W bólach

      Kolejny przystanek na mojej biegowej mapie zaplanowałem sobie w Rzeszowie. Szukałem jakiegoś dodatkowego półmaratonu na wiosnę i wybór padł na stolicę Podkarpacia. Nigdy nie byłem w tym mieście więc uznałem, że to będzie dobry wybór. Pierwotnie bieg miał odbyć się w niedzielę. Zakładałem więc, że wybiorę się do Rzeszowa w sobotę, zobaczę miasto, odwiedzę największe atrakcje turystyczne, przenocuje w hostelu, a następnego dnia po biegu wrócę do domu. Niestety ze względu na niedzielne wybory samorządowe organizatorzy zmienili termin na sobotę, a ja zostałem z pewnym problemem. Na szczęście nie był to problem całkowicie nie do rozwiązania. Okazało się, że na ten bieg wybiera się samochodem kilku moich biegowych kolegów. Ostatecznie więc do Rzeszowa wybrałem się z Nimi. Wiązało się to co prawda z bardzo wczesną pobudką w zasadzie jeszcze w środku nocy i nie była to komfortowa sytuacja, ale uznałem, że jakoś sobie z tą niedogodnością poradzę. Zwłaszcza, że nie planowałem biec na jakiś szczególny, wyśrubowany wynik.

      Tydzień przed biegiem okazało się, że przyjdzie mi się zmierzyć z jeszcze większym problemem, a mianowicie z kontuzją. W dodatku chyba był to najbardziej absurdalny uraz jaki mnie spotkał w życiu. Mówiąc w skrócie i nie wdając się w szczegóły w nocy przyśniło mi się, że nagle gwałtowanie zrywam się z miejsca. W tym samym momencie, gdy to się stało obudziłem się z ogromnym bólem w okolicach biodra. Niestety już na jawie. Nie mam pojęcia co mi się stało. Ból był jednak naprawdę bardzo silny. Przez kolejne dni nie ustępował i nie tylko zaburzał komfort dobrego samopoczucia, ale też uniemożliwiał nawet normalne chodzenie. Święta Wielkanocne spędziłem głównie na kanapie. O bieganiu nie było nawet mowy. Byłem załamany. Przywoływało mi to trochę wspomnienia bardzo podobnej kontuzji piłkarskiej, której nabawiłem się wiele lat temu, a która wyłączyła mnie wówczas z normalnej gry na kilka miesięcy. Bałem się, że być może jest to podobny uraz. W myślach zaczynały przelatywać mi wszystkie zaplanowane na wiosnę półmaratony, które po prostu przechodzą mi teraz koło nosa, a byc może nawet całkowite zawieszenie biegania na dłuższy czas. Trudno było mi się z tym pogodzić zwłaszcza, że w zasadzie mimo faktu, że co roku biegałem przecież bardzo dużo to poważne kontuzje w ostatnich latach w zasadzie mnie omijały. Ta jedna zdarzyła się w wyjątkowo złym momencie i to w dodatku w tak absurdalnych okolicznościach. Po dwóch dniach pojawiło się na szczęście światełko w tunelu. Nie bolało już tak bardzo, a i coraz bardziej swobodniej mogłem chodzić. W kolejnych dniach na zmianę: było raz lepiej, raz gorzej. Mimo wszystko starałem się być dobrej myśli i liczyłem, że wystarczy czasu, aby całkiem wrócić do pełni dyspozycji. Tak się nie działo. Decyzje o wyjeździe na ten bieg zmieniałem kilka razy. W końcu w piątkowe popołudnie założyłem buty i spróbowałem przebiec chociaż jeden kilometr. Mimo, że nie było komfortowo to udało się to zrobić. Postanowiłem więc mimo wszystko zaryzykować licząc się jednak z tym, że być może po prostu przyjdzie mi przeczłapać do mety, a być może nawet zejść z trasy i w ogóle nie ukończyć. No cóż. Życie…

      Wyjeżdżaliśmy w sobotę w zasadzie jeszcze w środku nocy. To w końcu prawie trzysta kilometrów. Nie rozpieszczała nas także pogoda. Od samego momentu wyjazdu padał deszcz. Na szczęście wszystkie prognozy zapowiadały, że w Rzeszowie opady ustaną jeszcze przed biegiem i faktycznie tak się stało. Przywitała nas już piękna pogoda. Idąc do galerii handlowej, w której zlokalizowane było biuro zawodów i odbiór pakietów ciągle czułem ból, choć nie był on, aż tak bardzo duży jak mogłem się tego spodziewać jeszcze dzień wcześniej.

      Rozgrzewkę przed biegiem prowadziła urodzona w Rzeszowie nasza dwukrotna Olimpijka w biegu na 3000 metrów z przeszkodami z Londynu 2012 oraz Rio 2016 Matylda Kowal (z domy Szlęzak). Była więc okazja poznać Ją osobiście, ale na dłuższe rozmowy nie było już czasu. Trzeba było zająć miejsce wśród ponad półtora tysiąca półmaratończyków i wkrótce nastąpił start. Adrenalina oraz dobra rozgrzewka niewątpliwie trochę pomogły zapomnieć o bólu. Uznałem więc, że może przynajmniej spróbuje złamać dwie godziny. Choć nie biegło się do końca komfortowo to bardzo nie dokuczało. Chcąc jednak oszczędzać kontuzjowane biodro najwyraźniej nienaturalnie obciążałem drugie. Wkrótce zacząłem odczuwać tego skutki, ale w sumie biegło się w miarę dobrze. Lepiej, niż się mogłem tego spodziewać. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej nie mogłem nawet w zasadzie normalnie chodzić.

      Mniej więcej na piątym kilometrze dobiegliśmy do tutejszego Rynku. Obecna zabudowa pochodzi z XIX wieku i jest skutkiem pożaru, jaki nawiedził miasto w 1842 roku. Nie ukrywam, że rynek zrobił na mnie spore wrażenie, bo prezentuje się naprawdę pięknie. Było też tu sporo kibiców. Niestety prowadził na niego dość stromy podbieg w dodatku po bruku. Nie był więc to łatwy moment tego biegu.  Kilka kilometrów dalej mój wzrok przyciągnęła imponująca budowla. Dobiegliśmy do Zamku Lubomirskich. Jego historia sięga polowy XV wieku. W obecnej formie odbudowano go na początku poprzedniego stulecia. Trasę stanowią dwie pętle więc wiem, że będę miał okazje zobaczyć zarówno Rynek, jak i Zamek jeszcze raz. Trochę dalej mogliśmy podziwiać tutejsze murale poświęcone choćby legendarnym muzykom: Tomaszowi Stańko, czy Tadeuszowi Nalepie. Te, które zapamiętałem z Białegostoku chyba jednak robią większe wrażenie. Mimo pewnego nasilającego się z każdym kilometrem dyskomfortu udaje mi się utrzymywać tempo. Kolejne kilometry wiodą wzdłuż przepływającej przez Rzeszów rzeki Wisłok. Tutaj przyjdzie nam się zmierzyć z podbiegiem na most, w dodatku wiatr także nie będzie pomagał wiejąc prosto w twarz. Zaczęło się robić także zdecydowanie cieplej. Gdy ukończyłem pierwszą pętlę wiedziałem już, że jestem na dobrej drodze by osiągnąć swój cel. Ból bardzo nie doskwierał, a na pierwszej połowie dystansu udało się wypracować spory zapas by spokojnie złamać dwie godziny. Nie chcąc więc ryzykować postanowiłem trochę zwolnić. Gdzieś koło szesnastego kilometra wiedziałem już chyba, że się uda. I faktycznie. Kontrolując swoje tempo na poziomie pięciu i pół minuty na kilometr udało się dotrzeć do mety, zdecydowanie poniżej dwóch godzin i cieszyć się kolejnym medalem.

      Przed nami było już tylko cztery godziny powrotnej jazdy, podczas której miło rozmawiając z kolegami i przeżywając nasze zmagania mogłem cieszyć się, że mimo wszystko zdecydowałem się na ten wyjazd i dzięki temu mogłem ukończyć swój kolejny już półmaraton. Bardzo mi zależało na tym biegu. W czerwcu chciałbym pobiec swój pięćdziesiąty jubileuszowy, a wyrwa ta ze względu na brak dodatkowych opcji byłaby być może nie do uzupełnienia. Jedyny wariant, który przychodził mi do głowy to Gdynia w połowie maja, ale dodatkowy nieplanowany start w tym biegu też nie do końca mi pasował. Cieszę się więc, że udało się pójść do przodu zgodnie z planem i wykonać ten kolejny kroczek tak, jak to sobie założyłem na początku roku. Bałem się tylko, że być może gdy już emocje opadną, zejdzie ze mnie adrenalina i trochę ochłonę to okaże się, że kontuzja się pogłębi i wróci ze zdwojoną siłą. Na szczęście godziny mijały i nie było tak źle. Uff. Mogłem chyba odetchnąć. Przede mną w najbliższym czasie jeszcze jeden półmaraton, tym razem w Poznaniu za tydzień, ale myślę ze potem warto zrobić sobie jednak choćby chwilę przerwy na jakąś głębszą regenerację.    

2024.04.06 Rzeszów Półmaraton: 17 PKO PÓŁMARATON RZESZOWSKI – 1:53:42