowe. Ostatnie dni były dość upalne, a ja będąc na urlopie poza standardowym bieganiem miałem też sporo kilometrów zrobionych na rowerze. Czułem się trochę zmęczony. Ponadto wieczorem chciałem skupić się na przygotowaniach do wyjazdu do Chorzowa na Diamentową Ligę – Memoriał Kamili Skolimowskiej bardzo wcześnie rano następnego dnia. Gdy jednak było bliżej biegu coraz bardziej nachodziła mnie ochota by pobiec tego dnia w Skórcu raz jeszcze i tak się ostatecznie stało.


Trasa biegu wiodła w znacznej mierze tymi samymi leśnymi i polnymi ścieżkami, co parkrun. Była więc mi bardzo dobrze znana. Wiedziałem dokładnie czego się spodziewać, gdzie są natrudniejsze momenty. Pogoda też jakby bardziej przyjemna, niż rano. Nadal bardzo gorąco, ale powietrze bardziej rześkie. Już od początku wyklarowała się dziesięcioosobowa czołówka, w której udało mi się znaleźć. Pierwszy kilometr przebiegliśmy w zasadzie wszyscy razem. Potem stawka zaczęła się rozciągać po kolei odłączając od siebie poszczególne wagoniki. Policzyłem na szybko, póki jeszcze wszyscy byli w zasięgu mojego wzroku. Wydawało mi się, że biegnę na dziewiątym miejscu. Na starcie założyłem sobie, że w stawce około czterdziestu biegaczy chciałbym zająć miejsce w dziesiątce. Pozostało więc kontrolować aktualną sytuację. Za plecami w zasadzie miałem już tylko jedną osobę, teoretycznie wiec plan udałoby się zrealizować nawet gdyby mnie wyprzedziła. Nie byłem jednak pewien czy na pewno dobrze policzyłem osoby przed sobą, wolałem więc nie ryzykować i spróbować zrobić wszystko by utrzymać aktualne miejsce. Z przodu w zasięgu wzroku miałem już tylko dwie osoby. Starając się kontrolować sytuację z tyłu i co jakis czas ogladając się za siebie nagle około kilometra  przed metą okazało się, że znalazłem się tuż za plecami zawodnika na miejscu ósmym. Przez chwilę pojawił się dylemat czy utrzymać się za Nim i probować zaatakować przed samą metą, czy też od razu. Wyczułem jednak, że nie ma już za bardzo siły więc nie chciałem już dłużej czekać tylko podkręciłem tempo sprawdzając czy uda mi się od Niego odłączyć.  Reakcji nie było żadnej. Wiedziałem już, że raczej nic się już tutaj nie wydarzy, ale na wszelki wypadek starałem się jeszcze utrzymać swoje mocne tempo. Na metę wbiegłem tak, jak policzyłem sam… na 8 miejscu z czasem 23:46, szesnaście sekund przed kolejnym zawodnikiem, którego udało mi się na trasie wyprzedzić.

      Cieszę się, że ostatecznie zdecydowałem się pobiec w tym biegu, bo choć dość kameralna to była to bardza miła impreza i okazja spotkania wielu znajomych i przyjaciół. Klasyfikacje w kategoriach wiekowych miały wymiar jedynie statystyczny, ale udało mi się zająć drugie miejsce w swojej kategorii M-40, co też bardzo cieszy. Po biegu na wszystkich biegaczy czekało ognisko i zabawa integracyjna do rana. Niestety już beze mnie. Pociąg o 5:30 rano nie poczeka.

2023.07.15 Skórzec 5,3km: I SKÓRZECKI BIEG NA PIĘĆ   – 23:46

Zdjęcia: Zabłąkany Aparat / Paweł Pietruczanis / własne

Z sercem po raz drugi

      Jeśli miałbym wskazać jakąś imprezę biegową, w której uczestniczę co roku nieprzerwanie od wielu lat w każdej kolejnej edycji, to jest to niewątpliwie warszawska sztafeta maratońska Ekiden. Do dziś pamiętam zupełnie przypadkowo rzucone w biurowej kuchni przy porannej kawie wśrod kolegów z pracy wiosną 2014 roku: “A może byśmy stworzyli drużynę i wystartowali w Ekidenie?”. Udało się stworzyć nie jedną, a trzy, a w kolejnych latach nawet po osiem zespołów i zapoczątkowało to fantastyczną biegową przygodę, która trwa do dzisiaj, choć już w zupełnie innej firmie, z innymi kolegami i w innych barwach. Pracę zmieniłem właśnie tuż po Ekidenie w 2019 rok i myślałem, że w reprezentacji mojej nowej firmy Parexel, która także startowała w tych zawodach zadebiutuję już rok później – w maju 2020. Niestety z powodu pandemii impreza została zawieszona na kolejne 2 lata. Dopiero w zeszłym roku udało się pobiec z nowymi kolegami i było to bardzo miłe doswiadczenie. W tej edycji postanowiliśmy wziąć udział ponownie.

      Tak jak w 2022 zawody zostały zorganizowane w warszawskim parku Kępa Potocka. Osobiście chyba mimo wszystko wolałem te edycje, które odbywały się w Parku Szczęśliwickim. To miejsce, blisko którego mieszkalem wiele lat i biegałem w nim kilka razy w tygodniu. Czułem się tam jak u siebie i mam do tego miejsca wiele sentymentu. Ponadto była tam 2,5-kilometrowa pętla, a nie 5-cio, co sprawiało, że w zasadzie na całej trasie biegło się pośród licznych kibiców. W parku Kępa Potocka znaczna cześć trasy jest jednak zdala od centrum zawodów, gdzie zlokalizowane są strefy zmian, punkty kibicowania, więc w tamtej części trasy atmosfera zawodów i doping jest trochę ograniczony. Nie mniej przyjmuję nowe warunki takimi, jakimi są i mimo wszystko uczestniczę w Ekidenie z jak największą przyjemnością.

      Generalnie bieganie sztafetowe to zupełnie inny rodzaj emocji. To także dużo większa odpowiedzialność. Nie startuje się tylko dla siebie, ale dla całej drużyny, kibicuje się i wspiera nawzajem.  Sytuacja potrafi zmieniać się jak w kalejdoskopie w zależnosci od rozstawienia poszczególnych zmian i taktyki. Ponadto to zawsze wspaniała okazja do integracji i przeżywanie tych emocji wspólnie. Kiedyś Ekideny kojarzyły mi sie z upałami i bieganiem w słońcu. Dopiero edycja w 2019 startowała w strugach deszczu i przy prawdziwym oberwaniu chmury. Wydawało się, że tym razem pogoda do biegania może być idealna, gdyż ostatnie dni były stosunkowo chłodne. W dniu biegu jednak trochę się to zmieniło i od rana było czuć, że będzie dość gorąco.

      Podobnie jak w 2022 wystawiliśmy dwie drużyny, by spotkać się przede wszystkim towarzysko i pobiec tak, jak głosi firmowe motto dumnie prezentowane na koszulkach “with heart”, czyli z sercem. W skład mojej drużyny weszła Milena, która rozpoczęła nasze zmagania na pierwszej zmianie i miała za zadanie pokonać 7,20 km. Gdy tego dokonała przekazała pałeczkę Adamowi, Kolejną osobą w naszym zespole był Łukasz. Obaj Panowie mieli do pokonania 10km. Mi tym razem przypadło zadanie pobiegnięcia dystansu 5 km. Specjalnych oczekiwań co do swojego biegu nie miałem. Traktowałem te zawody głównie jako spotkanie integracyjno-towarzysko i początkowo takie miałem też nastawienie. Nawet się specjalnie nie regenerowałem przed tymi zawodami i czułem trochę w nogach treningi ostatnich dni. Potem, gdy byłem już na miejscu założyłem sobie, że fajnie by było pobiec średnio po 4:30 na kilometr, czyli na mecie osiągnąć rezultat 22:30. Gdy jednak stanąłem na starcie chyba dała o sobie znać trochę adrenalina i wystartowałem jeszcze szybciej. Pierwszy kilometr pobiegłem 4:17 i to tylko dlatego, że w porę zorientowałem się, że rozpocząłem za mocno i w porę zweryfikowałem tempo, by się nie spalić zaraz na samym początku. Drugi i trzeci kilometr dokładnie tak, jak planowałem – odpowiednio 4:27 i 4:28. Na czwartym kilometrze trochę zwolniłem, ale nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że zrobiło się już trochę trudniej i wyszło 4:33.  Słońce i kilka godzin oczekiwania na swoją zmianę dawało mi się jednak delikatnie we znaki. Mimo to w zasadzie na całej swojej pięciokilometrowej pętli to raczej jedynie ja wyprzedzałem, a nie byłem wyprzedzany. Chyba tylko jedna osoba minęła mnie po drodze. Próbowałem się nawet podczepić, ale dla mnie było jednak trochę za szybko, więc odpuściłem i wróciłem do swojego rytmu. Ostatni kilometr to już tradycyjnie zryw. Zebrałem się w sobie i przyspieszyłem by zakończyć ten kilometr w czasie 4:20. Gdy przekazałem pałeczkę kolejnemu w naszej drużynie Kubie zegarek zatrzymał mi się na wyniku 22:04, czyli powyżej oczekiwań, ale te 4 sekundy raziły mnie delikatnie w oczy. Trochę żałowałem, że  nie dałem z siebie więcej, by jednak je urwać, bo był na to potencjał. Nie mniej jakoś strasznie się tym nie przejmowałem, przyjąłem to do wiadomości i dopingowałem najpierw Kubę, a na ostatniej zmianie Krzyśka, który zamykał naszą sztafetę. Obaj Panowie, podobnie jak ja, mieli do pokonania 5 kilometrów. Gdy już zakończylismy nasze zmagania i zerknąłem w oficjalne wyniki okazało się, że jednak udało mi się złamać 22 minuty, bo mój oficjalny czas to 21:58, co było dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem.

      Ostatecznie nasza drużyna przebiegła “z sercem” maraton z wynikiem 3:28:22, ale tak naprawdę nie o to chodziło. Dla mnie najważniejsze było to, że miałem okazję spotkać kolegów i miło spędzić ze sobą czas. Od czasu wybuchu pandemii, gdy wyprowadziłem się z Warszawy i wróciłem do rodzinnych Siedlec bardzo rzadko bywam w naszym biurze. W takiej sytuacji każda okazja by spotkać się z kolegami, z którymi kiedyś widywałem się codziennie siedząc w jednym pokoju i razem spędzając niemal każdy dzień to miłe doświadczenie, a rywalizacja sportowa to bardzo fajny, ale jedynie dodatek.

2023.05.14 Warszawa Sztafeta Maratońska : EKIDEN – 3:28:22 (5km: 21:58)

Podlaskie sentymenty

      Kolejnym przystankiem na mojej biegowej mapie jest Białystok. Do tej pory jakoś nigdy nie miałem okazji być w tym mieście. Niewiele brakowało, aby do tego doszło w zeszłym roku. W drodze po Koronę Półmaratonów jako ostatni brakujący element bardzo poważnie brałem pod uwagę uczestnictwo w białostockim biegu. Ostatecznie ze wzgledu na nie do końca dogodny termin, który kolidował mi ze startem w warszawskim Ekidenie zdecydowałem się w zamian wybrać organizowany miesiąc później Wrocław. Tym razem jednak już nic nie stawało na przeszkodzie, by w końcu odwiedzić także stolicę Podlasia i pobiec w 10-tej jubileuszowej edycji imprezy, która jest największym biegiem ulicznym wschodniej Polski i jednym z największych wydarzeń sportowych  tego regionu.

      Start o godzinie 10, a także możliwość odebrania pakietu w dniu biegu sprawiała, że do Białegostoku można było się wybrać dopiero w niedzielę wcześnie rano. Chcąc jednak zobaczyć i poznać bliżej to piękne miasto postanowiłem pojechać tam wcześniej – już w sobotę. Lubię klimaty tego regionu i mam do Podlasia wiele sentymentu. W poprzednich latach przy okazji biegu w Platerowie często zdarzało mi się zabierać ze sobą rower i przed biegiem przemierzać przepiękne podlaskie okolice, do których mam niewątpliwie pewną słabość. Może dlatego nawet sama podróż i możliwość podziwiania tutejszych krajobrazów z perspektywy okna pociągu dostarczyła mi wielu wrażeń. Nie byłem zresztą jedynym, którego ujmują podlaskie krajobrazy. Pociąg pełen był bowiem rowerzystów, którzy wykorzystując piękny majowy weekend postanowili spędzić go przemierzając Podlasie na dwóch kółkach. Dużo zieleni, gęste lasy, czy też urokliwe mokradła, które mijałem po drodze to na pewno coś, co na kimś, kto potrafi docenić piękno natury na pewno zrobi wrażenie.

      Zgodnie z założeniem na miejscu byłem już wczesnym sobotnim popołudniem i swoje pierwsze kroki skierowałem od razu do centrum, gdzie zaplanowałem sobie odwiedzić kilka interesujących mnie miejsc. Najbardziej zależało mi na tym, by zobaczyć chyba największą białostocką atrakcję, czyli Pałac Branickich wraz z przylegającym do niego ogrodem. Muszę przyznać, że cały zespół pałacowy, którego początki  sięgaja XVI wieku jest po prostu przepiękny. Wybudowana w stylu gotycko-renesansowym jedna z najlepiej zachowanych rezydencji magnackich epoki saskiej określana jest mianem “Wersalu Podlasia”, czy też “Polskim Wersalem”. Pewnie nie ma w tym określeniu zbytniej przesady, bo wraz z piękną bramą, cudownym wielobarwnym od zdobiących go kwiatów i licznymi rzeźbami ogrodem jest po prostu bajkowy.

      Podążając dalej minąłem Muzeum Wojska, potem tutejszą Katedrę, aż w końcu dotarłem do Ratusza. Ponieważ PKO Białystok Półmaraton to tak naprawdę nie tylko bieg na tym dystansie, ale trwający cały weekend festiwal biegowy, to już od sobotniego poranka biegacze opanowali centrum miasta. Akurat odbywały się biegi dziecięce. Spędziłem tu trochę czasu, by w końcu skierować się w stronę Biblioteki Politechniki Białostockiej, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów. Byłem tam zresztą umówiony z pochodzącymi z Żyradowa Pawłem i Rafałem poznanymi ze dwa lata wcześniej przy okazji Parkrunu Skórzec i była to tak naprawdę pierwsza okazja, by po tych dwóch latach spotkać się ponownie. Podążając swoją trasą zupełnie przypadkowo natrafiłem na cmentarz wojskowy. Na cmentarzu tym chowano poległych w latach 1919-20 w walkach z Armią Czerwoną, a z czasem także szczątki innych żołnierzy z grobów znajdujących się w okolicach Białegostoku oraz  zamordowanych w latach 1939-56 ofiar dwóch totalitaryzmów (zbrodni niemieckich i zbrodni komunistycznych) odnalezione na terenie Aresztu Śledczego w Białymstoku. Tego typu miejsca zawsze przyciagąją moją uwagę. Zatrzymałem się więc tam na chwilę.

      Niedługo potem byłem już przy Bibliotece, gdzie spotkałem tak, jak się umawialiśmy najpierw Pawła i Rafała, a chwilę potem już zupełnie niespodziewanie kolegów i koleżanki z Grupy Biegowej Skórzec Biega oraz Yulo Run Team Siedlce. Po odebraniu pakietu miałem już tylko jeden punkt do odwiedzenia, a mianowicie stadion piłkarski Jagiellonii. Choć piłka nożna nie zajmuje już w moim życiu tak ważnego miejsca, jak kiedyś to jednak sentyment do dawnej pasji ciągle pozostał i jak tylko mogę to staram się odwiedzać także miejsca związane z futbolem. Więcej planów na ten dzień już nie miałem. Pozostało jedynie dotarcie do Akademika, gdzie czekał na mnie zarezerowany nocleg, a potem odpoczynek i ładowanie akumulatorów przed biegiem. Zajadając się pokaźną porcją ulubionego makaronu w akademickiej kuchni poznałem Kamila, który na bieg przyjechał z Puław. Czas minął nam na miłej rozmowie, a jak się później okazało nasze drogi skrzyżowały się potem jeszcze dwa razy. Raz tuż przed startem, a drugi raz, gdy po ukończeniu swojego biegu dopingował mnie na ostatnich kilkuset metrach tuż przed metą.

      Wyjeżdzając na różnego rodzaju biegi zazwyczaj nocuję w wieloosobowych pokojach niskobudżetowych hosteli. Korzystając z opcji zapewnionej przez organizatora taniego noclegu w akademiku tym razem cały pokój miałem jedynie dla siebie, Jak się jednak okazało nie było to gwarancją dobrego snu. Zasnąłem stosunkowo szybko, ale w nocy budziłem się kilka razy. Nie wiem co było przyczyną. Może po prostu położyłem się zbyt wcześnie. W każdym razie ostatecznie wstałem jeszcze przed ustawionym w telefonie budzikiem. Czułem się chyba też trochę odwodniony. Całą sobotę spedziłem w podróży i na zwiedzaniu, a dzień był dość ciepły i słoneczny. W dniu biegu pogoda dawała sie we znaki chyba jeszcze bardziej. Już od 8 rano, jak tylko opuściłem Akademik czułem, że to będzie naprawdę gorący dzień.

      Idąc na start po drodze miałem okazję zobaczyć kilka fajnych murali. Generalnie Białystok z nich słynie. W całym mieście znajduje się około 30 pięknych, wielkoformatowych malowideł ściennych zdobiących przestrzenie tego miasta. Chyba najbardziej znany z nich to “Dziewczynka z konewką”. Niebawem byłem już w dobrze znanym parku przy Pałacu Branickich, gdzie byłem umówiony z kolegą Łukaszem, również znanym mi ze skórzeckich Parkrun’ów, który z Siedlec na bieg do Białegostoku przyjeżdzał bezposrednio z domu w dniu startu i poprosił mnie o odbiór w Jego imieniu pakietu, co niniejszym uczyniłem. W zasadzie od tego momentu z wyjątkiem samego biegu towarzyszyliśmy sobie już cały czas, aż do powrotu do domu. Choć startowaliśmy w zupełnie innych strefach startowych to jak się okazało nawet na  metę wbiegliśmy niemalże w tym samym momencie.

      Start biegu zlokalizowany był tuż przy bramie Pałacu Branickich. Biorąc pod uwagę przypadającą właśnie 80-tą rocznicę wybuchu Powstania w getcie białostockim organizatorzy część trasy wytyczyli po ulicach, które znajdowały się na ówczesnych terenach getta. Ciekawostką był też fakt, że zgodnie z zapowiedzią, aż 7 kilometrów biegu miało prowadzić przez tereny zielone.  Fajnie. Profilu trasy specjalnie nie sprawdzałem, ale wydawało się, że będzie raczej płaska. Już po biegu okazało się, że aż tak całkiem płasko to wcale nie było. Nie były to też łatwe warunki pogodowe. Im było bliżej do rozpoczęcia rywalizacji, tym stawało się coraz cieplej. Coraz więcej też spotykało się znajomych twarzy. Niewątpliwie przemiłym akcentem było spotkanie i krótka pogawędka z naszą wspaniałą biegaczką średniodystansową, medalistką Mistrzostw Europy, olimpijką z Rio – Joanną Jóźwik, która jako ambasadorka projektu Biegam, bo Lubię na zaproszenie organizatorów pojawiła się na starcie imprezy i przeprowadzała wspólną rozgrzewkę. W końcu jednak nadszedł moment, gdy trzeba było skupić się już na tym, co najważniejsze, czyli na biegu.

Zdjęcie: Zabłąkany Aparat

      Specjalnych planów co do wyniku nie miałem. Nie jestem w takiej formie, jak w zeszłym roku. Nie trenuję tak ciężko jak wówczas, straciłem trochę pewność siebie, skłonność do ryzyka i nie wiem tak naprawdę na co aktualnie mnie stać. W zasadzie to powinienem powiedzieć, że czuję, że w porównaniu do zeszłego sezonu to w tej chwili stać mnie na niewiele. Po tak udanym poprzednim roku, który był zdecydowanie najlepszym sezonem biegowym w moim życiu, gdy biłem swoje rekordy za rekordem w tym roku nie czuję już jakiejś takiej determinacji, by nadal szarpać się z urywaniem kolejnych minut i staram się raczej cieszyć bieganiem. Nie trenuje tak ciężko. Dlatego też uznałem, że pobiegnę sobie w miarę spokojnie na czas 1:50. W tym, że to słuszna decyzja utwierdzała mnie przede wszystkim pogoda. Od momentu rozgrzewki do momentu startu upłynęło prawie pół godziny i już samo tak długie stanie w słońcu w strefie startowej dawało się mocno we znaki. Nie pomagało nawet polewanie głowy wodą. Było więc dla mnie jasne, że to będzie trudny bieg.

      Pierwsze pięć kilometrów pobiegłem bardzo ostrożnie. Założyłem sobie, że zacznę stosunkowo wolno, by potem w zależności od samopoczucia przyspieszyć. Wówczas wydawało mi się, że mimo wszystko biegnę w tempie bardzo zbliżonym do tego, które pozwoli mi ostatecznie i tak osiagnąć zamierzony rezultat. Już do biegu analizując wyniki zrozumiałem, że poniosłem tu dość duże, większe niż zakładałem straty, bo po 5km prognozowany czas na mecie mialem na poziomie 1:51:08. Biegło mi się w miarę dobrze i mniej więcej koło 8 kilometra postanowiłem trochę przyspieszyć. Trwało to mniej więcej do połowy dystansu. Po 10 kilometrach prognozowany czas według wyników miałem 1:50:47, czyli znaczną część strat z początku biegu dość szybko odrobiłem. Potem zaczął się jednak dość stromy i długi podbieg. Wróciłem ze swoim tempem, do tego co było na początku i w zasadzie tak z tym zostałem. Prognozowany czas na mecie po pokonaniu 15 kilomerów miałem znowu dużo słabszy – 1:51:29, choć wówczas nie zdawałem sobie z tego jeszcze w ogóle sprawy. Największe straty poniosłem na 13 i 14 kilometrze, które zdecydowanie odstawały od reszty. Podobnie było później na kilometrze 18. Ten odcinek to był to chyba generalnie najtrudniejszy moment biegu dla wielu, gdyż po drodze mijałem kilka osób, które potrzebowały pomocy medycznej. Ja czułem się natomiast nadal całkiem dobrze. Zacząłem sobie w końcu powoli kalkulować w głowie i zrozumiałem, że chcąc złamać, tak jak sobie założyłem 1:50 muszę zdecydowanie przyspieszyć. Na efekty nie trzeba było długo czekać. 19 kilometr był zdecydowanie najszybszy ze wszystkich. Po 20 kilometrach prognozowany wynik to 1:50:47. Na ostatnim kilometrze musiałbym urwać 47 sekund. Podjąłem próbę, ale już wkrótce wiedziałem, że jest to już chyba nierealne, a przynajmniej nie mam w sobie na tyle determinacji, by o to za wszelką cenę walczyć. Do mety dobiegłem ostatecznie z czasem 1:50:26. Trochę mimo wszystko zmęczony, ale raczej zadowolony. W zasadzie już w drodze powrotnej czytając w mediach społecznościowych relacje i wrażenia startujących w tym biegu licznych znajomych zdałem sobie sprawę, jak trudny to był półmaraton. Z pojedynczymi wyjątkami w zasadzie każdy, kto startował w tym biegu ze znanych mi osób pobiegł poniżej (czasem zdecydowanie) tego, czego oczekiwał. Wiele osób kompletnie nie wytrzymywało założonego przez siebie tempa, co pokazuje jak ciężkie to były warunki. Tymbardziej cieszy, że ja choć też mi trochę zabrakło do założonego celu, to jednak w zasadzie przebiegłem ten półmaraton ze sporym zapasem i być może to asekuracyjny start okazał się być receptą na to by ukoczyć ten bieg w zdrowiu i względnie dobrej formie bez większego kryzysu, a mimo wszystko z przyzwoitym wynikiem.

      Choć poza posiłkiem i chwilą relaksu w Strefie Finishera na biegaczy popołudniem czekała jeszcze impreza integracyjna to jednak trzeba było powoli wracać do domu. Z Podlasia zabieram do niego bardzo miłe wspomnienia.  To był naprawdę udany weekend. Białystok zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie.  Fajne miasto, dużo zieleni, mili ludzie, wspaniała pogoda. Sama impreza została zorganizowana także na jak najwyższym poziomie. Do tego wszystkiego miło było spotkać tak wiele znajomych twarzy. Myślę, że będę chciał tu kiedyś wrócić. Może już za rok? Kto wie. Do domu zabrałem jeszcze jedno postanowienie. Od kilku już ładnych lat chodzi mi po głowie to, by w końcu zabrać ze sobą rower i odwiedzić na dwóch kółkach Puszczę Białowieską. Mam nadzieję, że w tym roku latem ten plan uda się wreszcie zrealizować.

2023.05.14 Białystok Półmaraton:  10 PKO BIAŁYSTOK PÓŁMARATON – 1:50:26

Po godzinach

      W latem 2019 roku po prawie trzynastu latach postanowiłem jak to się oficjalnie mówi “poszukać nowych wyzwań poza swoją firmą” i zmieniłem pracę. W nowym miejscu dość szybko znalazłem wspólny język i zącząłem dobrze dogadywać się z nowymi kolegami. Na pewno pomógł fakt, że przynajmniej z wieloma z nich połączyło nas zamiłowanie do biegania, albo przynajmniej sportu i szeroko rozumianej aktywności sportowej. Był to temat, który bardzo często pojawiał się podczas porannej biurowej kawy, czy też wspólnych wyjść na tak zwany “lunch”, albo po prostu obiad.

      Jeszcze tego samego roku w listopadzie, mimo, że dla mnie tamten sezon startowy się już w zasadzie skończył i raczej nie zakładałem kolejnych zawodów to wiedząc o planach kolegów Adama i Łukasza, którzy zamierzali wystartować w Półmaratonie Kampinowskim postanowiłem się przyłączyć. Poza faktem, że bieganie po pięknej Puszczy Kampinoskiej dla mnie, przyzwyczajonego głównie do miejskiego biegania było fajnym doświadczeniem to był to na pewno również bardzo miło spędzony czas. Myślałem, że zapoczątkuje to jakąś dalszą serię wspólnych biegowych startów. Niestety potem przyszła pandemia i te nadzieje przynajmniej na pewien czas przekreśliła. Ja po latach spędzonych w Warszawie wróciłem do Siedlec i w zasadzie od trzech lat pracuję zdalnie z domu. Przestałem pojawiać się w biurze. Skończyły się spotkania przy kawie, przestaliśmy rozmawiać o bieganiu, nie było też wielu okazji na wspólne starty. Minęły trzy lata i taka okazja w końcu się pojawiła, tym razem już w mieście na asfaltowej trasie 17 Nationale-Nederlanden Półmaratonu Warszawskiego, gdzie tak, jak trzy lata temu znowu pobiegliśmy wspólnie w tym samym trzyosobowym składzie, a dodatkowo tym razem dołączył do nas jeszcze Ivan, z którym znam się z poprzedniej pracy, a z którym też miałem okazję przebiec już wspólnie różne zawody.

      Trzeba przyznać, że tegoroczne edycja Półmaratonu Warszawskiego przybrała charakter prawdziwego biegowego święta. Kilkanaście tysięcy biegaczy na dwóch dystansach (5km i półmaraton) i największa frekwencja zawodów biegowych w Polsce od czasów wybuchu pandemii, znakomici zawodnicy na starcie zarówno z kraju, jak i zagranicy nastawieni na bicie rekordów trasy, dobra organizacja. To wszystko sprawiało, że po prostu chciało się w tym wydarzeniu uczestniczyć. Do tego dla mnie dochodził aspekt osobisty i możliwość spotkania wielu znajomych twarzy: nie tylko z aktualnej pracy, ale także z poprzedniej firmy, przyjaciół z Yulo Run Team Siedlce i niezliczoną rzeszę innych biegowych znajomych poznanych na przestrzeni wielu lat, w różnych okolicznościach. Nie ukrywam też, że przemiłą niespodzianką było dla mnie spotkanie jeszcze przed biegiem naszej wspaniałej złotej i srebrnej Olimpijki ze sztafety 4 x 400 metrów Gosi Hołub-Kowalik, którą darzę ogromną sympatią, nie tylko ze względu na to, jak pięknie biega i dostarcza nam wszystkim wspaniałych sportowych emocji na najwyższym lekkoatletycznym poziomie, ale także za styl bycia, osobowość i piękny uśmiech.

      Pogoda tym razem generalnie raczej nie rozpieszczała. Dość chłodny poranek, od rana padający deszcz i wiatr zwiastowały trudne warunki. Potem jednak trochę się poprawiło, ale generalnie pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie i na przemian biegaczom towarzyszył padający deszcz i wychodzące z zza chmur słońce. Biorąc pod uwagę, że traktowałem ten bieg głównie towarzysko specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, aczkolwiek po cichu liczyłem, że uda się znowu wrócić poniżej 1:50. Ponieważ Adam miał podobny plan wystartowaliśmy razem. Łukasz, który solidnie przepracował zimowy okres i chciał wyśrubować nową życiówkę nastawił się na wynik co najmniej 5 minut szybszy.

      Pierwsze kilometry zaczęliśmy dość luźno biegnąc tuż przed pacemakerem na 1:50. Nasze tempo było jednak chyba trochę szybsze i dość szybko zaczeliśmy się od niego oddalać, mając za to cały czas w zasięgu wzroku zająca na 1:45. Z wyjątkiem pierwszego dość ostrożnego, każdy kilometr wychodził poniżej pięciu minut. Biegło się na tyle komfortowo, że w zasadzie pierwszych osiem kilometrów spędziliśmy na konwersacji, a było o czym rozmawiać i tematów nie brakowało. Później jak przyszło pierwsze zmęczenie już tak rozmowni nie byliśmy. Mimo, że tempo było zdecydowanie szybsze, niż 9 dni temu w Jerozolimie to jednak biegło mi się dobrze i bardzo równo. Mniej więcej koło 16 kilometra zauważyłem, że Adam zaczyna mieć tendencje do przyspieszenia, a ponieważ sam nie czułem się w tej chwili raczej na siłach, aby podkręcić tempo nie chcąc Go spowalniać zasugerowałem, aby przyspieszył i pobiegł do mety już sam. Ja zostałem przy swoim rytmie. Dopiero ostatnie dwa kilometry starałem się przyspieszyć i w sumie okazało się, że właśnie te dwa były najszybsze ze wszystkich. Na ostatniej długiej porostej widząc, że wynik będzie na granicy 1:46 starałem się dać z siebie tyle ile mogłem. Udało się. Zdążyłem. Na metę wbiegłem w czasem 1:45:54. Prawie 10 minut szybciej niż 9 dni temu w Jerozolimie i najszybciej w tym roku. Na pewno wynik cieszy, bo jest zdecydowanie powyżej oczekiwań. Ponadto miło było zobaczyć tak wiele znajomych twarzy. Po biegu jeszcze na chwilę spotkaliśmy się z chłopakami, wymieniliśmy wrażenia, emocje, spostrzeżenia, gratulacje. Należały się zwłaszcza Łukaszowi, któremu udało się wyśrubować wspaniały wynik powyżej oczekiwań, ale generalnie każdy z nas był zadowolony. To był naprawdę udany dzień i miło spędzony czas. Cieszę się, że mogliśmy się znowu zobaczyć po tak długiej przerwie i pobiec razem. Na szczęście na kolejna okazję nie trzeba będzie aż tak długo czekać, gdyż już w maju zamierzamy wystartować w Warszawie jako firma Parexel na Sztafecie Maratońskiej Ekiden. Już się nie mogę doczekać.

2023.03.26 Warszawa Półmaraton:  17 NATIONALE-NEDERLANDEN PÓŁMARATON WARSZAWSKI – 1:45:54

Pielgrzymka

      Przez ostatnie trzy lata często wracałem wspomnieniami do marca 2020 kiedy to zaczynałem już powoli pakować się na wyjazd do Jerozolimy, w której to miałem pobiec swój kolejny, dwudziesty pierwszy już półmaraton. Dwa tygodnie przed tym wydarzeniem z powodu wybuchu pandemii loty do Izraela zostały zawieszone, a bieg najpierw przełożony na październik, a potem całkiem odwołany. Przez te trzy lata życie płynęło dalej, przebiegłem kilkanaście kolejnych półmaratonów, odwiedziłem kilkanaście kolejnych krajów, pandemia minęła, zaczęła się wojna, a świat trochę się zmienił. Myśl niezrealizowanych wówczas planów nie dawała mi jednak spokoju i gdzieś w głębi serca czułem, że pewnego dnia musi przyjść taki moment, że prędzej czy później to kiedyś i tak nadrobię. Ten moment wreszcie nadszedł. 

      Swoją podróż rozpocząłem w środę wieczorem. Niestety podobnie jak podczas ostatniego wyjazdu do Sevilli znowu czekała mnie noc na lotnisku, gdyż samolot startował dopiero nad ranem. Na szczęście tym razem był to już lot bezpośredni. Sporo się naczytałem o środkach ostrożności i czasie, który trzeba poświęcić na lotnisku by dostać się do Izraela, ale muszę powiedzieć, że w moim przypadku wszystko poszło bardzo sprawnie. Niedługo po wylądowaniu siedziałem już w pociągu do Jerozolimy, a niewiele później maszerowałem ulicą Jaffa do hostelu. Specjalnych planów na ten dzień za bardzo nie miałem. To, co musiałem na pewno zrobić to jedynie odebrać pakiet startowy w Expo zlokalizowanym na terenie kompleksu kinowego Cinema City. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że w przeciwieństwie do zawodów, które znamy z Polski, czy generalnie Europy bieg nie jest organizowany w niedzielę, ani nawet w sobotę, ale w piątek. To oczywiście pokłosie uwarunkowań religijnych i szabatu, który Żydzi rozpoczynają w piątkowe popołudnie i trwa on, aż do soboty wieczorem. W tym czasie powstrzymują się od pracy i wysiłku. Po odebraniu pakietu i zrobieniu małych zakupów na najbliższe dni wróciłem do hostelu wypoczywać. Nie było już zresztą tego dnia za wiele czasu na to by zobaczyć cokolwiek, gdyż powoli zbliżał się wieczór.

      Aby zdążyć przed szabatem, a przy okazji uniknąć słońca i wysokiej temperatury początek biegu zaplanowano już o 6:45. Biorąc pod uwagę, że zakładałem biec wolno, spokojnie i raczej podziwiać miasto, niż walczyć o jakiś konkretny wynik wydawało mi się, że po zupełnie bezsennej poprzedniej nocy na lotnisku jedynym, a przynajmniej zdecydowanie największym wyzwaniem będzie wstać kolejnego poranka przed piątą (przed czwartą polskiego czasu). Wyzwań było jednak zdecydowanie więcej: mimo wszystko wysoka temperatura, bruk, wysokie położenie Jerozolimy nad poziomem morza, a co za tym idzie nietypowe ciśnienie i przede wszystkim liczne, strome, pionowe niczym ściana nawet ponadkilometrowe podbiegi. Trochę obawiałem się także czy o tak wczesnej porze uda mi się bezproblemowo o czasie dotrzeć w nieznanym mieście na start, zwłaszcza, że już poprzedniego dnia przekonałem sie, że poruszanie się po Jerozolimie do najłatwiejszych nie należy. Na szczęście obyło się bez problemów. 

      Start biegu zlokalizowany był w okolicy Knessetu, czyli izraelskiego parlamentu. Pierwsze kilometry wiodły w stronę wschodniej części miasta. Mimo generalnie dość długiej podróży i krótkiego czasu na regenerację czułem się w miarę dobrze. Nie wiem czy to właśnie kwestia zmęczenia, ale chyba pierwszy raz od bardzo dawna nocując w hostelu przed biegiem nie miałem żadnego problemu ze snem i spałem “jak zabity”. Mimo krótkiej nocy wyspałem się i biegło mi się całkiem nieźle. Mniej więcej koło piątego kilometra trasa przez bramę Jaffa doprowadziła biegaczy do najbardziej interesującej części Jerozolimy, czyli Starego Miasta, Ten fragment biegu wiodący między innymi po dzielnicy ormiańskiej niestety trzeba było pobiec po bruku. Niedogodności z tym związane na pewno rekompensowały widoki. Niezbyt szybkie tempo mojego biegu sprawiało, że czułem się dość komfortowo. Wielkich kryzysów nie było, aczkolwiek podbiegi robiły swoje. Zwłaszcza ten ostatni na mniej więcej osiemnastym i dziewiętnastym kilometrze był ogromnym wyzwaniem. Różnica wzniesień na trochę ponadkilometrowym odcinku to około 100 metrów.  Gdy jednak udało mi się go pokonać wiedziałem, że teraz będzie już dużo łatwiej. Ostatnie kilometry doprowadziły nas w pobliże miejsca, w którym zaczynaliśmy, czyli w okolice Parku Sacher. Na metę wbiegłem z czasem 1:55:38. To jeden z najwolniejszych moich półmaratonów w życiu, ale tak, jak już wspomniałem specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem i na nic się nie nastawiałem. Specjalnego rozczarowania tym faktem zatem nie czułem. Organizatorzy chwalą się, że to najtrudniejszy na świecie półmaraton/maraton miejski i nawet jeśli być może trochę przesadzają to myślę, że niewiele. Bieg był naprawdę wymagający. Szczerze powiedziawszy trochę współczułem maratończykom i cieszyłem się, że ja już swoje zadanie mam wykonane i mogę cieszyć się kolejnym medalem. Wracając  po biegu do hostelu szedłem wzdłuż trasy maratońskiej i miałem okazję mijać setki  biegaczy, którzy nadal zmagali się z dłuższym dystansem. Patrzyłem z podziwem jak ogromny wkładają wysiłek w pokonywanie kolejnych kilometrów. 

      Według pierwotnego założenia wiedząc, że zamierzam w tym mieście spędzić kilka dodatkowych dni w piątkowe popołudnie już raczej wielu atrakcji nie planowałem i chciałem odpoczywać po zawodach. Mój plan pobytu zakładał największą intensywność zwiedzania miasta dopiero w niedzielę. Jednakże małooptymistyczne prognozy pogody zapowiadające deszcz i ochłodzenie sprawiły, że postanowiłem nie ryzykować i nie czekać nie wiedząc tak naprawdę co przyniesie pogoda. Bieg był bardzo wcześnie rano, tak więc cały dzień był przede mną, a ja czułem się na tyle dobrze, że zaraz po powrocie do hostelu i krótkim odświeżeniu się postanowiłem zacząć od razu realizować swój plan zwiedzania. Chciałem już tego dnia zobaczyć większość zaplanowanych na niedzielę miejsc do zaliczenia.

      Generalnie lubię  być do swoich wyjazdów dobrze przygotowany, mieć wszystko zaplanowane, a potem realizować punkt po punkcie i nawet jeśli pojawią się jakieś nieprzewidziane atrakcje, czy odstępstwa to ten podstawowy kręgosłup swojego programu staram się zachowywać. Ponieważ zazwyczaj zwiedzam miasta, na ile to oczywiście możliwe, pieszo to zwykle jeszcze przed wyjazdem przygotowuje sobie mapki, probując maksymalnie zoptymalizować dystans, który przyjdzie mi pokonać i czas na to potrzebny. Jerozolima jest jednak jednym z tych miejsc, w których nawet jeśli masz przygotowany konkretny plan i mapki to prędzej czy później przestaniesz ich używać. Trudno tymi wąskimi, krętymi, małymi uliczkami, często dostępnymi jedynie dla pieszych poruszać się w zorganizowany i uporządkowany sposób. Sytuacji nie ułatwia fakt, że tabliczki na budynkach z nazwami ulic są najczęściej jedynie w języku hebrajskim albo  arabskim, a dodatkowo wielu ludzi nie mówi po angielsku. W moim przypadku przygotowane mapy też poszły w odstawkę. Do bramy Jaffa, od której planowałem rozpocząć jeszcze udało mi się dotrzeć tak, jak zakładała przygotowana mapa. Potem jednak dość szybko plan rozsypał się jak domek z kart, poszedłem za daleko, skręciłem nie tam gdzie należało i trzeba było improwizować. 

      Zaraz po minięciu bramy Jaffa dotarłem do miejsca, którego nie miałem na swojej liście punktów obowiązkowych –  Cytadeli Dawida. Wzniesiona przez Turków w XVI wieku twierdza stanowiła część systemu obronnego Starego Miasta. Idąc dalej dzielnicą ormiańską dotarłem do punktu, który miałem zaplanowany zdecydowanie bliżej końca swojej wędrówki ulicami Jerozolimy, a mianowicie Synagogi Hurva.  Zdecydowanie większe wrażenie zrobiło na mnie jednak to, co zobaczyłem przed synagogą, czyli tak zwaną Złota Menora. Ten  charakterystyczny dla kultury żydowskiej siedmioramienny świecznik wykonany z 45 kilogramów 24-karatowego złota jest repliką autentycznego lichtarza z czasów Świątyni Jerozolimskiej, który został zrabowany przez Rzymian w czasach starożytnych. Podążając dalej miałem okazję być świadkiem sceny, która utkwiła mi w pamięci i pewnie w dużej mierze opisuje tutejszą rzeczywistość i codzienność. Otóż sześciu żołnierzy prowadziło dwóch około dziesięcioletnich chłopców. Czterech trzymało ich pod rekę, co jakiś czas szarpiąc chłopaków, pozostała dwójka szła z tyłu z wycelowanymi w plecy długimi karabinami. Scena ta zrobiła na mnie duże wrażenie, i chyba większe na mnie, niż na nich samych, gdyż nawet pod lufami karabinów nie wydawali się być tym wszystkim przejęci i śmiali się do siebie wyprowadzając tym samym wojskowych z równowagi.

      Kolejne dwa miejsca, które chciałem zobaczyć znajdowały się tuż obok siebie, a jednocześnie reprezentowały dwie zupełnie różne kultury i religie. Pierwsze z nich to znana na całym świecie Ściana płaczu, czyli najświętsze miejsce judaizmu. Jeszcze w domu przygotowując się do wyjazdu przeczytałem gdzieś, że najlepiej udać się tam w piątkowe popołudnie w czasie szabatu, gdy zbierają się tam Żydzi  i rzeczywiście robi to wrażenie. Tuż nieopodal znajdowało się drugie miejsce, które traktowałem jako obowiązkowy punkt swojej podróży, a mianowicie Kopuła na skale – chyba najbardziej rozpoznawalna turystycznie budowla Jerozolimy na świecie. To także jedno z najważniejszych miejsc islamu i najwcześniejsza budowla muzułmańska, która dotrwała do naszych czasów. Niestety okazało się, że piatek jest dniem jedynie dla muzułmanów, przejcia strzeże policja i turyści nie mogą podejść nawet w okolice. Mimo więc, że byłem już tak blisko tego dnia musiałem “obejść się smakiem”. No cóż… wiedziałem już, że muszę tu wrócić w niedzielę niezależnie od pogody. Podążając dość chaotycznie wąskimi uliczkami Jerozolimy posród tysięcy straganów dotarłem w końcu do Bazyliki Grobu Świętego – najważniejszej świątynii położonej w Dzielnicy Chrześcijańskiej, w domniemanym miejscu męki, ukrzyżowania, złożenia do grobu i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. W środku znajduje się grota, gdzie zlokalizowany jest grób. Świątynia ta jest jednym z najbardziej popularnych miejsc, które przyciąga turystów, a przede wszystkim pielgrzymów i trzeba było chwilę odstać w kolejce, by móc wejść do środka groty, ale w końcu się udało. Tego dnia chciałem jeszcze zaliczyć conajmniej jeden punkt, a mianowicie dotrzeć do ulicy Via Dolorosa, czyli tak naprawdę historycznej Drogi Krzyżowej, którą podążał Jezus przed ukrzyżowaniem. Sporo się musiałem natrudzić, ale ostatecznie udało mi się odnaleźć kilka stacji. Próbując już powoli kierować się w stronę hostelu dotarłem do kolejnej bramy Starego Miasta. Tym razem do Bramu Damasceńskiej. W starożytności wyruszający przez tę bramę podróżni kierowali się ku Damaszkowi, stąd ogólnie przyjęta przez Europejczyków nazwa bramy. Po przekroczeniu jej moim oczom ukazała  się zupełnie inna Jerozolima, niż ta którą widziałem jeszcze chwilę wcześniej – Jerozlima arabska. Na placu przed bramą gromadzą się uliczni arabscy kupcy, nadający temu miejscu niepowtarzalny charakter. Spacer ulicami Jerozolimy był jak opium, który z jednej strony wywołuje poczucie zachwytu i euforii, a z drugiej uzależnia i chciałoby się zwiedzać dalej, ale biorąc pod uwagę, że słońce już powoli zaczynało zachodzić, a ja czułem się coraz bardziej zmęczony (tego dnia łacznie z półmaratonem zrobiłem pieszo 42 kilometry, czyli można powiedzieć, że też miałem swój mały maraton) postanowiłem wrócić już do hostelu. To był naprawdę pracowity i aktywny dzień.

       Wieczór to był ten czas, gdy w końcu mogłem nawiązać bliższe relacje ze współmieszkańcami hostelowego pokoju. Zwykle podczas swoich wyjazdów na nocleg wybieram wieloosobowe pokoje i traktuję ten fakt jako dodatkową wartość, która ubogaca i uatrakcyjnia moje podroże. Bardzo lubię poznawać ludzi innych narodowości, kultur, wyznań, rozmawiać z Nimi o ich krajach, czy o Polsce, dzielić się spostrzeżeniami, opiniami, obalać stereotypy.  W wieczór poprzedzający bieg starałem się odespać bezsenną noc, a mając w świadomości pobudkę o świcie następnego dnia położyłem się bardzo wcześnie, więc nawet nie bardzo miałem okazję poznać się ze wszystkimi. Teraz mogłem to nadrobić. Generalnie przez tych kilka dni mojego popytu w Jerozolimie przez mój pokój przewinęło się naprawdę wielu ludzi, przeróżnych narodowości, z różnych krańców świata. Wśród osób z którymi podczas tego pobytu udało mi się nawiązać jakieś bliższe relacje i z którymi podczas tych kilku wieczorów czas mijał mi na rozmowach na pewno mogę wymienić Franka z Kalifornii, mniej więcej sześćdziesięciolatka, który jak na Amerykanina przystało był chyba najbardziej otwarty i komunikatywny. Ze starszym panem z Brazylii, który jak sam wspomniał “był w Polsce i bardzo lubi Polaków”, kontakt był trochę utrudniony ze względu na słabszą znajomość angielskiego. Za to Daniel chłopak z Węgier już w pierwszym momencie jak tylko dowiedział się skąd jestem przywitał mnie łamaną polszczyzną “Polak, Węgier dwa bratanki…” Był jeszcze Nil, chłopak stąd, który nocował w hostelu tylko dlatego, że był w trakcie zmiany mieszkania, Kolumbijczyk z Włoch, pochodzący z Zakopanego młody chemik Mikołaj, o którym dowiedziałem się, że jest z Polski  dopiero następnego dnia po tym, jak się wprowadził i pochodząca z muzułmańskiej części Rosji – Tatarstanu – dziewczyna o nietypowym jak na Rosjankę imieniu Tansylu. Biorąc pod uwagę mój stosunek do wojny na Ukrainie i jednoznaczne stanowisko odnośnie tego, kogo należy wspierać w tym konflikcie uczciwie muszę przyznać, że w tym przypadku na samym początku nabrałem sporo dystansu biorąc pod uwagę rosyjską agresję i stosunek samych Rosjan do tej wojny. Z czasem jednak mogłem się przekonać, że jest Ona świadomą nieukształtowaną przez propagandę dziewczyną z określonym, dość jasnym i uczciwym punktem widzenia, kto tu jest agresorem i czy ta wojna była w ogóle potrzebna. Podczas tego wyjazdu spędziliśmy w sumie z kilka godzin rozmawiając na temat Rosji, wojny i społeczeństwa rosyjskiego. Wnioski z tej rozmowy niestety nie są  zbyt optymistczne. Tansylu z pewnym smutkiem dała mi do zrozumienia, że raczej nie ma co liczyć na to, że Rosjanie się opamiętają, w pewnym momencie odwrócą się od swojej władzy i zrozumieją gdzie jest prawdziwe dobro, a gdzie zło. Niby człowiek wiedział, ale sie jednak łudził…

      Wybierając się do Jerozolimy wiedziałem, że będę chciał wykorzystać okazję i odwiedzić także położoną tuż obok Palestynę. Najlepszym miejscem do tego ze względu nie tylko na bliskie położenie, ale także dlatego, że dla każdego Katolika to szczególna ziemia jest Betlejem. Bogaty o doświadczenia z wyjazdu do Gibraltaru uznałem, że najbardziej efektywnie będzie wykupić będąc jeszcze w Polsce lokalną jednodniową autokarową wycieczkę z przewodnikiem, która swoim programem obejmowała nie tylko Betlejem, ale także Morze Martwe. Wybrałem się tam w sobotę z samego rana. Już po niespełna godzinie byliśmy po palestyńskiej stronie. Spodziewałem się w sumie sporych środków ostrożności, jakiejś kontroli dokumentów, check pointów. Tymczasem w zasadzie nic takiego nie miało miejsca.

      Pierwszym punktem naszej wycieczki był oczywiście mur bezpieczeństwa oddzielający Autonomię Palestyńską od Izraela. Mur, który stanowi tutaj granicę, jest wielki i robi duże wrażenie. Pokryty jest różnegorodzaju graffiti o charakterze politycznym. Poruszając się już wąskimi uliczkami Betelejem natrafiliśmy na sklep z pamiątkami. Nie był to jednak to zwykły sklep, jakich tutaj wiele. Przyciągnął mój wzrok głównie ze względu na ogromną ilość polskich akcentów. Witryna i wejście przyzdobione były polską flagą, zdjęciami Jana Pawła II,  naszej pary prezydenckiej oraz napisem “Betlejem kocha Polskę” i że “wita nas w Betlejem Roni z rodziną”. Zrobiło mi się naprawdę miło.

      Kolejnym punktem naszej wycieczki była Bazylika Narodzenia Pańskiego zbudowana nad miejscem, gdzie – według tradycji chrześcijańskiej – narodził się Jezus Chrystus. Bazylika jest jednym z najstarszych nieprzerwanie funkcjonujących kościołów na świecie. Pierwotnie według planu wycieczki mieliśmy odwiedzić ją później, ale przewodnik postanowił zmienić program i trzeba przyznać, że było to bardzo słuszne posunięcie, bo po pierwsze udało nam się zobaczyć znaczny fragment porannej Mszy odprawianej w obrządku ormiańskim (w bazylice odbywają się co jakiś czas naprzemiennie Msze w trzech obrządkach: chrześcijańskim, ormiańskim i prawosławnym), a ponadto wczesne dotarcie do świątyni pozwoliło nam skrócić znacznie czas oczekiwania na wejście i zamiast czekać w kolejce kilka godzin udało nam się wejść do środka w niespełna godzinę. Tuż obok mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze dziewiętnastowieczny kościół Św. Katarzyny.

      Podążając dalej uliczkami Betlejem dotarliśmy do Mlecznej Groty i wybudowanej nad nią świątyni. To miejsce, w ktorym Święta Rodzina znalazła schronienie podczas ucieczki przed Masakrą Niewinnych. Według Biblii karmiąca Jezusa Maryja upuściła krople mleka, a wówczas grota zmieniła kolor na biały. Obecna światynia została wybudowana w XIX wieku na miejscu dawnej bizantyjskiej z V wieku, z której pozostały jedynie fragmenty mozaikowej podłogi. Ostatnim punktem programu naszej wycieczki do Betlejem było Pole Pasterzy. Jest to miejsce w którym według Biblii Anioł ogłosił pasterzom narodzenie Chrystusa. Dziś można w tym miejscu odnaleźć 2000-letnią grotę skalną i wybudowaną obok świątynię.  Ponieważ w porównaniu do programu wycieczki mieliśmy jeszcze mały zapas czasu nasz przewodnik postanowił zabrać nas pod znane antywojenne grafitti stworzone tutaj przez światowej sławy artystę – Banksy’ego. To jedna z kilku próbek Jego twórczości w Betlejem.

      Druga część naszej wycieczki to Morze Martwe. Jest to najbardziej depresyjne morze na świecie położone na granicy Izraela, Palestyny i Jordanii. Lustro wody sięga -430 metrów. Charakteryzujące się wyjątkowo słoną wodą i szczególnymi właściwościami wykorzystywanymi w kosmetykach. W związku z tak dużym zasoleniem, które sprawia, że człowiek jest w stanie unosić się bez przeszkód na powierczhnii wody w morzu w zasadzie nie ma życia organicznego. Jest ryzyko, że za 20-30 lat Morze Martwe całkowicie zniknie z powodu wysokich temperatur, małych opadów i braku fluktuacji wody. Przez ostatnich 40 lat powierzchnia zmniejszyła się o 30%.  Muszę przyznać, że choć widziałem już w życiu wiele mórz i jeden ocean to jednak Morze Martwe zrobiło na mnie wrażenie. Woda jest naprawdę wyjątkowa i ma wręcz konsystencję i zapach jakiegoś olejku. Dosłownie kilka minut po wyjściu z wody ciało pokrywa biały, słony osad,  skóra robi się po prostu tłusta, a z drugiej strony delikatna. Nad morzem spędzilismy dwie godziny, wystarczy. Do hostelu wróciłem późnym popołudniem, w dobrym momencie, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazywały, że niestety prognozy na niedzielę mogą się spełnić i faktycznie przyjdzie deszcz i ochłodzenie. Zaczął wzmagać się wiatr, niebo zaczęły przykrywać ciemne chmury, a coraz częściej zaczynały spadać pojedyncze krople deszczu.

      W  niedzielę rzeczywiście od samego rana pogoda nie rozpieszczała. Po słońcu i cieple poprzedniego dnia nie było już śladu. Było zdecydowanie chłodniej, a i deszcz padał tak, jak przewidywano i tylko momentami słońce wygladało zza chmur. Nie było jednak, aż tak źle, aby siedzieć w hostelu, więc już przed 9 rano wyruszyłem dalej odkrywać Jerozolimę i nadrabiać to, czego nie udało mi się zobaczyć już w piątek. Muszę przyznać, że tym razem czułem się już zdecydowanie pewniej i znając już pewne szlaki poruszałem się po mieście zdecydowanie sprawniej. Najważniejszym punktem tego dnia była oczywiście Kopuła na skale. Muszę przyznać, że światynia jest po prostu przepiękna. Przyciąga zarówno swoim ksztaltem, kolorami jak i rozmiarem. Niestety nie jest dostępna do zwiedzania w środku dla osób innych realigii, niż muzułmańska i raczej nie ma tu odstępstw. Tutaj mogę podzielić się pewną angedotą. Otóż Tansylu w poprzednich dniach także próbowała wejść do środka i początkowo też miała problemy, bo strażnicy nie byli w stanie uwierzyć, że Rosjanka z rosyjskim paszportem, normalnie po europejsku ubrana blondynka, może być muzułmanką. Na koniec kazali jej recytować fragmenty Koranu. Ponieważ coś tam pamiętała z dzieciństwa to w końcu pozwolono Jej wejść. Inne interesujące miejsca, które miałem okazję zobaczyć to położony niedaleko Kopuły Park Archeologiczny Ofel, gdzie znajdują się pozostałości budowli powstałych w czasach sięgających Heroda Wielkiego, miejsce urodzenia i wykuty w skale dom Maryi Dziewicy w podziemiach powstałej na tym miejscu kamiennicy, czy też kolejne stacje Drogi Krzyżowej. Muszę przyznać, że po drodze mijałem ogromną ilość Polaków. O ile w piątek na mieście spotkałem jedynie jedną parę biegaczy z Rzeszowa, jedną parę turystów w pobliżu Ściany Płaczu, a na ulicach słyszało się poza lokalnymi głównie język angielski i rosyjski, o tyle w niedzielę dominował już zdecydowanie język Polski, a najczęściej spotykało się zorganizowane grupy pielgrzymów, głównie ludzi w okolicach sześćdziesiątki.

      Niedługo potem opuściłem Stare Miasto Lwią Bramą i skierowałem się w stronę Góry Oliwnej. Będąc w tamtej okolicy mogłem podziwiać przepiękna panoramę z jednej strony na mury obronne  Starego Miasta, z drugiej na znajdujący sią na Górze Oliwnej najważniejszy i największy cmentarz żydowski sięgający czasów biblijnych. Po drodze minąłem miejsce, które miałem na swojej liście jako punkt obowiązkowy, a które niewiele brakowało abym po prostu przeoczył, bo zaskoczyło mnie swoją skromnością. Kościoł Grobu Najświętszej Maryi Panny, bo o nim mowa kryje w podziemiach jak sama nazwa wskazuje grób Matki Boskiej. Niedługo potem dotarłem do Kościoła Wszystkich Narodów, który upamiętnia miejsce modlitwy Jezusa przed aresztowaniem i położony obok ogród Getsemani. To bowiem w tym ogrodzie miał On przebywać wówczas na czuwaniu modlitewnym razem z Apostołami w wieczór przed pojmaniem. Po hostelu wróciłem po ponad pięciu godzinach wędrówki.

      Na ostatni dzień swojego popytu w Izrealu planowałem przenieść się do Tel Aviwu. Planując swój wyjazd uznałem, że po kilku dniach prawdziwego pielgrzymowania po Ziemii Świetej przyda się jeden dzień odpoczynku spędzony na plażach, tym razem dla odmiany Morza Śródziemnego. Odległość między obydowma miastami to niespełna 60km. Ponieważ na kolejne dni wybierała się tam także Tansylu postanowiliśmy pojechać tam razem  i ten jeden dzień spędzić tam wspólnie. Gdy opuszczaliśmy hostel niestety padało, a prognozy pogody dla Tel Aviwu na ten dzień niestety także nie były zbyt optymistyczne. Pierwsze chwile w nowym mieście były jeszcze słoneczne, natomiast gdy tylko zostawiliśmy rzeczy w hostelu i rozpoczeliśmy odkrywanie miasta rozpętała się spora ulewa. Zaczynałem już powoli tracić nadzieję, że uda nam się tego dnia cokolwiek zobaczyć. Na szczeście pół godziny odczekania wystarczyło i pogoda zmieniła się nie do poznania. Od tej pory dzień był już bardzo słoneczny, ale nadal nie upalny. Idealna pogoda, aby lepiej poznać Tel Aviw. 

      Początek naszej wycieczki po mieście to zlokalizowany tuż obok naszego hostelu Bloomfield Stadium, czyli największy w Izrealu stadion piłkarski, na którym rozgrywa swoje mecze tutejsza reprezentacja – taki można powiedzieć “Narodowy” – ale korzysta też z niego kilka największych lokalnych klubów. Idąc dalej w stronę morza dotarliśmy do dzielnicy Jaffa. To Stare Miasto Tel Aviwu z wąskimi uliczkami, zakamarkami, straganami. To, co warto tam zobaczyć to na pewno Kościół Św. Piotra,  Wieżę zegarową i Stary Port. Widać stąd też piekną panoramę na tutejsze plaże i lazurowe Morze Śródziemne. Idąc dalej dotarliśmy do Neve Tzedek. Położona między wieżowcami i biurowcami dzielnica parterowych domków to założona w 1887 roku pierwsza oficjalna dzielnica żydowska poza Jaffą. Dziś sporo tu galerii, sklepów z fajnym designem i knajpek. Niedługo potem specerowaliśmy już wybrzeżem w stronę plaż, gdzie można było chwilę odpocząć przysiadając na ławce na tutejszej promenadzie. 

      Muszę uczciwie przyznać, że generalnie potwierdziło się to, czego się  spodziewałem jeszcze przed wyjazdem, a mianowicie, że jakoś szczególnie mi to miasto nie przypadnie do gustu. Może dlatego, że w porównaniu do Jerozolimy wypada całkowicie blado. Jerozolima, a zwłaszcza Stare Miasto to cztery dzielnice reprezentujące cztery różne wiary, kultury, tradycje, to miejsca święte, to tysiące lat historii. Tymczasem Tel Aviw powstał 100 lat temu. Nie ma tu tej duszy. To dość brudne i zaniedbane miasto, bez wspaniałej architektury. Jedyne miejsce, w którym czuje się powiew historii i dawnych czasów to Stara Jaffa, która kiedyś była osobnym arabskim miastem, aż do momentu w którym nie wytrzymała wyścigu rozwoju z Tel Aviwem i została przez niego po prostu wchłonięta. Mimo to warto było to miasto odwiedzić, choćby po to, aby zobaczyć kontrast między tymi dwoma największymi metropoliami Izraela i przekonać się jak różne są to dwa światy. 

      Czas powoli wracać do domu. Jeszcze tylko ostatnia noc w hostelu i następnego dnia z samego rana pociag na lotnisko i samolot do Warszawy.  Czy z chęcią zostałbym dłużej? W samej Jerozolimie, czy Palestynie chyba tak, bo to naprawdę miejsca, które można odkrywać tygodniami, a pewnie i miesiącami, a i tak się ich nie pozna do końca. Z drugiej strony czułem już trochę zmęczenie. Przez 5 dni wliczając w to półmaraton pokonałem pieszo 102 km. Wyjazd do Jerozolimy jako Katolik potraktowałem trochę w kategoriach pielgrzymki i taką pielgrzymką ten wyjazd był. W Jerozolimie skupiłem się głównie na miejscach biblijnych, uznanych za Święte i związanych z kultem religijnym (niekoniecznie chrześcijańskim), choć trzeba powiedzieć, że w zasadzie wszystko co najciekawsze jest związane tu z jakąś religią, a w miejscu tym spotykaja sie na jednej ziemii trzy z nich: chrześcijaństwo, judaizm i muzułmanizm. Betelejm wiadomo… miejsce święte dla chrześcijan, też zrobiło na mnie duże wrażenie.  Morze Martwe… fajna ciekawostka i przygoda. Tel Aviw… choć specjalnie mnie nie urzekł również warto było zobaczyć, choćby ze względu na to czego nie ma w Jerozolimie, czyli piękne błękitne morze, plaże i promenadę.

2023.03.17 Jerozolima (Izrael) Półmaraton: JERUSALEM WINNER HALFMARATHON – 1:55:38


Więcej zdjęć z Jerozolimy:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Betlejem:


Więcej zdjęć znad  Morza Martwego:


Więcej zdjęć z Tel Aviwu:


Biegi BGBB – Rewolucja

      Siedleckie Biegi Górskie Pana Bogdana Bali to jesienno-zimowy cykl, który już od lat odnajduje swoje miejsce w kalendarzu wielu tutejszych biegaczy. Biorąc pod uwagę, że rywalizuje się po leśnych górkach rezerwatu Gołobórz w zazwyczaj niskiej temperaturze i często wysokim śniegu jest to zawsze spore wyzwanie i świetny trening pozwalający przygotować się do wiosennych startów. Z drugiej strony to też wspaniała okazja by w jednym miejscu spotkać wielu przyjaciół. Biorąc pod uwagę formułę zawodów, która opiera się na tym, że na ostateczną klasyfikację składają się nie pojedyncze wyniki, ale cztery najlepsze rezultaty z pięciu zaplanowanych etapów, żeby osiągnąć sukces nie można być jedynie szybkim, ale także, a może przede wszystkim konsekwentnym i systematycznym.

     Moja przygoda z tymi zawodami zaczęła się od drugiej edycji w 2015 roku i od tamtej pory staram się już regularnie uczestniczyć. W roku 2020 z powodu pandemii oczywiście impreza się nie odbyła, ale wróciła rok później. W bieżącej edycji można powiedzieć, że doszło do małej rewolucji, gdyż zmieniła się formuła. Zmiany okazały sie na tyle istotne, że znalazło to odzwierciedlenie nawet w samej nazwie zawodów. Przede wszystkim nie decydują już poszczególne czasy, a punkty zdobywane przez zawodników na mecie w zależności od zajętego miejsca. Nowością było również to, że każdy etap odbywał się na zmienionej trasie o różnym stopniu trudności. To, co niezmienne od początku to miła atmosfera, dobre towarzystwo i świetna aktywna zabawa na łonie natury.

      Zastanawiałem się jak podejść do tych startów. W zeszłym roku miałem dylemat, który wybrać dystans. Z jednej strony wiedziałem, że na 5 kilometrów będzie zdecydowanie mniejsza konkurencja i dużo łatwiej byłoby powalczyć o czołowe miejsca. Z drugiej strony bieganie dystansu 10 kilometrów bardzo by mi pomogło w przygotowaniach do półmaratonu w Wiązownej, na którym to w lutym miałem plany zmierzyć się ze swoją życiówką. Decyzję podjąłem w zasadzie w ostatniej chwili, ale ostatecznie zwyciężył pragmatyzm i wybrałem 10 kilometrów. Skończyło się to w sumie i tak powyżej oczekiwań, bo 4 miejscem w kategorii wiekowej. W tym roku stanąłem przed podobnym dylematem, choć tym razem mojej decyzji nie determinowały już aż tak bardzo wiosenne plany startowe. Uznałem więc, że zaryzkuję i tym razem wybiorę krótszy dystans.

      Mimo, że pierwszy etap odbył się jeszcze w listopadzie to na biegaczy od razu czekały zimowe warunki: niska temperatura i przede wszystkim wysoki śnieg. Było więc wiadomo od samego początku że nie będzie łatwo, zwłaszcza, że szczyt formy, na który pracowałem cały rok też jakby już minął. Nie wiedząc więc do końca na co aktualnie mnie stać, a przede wszystkim nie znajac trasy i poziomu jej trudności biegłem ze sporym zapasem. Ostatecznie do mety dotarłem na czwartym miejscu w klasyfikacji ogólnej i tym samym w kategorii wiekowej. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nawet gdybym dał z siebie wszystko to niewiele by to zmieniło, bo rywale byli poza zasięgiem i moimi możliwościami.

      Na drugi etap przyszło nam czekać dwa tygodnie. W połowie grudnia warunki były chyba jeszcze trudniejsze. Bardziej wymagająca miała być też tym razem trasa. Dość długo biegłem na piątym miejscu. Niestety tuż przed końcem pierwszej pętli biegnący tuż przede mna koledzy pomylili trasę, a ja trochę zdezorientowany pobiegłem za nimi. Mogliśmy kontynuować bieg, ale oznaczałoby to, że skróciliśmy sobie dystans. Wróciliśmy się więc uczciwie i kosztowało nas to dodatkowe pół kilometra oraz conajmniej 3 stracone minuty. W takich okolicznościach drugą petlę pobiegłem już bez większej motywacji. Na metę dotarłem na miejscu 8 w klasyfikacji ogólnej i 4 w klasyfikacji wiekowej. W tym momencie mogło wydawać się i takie miałem poczucie, że zaliczona wpadka przekreśliła szanse na dobre miejsce w całym cyklu. No, ale cóż.. za gapiostwo się płaci.

      Paradoksalnie najlepsze warunki do biegania pojawiła się na trzecim etapie w środku stycznia. Pogoda początku roku zdecydowanie płata figla i choć w kalendarzu mamy w zasadzie środek zimy to aura istnie wiosenna. Szczerze powiedziawszy nie przypominam sobie drugiego tak ciepłego stycznia, a gdy do tego dodamy piękne słońce to atmosfera do biegania stawała sie jeszcze przyjemniejsza. Zastanawiałem się na co mnie będzie stać na trzecim etapie. W przerwie świąteczno-sylwestrowej dopadł mnie jakiś wirus i choć wydawało się, że do pełni zdrowia wrociłem już następnego dnia to jednak miałem wrażenie, że skutki tej infekcji są bardziej długotrwałe i mimo, że minęły już dwa tygodnie to nadal czułem się trochę osłabiony. Postanowiłem więc tym razem pobiec dość spokojnie bez większej determinacji. Mimo faktu, że pogoda była idealna i nie bieglem na 100% to jednak trasa stwarzała mi sporo trudności i nie było lekko i przyjemnie. Ostatecznie na metę dobiegłem 6 w klasyfikacji ogólnej i 3 w wiekowej. Osiągniety wynik jest lepszy niż ten na pierwszym etapie o pół minuty, ale gdy weźmiemy pod uwagę, że wówczas biegliśmy w wysokim śniegu to jednak trochę zmienia to perspektywę.

      Wydawało się, że być może wiosennej aurze odbędzie sie również 4 etap. Niestety najpierw przyszło nagłe ochłodzenie, a w noc poprzedzającą bieg spadło kilka centymetrów śniegu, co zdecydowanie utrudniło rywalizację. W niektórych przypadkach nie udało się uniknąć nawet upadków. Ja dodatkowo startowałem mocno osłabiony po przeziębionych zatokach. Cel, jaki przed sobą postawiłem to po prostu ukończyć, zwłaszcza, że 4 ukończony etap gwarantował mi zaliczenie całego cyklu i zapewnienie sobie w zasadzie 4 miejsca w swojej kategorii wiekowej na dystansie 5km. O ile jeszcze pierwsza pętla była dość szybka to jednak na drugiej deficyt sił dał już o sobie znać. Brak presji sprawił, że nie miałem dużej motywacji, by przyspieszać. Mimo to niższa niż we wcześniejszych etapach frekwencja sprawiła, że do mety dobiegłem na dobrych pozycjach 2 w swojej kategorii i 7 w open. Najważniejszą informacją okazał się jednak fakt, że jeden z zawodników, który w pierwszych etapach zajmował czołowe miejsca w naszej kategorii i w zasadzie był poza moim zasięgiem nie pojawił sie na starcie już drugi raz, a co za tym idzie nie miał możliwości ukończenia w sumie wymaganych 4 etapów. W klasyfikacji zawodów przesunie się za mnie, a ja w zasadzie już tego dnia mogłem cieszyć się z conajmniej 3 miejsca w kategorii na koniec cyklu, nawet jeśli nie pojawiłbym się na ostatnim etapie.

      O odpuszczeniu ostatniego etapu oczywiście nie mogło być mowy i stawiłem się na starcie. Po cichu liczyłem, że może finał odbędzie się już w wiosennej aurze. Niestety na prawdziwą wiosnę przyjdzie nam jeszcze chwilkę poczekać. To, co przyniosła nam pogoda tym razem to dość pochmurny i zimny dzień, a uczucie chłodu było potęgowane jeszcze bardziej przez ostry przeszywający wiatr. Specjalnych planów na swój bieg nie miałem. Tak jak wspomniałem, w zasadzie wiedziałem już że będę trzeci w swojej kategorii wiekowej i cokolwiek by się nie wydarzyło, to już nic tego by nie zmieniło. Na wyobraźnię biegaczy działał trochę zapowiadany bardzo długi podobno blisko 800-metrowy podbieg, który biorąc pod uwagę dwie pętle należało pokonać dwa razy  Postanowiłem więc pobiec dość asekuracyjnie. W zasadzie wiekszość dystansu pokonałem wraz z kolegą Irkiem, który akurat realizujac swój plan treningowy na maraton też nie biegł na 100 %.  Na podbiegach było widać wyraźnie kto jest aktualnie w lepszej formie, bo tam ewidentnie traciłem. Odrabiałem za to trochę na zbiegach. Ostatecznie na metę przybiegliśmy razem z całkiem dobrym czasem 24:17. Mimo tego długiego podbiegu, który ostatecznie nie okazał się aż taki straszny jedynie na trzecim etapie udało mi się pobiec kilkanaście sekund szybciej. Dało mi to tym razem miejsce 3 w kategorii i 4 w klasyfikacji ogólnej i tak jak wspominałem wcześniej, trzecie miejsce w kategorii w całym cyklu.  Było to niewtapliwie miłe zwieńczenie kilkumiesięcznych zmagań, zwłaszcza ze po drodze pojawiło się trochę kłopotów zdrowotnych. Cieszy oczywiście przede wszystkim miejsce, bo forma w porównaniu do zeszłego roku jest zdecydowanie słabsza, no ale wynika to głównie z mojego wyboru. Po prostu ten sezon to nie będzie sezon życiówek.

2022.11.26 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap I) – 24:30

2022.12.10 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap II) – 28:15

2023.01.14 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap III) – 24:03

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap IV) – 25:46

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI  REWOLUCJA (Etap V Finał) – 24:17

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski / SportSiedlce.pl

Tam, gdzie rodzą się życiówki

      Są na biegowej mapie miejscowości, które niewątpliwie kojarzą mi się bardzo pozytywnie. Takim miejscem jest napewno Wiązowna. Wydaje się zresztą, że nie jestem w tym odczuciach zupełnie odosobniony, bo po pierwsze zawody organizowane są na najwyższym poziomie, atmosfera jest zawsze świetna, a ponadto szybka trasa sprzyja dobrym wynikom. Nie bez przyczyny mówi się, że do Wiązowny jeździ się po życiówki. Pierwszy raz pobiegłem wiązowski półmaraton w 2020 roku. Wówczas mocno trenowałem pod kątem Półmaratonu w Gdyni, gdzie kilka tygodni później w ramach tych zawodów miały odbyć się otwarte Mistrzostwa Świata, a w których mógł pobiec każdy, nawet zwykły amator, taki jak ja. Udało się przygotować naprawdę wysoką formę i skończyło się wtedy – jak to w Wiązownej… życiówką. Potem przyszła jednak pandemia, do Półmaratonu w Gdyni już nigdy nie doszło, a ja zostałem z tą formą jak Himmilsbach z angielskim. Jedyną pamiątką, która mi wówczas z tego wszystkiego pozostała był ten ówczesny osobisty rekord.

      Mogłem się nim cieszyć dokładnie dwa lata, aż do momentu kiedy to znowu stanąłem na starcie Półmaratonu Wiązowskiego i znowu rekordem życiowym rozpocząłem najlepszy rok biegania w swoim życiu. Radość z tego wspaniałego wyniku, o którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej mogłem jedynie marzyć, bo wydawało mi się, że przekracza on już moje jakiekolwiek możliwości została mocno zmącona rozpoczętą trzy dni wcześniej wojną na Ukrainie. Atmosfera tamtych dni była dość ponura i nie sprzyjała klimatowi biegowego święta. Trudno było w takiej sytuacji się w ogóle cieszyć nawet z tak dużego osobistego sukcesu. Myślami byłem głównie na Ukrainie. Cała impreza odbyła się zresztą pod znakiem wsparcia dla tego kraju i nie było łatwo nawet na chwilę zapomnieć o tym, co dzieje się tuż obok za naszą wschodnią granicą.

      W tym roku postanowiłem pobiec w Wiązownie po raz trzeci. Niestety w zasadzie już przed startem było dla mnie jasne, że ta moja świetna pasa związana z tą miejscowością będzie musiała zostać przerwana i tym razem na pewno nie pobiegnę po życiówkę. Przede wszystkim nie jestem w takiej formie jak w zeszłym roku, gdy już od jesieni miałem mocno sprecyzowane cele na cały sezon, ogromną determinację by się z nimi zmierzyć i je po kolei realizować. Do tego sezonu podchodzę zupełnie inaczej. Oczywiście też mam sporo ciekawych planów, ale bardziej niż na biciu własnych rekordów zamierzam skupić się na czerpaniu z biegania radości. Było więc dla mnie jasne, że nie jestem przygotowany na to, by chociażby zbliżyć się do wyniku sprzed roku. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy na kilka dni przed zawodami pojawiły się małe kłopoty zdrowotne. Nienajlepsza dyspozycja, słabe samopoczucie i generalnie mocne osłabienie sprawiły, że w zasadzie do ostatniej chwili zastanawiałem się czy w ogóle powinienem biec. Pytanie, które sobie wówczas stawiałem miało charakter chyba jednak głównie retoryczny. Zdecydowałem się więc na start.

      Do Wiązowny wybrałem się tym razem z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce: Irkiem, Pawłem i Elizą. Miłe i wesołe towarzystwo w czasie drogi na pewno trochę poprawiło morale, chociaż mimo wszystko i tak nie było ono najwyższe. Ostatniej nocy słabo spałem, czułem się osłabiony i obolały. Sytuacji nie poprawiał fakt, że prognozy pogody zapowiadały chłodny dzień, a w nocy spadło trochę śniegu. Starałem się jednak nie myśleć za dużo o tych problemach i nie wiem czy to kwestia adrenaliny, czy czegoś innego, ale im było bliżej do startu to wydawało mi się, że czuję się trochę lepiej. Gdy byliśmy już na miejscu i jak zwykle na każdym kroku można było spotkać znajomą twarz, zamienić kilka zdań w zasadzie zapomniałem o swojej niedyspozycji i towarzyszących mi kłopotach.

      Bieg zacząłem tempem podobnym do tego w Sevilli. Chciałem sprawdzić jak będzie mi się biegło. Po trzech kilometrach wiedziałem jednak, że raczej będzie ciężko przebiec tak cały dystans i pewnie długo tak nie wytrzymam. Zwolniłem więc trochę. Kolejny zryw ambicji przyszedł koło 6 kilometra, gdy za moimi plecami pojawił się pacemaker na 1:50. Postanowiłem się podłączyć. Przebiegliśmy razem z 5 kilometrów. Analizując dane już po biegu mogę powiedzieć, że ze średnim tempem na półmetku udało mi się zejść poniżej 5 minut na kilometr, czyli pobiegłem ten odcinek zdecydowanie szybciej niż w Sevilli, ale było mi jednak coraz bardziej ciężko. Nie czułem się pewnie zwłaszcza, że to była przecież w zasadzie dopiero połowa dystansu. Postanowiłem więc bezpiecznie i zachowawczo wrócić do swojego rytmu godząc się z tym, że dziś mój wynik będzie powyżej godziny i pięćdziesięciu minut, co ostatnio raczej mi się nie zdarzało. Mimo, że tempo nawet jak na mnie było dość wolne, to jednak nie czułem się dobrze. Pokonanie każdego kilometra przychodziło mi z pewnym trudem. W drugiej połowie dystansu bardzo mocno przeszkadzał też wiejący w twarz wiatr, a przez chwilę zaczął nawet prószyć śnieg. Ostatni kilometr troszkę przyspieszyłem, ale nie czułem jakiejś ogromnej determinacji. Było to chyba bardziej z przyzyczajenia, w myśl zasady, że cokolwiek by się nie działo to na ostatniej długiej prostej warto jednak i tak zebrać siły i dać z siebie coś więcej.

      Na metę wbiegłem z czasem 1:53:44. Trzynaście i pół minuty wolniej niż rok temu… a mimo to naprawdę zmęczony. Trochę mi się przypomniał mój debiut z 2013 roku, gdy swój pierwszy w życiu półmaraton pobiegłem w bardzo zbliżonym czasie. No cóż… Mimo wszystko nie czuję żadnego rozczarowania. Przeciwnie. Cieszę się, że mimo niedyspozycji, złego samopoczucia i nie do końca sprzyjających warunków nie poddałem się, stanąłem na starcie i udało się zaliczyć kolejny już 35 półmaraton, choć jeszcze kilka godzin wcześniej wcale nie było to takie oczywiste. Miałem też okazję spotkać wielu biegowych przyjaciół, w tym takich niewidzianych od conajmniej kilku lat, cieszyć się z nimi ich nowymi życiówkami, których jak zwykle też nie brakowało i generalnie miło spędzić czas. Atmosfera jak co roku była wspaniała i jedyne czego mogę żałować to faktu, że niedyspozycja nie pozwoliła mi tej atmosfery do końca przeżywać. Sezon jest jednak długi i mam nadzieję, że w tym roku jeszcze nie raz będzie okazja by w pełni czerpać radość ze startów. W zasadzie to jestem o tym przekonany.

2023.02.26 Wiązowna Półmaraton:  43 PÓŁMARATON WIĄZOWSKI – 1:53:44

Zdjęcia: Fotomarton / Półmaraton Wiązowski

Złamana zasada

      Choć mam już na swoim koncie kraje odwiedzone dwa razy to jednak jest pewna zasada towarzysząca mi w moich podróżach, że staram się raczej wybierać zupełnie nowe kierunki, których nie miałem okazji jeszcze zobaczyć. Nie wiem czy to jest dobre podejście, bo czasami dany kraj jest na tyle atrakcyjny i ciekawy, czasem różnorodny, ma wiele interesujących miast i miasteczek, że kilka dni w jednym konkretnym miejscu to zdecydowanie za mało, by tak naprawdę go poznać. Generalnie mimo wszystko staram się być tu konsekwentny. Nadszedł jednak taki moment, że postanowiłem złamać tą zasadę i jeszcze raz wybrać się do kraju, w którym już byłem, czyli do Hiszpanii. Tym razem do Sevilli. Skąd nagle teraz taka decyzja? Odpowiedz jest stosunkowo prosta. Po pierwsze wiedziałem, że to przepiękne miasto, które prędzej czy później chciałbym i tak zobaczyć. Po drugie trudno mi było znaleźć fajny półmaraton w pierwszych miesiącach roku w krajach, w których jeszcze nie byłem, a na które pozwalał mi założony budżet. Ponadto w tym konkretnym przypadku pojawiła się szansa, aby tą podróż i swoją listę odwiedzonych krajów rozszerzyć o dodatkowe państwo. Mam tu na myśli Gibraltar, czyli malutkie państewko, które sąsiaduje z Hiszpanią na samym południu kontynentu europejskiego. Chciałem go odwiedzić przede wszystkim ze względu na zamiłowanie do historii, a zwłaszcza znajdujący się tam pomnik gen. Władysława Sikorskiego, który zginął u wybrzeży Gibraltaru w katastrofie samolotu w 1943 roku, jak również rolę jaką półwysep i Cieśnina Gibraltarska odegrały w czasie wojny. Co prawda jest tu pewien problem natury formalnej jak to terytorium w ogóle traktować, bo choć wykazuje on coraz większą niezależność i samodzielność, coraz częściej uznawany jest jako osobne państwo, ma swoją flagę, a od kilku lat nawet własną reprezentację piłkarską, to formalnie jednak to nadal terytorium zamorskie zależne od Wielkiej Brytanii. Myślę jednak, że biorąc pod uwagę wszystkie czynniki śmiało mogę traktować go jako osobną pozycję numer 38 na mojej liście.

     Cały wyjazd chciałem, jak to mam najczęściej w zwyczaju zorganizować samemu na własną rękę i po swojemu. Niestety, gdy zacząłem dopinać ostatnie szczegóły pojawiły się problemy. Mimo, że z Sevilli do Gibraltaru jest tylko 200km to połączenie jest dość kiepskie. Nie ma linii kolejowej, a autobusy też kursują sporadycznie. Gdy mniej więcej miesiąc przed wylotem okazało się, że nie ma już biletów na autobus w pożądanym przeze mnie terminie dotarcie do Gibraltaru stanęło pod dużym znakiem zapytania.  Nie ukrywam, że oba cele, to jest przebiegniecie półmaratonu w przepięknym hiszpańskim mieście Sevilla, jak i odwiedzenie Gibraltaru traktowałem równorzędnie i uzupełniająco się nawzajem. Brak możliwości realizacji jednego z tych elementów sprawiłby, że pewnie przynajmiej na razie zweryfikowałbym swoje plany i jeśli nie zrezygnował z nich, to przynajmniej odłożył w czasie na dużo bardziej odległą perspektywę. Byłem więc mocno rozczarowany tym faktem, ale na całkowitą zmianę planów było już zdecydowanie za późno. Szukałem różnych innych rozwiązań i na szczęście ku mojej radości niedługo potem udało się namierzyć lokalną ofertę jednodniowej wycieczki busem z Sevilli do Gibraltaru z przewodnikiem. Postanowiłem więc skorzystać, choć też nie gwarantowalo to zobaczenia pomnika Generała, gdyż na pierwszy rzut oka program wycieczki tego miejsca nie obejmował. Ostatnią deską ratunku wydawał się wolny czas podczas wycieczki przeznaczony na obiad, który chciałem wykorzystać do tego by dotrzeć tam na własną rękę. Nie mniej też nie było pewności, że z centrum uda mi się pokonać ponad 4-kilometrową trasę w godzinę w nieznanym miejscu i wrócić. Byłem jednak dobrej myśli i miałem nadzieję, że ostatecznie uda się osiagnąć wszystko, co sobie zaplanowałem. No, ale przekonać się o tym mogłem dopiero za jakiś czas. Pozostało czekać na rozwój wypadków.

      Podróż do Sevilli zacząłem już w piątek i też nie była to łatwa droga Przede wszystkim wylot miałem z Modlina z przesiadką w niemieckiej Kolonii, gdzie całą chłodną noc musiałem spędzić na lotnisku gdyż kolejny samolot miałem dopiero nad ranem. Nie było to komfortowe rozwiązanie, ale nie bardzo miałem wyjście. Nie udało mi się bowiem znaleźć bezpośredniego lotu w tym terminie w rozsądnej cenie. Noc minęła jednak w miarę szybko i rano byłem już w Sevilii. Plan zakładał w pierwszej kolejności odbiór pakietu startowego w Expo  zlokalizowanym w hali kompleksu sportowego Polideportivo San Pablo. Wiedziałem jednak, że otwiera się ono dopiero o 10. Mając ponad godzinę zapasu czasu postanowiłem wykorzystać ten fakt i podjechałem autobusem pod stadion Ramon Sanchez Pizjuan, gdzie swoje mecze rozgrywa dużyna FC Sevilla. Nadal mam sporo sentymentu do swojej dawnej pasji, ciągle jestem kibicem i lubię odwiedzać miejsca i symbole związane z piłką nożną, a w tej czerwono-zielonej wojnie między FC Sevilla, a Realem Betisem Sevilla zawsze było bliżej mi do czerwonych. No może kiedyś dawno temu za czasów Wojciecha Kowalczyka, który grał w Betisie moja sympatia rozkładała się trochę inaczej. Ale kiedy to było…? Jakby to nie zabrzmiało… jeszcze w zeszłym stuleciu.

      Po zrobieniu kilku zdjęć poszedłem odebrać swój pakiet na bieg. Spedziłem tam trochę czasu i potem autobusem pojechałem już do centrum. Biorąc pod uwagę dość napięty harmonogram tego wyjazdu postanowiłem rozpocząć zwiedzanie od razu pierwszego dnia nawet kosztem utraty sił i zmęczenia organizmu przed zawodami. Byłem skłonny zapłacić tą cenę zwłaszcza, że w Sevilli planowałem pobiec spokojnie, na luzie. Plan mojego zwiedzania zakładał, że przynajmniej do połowy miejsc, które chciałbym w tym mieście zobaczyć uda dotrzeć się już pierwszego dnia. Tak się jakoś ułożyło, że chyba najbardziej atrakcyjne miejsce, czyli Plaza de Espana (Plac Hiszpański) udało mi się odnaleźć w pierwszej kolejności. Nie ukrywam, że ten plac który powstał tu blisko 100 lat temu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Poza urokliwym kompleksem budynków z Pałacem Hiszpańskim (Palacio Espanol) i z dwoma wieżami na czele ważnym elementem jest ciągnący się wokół niego kanał, po którym pływają łódki, a także cztery mostki symbolizujące królestwa – Aragonię, Navarre, Leon i Kastylię. Dodatkowo wiele elementów na placu wyłożonych jest ręcznie malowanymi kolorowymi płytkami azulejos, znanymi mi już chociażby z Porto. Uroku dodają też tu niezliczone, zaparkowane w oczekiwaniu na turystów kolorowe dorożki konne i ogromna fontanna w centralnym miejscu placu. Wszystko to razem robi przepiękne wrażenie, co doceniają także filmowcy. Ciekawostką jest bowiem fakt, że Plac Hiszpański wykorzystywany był do produkcji wielu filmów. Te najbardziej znane to „Gwiezdne Wojny”, a konkretnie cześci “Mroczne widmo” oraz “Atak klonów”, jak również “Lawrence z Arabii” czy “Dyktator”.  Nie dziwi mnie to wcale, bo to miejsce jest po prostu filmowe, żeby nie powiedzieć bajkowe. Czasami jest tak, że widzimy coś na pięknych zdjęciach, a potem na żywo czujemy małe rozczarowanie, bo na obrazku wydawało nam się to dużo ładniejsze. Z Plaza de Espana jest wręcz odwrotnie. Jak tu bowiem przenieść i zmieścić na jednym zdjęciu na przykład caly kompleks znajdujący się na tym przepięknym placu wraz z jego wszystkimi tak wspaniałymi elementami i szczegółami? Niewykonalne…

      Podążając dalej wzdłuż przepływającej przez środek miasta rzeki o dość interesującej nazwie Gwadalkiwir dotarłem do miejsca, którego nie miałem na swojej liście do odwiedzenia, a konkretnie do pięknego XVII-wiecznego Palacio de San Telmo. Jak się potem dowiedziałem pałac aktualnie jest siedzibą tutejszego rządu. Trochę dalej natknałem się na równie wspaniałą wybudowaną jeszcze w 1220 roku wieżę Torre del Orro. Pierwotnie była ona podobno w całości pokryta płytkami w kolorze złota.  Hmm… aż trudno to sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać. W końcu dotarłem także do drugiego punktu ze swojej listy Plaza de Toros de Sevilla, czyli zbudowanej między XVIII, a XIX wiekiem areny walk byków.  Arena mieści podobno około 12 000 widzów, choć z zewnątrz na aż tak dużą zdecydowanie nie wygląda. To miejsce także pojawiło się w kilku produkcjach filmowych, jak chociażby w filmie “Noc i dzień” z Tomem Cruisem i Cameron Diaz. Choć szczerze powiedziawszy zupełnie nie rozumiem tej hiszpańskiej tradycji, nie popieram i uważam za niepotrzebne okrucieństwo to samo miejsce warto zobaczyć.

      Kierując się już powoli do hostelu po drodze na jednym z placów natknąłem się na tancerkę dającą pokaz flamenco. Pani swym zmysłowym tańcem przyciągała wielu gapiów. Dałem skusić się także i ja i zatrzymałem się na chwilę.  Potem dotarłem do Katedry Najświętszej Marii Panny w Sevilli. Ta katedra, która powstała w miejscu meczetu jest jednym z najwspanialszych kościołów gotyckich na świecie. Do zdobienia ołtarza podobno wykorzystano 3 tony złota. Na szczycie wieży znajduje się czterometrowa figura kobiety z palmą i półokrągłym sztandarem będącą alegorią triumfu wiary chrześcijańskiej nad islamem. Budowa obiektu trwała podobno blisko 100 lat. Zakończono ją w 1506 r., jednak prace wykończeniowe zajęły budowniczym niemal kolejne cztery wieki. Nie dziwi mnie to biorąc pod uwagę jej rozmiary, a także precyzję wykonania tysiący drobnych szczegółów i elementów ją tworzących. Muszę przyznać, że to zdecydowanie jedna z najpiekniejszych katedr jakie do tej pory widziałem. Tuż obok niej znajduje się pałac królewski Alkazar, którego korzenie sięgają XI wieku. Łączy on w sobie zarówno architekturę islamską, jak i chrześcijańską. To tutaj Krzysztof Kolumb został przyjęty przez Izabelę Kastylijską i Ferdynada Aragońskiego po podróży do Ameryki. Tak jak podróż Kolumba doprowadziła go ostatecznie do Alkazar, tak i ja swoje sobotnie zwiedzanie zakończyłem w tym miejscu. Więcej atrakcji na ten dzień już nie przewidziałem. Poszedłem do hostelu i postanowiłem odpocząć, nie tylko po dniu zwiedzania, ale także, a może przede wszystkim po nieprzespanej nocy na lotnisku.

      Następnego dnia o 9 rano bieg. Start zlokalizowany był w okolicy Paseo de la Delicias. Z mojego hostelu to około 3 kilometry. To co ciekawe to fakt, że najważniejsze i najciekawsze budynki w tej okolicy mają nazwy pochodzące od krajów Ameryki Południowej, czy Środkowej. I tak można tu odnaleźć na przykład Kolumbię, Gwatemalę, Meksyk, jest pawilon brazylijski i wiele innych. Swój budynek, zresztą chyba jeden z piękniejszych ma także Argentyna. Miałem jeszcze trochę czasu do startu, więc mogłem je podziwiać. Niepokoiły mnie natomiast trochę warunki atmosferyczne. Przyznam szczerze, że planując ten wyjazd nie spodziewałem się, że rano będzie tak zimno. Trafiłem na wyjątkowo chłodne poranki i chyba na usłyszane gdzieś stwierdzenie “w gorącej Hiszpanii” gdzieś w głębi duszy zacznę się uśmiechać, bo biegałem już w różnych krajach, o rożnej porze roku, ale  nie przypominam sobie, żebym podczas któregoś wyjazdu tak marzł. Być może wynikało to trochę z obniżonej wrażliwości na chłód z powodu złapanego jeszcze przed wyjazdem przeziębienia, do tego doszła też przecież chłodna noc na lotnisku, czy też nie do końca dogrzany pokój w hostelu, ale prognozy pogody zakładały także temperaturę 2 stopni w momencie startu i były to warunki, na które przynajmniej psychicznie nie byłem przygotowany. Przed samym startem długo nie mogłem się zdecydować jak się ubrać i chyba ze dwa razy zmieniałem decyzję, by ostatecznie z dużymi obawami, ale z powrotem przebrać się w koszulkę z krótkim rękawem. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że była to chyba słuszna decyzja, bo choć przez cały bieg nadal było chłodno to jednak potem zrobiło się już trochę cieplej. Tak czy inaczej w czasie biegu zimno mi nie doskwierało.

      Dużych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Początek sezonu, brak specjalnych przygotowań, nie do końca wysoka forma, a przede wszystkim chęć podziwiania miasta sprawiły, że postanowiłem pobiec ten bieg raczej spokojnie. Pierwsze kilometry prowadziły tym samym szlakiem, który pokonywałem sparerując poprzedniego dnia. Minąłem siedzibę rządu przy Paseo de Roma, Złotą Wieżę, arenę walk byków. Biegłem w miarę komfortowym tempem. Pięć kilometrów pokonałem w około 26 minut, po dziesięciu tempo było podobne, bo zajęły mi one niespełna 53 minuty. Po drodze minęliśmy miejsce, które dopiero planowałem odwiedzić, ale rozpoznałem je ze zdjęć – Las Setas de Sevilla, czyli po prostu Parasol, o którym więcej opowiem trochę później oraz znowu katedrę. W pewnym momencie gdzieś w połowie dystansu postanowiłem trochę przyspieszyć, by spróbować jednak złamać na mecie 1:50. Nie od razu było widać efekty, ale też nie byłem jakoś bardzo zdeterminowany. Dopiero mniej więcej od 15 kilometra zdecydowałem się naprawdę podkręcić tempo i od tego momentu w zasadzie każdy kolejny kilometr, aż do samej mety był coraz szybszy. Na ostatnim odcinku po przepięknym Plaza de Espana bieg był trochę utrudniony przez dość kretą trasę i wąsko ustawione barierki. Skrzydeł dodawał za to żywiołowy doping kibiców, których setki, a może nawet i tysiące zgromadziły się w tym szczególnym miejscu. Ostatecznie do mety zlokalizowanej dwa kilometry dalej dobiegłem niemalże w punkt, bo z czasem 1:49:39. Chwila odpoczynku, kilka pamiątkowych zdjęć i powrót do hostelu. Na popołudnie zaplanowałem jeszcze dwa punkty obowiązkowe, czyli wspomniany już wcześniej Las Setas de Sevilla oraz Casa de Pilatos (Dom Piłata). Pierwszy z nich, czyli Parasol to charakterystyczna budowla, która stała się już właściwie symbolem Sevilli. Jest unikatowa i przez to z łatwością rozpoznawalna. Jest punktem obowiązkowym dla każdego turysty w tym pięknym mieście. To drewniana konstrukcja o wymiarach 150 na 70 metrów, a jej wysokość wynosi około 26 metrów. Jest zatem naprawdę duża. Ponoć jest największą drewnianą konstrukcją na świecie. Dom Piłata natomiast to w zasadzie pałac, którego nazwa pochodzi od tego, że w XVI wieku właśnie przed tym budynkiem znajdowała się pierwsza stacja drogi krzyżowej podczas procesji. Był to już ostatni element mojego niedzielnego zwiedzania. Mogłem wracać do hostelu.

      Następnego dnia czekała mnie wycieczka do Gibraltaru. Niestety prognozy pogody nie były najlepsze. Zapowiadano dość chłodny dzień i przede wszystkim możliwe opady deszczu. Zastanawiałem się też czy wyjazd ułoży się na tyle dla mnie korzystnie, że uda się dotrzeć do pomnika gen. Sikorskiego, czy też jednak okaże się to ostatecznie niemożliwe. Duetem, który obsługiwał naszą wycieczkę była Lola (za kierownicą busa) i wyjątkowo rozgadana Petra (chyba Brytyjka). Na krótkim postoju, który wypadł mniej wiecej w połowie drogi zapytałem Ją czy będziemy w okolicy pomnika, bo bardzo mi zależy, aby go zobaczyć. Odpowiedziała od razu pytaniem “czy jestem z Polski?”, bo podobno to standardowa kwestia poruszana przez naszych rodaków. Ku mojej nieskrywanej radości okazało sie, że realizując plan wycieczki będziemy tuż obok, gdzie jest jeden z najbardziej znanych punktów widokowych. Bardzo mnie to ucieszyło. Od początku nie ukrywałem przecież, że to jeden z dwóch podstawowych celów mojego wyjazdu. Niestety jeszcze przed przejazdem przez granicę rozpętała się prawdziwa ulewa z wichurą, która zaczynała odbierać nadzieję na sukces tej wyprawy. Wydawało się przez chwilę, że ostatecznie burzy to plany odwiedzenia nie tylko pomnika Generała, ale w ogóle plany całej wycieczki, gdyż mimo, że miałem ze sobą parasol to trudno było sobie wyobrazić spacerowanie po mieście w taką pogodę. Z tego co powiedziała nam Petra to istniało ryzyko, że plan naszego wyjazdu w ogóle zostanie skrócony, gdyż podobno fale były tak duże, że dotarcie do niektórych miejsc (w tym niestety pominika) mogło stać się niemożliwe. Deszcz jednak długo nie popadał, wiatr się trochę uspokoił, a potem choć nadal bardzo wietrznie to zrobiło się dość ładnie i można było kontynuować odkrywanie Gibraltaru. Uff… Odetchnąłem, bo przez chwilę byłem już trochę zrezygnowany.

      Busa zostawiliśmy po stronie hiszpańskiej. Zdecydowanie lepiej i szybciej jest przekraczać granicę pieszo. Kontrola graniczna wówczas skraca się w zasadzie do kilku minut. Zaraz po przejściu na gibraltarską stronę skierowaliśmy się w stronę centrum. Idąc tak nagle okazało się, że tak naprawdę idziemy środkiem pasa startowego lotniska. Tutejsze lotnisko to ewenement na skalę światową. Przede wszystkim ze względu na straszny wiatr jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie. Po drugie w poprzek pasa startowego przebiega czteropasmowa droga, przez którą przejeżdza codziennie niezliczona masa samochodów. W momencie gdy ląduje tu jakiś samolot, a dzieje się to kilkanaście razy dziennie droga jest zamykana i nieprzejezdna nawet na dwie godziny. Idąc dalej dotarliśmy do głównego placu Gibraltaru – Grand Casamates. To miejsce, na którym zlokalizowanych jest wiele barów, pubów i restauracji. Swoja nazwę zawdziecza on otaczającym go bomboodpornym skalnym barakom wybudowanym tutaj w XIX wieku przez Brytyjczyków. Krótki spacer po głównym deptaku, a potem przyjechał po nas swoim busem lokalny przewodnik Daniel. Pierwszym punktem naszej wycieczki było miejsce z pomnikiem Sikorskiego tuż obok. Na szczęście udało się tam dotrzeć. Bardzo mnie to ucieszyło. Byliśmy tam tylko 10 minut, ale mi to wystarczyło. Najważniejsze, że tam byłem.  Ciekawostką jest fakt, że przy sprzyjającej pogodzie widać stąd oddaloną o 24 kilometry Afrykę. 

      Kolejnym punktem naszej wycieczki była Skała Gibraltarska, czyli jurajska, wapienna góra, wznosząca się na 426 m n.p.m. Większość Skały Gibraltarskiej zajmuje rezerwat przyrody, w którym żyje m.in. około 250 małp mogotów. Są one jedynymi wolnożyjacymi małpami w Europie. Legenda mówi, że jeżeli małpy znikną z Gibraltaru to Wielka Brytania straci tą enklawę. Brytyjczycy traktują tę legendę niezwykle poważnie do tego stopnia, że już od 1915 roku przez obie wojny światowe małpy znajdowały się pod opieką brytyjskiego wojska. Jedną z najważniejszych poza magotami atrakcją Gibraltarskiej Skały jest niewątpliwie Jaskinia Św. Michała. Urządzono w niej salę koncertową o świetnej akustyce wynikającej z doskonałego rozpraszania fal dźwiękowych na nieregularnych powierzchniach ścian i stropów, z których zwieszają się liczne stalaktyty.  Gdy do tego dorzucimy multimedialny pokaz świateł robi to niesamowite wrażenie. Muszę przyznać, że gdyby przyszło mi zwiedzać Gibraltar na własną rękę za pewne bym odpuścił ten punkt nie doceniając tego, co może zaoferować. Natomiast biorąc pod uwagę, że był on w programie naszej wycieczki to miałem okazję go zobaczyć i szczerze powiedziawszy muszę przyznać, że byłem pod ogromnym wrażeniem. Odczucia są niesamowite. Wizyta w jaskimi w zasadzie zakończyła naszą wycieczkę po Gibraltarze. Jeszcze tylko godzina wolnego czasu na posiłek, zakup pamiątek i powrót do Sevilli.  

      Na ostatni dzień swojego pobytu w Hiszpanii szczególnych planów już nie miałem. Co chcialem to zwiedziłem, na czym mi zależalo to zobaczyłem. Na lotnisku musiałem być dopiero po południu, a żal było siedzieć w hotelu. Tak więc poza zakupem pamiątek ostatnie godziny przed powrotem spontanicznie postanowiłem wykorzystać do odwiedzenia drugiego stadionu Estadio Benito Villamarin, na którym swoje mecze rozgrywa Real Betis. W sumie mój plan pobytu w Sevilli nie obejmował tego punktu, ale przejeżdzając podprzedniego dnia obok w drodze do Gibraltaru i zdajac sobie sprawę, że jest zlokalizowany stosunkowo niedaleko postanowiłem dorzucić do programu także i ten stadion. Drogę w obie strony pokonałem na piechotę, a po dwóch godzinach byłem  z powrotem w hostelu. Zabrałem rzeczy i wyruszyłem na lotnisko. Niestety przede mną znowu długa, nocna podróż z przesiadką, tym razem w Londynie i znowu przez Modlin… 

      Trudy tej długiej drogi za pewne byłoby mi znacznie ciężej znieść, gdyby nie przypadek i zupełnie niespodziewane, miłe towarzystwo. Gdy zajęliśmy już miejsca w samolocie i przygotowywaliśmy się powoli do startu na nadgarstku współpasażera obok dostrzegłem opaski z polskimi napisami. Gdy oprócz tego zauważyłem zegarek Garmina, długo nie musiałem kojarzyć faktów i stało się dla mnie jasne, że mam do czynienia z biegaczem. Zaczęliśmy rozmawiać i rzeczywiście, tak jak przypuszczałem okazało się, że związany z Sekcją Biegową Ruch Izbica Marek także przebiegł ten bieg, a wraz z nim jego brat Damian i kolega Paweł. Oni także znajdowali się w tym samolocie. Dzięki rozmowie, wymianie wrażeń, doświadczeń czas minął dużo szybciej. Swoja drogą to niezły zbieg okoliczności. Nie było chyba zbyt wielu Polaków na tym biegu, nie wracałem też bezpośrednio po zawodach, a dopiero po trzech dniach i w naszym samolocie także trudno było wypatrzeć biegaczy, a okazało się że przyszło nam nawet siedzieć obok siebie. Z drugiej strony podczas swoich wypraw przeżyłem już tak  duże zbiegi okoliczności, że chyba nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Operacja Sevilla-GIbraltar, dobiegła końca, ale koniec jednego jest zawsze początkiem drugiego… Tak więc… Odliczanie czas zacząć..

2023.01.29 Sevilla (Hiszpania) Półmaraton: EDP MEDIO MARATHON DE SEVILLE – 1:49:39


Więcej zdjęć z Sevilli:


Więcej zdjęć z biegu :


Więcej zdjęć z Gibraltaru:


Dla Karolka

      Zdarzają się czasem zawody, w których kompletnie nie chodzi o to, by pobiec szybko. Nie chodzi w nich też o to, by zająć jakieś wyjątkowo dobre miejsce. Zdarzają się zawody, w których najważniejsza jest chęć niesienia pomocy i solidarność środowiska biegaczy. Start w takich zawodach zawsze jest wyjątkowy i lubię w nich uczestniczyć. Bedąc częścią tej życzliwej i zawsze otwartej na to, by wspierać się nawzajem społeczności, traktuje udział w tego typu wydarzeniach jako pewne zobowiązanie i daje mi on sporą satysfakcję.

      Już niemalże noworoczną tradycją stało się, że Stowarzyszenie Grupa Biegaczy Skórzec Biega rozpoczyna biegowy sezon w naszej okolicy wydarzeniem charytatywnym. Rok temu pomoc była skierowana do Lenki, która już od pierwszych chwil swojego życia musiała zmierzyć się z chorobą, a przez kolejne lata walczyć o normalne życie. Tym razem biegacze GBSB i ich goście postanowili pomóc synowi swojej klubowej koleżanki – Karolkowi, który urodził się z zespołem Downa. Zgodnie z zasadą “wszystkie ręce na pokład” w niesioną Karolkowi pomoc włączyło się naprawdę wielu ludzi dobrej woli. Poza wspomnianym już stowarzyszeniem, biegaczami, rowerzystami i zawodnikami Nordic Walking z bliższej lub dalszej okolicy, którzy licznie stawili się na starcie tych zawodów, a także przekazali wiele rzeczy na licytacje, tradycyjnie pomagała też Ochotnicza Strażą Pożarna, sąsiedzi i wielu innych ludzi, którzy przyłożyli swoją ciegiełkę do tego, by zorganizować to wydarzenie i podnieść jego atrakcyjność. W pomoc włączyła się także firma odpowiedzialna za pomiar czasu i wyniki, która swoje zadanie tym razem wykonała zupełnie za darmo. Było to możliwe dzięki temu, że przy organizacji tych zawodów użyto chipów i numerów startowych, które pozostały niewykorzystane po wielu innych imprezach sportowych z minionego sezonu. Muszę przyznać, że spotkałem się z taką sytuacją po raz pierwszy, ale biorąc pod uwagę charakter wydarzenia jest to bardzo ciekawa i słuszna inicjatywa, która z jednej strony pozwoliła ograniczyć koszty, a z drugiej zasilić w większym stopniu pulę zebranych środków na podstawowy cel imprezy. 

      Wyjątkowe okazały się być także medale. Tym razem przybrały one charakter poduszeczki z nadrukiem. Mama Karolka na codzień zajmuje się krawiectwem i taki oryginalny i niepowtarzalny medal, który otrzymał każdy uczestnik miał być Jej osobistym wkładem i dowodem wdzięcznosci rodziców za okazane wsparcie dla syna. Mam nadzieję, że zgromadzone środki okażą się być znaczącą pomocą dla Karolka i dużym wkładem w opiekę nad Nim dla Jego rodziców. Niewątpliwie radosnym widokiem był również fakt, że wśród kibiców można było dostrzec uśmiechniętą i spacerującą za rekę ze swoim tatą Lenkę, którą wspieraliśmy rok temu. Cieszę się, że sprawy Lenki idą w dobrym kierunku i także trzymam kciuki.

      Już na sam koniec jedynie z kronikarskiego obowiązku napiszę, że około dwunastokilometrową polno-leśną trasę biegnąc przez zdecydowaną większość dystansu dość swobodnym i luźnym tempem udało mi się pokonać w czasie 59:47. Małego psikusa sprawiła pogoda, gdyż w ostatnich dniach aura przypominała bardziej kwiecień, niż styczeń, a w noc poprzedzającą zawody spadł obfity śnieg. Fakt ten w połączeniu z dodatnią temperaturą sprawił, że trasa miejscami była pokryta ogromną ilością błota i była dość ciężka. Najbardziej biegaczom dawał się we znaki chyba początkowy fragment wiodący przez pole, gdzie było naprawdę grząsko i ślisko. Gdy wbiegliśmy w las było już zdecydowanie łatwiej. Na ostatnich kilometrach postanowiłem zdecydowanie przyspieszyć i na metę wbiegłem niemalże równo godzinę od momentu startu. Wynik jednak nie miał dziś absolutnie żadnego znaczenia.

2023.01.07 Dąbrówka Nowa 12km: 6 NOWOROCZNY BIEG CHARYTATYWNY   – 59:47

Zdjęcia: SportSiedlce.pl / własne