Z rozmachem

      Jedenastego listopada, jak co roku Polacy obchodzą Święto Niepodległości. To już 104 lata jak nasza Ojczyzna odzyskała wolność. W moim przypadku już się tak utarło, że obchodzę ten dzień tak, jak najbardziej lubię i potrafię, czyli na sportowo uczestnicząc w biegach niepodległościowych. W tym roku moje świętowanie nabrało dużego rozmachu, gdyż w sumie udało mi się zaliczyć, aż trzy związane z tą rocznicą imprezy, a jak się okazało pojawiły się też pewne sukcesy. Zaczęło się od Niepodległej Piątki w Warszawie jeszcze w poprzednią niedzielę. której poświęciłem osobny wpis. W piątek wybrałem się na X CEGŁOWSKI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI. Natomiast na sobotę zostawiłem już sobie zupełnie towarzysko start w niepodległościowej edycji Parkrun Skórzec.

      Cegłowski Bieg to w zasadzie moje ostatnie większe oficjalne zawody w tym roku. Startowałem tu już po raz drugi, a debiutowałem w 2021. Już od kilku lat na to wydarzenie zapraszał mnie mocno związany z Cegłowem mój bardzo bliski kolega ze studiów Marcin. Trochę to trwało, ale w końcu wypadało z tego zaproszenia skorzystać, a ponieważ była to bardzo udana i miła impreza w tym roku postanowiłem wystartować raz jeszcze.  Szczególnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Dystans 11 kilometrów z małym hakiem oraz leśna specyfika trasy sprawiały, że raczej nie było mowy o bieganiu na wynik. Nie ma zresztą za bardzo do czego go porównywać, bo dystans choć symboliczny to zupełnie nietypowy. Bardziej więc mi zależało na miejscu.  Pamiętałem, że rok temu mimo słabszej formy, niż teraz pobiegło mi się całkiem dobrze. Było znacznie powyżej oczekiwań i z czasem 56:05 udało się wówczas zająć 5 miejsce wśród czterdziestolatków i 27 w klasyfikacji Open. Strata do pierwszej trójki w kategorii była jednak bardzo duża, wówczas nie na moje możliwości. W tym roku jestem zdecydowanie w lepszej dyspozycji, więc jakoś po cichu zacząłem myśleć o tym, by może powalczyć o podium. Niestety im było bliżej zawodów tym wydawało mi się to coraz bardziej nierealne. Na liście startowej w mojej kategorii wiekowej zapisanych było 21 panów. W zasadzie nikogo nie znałem i nie byłem w stanie jakby oszacować ich możliwości, ale większość miała wpisaną przynależność klubową co sugerowało, że nie są to przypadkowe osoby, ale raczej regularnie trenujące. Trudno było więc nastawiać się na spektakularne sukcesy.

      Do Cegłowa, a w zasadzie do Mieni, bo sam bieg organizowany był na terenie tej miejscowości podobnie jak rok temu wybrałem się pociągiem dodatkowo zabierając ze sobą rower. Towarzyszył mi klubowy kolega Leszek. Pogoda wydawała się być bardzo dobra do biegania. Nie było zimno. Nie wiało. Nie padał deszcz. Jedynie wczoraj trochę popadało efektem czego spodziewałem się trochę błota na trasie, ale ostatecznie nie było tak źle. Wydawało się, że może być zdecydowanie gorzej. Przed startem odbyły się krótkie oficjalne uroczystości związane z dzisiejszym świętem, po których wszyscy odśpiewali hymn Rzeczypospolitej Polskiej – Mazurka Dąbrowskiego, a następnie złożono wieniec i zapalono znicz przy pomniku Powstańców Styczniowych. Ich pomnik znajduje się nieopodal w lesie, przez który wiodła w zasadzie cała trasa zawodów. Na liście startowej biegu głównego w sumie pojawiło się około 100 osób. Nie było więc zbytnio tłoku. Stawka dość szybko się rozciągnęła, ale przez pierwsze cztery kilometry biegłem w 6- może 7-osobowej grupie. Bardzo mi odpowiadała taka sytuacja, zwłaszcza, że tempo było dość szybkie, ale zbliżone do tego, jakie chciałem. Planowałem biec około 4:30 na kilometr i tak mniej więcej to wyglądało.

      Po czterech kilometrach nasza grupa się trochę rozerwała. Część uciekła do przodu, część została z tyłu. Ja zostałem z zawodnikiem, który wydawało mi się, że może być z mojej kategorii wiekowej. Przez pewien czas to ja dyktowałem tempo naszego biegu. W pewnym momencie postanowiłem go przetestować i przyspieszyłem. Utrzymał się za mną. Gdy zwolniłem wyprzedził. Wiedziałem już, że ciągle ma dużo sił. Uznałem więc, że od tego momentu biegnę już tylko na miejsce i postanowiłem dostosować się do Jego tempa biegu. Z tyłu nikt wówczas nam nie zagrażał, a wydawało mi się, że na mecie na finiszu po moich ostatnich intensywnych treningach pod kątem piątki to ja mogę być szybszy. Było to o tyle istotne, że jakoś intuicja podpowiadała mi, że może to być walka o 3 miejsce w kategorii i czułem, że powinienem brać to pod uwagę. Mój rywal momentami trochę zwalniał. Nie wiem czy to był efekt tego, że brakowało mu sił, czy po prostu chciał, abym to ja znowu nadawał tempo. W każdym razie na tym etapie biegu nie byłem tym zainteresowany. Przebiegliśmy razem ze cztery kilometry. Koło 8 kilometra dołączył do nas jak się dowiedziałem już po biegu Robert, tym razem już na pewno z mojej kategorii wiekowej, choć wtedy mogłem się tego jedynie domyślać. Od razu było widać, że biegnie znacznie szybciej od nas. Przyspieszyłem więc i ja, by się za Nim utrzymać. Efekt był taki, że znowu biegliśmy we dwójkę, gdyż mój wcześniejszy towarzysz tego tempa od razu nie wytrzymał.

      Jak już rozmawialiśmy na mecie Robert także próbował mnie sprawdzać momentami przyspieszając jeszcze bardziej, choć muszę nieskromnie przyznać, że sobie z tym radziłem i bardzo długo nie robiło to na mnie wrażenia. Miałem wtedy jeszcze zapas, a cały czas brałem pod uwagę, że mogą ważyć się losy podium w naszej kategorii. Tym razem jednak byłem w o tyle mniej korzystniejszej sytuacji, że biorąc pod uwagę warunki fizyczne byłem przekonany, że na finiszu raczej nie będę faworytem i ciężko byłoby mi wyjść zwycięsko z tej walki. Gdy pokonaliśmy mniej więcej 10 kilometrów nie widząc szansy na znaczne poprawienie tempa swojego biegu i ucieczkę, bo dla mnie było już i tak szybko, a biegło się już zdecydowanie ciężej trochę odpuściłem i godząc się z porażką zacząłem kontrolować swoje miejsce patrząc, czy nikt mi nie zagraża z tyłu. Do mety dotarłem 17 sekund za Robertem z czasem 50:28. W sumie nie wiedziałem, na którym miejscu dobiegłem, ale miałem wrażenie, że w tym roku stawka była duża bardziej wymagająca niż w 2021 i mimo, że poprawiłem swój wynik o 5 i pół minuty to raczej i tak nie da mi to podium w kategorii. Jakoś w głębi serca znając swoje szczęście czułem , że może to być miejsce 4, a tego bym chyba nie chciał, bo było by mi żal, że to trzecie było w sumie tak blisko, a podium przeszło mi koło nosa w zasadzie bez próby ostrej walki. To miejsce zawsze boli. Na szczęście los okazał się dla mnie dużo bardziej łaskawy, bo gdy pojawiły się oficjalne wyniki okazało się, że Robert w naszej kategorii był pierwszy, a ja drugi. W klasyfikacji Open dało mi to tym razem 12 lokatę.

      Muszę przyznać, że takiego obrotu kompletnie się nie spodziewałem. Byłem przekonany, że nasza walka to była bardziej walka o 3, może o 4 miejsce w kategorii i ja tą walkę przegrałem. Tymczasem okazało się, że stawka tej naszej walki była zupełnie inna – zwycięstwo. Czy czuje się rozczarowany, że jednak nie wykrzesałem z siebie jeszcze dodatkowych sił, a chyba takie były i nie spróbowałem utrzymać się do samego końca i walczyć o pierwsze miejsce na szybkim finiszu? Nie, nie żałuję. Ten wynik jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem i przemiłą niespodzianką. Myślę zresztą realnie oceniając sytuację, że na finiszu moje szanse były i tak bardzo małe, a dla mnie ogromną satysfakcją jest fakt, że w zasadzie do samego końca walczyłem z kimś kto życiówkę na 5 kilometrów ma w okolicach 18, a ja dopiero w tym roku zszedłem poniżej 21 minut. Jeszcze rok temu z takimi biegaczami widziałem się jedynie na starcie i potem dopiero na mecie. Tutaj walczyłem jak równy z równym prawie do samego końca.

      Oczekując na dekorację można było porobić zdjęcia,  podelektować się specjałami, które czekały na mecie na biegaczy wliczając w to przepyszne Rogale Marcińskie, a także porozmawiać i wymieniać wrażenia z biegu. Nie przydarza mi się to często, ale to zawsze miła sytuacja, gdy gdzieś na zawodach spotyka się kogoś, kogo się nie zna, nigdy się wcześniej nie spotkało, a kto jak się okazuje mnie rozpoznaje, śledzi mojego bloga i docenia. Ja także doceniam, dlatego dziękuję i pozdrawiam, tych których miałem okazję spotkać w piątek, kiedyś w przeszłości i spotkam jeszcze w przyszłości, a którzy znajdują czas by śledzić moje biegowe przygody i zmagania. Pozdrawiam serdecznie.            

      Na sam koniec chciałbym nawiązać do tego co dzisiaj najważniejsze, czyli dzisiejszego święta. Obchodząc kolejne rocznice odzyskania niepodległości często słyszymy o tym, jak nasza wolność nie jest dana nam raz na zawsze, że trzeba ją stale pielęgnować i o nią walczyć. Zwykle te słowa nie do końca do nas trafiają i traktujemy je jak oklepany banał. Dopiero sytuacje takie jak brutalna agresja Rosji i wojna na Ukrainie otwierają nam oczy i pokazują jak ważne jest to, aby te słowa rozumieć i się nimi kierować nie tylko od święta, ale także na co dzień. Pamiętajmy o tym.

2022.11.11 Cegłów/Mienia 11,5km: X CEGŁOWSKI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – 50:28

Zdjęcia: Vincec Foto Sport / Gmina Cegłów / własne


Niepodległa piątka

     W sierpniu po Piątce z Żołnierzem mimo poprawienia swojego oficjalnego rekordu na dystansie 5 kilometrów (21:31) nie byłem do końca zadowolony. Trudno było być zadowolonym, bo znając swoje aktualne możliwości miał być wynik w okolicach 21 minut, a może nawet poniżej. Dlatego też w zasadzie od razu zaczęło się gorączkowe poszukiwanie kolejnych zawodów na tym dystansie jeszcze w tym roku, gdzie mógłbym próbować dalej wykorzystać życiową formę i śrubować swoje własne rekordy. Wybrałem warszawski Bieg Ursynowa, Biegiem przez Platerów, a ostatnią szansą, gdyby wcześniej coś poszło nie tak miała być Niepodległa Piątka. Gdy jednak najpierw w Warszawie udało się pierwszy raz  w życiu złamać 21 minut (20:57), a potem w Platerowie jeszcze raz znacznie poprawić ten wynik (20:26) ciśnienie nałożone na samego siebie zdecydowanie spadło i presja na wynik nie była już tak duża. Przeciwnie. Czułem, że w tym roku na tym najkrótszym dystansie osiągnąłem zdecydowanie więcej niż mogłem sobie nawet wymarzyć, dlatego w tym ostatnim biegu mogłem po prostu zagrać Vabank i zawiesić sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tą poprzeczką miało być złamanie 20 minut. Od maratonu w Poznaniu miałem trzy tygodnie, aby się skupić tylko i wyłącznie na tym konkretnym biegu i dobrze się przygotować. Być może nie wszystko poszło idealnie, bo po drodze przytrafiło się małe przeziębienie, ale generalnie mam poczucie, że zrobiłem w tym czasie naprawdę bardzo dużo. Cały czas widziałem też progres na treningach. Pozostało więc jedynie powiedzieć “sprawdzam” i po prostu pobiec ile sił w nogach.

      Co ciekawe poza tym, że Niepodległa Piątka była sportową formą uczczenia kolejnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości to te zawody miały także rangę Otwartych Mistrzostw Polski na dystansie 5 kilometrów. Tym bardziej mobilizowało to do tego, by dać z siebie wszystko i pobiec naprawdę na miarę swoich możliwości. Taki był cel, a towarzyszyć w jego realizacji miał mi kolega Jacek. Nasze drogi w tym roku krzyżowały się wielokrotnie na różnych zawodach począwszy od Wiązownej w lutym, aż po Platerów w październiku. Często też razem trenowaliśmy. Obaj mamy bardzo zbliżone możliwości, choć Jacek jest odrobinę szybszy. Być może dlatego dla obu z nas te wspólne treningi były bardzo owocne, mobilizujące i mam wrażenie, że wiele nam dały, a przynajmniej mi. Obok nas na liście startowej mogłem odnaleźć też wielu innych biegowych przyjaciół i znajomych. Takich, których spotykam na co dzień, ale też takich niewidzianych od lat, jak na przykład Piotr, którego poznałem przy okazji wyjazdu na Bieg na Monte Cassino w 2014 roku. Miło się było znowu zobaczyć.

      Bieg był podzielony na tury po 200 osób. My wybraliśmy dla siebie turę numer XIII. Nie licząc tych dla elity, wśród której znalazła się w zasadzie cała aktualna polska czołówka, teoretycznie najszybszą. Uznałem, że w perspektywie walki o dobry wynik to może być istotny szczegół by biec z szybkimi rywalami nawet kosztem tego, że trzeba będzie pobiec popołudniu za czym osobiście nie przepadam. Zdecydowanie wolę startować rano. Po dotarciu pod Stadion Narodowy odebraliśmy pakiety i wkrótce byliśmy gotowi na to wyzwanie. Choć starałem się pobiec ten bieg na kompletnym luzie bez nakładania na siebie jakiejkolwiek presji to jednak wydawało mi się, że przed startem podszedłem do tego poważnie, dopilnowałem wszystkich szczegółów, byłem przygotowany, zmotywowany, zdeterminowany i generalnie miałem wszystko pod kontrolą. Byłem nastawiony pozytywnie,  nie czułem jak to czasami przed zawodami bywa żadnej tremy i miało to być atutem. Podobno szybka trasa. Pogoda też wydawała się być idealna do tego, by mierzyć się z rekordami. Wszystko wskazywało na warunki idealne do tego by przynajmniej powalczyć o złamanie kolejnej bariery.

      Tymczasem z perspektywy czasu oceniam, że wiele rzeczy od samego początku poszło nie tak. Już nawet rozgrzewka nie wygląda tak, jak powinna i jak sobie założyłem, a przecież wiadomo, że im krótszy dystans tym ma ona bardziej kluczowe znaczenie. Natomiast  koszmarnym błędem, który przekreślił już jakiekolwiek szanse było ustawienie się na starcie zbyt daleko od czołówki. Wiedząc, że biegnę na tak dobry wynik powinienem stanąć w drugim, trzecim, góra czwartym rzędzie. Zająłem pozycję zdecydowanie dalej stawiając się w bardzo kłopotliwym położeniu nawet jeszcze przed startem. W takiej sytuacji nie miał żadnego znaczenia już fakt, że rozsądnie ustawiłem się po lewej stronie od wewnętrznej by biegnąc dookoła Korony Stadionu Narodowego po okręgu nadkładać jak najmniej metrów. W końcu każda sekunda mogła być na wagę złota.  Metrów faktycznie nie nadkładałem. Natomiast zaraz po starcie w zasadzie cała stawka przesunęła się do lewej krawędzi trasy skutecznie mnie blokując i powodując, że w moje poczynania wkradł się ogromny chaos. Musiałem uważać żeby się nie przewrócić i na nikogo nie wpaść. Straciłem kontrolę nad swoim biegiem w zasadzie od samego początku. Zamiast skupić się na swoim biegu, tempie, technice i innych ważnych rzeczach musiałem myśleć o tym jak przeciskać się między innymi biegaczami. Niestety w tej dość stresującej i kłopotliwej sytuacji nie mogłem też liczyć na swój zegarek, który na tej trasie zdecydowanie sobie nie radził tracąc sygnał GPS i kompletnie myląc mnie co do tempa mojego biegu. Po 500 metrach wskazanie odnośnie średniego tempa wynosiło 4:17. Dramat. Myśląc o realizacji celu powinno być poniżej 4:00. W całym tym zamieszaniu uwierzyłem, że ja może naprawdę tak wolno biegnę. Myślałem, że to efekt zamieszania na starcie i faktu, że blokowany długo nie mogłem się w ogóle rozpędzić i utknąłem na dobrych kilkaset metrów za plecami innych. Odebrało mi to jakąkolwiek chęć do walki. W zasadzie już od 600 metra biegłem na pół gwizdka. Czułem w sobie mieszankę rezygnacji, złości i zażenowania. Dopiero w drugiej części biegu widząc wskazania dystansu po każdym z pokonanych kilometrowych kółek dotarło do mnie, że wcale tak wolno nie było, a wynikało to głównie z niepoprawnego pomiaru. No, ale nie miało to już w zasadzie absolutnie żadnego znaczenia. Dopiero gdzieś od 4 kilometra trochę przyspieszyłem, ale wynikało to bardziej z jakiejś takiej wewnętrznej ambicji, niż jakiejkolwiek wiary w uratowanie tutaj czegokolwiek. Na to nie było już najmniejszych szans. Piątka niestety nie wybacza błędów. Liczy się każdy ruch, każda sekunda. Strata była absolutnie nie do odrobienia. Ostatnie kilkaset metrów pobiegłem już dość szybko i na metę wbiegłem z czasem 21:14.

      No cóż mogę powiedzieć… Jeszcze w sierpniu takim wynikiem byłbym zachwycony, ale przez te dwa miesiące zmieniło się tak dużo i wydarzyło się tak wiele, że dziś na pewno nie mogę być nawet zadowolony, bo wiem, że to wynik zdecydowanie poniżej moich aktualnych możliwości. Nie mam też powodów do smutku. W tym roku na tym dystansie pobiegłem 4 razy, za każdym razem szybciej, niż moja dotychczasowa życiówka z 2016 roku (21:38). Raz udało się to nawet o ponad minutę (20:26). Rozbudziło to oczywiście moje oczekiwania i ambicję, a może po prostu jedynie wyobraźnię, bo być może wychodziło to już ponad moje możliwości. Nie wiem czy mimo, że się przyłożyłem do treningów to mnie było stać teraz na złamanie 20 minut. Być może nie. Być może była to zbyt wysoko zawieszona dla mnie poprzeczka i nawet w najbardziej optymalnych warunkach i unikając jakichkolwiek błędów nie byłbym w stanie takiego wyniku uzyskać. Dlatego też nie żałuję, że się nie udało i nie jestem tym faktem rozczarowany. Żałuję natomiast, że mimo, że zainwestowałem sporo czasu i energii w przygotowania to poprzez swoje błędy i pewną ogólną nonszalancję nie dałem sobie na to w ogóle szansy. Jest to na pewno dla mnie kolejne doświadczenie. Po tym biegu wiem też jedno. Jeśli zależy mi na wyniku to ja chyba jednak potrzebuję jakiejś takiej wewnętrznej presji nakładanej na samego siebie, która wyzwala we mnie większą motywację, determinację i przede wszystkim dbałość o szczegóły oraz samokontrolę. Luz mnie gubi. Miałem w tym rozdaniu zagrać Vabank, a mając bardzo mocne karty tak naprawdę dałem się odstawić od stołu nie wchodząc w ogóle do gry.

2022.11.06 Warszawa 5km: NIEPODLEGŁA PIĄTKA – 21:14

Nieoczywiste kierunki

      W pamięci ciągle jeszcze żywe wspomnienia z podróży do Kiszyniowa, plecak nie do końca rozpakowany, a po kilku dniach przyszła pora znowu ruszać w drogę. Kolejny punkt na mojej mapie to Macedonia Północna, a konkretnie stolica tego kraju Skopje, gdzie już od wielu miesięcy miałem zaplanowany swój 33 oficjalny półmaraton. To nie jest najbardziej oczywisty kierunek wśród turystów. Według działającej przy ONZ Światowej Organizacji Turystyki na liście najczęściej odwiedzanych europejskich krajów Macedonia plasuje się w samym ogonie pięciu państw obok Monaco, Kosowa, Mołdawii i Liechtensteinu, przy czym pozostała czwórka jest w tym towarzystwie zdecydowanie mniejsza, co siłą rzeczy ogranicza ich możliwości na tym polu. Nie mniej jednak mam wrażenie, że z każdym rokiem Macedonia zyskuje na zainteresowaniu i coraz częściej staje się miejscem do którego wybierają się Polacy. Trudno się temu dziwić, gdyż sam w sobie ten kraj jest bardzo ciekawy.

      Macedonia spośród wszystkich terytoriów byłej Jugosławii była jedynym, które uzyskało niepodległość w sposób pokojowy. Macedończycy odzyskali ją w 1991 roku. Wiele kontrowersji budziła  nazwa ich kraju, do której prawa jako element jej dziedzictwa narodowego rościła sobie Grecja argumentując to greckim pochodzeniem i grecką tradycją państwową. Po latach sporu  doszło ostatecznie do kompromisu i w 2019  Macedończycy zgodzili się zmienić nazwę swojego państwa na Macedonię Północną. Niewątpliwie mówiąc o Macedonii nie sposób nie wspomnieć też o znanym z podręczników do historii Aleksandrze Wielkim Macedońskim powszechnie uznawanym za wybitnego stratega i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości. Ten żyjący w czwartym wieku przed nasza erą król zmarł bardzo młodo mając zaledwie 32 lata w trakcie przygotowań do kolejnych wypraw wojennych pozostawiając imperium, którego rozpiętość ze wschodu na zachód wynosiła 5 tys. kilometrów. Ważnym wydarzeniem, które odcisnęło piętno w historii zwłaszcza stolicy kraju – Skopje było trzęsienie ziemi, które nawiedziło miasto w 1963. W jego wyniku zginęło ponad 1000 osób, a 75% miasta zostało kompletnie zniszczone.

      W Skopje po dwóch godzinach bezpośredniego lotu wylądowałem w piątkowe popołudnie. Lotnisko położone jest w zasadzie około 20 kilometrów od miasta i dojazd jest dość utrudniony. Między lotniskiem, a miastem kursuje tylko kilka autobusów dziennie, dlatego do centrum dotarłem już dość późno. Jedyne co mogłem jeszcze tego dnia zrobić to odebrać pakiet w biurze zawodów zlokalizowanym w jednym z największych tutejszych centrów handlowych. Odbierając pakiet uciąłem sobie pogawędkę z przypadkowo poznanymi trzema Grekami z Pedro na czele, a jeden z nich miał nawet na sobie koszulkę z Biegu Nocnego we Wrocławiu. Nasze drogi przez okres pobytu w Skopje  krzyżowały się jeszcze co najmniej kilkukrotnie. Niebawem jednak skierowałem się już w stronę znajdującego się nieopodal hostelu, w którym przez najbliższe pięć dni miałem się zatrzymać. Pewnym zaskoczeniem była dla mnie pogoda. Co prawda od kilku dni sprawdzałem prognozy. Spodziewałem się więc, że w Skopje jest teraz dużo cieplej, niż w Polsce, ale 28 stopni przeszło moje oczekiwania.

      Następnego dnia rano miałem zaplanowane oczywiście zwiedzanie. Pewną ciekawostką jest fakt, że miasto Skopje oferuje turystom darmowych przewodników, którzy w określonych momentach czasu w trakcie dnia oprowadzają zainteresowanych po mieście stałą trasą, śladami najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc i o nich opowiadają. Jedna z takich wycieczek była specjalnie dedykowana dla uczestników niedzielnego biegu. Oczywiście byłem zainteresowany.  Żałowałem tylko trochę, że wycieczkę zaplanowano dość późno, bo o 12:30 dlatego, aby nie tracić czasu zanim stawiłem się o tejże godzinie w miejscu zbiórki przy łuku triumfalnym Porta Macedonia postanowiłem zacząć odkrywać Skopje już wcześniej na własną rękę. Dość szybko dotarłem do centrum. Warto tutaj wspomnieć o pewnej inicjatywie, która miała przepełnić Macedończyków dumą narodową i przypomnieć o świetności ich państwa sięgającej czasów starożytnych, a w wyniku której miasto dekadę temu zostało całkowicie przebudowane. Centrum Skopje zmieniło się w ciągu kilku lat nie do poznania. Powstała ogromna liczba rzeźb oraz budynków użyteczności kulturowej i rządowej w stylu neoklasycystycznym.  Choć nie wszystkim taka architektura przypada do gustu  muszę przyznać, że mi się od razu bardzo spodobało i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Przez Centrum przepływa rzeka Vardar. Oba brzegi łączą liczne położone blisko siebie mosty. Na jednym z nich znajduje się ogromna ilość rzeźb, które powodują niesamowity efekt. Idąc wzdłuż rzeki moją uwagę przykuły przede wszystkim budynek Prokuratury Generalnej oraz Muzeum Archeologicznego. Po drugiej stronie rzeki przy brzegu zacumowany jest statek hotel-restauracja Senigalia. Niewiele dalej kolejny, najstarszy ze wszystkich, Kamienny Most. Został wybudowany w połowie XV wieku i łączy współczesne centrum miasta ze starą dzielnicą osmańską i Wielkim Bazarem.  Co ciekawe, choć jest najstarszy to jako jedyny ze wszystkich mostów przetrwał wspomniane już ogromne trzęsienie ziemi. Tuż przy samym moście na Placu Macedońskim można odnaleźć ogromną, imponującą rzeźbę Aleksandra Macedońskiego. Trochę dalej od centrum dotarłem do Domu Matki św. Teresy z Kalkuty. Chyba mało kto sobie zdaje sprawę z faktu, że choć była Ona z pochodzenia Albanką to jednak urodziła się i pierwszych dwanaście lat swojego życia spędziła właśnie w Skopje. Dom, w którym mieszkała nie przetrwał trzęsienia ziemi. Pozostały jedynie fragmenty fundamentów i tablica pamiątkowa. Natomiast kawałeczek dalej w miejscu Kościoła, w którym Matka Teresa została ochrzczona został wybudowany Dom Muzeum Matki Teresy. Został on  środku zaaranżowany tak, by przypominał ten prawdziwy, w którym mieszkała. Na wyższym piętrze znajduje się kaplica, w której można się pomodlić. Po dwóch godzinach mojego zwiedzania zaczął padać deszcz. Uznałem więc, że póki co warto wrócić do hostelu, a dalsze zwiedzanie kontynuować już w ramach planowanej wycieczki z przewodnikiem.

      Punktualnie o 12:30 stawiłem się pod łukiem triumfalnym Porta Macedonia, po drodze spotykając zresztą znowu znajomych już Greków. Na wycieczce pojawiło się w sumie kilkunastu biegaczy: Duńczycy, Libańczycy ze Szwecji, Niemcy, Brytyjczycy, Macedończyk. Ja jako Polak od razu stałem się “Lewandowskim”. Moją ciekawość wzbudziła osoba przewodnika Daniela, który jak się okazało też miał zamiar pobiec w niedzielę półmaraton, a dodatkowo świetnie posługiwał się językiem polskim. Już na sam koniec wycieczki zdradził mi, że to efekt tego, że jego mama jest Polką i od lat mieszka w Macedonii. Wspólne zwiedzanie rozpoczęliśmy spacerując raz jeszcze w stronę Domu Matki Teresy. Kierując się dalej dotarliśmy pod budynek dawnego dworca kolejowego, a w zasadzie to co z niego po wspomnianym już trzęsieniu ziemi zostało. Na zegarze znajdującym się nad wejściem do dziś widoczna jest godzina pierwszego wstrząsu – 5:17. Pod gruzami hali głównej zginęły dziesiątki pasażerów czekających na pociąg do Belgradu, a akcja ratunkowa w gruzach dworca należała do najbardziej dramatycznych. Po przebrnięciu przez ośmiometrową warstwę gruzu wyposażeni w czułe, wykrywające dźwięki urządzenia, francuscy ratownicy dotarli do trzynastu ocalałych osób. Wszystkie uratowano po siedemdziesięciu dwóch godzinach od wstrząsu. Tuż obok znajduje się inne ważne w historii Skopje miejsce. To tu przed hotelem Bristol w 1995 roku przeprowadzono zamach na pierwszego prezydenta Macedonii Kiro Gligorova. Po eksplozji samochodu pułapki, obok którego przejeżdżał Mercedes Prezydenta zginęły 4 osoby w tym prezydencki kierowca. Ciężko ranny w głowę Prezydent przeżył. Do dziś nie wykryto sprawców, choć podobno w tej sprawie przesłuchano już 100 000 osób. Niemalże dokładnie w tym samym miejscu przed laty na początku ubiegłego stulecia mieszkał Georgios Zorba, człowiek, którego losy zostały spisane w sławnej powieści “Grek Zorba”. Wracając Kamiennym Mostem przeszliśmy na drugi brzeg Vardaru mijając kilkunastometrowy pomnik Filipa II, czyli ojca Aleksandra Macedońskiego. Podziwiając w oddali stare mury obronne miasta skierowaliśmy się w stronę  Starej Czarszii, czyli starego bazaru. Brukowane wąskie uliczki, niewysokie budynki, meczety, maleńkie zakłady rzemieślników, sklepy z pamiątkami. To wszystko sprawia, że tutaj nadal unosi się duch dawnego Imperium Osmańskiego. Był to już ostatni punkt naszej wycieczki po Skopje.

       Wróciłem do hostelu. Chwilę odpocząłem i odświeżyłem się. Po południu miałem zaplanowane jeszcze Pasta Party w jednym z tutejszych klubów. Szykując się do wyjścia poznałem innego biegacza, Igora. Igor jest Macedończykiem, mieszka niedaleko Skopje, ale ze względu na oczekiwane następnego dnia  korki do Skopje przyjechał dzień wcześniej i tu zamierzał nocować. Pogadaliśmy chwilę i razem skierowaliśmy się w stronę lokalu, w którym miała się odbyć impreza. Zajadając się do woli przepysznym makaronem natknęliśmy się znowu na znajomego już Greka Pedro. Czas mijał bardzo miło i wesoło, ale przyszła pora wracać. Trzeba w końcu było trochę odpocząć i przygotować się do jutrzejszego biegu. Start wyjątkowo wcześnie, bo już o 8 rano. Idąc tak do hostelu zwróciłem uwagę na drogowskaz pokazujący drogę do Prisztiny. Wiedząc, że to stolica Kosowa zapytałem Igora jak daleko jest do tego miasta. Odpowiedział, że niedaleko. W tym momencie w mej głowie rodził się kolejny plan, ale o tym potem. 

      W hostelu w  moim ośmioosobowym pokoju ludzie zmieniali się dosyć często. Dla wielu z nich Skopje było jedynie etapem dłuższej podróży i spędzali w tym mieście jeden lub dna dwa dni. Jednakże miałem w pokoju osobę, która przebywała w tym hostelu od dłuższego czasu. Był to młody Ukrainiec z Odessy – Żenia. Mieszkał w hostelu czekając na pozwolenie pracy w Europie Zachodniej na statku jako steward, a przy okazji zdalnie uczył się programowania w Javie. Muszę przyznać, że wdzięczność jaką okazywał mi, reprezentantowi kraju, który tak mocno pomógł jego rodakom była naprawdę wzruszająca. Z jednej strony byłem okropnie dumny, z drugiej zły i było mi przykro, że przyszło nam żyć i się spotkać w takiej tragicznej i bolesnej rzeczywistości. Mam nadzieję, że wkrótce Ukraina i Jej obywatele z pomocą cywilizowanego świata zwyciężą, pogonią agresora i znowu będą mogli cieszyć się spokojnym życiem.

      W nocy przez Skopje przeszła ulewa z błyskawicami. Zastanawiałem się jaka będzie pogoda w dniu biegu, ale prognozy zakładały, że powinno przestać padać nad ranem i tak rzeczywiście się stało. Gdy następnego dnia rano wraz z Igorem stawiliśmy się w okolicy macedońskiego parlamentu, gdzie zaplanowany był start po nocnym deszczu nie było już wielu śladów, a zza chmur przebijało się słońce. Punktualnie po 8 rozległ się wystrzał startera i ruszyliśmy na trasę. Muszę przyznać, że pierwsze kilkaset metrów biegu było bardzo utrudnione głównie ze względu na tłum biegaczy i wąskie w tej okolicy uliczki. Momentami trzeba było się wręcz zatrzymać. Gdy jednak po mniej więcej 600 metrach wybiegliśmy z okolic Macedonia Gate sznur biegaczy rozciągnął się na tyle, by móc już biec całkiem swobodnie. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Ciężki maratoński trening i brak pełnej regeneracji sprawiał że nogi miałem bardzo ciężkie. Uznałem, więc że wynik poniżej 1:45,  zdecydowanie mnie usatysfakcjonuje.

     Starałem się biec każdy kilometr poniżej 5 minut. Trasa nie była może jakoś wyjątkowo trudna natomiast było kilka podbiegów, które dawały się odczuć. Nie pomagał też dość silny wiatr i słońce, które z każdym kilometrem było coraz wyżej. Na kilku nawrotkach zdarzało mi się dostrzec znajomych: Pedro, Igora,  znajomych Niemców z wycieczki, czy też inne osoby spotkane na Pasta Party. Udało mi się też zauważyć kilka polskich koszulek, a przy okazji zamienić kilka słów. Choć biegło się dość ciężko z powodzeniem udawało mi się realizować zamierzony plan. Chyba najtrudniejszy moment przyszedł gdzieś między 15, a 17 kilometrem, gdy mimo sporego już zmęczenia trzeba było zmierzyć się z silną ścianą wiatru. Starałem się więc jak to tylko było możliwe chować się za innymi biegaczami. Stawka była jednak już dość rozciągnięta i nie zawsze się dało. Mniej więcej 3 kilometry do mety byłem już w pełni świadomy wyniku na jaki biegnę i raczej pewny, że cel uda mi się osiągnąć. Mniej więcej kilometr do mety stało się dla mnie jasne, że wynik ten będzie się wahał nawet na granicy 1:44, postanowiłem więc powalczyć by było poniżej. Na metę wbiegłem z czasem 1:43:57. To jest zdaje się mój trzeci wynik ze wszystkich moich półmaratonów zagranicznych. Jestem więc w pełni zadowolony. Na mecie wśród kibiców spotkałem polskich żołnierzy. Już w sobotę spacerując po mieście dało się zauważyć wiele polskich mundurów. Jest to efekt tego, że nasi wojskowi przyjeżdżają często do Skopje ze stolicy Kosowa Prisztiny, gdzie stacjonuje polski kontyngent wojskowy w ramach sił NATO. Porozmawialiśmy chwilę. Okazało się, że kibicowali Oni koledze żołnierzowi, który także stanął na starcie. Spędziłem jeszcze trochę czasu dopingując innych i wróciłem do hostelu odświeżyć się i odpocząć. Leżąc w łóżku zastanawiałem się nad planem na poniedziałek, no i wymyśliłem…

      Czasami życie nas zaskakuje niepożądanymi sytuacjami, nie jesteśmy wówczas zachwyceni, ale okazuje się że nawet takie sytuacje można przekuć w coś pozytywnego, w rzeczy, które otwierają przed nami nowe możliwości. Gdy miesiąc temu zmieniono mi datę lotu powrotnego z poniedziałku na wtorek nie byłem zachwycony i zastanawiam się co ja będę robił dodatkową piątą dobę w Skopje. Okazało się jednak, że tak jak wspominałem łatwo stąd dojechać do innej europejskiej stolicy Prisztiny (Kosowo). Dystans który dzieli oba miasta to niespełna 80km, czyli mniej, niż nam z  rodzinnych Siedlec do Warszawy, a kontrolą graniczna trwa zazwyczaj około 10 minut. Pomyślałem, że skoro już zostałem w Skopje Lewandowskim to posługując się terminologią piłkarską to jak piłka wyłożona na pustą bramkę. Takich szans po prostu nie wypada nie wykorzystywać. Ostateczną decyzję zostawiłem sobie na rano następnego dnia, ale mimo, że prognozy pogody nie były dość optymistyczne wiedziałem już chyba co postanowię.

      Tak, jak się spodziewałem następnego dnia z samego rana pojawiłem się na dworcu autobusowym. Niecałe dwie godziny jazdy z pięknymi górskimi pejzażami po drodze,  za to bez  żadnych problemów na granicy i byłem na miejscu. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że będę tam jechał normalnym autobusem. Tymczasem akurat do Prisztiny kursują stare zdezelowane busiki, coś na kształt “marszrutek”. W sumie nawet dobrze się złożyło. W Kiszyniowie jazda taką marszrutką ostatecznie mnie ominęła. Tutaj miałem więc okazję to nadrobić.  Nawet nie bardzo miałem kiedy przygotować sobie plan na zwiedzanie. Wieczorem na szybko wyczytałem tylko w Internecie, że bardzo popularny wśród turystów jest pomnik, który tak naprawdę jest kolorowym napisem Newborn, ustawionym w dniu proklamowania przez Kosowo niepodległości w 2008 roku. Na zdjęciach jakoś jednak nie robił na mnie większego wrażenia dlatego uznałem, że odnajdę go jedynie jeśli starczy mi czasu.

      Zaraz po wyjściu z dworca autobusowego natknąłem się na drugi bardzo popularny punkt wycieczek po Prisztinie, a mianowicie pomnik Billa Clintona zlokalizowany zresztą przy głównej ulicy miasta także jego imienia. Trzeba przyznać, że widać tu wszechobecną wdzięczność w stosunku do Amerykanów za pomoc w uzyskaniu niepodległości. Dowodem na to mogą być chociażby kolejne pomniki, na które natknąłem się dość przypadkowo w dalszej części wycieczki, a mianowicie pomniki Sekretarz Stanu Madeline Albright, czy senatora i kandydata na Prezydenta Stanów Zjednoczonych Roberta Josepha Dole’a. Podążając wzdłuż Bulwaru Billa Clintona moją uwagę przykuł ładny Kościół. Okazało się, że to Katedra Matki Teresy z Kalkuty. Idąc dalej natrafiłem na główny deptak miasta nazwany także Jej imieniem. Poruszając się dość spontanicznie i bez planu postanowiłem zboczyć na chwilę i dotarłem pod Pałac Młodzieży i Sportu, obok którego znajdował się jak się okazało wspomniany już Newborn, a tuż nieopodal także nowoczesny choć niezbyt duży stadion piłkarski FC Prisztina. Idąc dalej głównym deptakiem dotarłem do pochodzącej jeszcze z czasów tureckich Wieży Zegarowej. W tamtych czasach każde miasto targowe miało przypominającą o porze modlitwy wieżę. Tuż obok po drugiej stronie ulicy odnalazłem najbardziej okazały pochodzący z XV wieku meczet Fatih.  Spacerując po mieście często można było zauważyć na różnego rodzaju banerach lub pomnikach Ibrahima Rugovę. Warto więc poświęcić pare słów i tej postaci. Był on przywódcą kosowskich Albańczyków i Prezydentem Kosowa w latach 1992-2006. W 1998 roku dostał także Nagrodę Sacharowa. Dla większości Albańczyków był największym autorytetem  politycznym, a dla wszystkich, nawet swoich przeciwników – autorytetem moralnym.  

      Po trzech godzinach zwiedzania przyszła pora wracać na dworzec, a potem do Skopje. Zwłaszcza, że z nieba zgodnie zresztą z prognozą zaczynał padać intensywny deszcz. Droga powrotna upłynęła bardzo szybko, a to z prostego powodu. Jeszcze przed dojazdem do granicy, gdy trzeba było spisać na kartce nazwiska pasażerów busa i numery paszportów na liście zwróciłem uwagę na imię i nazwisko chłopaka, który siedział tuż przede mną. Zapytałem wprost, czy jest z Polski. Okazało się, że tak. Piotr po studiach w Niemczech zamieszkał właśnie tam i tam się doktoryzuje to jednak pochodzi z Wrocławia. Cała droga minęła nam bardzo szybko na bardzo miłej rozmowie.

      Choć tej wyprawy do Prisztiny w ogóle wcześniej nie planowałem i nie zakładałem to cieszę się, że się jednak zdecydowałem. Muszę przyznać, że trochę się tą stolicą najmłodszego europejskiego kraju zaskoczyłem, bo spodziewałem się zapyziałego, zniszczonego wojną miasta, tymczasem sporo już tutaj tak zwanej “Europy”. Co ciekawe obowiązującą walutą w Kosowie jest euro. Generalnie wiele tu kontrastów. Z jednej strony liczne architektoniczne pozostałości z czasów socjalizmu, z drugiej nowe apartamentowce, budynki rządowe, nowoczesne centra handlowe.  Może nie jest to miejsce, którego najatrakcyjniejsze zakątki można odkrywać tygodniami, ale zdecydowanie ma swój niepowtarzalny klimat i warto je zobaczyć choćby przez ten jeden dzień. Na pewno tej spontanicznej wyprawy nie żałuję. 

      Po powrocie do hostelu chcąc wykorzystać wolny popołudniowy czas i fakt, zbliżającego się nieubłaganie maratonu w Poznaniu postanowiłem pójść jeszcze pobiegać. Dzięki temu, że słońce już powoli zachodziło mogłem podziwiać miasto w odsłonie, której jeszcze nie znałem  i muszę przyznać, że takie Skopje także mi się bardzo podobało. Do treningu wybrałem ścieżkę wzdłuż rzeki, która zresztą jest często wykorzystywana przez biegaczy i wielu z nich po drodze mijałem.  Pobiegłem w stronę stadionu Nacjonałna Arena Tosze Proeski. To wielofunkcyjny stadion nazwany na część macedońskiego piosenkarza, prawdziwej tutejszej gwiazdy, który zginął bardzo młodo piętnaście lat temu w tragicznym wypadku samochodowym w Chorwacji. W 2017 roku na tym stadionie rozegrano Superpuchar Europy UEFA, w którym Real Madryt pokonał Manchester United. Wracając po raz kolejny miałem okazję podziwiać w oddali Krzyż Milenijny. Ten największy na świecie 66-metrowy krzyż postawiony na szczycie oddalonej o 15 kilometrów od centrum góry Wodno został zbudowany jako pomnik upamiętniający okres 2000 lat chrześcijaństwa w Macedonii. Stał się on symbolem miasta Skopje, jest także punktem orientacyjnym i widokowym na panoramę stolicy. Widać go niemalże z każdego miejsca w mieście. 

      No cóż… wszystko co dobre kiedyś się kończy. Przyszła pora wracać do domu. Ostatni dzień to już jedynie pakowanie i droga autobusem na lotnisko. Macedonia Północna i Kosowo to 35 i 36 kraj odwiedzony przeze mnie. Jak już wspomniałem na wstępie oba państwa na liście krajów najbardziej popularnych wśród turystów znajdują się prawie na szarym końcu. Nie były więc to zbyt oczywiste kierunki wyjazdu, ale ja generalnie czasem lubię chodzić pod prąd i myślę, że to był dobry wybór. Nie ukrywam, że był to bardzo ciekawy wyjazd. Pięć bardzo intensywnych dni dostarczyło mi ogromną dawkę emocji, przeżyć, nowych znajomości i wspomnień, które na długo zapadną w mojej pamięci. To moja ostatnia podróż w tym roku. Zaplanowałem sobie, że w 2022 chciałbym odwiedzić 5 kolejnych krajów. Udało się odwiedzić 10, w tym jeden nieuznawany w zasadzie przez nikogo. Można więc powiedzieć, że plan zrealizowany dubeltowo. Pora złapać trochę oddechu, odpocząć, zebrać siły i zabierać się za planowanie kolejnego roku. Jest jeszcze tyle miejsc…

2022.10.02 Skopje (Macedonia Północna) Półmaraton: WIZZ AIR SKOPJE  HALFMARATHON – 1:43:57


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć ze Skopje:


Więcej zdjęć z Prisztiny:


Bez kropki nad “i”

      W kwietniu zaraz po pierwszym po sześcioletniej przerwie maratonie czułem spore rozczarowanie. Nie tak to miało wyglądać, nie tak to sobie wyobrażałem. Wydawało mi się, że po trzech najszybszych półmaratonach w życiu w ostatnim czasie jedynie formalnością będzie pobiec swój w najszybszy w życiu maraton. Zupełnie naiwnie wydawało mi się to oczywiste. Okazało się jednak, że to nie jest wcale takie proste i życiowa forma w półmaratonie wcale nie musi oznaczać życiowej formy na dystansie dwa razy dłuższym. Była to niewątpliwie jedna z moich największych biegowych porażek tych kilkunastu lat. Wracając do domu w mej głowie kotłowało się wówczas sporo myśli: Co poszło nie tak? Co było przyczyną? Gdzie popełniłem błąd? Czego zabrakło? Gdzieś w gąszczu tych wszystkich pytań rodził się także pomysł by spróbować w tym roku jeszcze raz. W końcu to miał być mój sezon życia i być może ostatni maraton, a z tego ostatniego chciałbym mieć dobre, a nie złe wspomnienia. Dlatego też decyzja o kolejnej próbie zapadła szybko, bo w ciągu kilku następnych dni. Biorąc pod uwagę wszystkie inne tegoroczne plany wielkiego wyboru nie miałem. W zasadzie w mój kalendarz wpisywał się tylko jeden możliwy termin i tylko jedne konkretne zawody – 21 Poznań Maraton, ale i tak zresztą wydawał się to być najlepszy wybór. Połowa października to czas, gdy upał i słońce już mi nie powinny przeszkodzić, po drodze w planach cztery półmaratony byłyby idealnym etapem przygotowań, trasa podobno w miarę szybka, a i Poznań od kwietnia po najszybszym półmaratonie w życiu kojarzy mi się najlepiej jak to tylko możliwe. Wkrótce byłem więc już zapisany.

      Minęło pół roku. Tym razem byłem już dużo lepiej przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydawało.  Do treningów podszedłem bardzo poważnie i zrobiłem naprawdę dużo by tego konkretnego dnia być w stu procentach gotowy na kolejną prawie czterogodzinną biegową przygodę. Czy można było zrobić więcej? Nie wiem, być może tak, ale też trudno było pogodzić maraton z półmaratonami, a zwłaszcza przygotowaniami do biegów na 5km, które też miały dla mnie w tym roku spore znaczenie. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności wydaje mi się, że dużo więcej zrobić nie mogłem. Przez dwa miesiące poprzedzające start przebiegłem 512 km. Tylko trochę mniej, ale za to dużo szybciej, niż wówczas, gdy w 2016 w Warszawie biłem swój rekord życiowy i dużo więcej niż przed Łodzią. Wydolnościowo też wyglądało to bardzo dobrze. Byłem więc jak najbardziej dobrej myśli. To, co mogło mi pokrzyżować plany to delikatny ból w lewej stopie i łydce, który w tym roku często mi towarzyszy, a tym razem powrócił po biegu w Platerowie i utrzymywał się przez cały tydzień powodując spory niepokój. Trudno było też przewidzieć jaka może być ostatecznie pogoda. Niby październik to już czas, gdy temperatury nie są zbyt wysokie, zwłaszcza rano. Z drugiej strony od kilku dni prognozy zapowiadały napływ bardzo ciepłego powietrza.


      Do Poznania przyjechałem w sobotę popołudniu. Już w pociągu czuło się atmosferę maratonu. Nie trzeba było sprawnego oka by wśród pasażerów dostrzec wielu biegaczy zmierzających do Poznania w tym samym celu co ja. Gdy dojechałem na miejsce swoje pierwsze kroki od razu skierowałem na teren znanych mi już Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie podobnie jak w przypadku kwietniowego półmaratonu zlokalizowane było Expo. Zwiedzania tym razem nie planowałem żadnego, dlatego z hali Expo po odebraniu pakietu startowego od razu poszedłem do hostelu wypoczywać i regenerować się. W hostelu podobnie jak w pociągu, a nawet jeszcze w większym stopniu dominowali biegacze. Zdecydowana większość osób zameldowanych na ten weekend to byli maratończycy. Jednym z nich był Waldemar. Dzieliliśmy razem pokój i dość szybko znaleźliśmy wspólny język. W zasadzie od momentu spotkania  się misję pod tytułem Poznań Maraton realizowaliśmy już razem, choć ja na trochę niższym poziomie, bo przed laty Waldemar potrafił przebiec ten dystans  nawet w 3:09, celem który sobie postawił tym razem było 3:30. Mój plan to oczywiście życiówka z 2016 roku z Warszawy i czas 3:48.

      Bałem się, że będę miał problemy ze snem. Faktycznie, w nocy obudziłem się kilka razy, jak to w hostelu, ale generalnie spałem w sumie bardzo dobrze. Natomiast ogólne samopoczucie nie było najlepsze. Teoretycznie można by to było zrzucić na karb stresu, czy przedstartowej tremy, w końcu to maraton, duże wyzwanie. Aczkolwiek w zasadzie cały poprzedzający tydzień nie czułem się najlepiej. Gdyby nie fakt, że nie licząc startu w Platerowie to praktycznie przez półtora tygodnia odpoczywałem i zbierałem siły to mógłbym powiedzieć, że to było przemęczenie…, no ale chyba nie było. O bolącej stopie i łydce już wspominałem, choć akurat tutaj byłem w zasadzie pewny, że jak tylko rozlegnie się wystrzał startera to adrenalina zrobi swoje i szybko zapomnę o bólu. Tuż przed startem wyjrzało słońce. Oczywiście nie była to dobra wiadomość. Na szczęście dość szybko chmury je przysłoniły i choć powietrze tego dnia od samego rana było dość ciepłe to słońce w biegu raczej nie przeszkadzało.

      Mój plan zakładał, że będę się starał biec po 5:15 na kilometr. To mi powinno dać spory zapas na ostatnie kilometry, gdzie spodziewałem się raczej spadku tempa. Średnio na mecie miało wyjść około 5:19 na kilometr. Z takim nastawieniem wystartowałem. Po 5km średnie tempo 5:11, dokładnie takie samo po 10. Gdybym utrzymał to do samej mety dało by mi to czas na poziomie 3 godziny i 39 minut. Mimo, że biegłem zdecydowanie wolniej, niż wszystkie moje ostatnie tegoroczne półmaratony to jednak biegło mi się dość ciężko. Nie czułem jakiegoś takiego luzu. Na półmetku wszystko nadal było zgodnie z planem, gdyż tam średnie tempo wynosiło 5:15. Gdybym to utrzymał do końca dawałoby mi to znacznie poprawioną życiówkę (3:41). Dziwnie się jednak jakoś czułem. Mijając kolejne kilometry w głowie kotłowały się skrajne myśli i towarzyszyła mi huśtawka nastrojów od poczucia pewności że spokojnie dam radę i że i tym razem uda mi się osiągnąć zamierzony cel po destrukcyjne myśli, że nic dziś z tego nie będzie i czując jak się męczę prędzej, czy później dopadnie mnie ta legendarna ściana. Po 30 kilometrze tempo nieznacznie znowu spadło na 5:20, ale ciągle dawało mi to upragniony wynik na mecie 3:45. Animuszu dodawali liczni i żywiołowo dopingujący kibice oraz młodzi wolontariusze podający na trasie wodę, czy izotoniki. Za każdym razem, gdy słyszałem odczytane z numeru startowego imię przekuwane w hasła “Dajesz Mariusz”, albo “Brawo Panie Mariuszu” dawało to ogromnego kopa. Tak samo zresztą jak brawa i uśmiech otrzymane od zabezpieczającego trasę policjanta za przybicie piątki z młodziutką trzy, czy może czteroletnią kibicką, która wyciągała w stronę biegaczy swoją małą rączkę z nadzieją, że ktoś przybije z Nią klasyczne “fajf”.


      Niestety od tego momentu zaczęły się kłopoty już na poważnie i coraz mniej zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół mnie, a bardziej we mnie. Przypomniały mi się momenty, które doskonale pamiętałem z Łodzi. Jedyna różnica była taka, że tu od samego początku nie czułem się jakoś szczególnie, w Łodzi natomiast kryzys uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba, nagle i zupełnie niespodziewanie z pełną mocą. Przez kilka kilometrów próbowałem się nie poddawać. Serce nakazywało jeszcze powalczyć. Gdy jednak zaczynałem czuć mrowienie począwszy od nosa po końcówki palców wiedziałem już że nie ma żartów i trzeba było zacząć słuchać rozumu. Moje tempo drastycznie spadło. Dotarło do mnie, że moje marzenie o kolejnej życiówce na ostatnim z czterech dystansów w tym roku właśnie mi ucieka. Ucieka tak, jak mijający mnie pacemaker na 3:45…, a potem na 4:00… Motywacja była już w kompletnej rozsypce. Od tego momentu celem było już w zasadzie tylko dotarcie do mety w zdrowiu. Na 40 kilometrze moje średnie tempo było już powyżej 6 minut (6:04). Największy kryzys trochę minął i choć w sumie to miałem już tego biegu kompletnie dość to od tego momentu postanowiłem wziąć się jeszcze ten ostatni raz w garść i ostatnie dwa kilometry nie wyglądały już tak źle. Do mety dobiegłem w czasie 4:16:20, czyli dużo szybciej, niż w Łodzi, ale czy na pewno o to mi chodziło? Zdecydowanie nie. Jedyne co mnie może w tej sytuacji cieszyć to fakt zaliczenia ósmego już mojego maratonu. Czy mijając metę byłem rozczarowany? Trochę na pewno, bo wiem, że o ile w przypadku Łodzi można było zrobić dużo więcej, aby się lepiej przygotować, o tyle tutaj zrobiłem naprawdę dużo. Z drugiej strony już mniej więcej od 35 kilometra miałem czas by się oswoić z tą myślą, że dziś nic z tego nie będzie. Miałem czas, by przypomnieć sobie jak generalnie wyglądał ten sezon. O tym, że w tym roku w trzech kolejnych biegach pobiłem trzy życiówki w półmaratonie, w trzech kolejnych biegach osiągnąłem trzy życiówki na piątkę, a także jedną na dychę. O tym, że w tym roku przebiegłem 11 półmaratonów w tym 5 zagranicznych odwiedzając przy tym 9 kolejnych krajów. O tym, że w tym roku zdobyłem upragnioną Koronę Półmaratonów Polskich, choć jej nie planowałem i w końcu o tym, że w tym roku ukończyłem dwa kolejne maratony w dość przyzwoitym mimo sporych kłopotów czasie, choć już 6 lat temu zarzekałem się, że więcej maratonów biegał nie będę. Trudno się z tego nie cieszyć i nie być dumnym, a brak życiówki w maratonie na pewno nie może tego wszystkiego przysłonić.

2022.10.16 Poznań Maraton: 21 POZNAŃ MARATON – 4:16:20


Ze skrajności w skrajność

      Moja przygoda z Biegiem przez Platerów zaczęła się w maju 2014. Wówczas to zapakowałem do pociągu rower i wybrałem się na to wydarzenie łącząc je z dłuższą wycieczką rowerową po Podlasiu. To co wtedy zapadło mi w pamięci to to, że mimo, że był to dość kameralny bieg to zorganizowany był z dość dużym rozmachem. Dodatkowo w Platerowie panowała cudowna atmosfera. To wszystko sprawiło, że mimo że dojazd koleją z Siedlec jest tam dość utrudniony, bo pociągi jeżdżą rzadko to jednak starałem się tam co jakiś czas wracać. Zwłaszcza, że z każdym rokiem była to wspaniała okazja do tego by spotkać się z ogromną ilością biegowych znajomych.  Tym razem zawitałem do Platerowa po raz piąty.


      Muszę przyznać, że w zeszłym roku wywiozłem z Platerowa dość mieszane uczucia, bo poza tym, że pokonałem tu kolejny swój półmaraton (pierwszy po półtorarocznej pandemicznej przerwie), miło, jak zwykle zresztą, spędziłem czas z przyjaciółmi i było to generalnie bardzo udane wydarzenie to jednak sam bieg zupełnie mi nie poszedł. Owszem, nie byłem jakoś wyjątkowo dobrze przygotowany, nie trenowałem jakoś szczególnie, to jednak wydawało mi się, że spokojnie powinienem pobiec około 1:55, a już złamanie dwóch godzin traktowałem jako coś oczywistego. Niestety nienajlepsze przygotowanie, połączone z dość wysoką temperaturą i raczej trudną, pagórkowatą trasą sprawiły, że skończyło się czasem 2:02:35, co jest zdecydowanie najgorszym ze wszystkich moich dotychczasowych wyników na tym dystansie.

      Obiecałem sobie, że kiedyś na pewno muszę tu wrócić i ten wynik koniecznie poprawić. W tym roku jednak w Platerowie postanowiłem pobiec 5 kilometrów. Rejestracje na ten bieg traktowałem jako wyjście awaryjne. Gdyby mi się nie udało poprawić życiówki w Warszawie na Biegu Ursynowa trzy tygodnie temu to Platerów miał być moją drugą szansą. Ostatecznie się udało, ale nie było już sensu cokolwiek kombinować w swoich planach i zmieniać. Poza tym to, że ten cel udało się już zrealizować to nie znaczy, że nie warto próbować poprawiać tego wyniku dalej, zwłaszcza mając w pamięci jak tamten bieg wyglądał i widząc pewien margines szansy na jeszcze szybsze bieganie. Co prawda teraz jestem w trakcie przygotowań do maratonu, nogi są dość ciężkie, brakuje regeneracji i wydawało się, że nie jestem do końca w optymalnej dyspozycji zwłaszcza, że po powrocie ze Skopje dopadło mnie delikatne przeziębienie. Gorączki udało się uniknąć, ale przez dwa trzy dni czułem się trochę osłabiony. Wydawało się więc, że będzie dość ciężko, ale mimo to chciałem chociaż spróbować, bo przecież i tak nic nie miałem do stracenia.

      Do Platerowa wybrałem się z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce. Pogoda zdecydowanie sprzyjała. Jeszcze wczoraj było dość ciepło i słonecznie. Dziś jednak termometry wskazywały dużo niższe temperatury. Jedynie wiatr mógł trochę przeszkadzać. Pierwsi  w samo południe startowali półmaratończycy. Start na dystansie 5 kilometrów następował 15 minut później. Swój bieg zacząłem dość mocno, chyba nawet trochę za mocno. Pierwszy kilometr w czasie poniżej 4 minut (3:59). Niestety chwile potem nastąpiło coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Rozwiązało mi się sznurowadło. Szybko uznałem, że chyba będzie lepiej jak się od razu zatrzymam i zawiążę, niż mam się potem całą trasę męczyć. Błyskawiczna decyzja była o tyle dobra, że pozwoliła stracić jedynie około 10 sekund, a potem mogłem już kontynuować bieg na 100% w pełnym komforcie. Oczywiście miało to na mnie dość demobilizujący wpływ. Pierwsza myśl, która przeszła mi od razu przez głowę, że jest już raczej “po zawodach”. Za chwilę pojawiły się  kolejne myśli, że “no trudno, życiówka i tak w tym roku pobita więc wielkiego żalu nie będzie”. Na szczęście trwało to tylko chwilę. Gdy patrząc na zegarek widziałem, że mimo problemów i podbiegu, który czekał na biegaczy na  drugim kilometrze tempo jest nadal naprawdę wysokie to zdecydowanie dodało mi to animuszu, mimo że biegło mi się bardzo ciężko i równie ciężko oddychałem. O ile podczas Biegu Ursynowa udawało mi się kontrolować spokojny oddech gdzieś mniej więcej do końca trzeciego kilometra, to tu miałem z tym problemy w zasadzie od samego początku. Trzeci kilometr wolniejszy (4:16), ale być może był to efekt tego, że tu pewien odcinek był znowu pod górkę. Na szczęście nadal nie było tak wolno, by całkowicie stracić nadzieję na dobry wynik. Czwarty kilometr znowu szybki (4:05) i sam już nawet nie wiem czy to dlatego, że tym razem wracając tą samą trasą było już z górki, czy też widząc szanse na dobry wynik udawało mi się wykrzesać dodatkowe siły. Na tyle, na ile bylem w stanie sobie to wszystko przekalkulować w głowie to wychodziło mi, że mimo wszelkich przeciwności, które się wydarzyły biegnę szybciej niż w Warszawie, a tam przecież na samym końcu pojawiła się kolka, która o mały włos także zupełnie nie przekreśliła moich szans na rekord życiowy i też tam sporo straciłem.  Wiedziałem więc, że jest realna szansa poprawić ten wynik. Na piątym kilometrze ktoś do mnie dobiegł. Była to miła odmiana po tym jak przez dłuższy czas musiałem biec sam. Podłączyłem się  i biegłem za tym zawodnikiem z kilkaset metrów. Widząc jednak, że słabnie znowu Go wyprzedziłem i zacząłem już biec swoim tempem.  O dziwo miałem jeszcze naprawdę sporo sił, choć mój dyszący oddech zupełnie temu zaprzeczał. Jeszce tylko ostatni zakręt i krótka prosta do mety. Rozpędziłem się na tym krótkim odcinku ile tylko jeszcze mogłem i wpadłem na metę. Wiedziałem już, że jest bardzo dobrze, ale zanim zerknąłem na zegarek by sprawdzić czas musiałem chwilę odetchnąć. Jest! Zegarek zatrzymał się na 20:29, ostatni kilometr 3:58… najszybszy. Niebawem otrzymałem oficjalny wynik, który okazał się jeszcze lepszy – 20:26. No nie mogłem sobie dzisiaj niczego lepszego wymarzyć.  Wynik ten zdecydowanie przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i sprawił mi ogromną radość

      Szybka zmiana ubrania i można było wrócić na start dopingować półmaratończyków, którzy akurat zaczynali finiszować. Muszę przyznać, że dziwnie się dziś czułem. Najpierw w Biurze Zawodów odbierając pakiet jakoś podświadomie chciałem się ustawić w kolejce dla dystansu półmaratonu i zajęło mi to kilka sekund zanim sobie uświadomiłem, że dziś moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej. Kolejny taki moment był, gdy półmaratończycy ustawili się na stracie, a ja stałem obok i jedynie się przyglądałem. No, ale cóż… czasem tak bywa, inne zadania dziś przed sobą postawiłem. Nie żałuję. Na półmaraton tu jeszcze wrócę.  Można powiedzieć, że w Platerowie wpadłem ze skrajności w skrajność, bo po najwolniejszym półmaratonie w życiu teraz pobiegłem tu swoje rekordowe 5 kilometrów. Bardzo cieszy. 

      Po biegu w oczekiwaniu na dekorację najlepszych  na wszystkich czekały lokalne przysmaki. Królowało oczywiście jabłko, gdyż gmina Platerów słynie z produkcji tego owocu. Objadając się do woli tymi rarytasami była okazja wraz z wieloma znajomymi twarzami porozmawiać, powymieniać wrażenie, powspominać. Cieszę się, że znowu dane mi było pobiec w Platerowie. Bałem się, że biorąc pod uwagę wyjątkowo napięty tej jesieni kalendarz moich startów i wyjazdów może się to okazać trudne. Wszystko się jednak szczęśliwie udało, a do domu poza wspaniałymi wspomnieniami i dobrym nastrojem zabieram pamiątkę najlepszą z możliwych – życiówkę na 5 kilometrów.

2022.10.09 Platerów 5km: 11 BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 20:26

Zdjęcia: Biegiem przez Platerów / własne

 


Powrót do przeszłości

      Co można zrobić w przedłużony weekend? Można na przykład  odwiedzić Kiszyniów, stolicę najbiedniejszego europejskiego kraju – Mołdawii. Można przebiec tam półmaraton. Można też potem spróbować przenieść się trochę w czasie i zobaczyć skansen komunizmu na naszym kontynencie Naddniestrze, czyli państwo, którego nie sposób znaleźć na mapie, gdyż formalnie nie istnieje, a gdzie rzeczywistość w pewnym sensie zatrzymała się na minionej epoce. “Russkij Mir” dziś ma się tam chyba nawet lepiej, niż w samej Moskwie. Można uczestniczyć w kolejnym etapie zaliczania Korony Europy, czyli zdobywania największych szczytów wszystkich krajów naszego kontynentu, a przy okazji można poznać naprawdę wielu fajnych i interesujących ludzi z pasjami. Wszystko to można… No, ale po kolei…

      Mołdawia… kraj, który ma jak wspomniałem łatkę najbiedniejszego państwa Europy Polakom kojarzy się prawdopodobnie jedynie z dobrym winem, pewnie trochę ze Związkiem Radzieckim i jakimś zbuntowanym regionem, który od wielu lat próbuje się odłączyć i podążać swoją prorosyjską drogą. Jednakże jest to też coraz bardziej popularny kierunek turystyczny wśród naszych rodaków. Ja wyjazd na półmaraton do Kiszyniowa, stolicy Mołdawii rozważałem już kilka lat temu, gdy najprawdopodobniej w odpowiedzi na coraz większe zainteresowanie pojawiły się pierwsze bezpośrednie loty z naszego kraju w dość korzystnych cenach. Wówczas jednak jakby inne kierunki miały dla mnie większy priorytet, potem pojawiła się pandemia i tak minęło kilka lat. Teraz jednak przyszła w końcu pora nadrobić także i te zaległości.

      Do Kiszyniowa przyleciałem już w piątek koło południa. Szybko udało mi się zlokalizować trolejbus, którym zgodnie z planem miałem zamiar dostać się do centrum i niebawem siedziałem już w środku. Jeszcze nie zdążyłem nawet ruszyć, a już wiedziałem, że w kraju tym czas jakby się trochę zatrzymał. Trudno bowiem już w Europie znaleźć miejsce gdzie bilety oczywiście jakże by inaczej w formie świstka papieru w środku pojazdu sprzedaje specjalnie do tego zadania wyznaczona starsza Pani, a poza sprzedażą biletów Jej rola polega na wykrzykiwaniu na poszczególnych przystankach informacji o ważnych punktach przesiadkowych, jak na przykład o dworcu kolejowym. Jadąc tak i patrząc przez okno czasami miałem wrażenie, że cofnąłem się o 30 lat, bo niektóre widoki zwłaszcza z dala od centrum przypominały mi obrazy z wczesnego dzieciństwa, a późnego okresu PRL.

      Pół godziny jazdy i znalazłem się w najbardziej charakterystycznym miejscu tego miasta, a które przez najbliższych kilka dni miało stać się moim głównym punktem orientacyjnym, czyli przy kiszyniowskim Łuku Triumfalnym. To tutaj bowiem znajdowało się miasteczko biegowe z licznymi atrakcjami towarzyszącymi, gdzie odebrałem od razu pakiet, to tutaj było Pasta Party w sobotnie popołudnie, to tutaj był też start i meta zawodów. Również niedaleko, bo jakieś 500 metrów dalej zlokalizowany był mój hostel, w którym zamierzałem spędzić tych kilka najbliższych dni. Po odebraniu pakietu wielkiego zwiedzania już tego dnia nie planowałem. Uznałem, że nie na sensu biorąc pod uwagę długość mojego pobytu w tym mieście. Pokręciłem się więc jedynie chwilę po okolicy. Spod Łuku Triumfalnego skierowałem się w stronę pomnika Stefana cel Mare jednego z najbardziej spektakularnych władców tego kraju z XV wieku, który władał Mołdawią przez 47 lat i walcząc o niepodległość przeciwstawiał się obcym siłom, takim jak Imeprium Osmańskie, Węgry czy nawet Polska i trzeba przyznać, że szło mu całkiem nieźle, bo podobno wygrał 34 z 36 prowadzonych bitew. Tak bardzo zapisał się w historii tego kraju, że w Kiszyniowie doczekał się nie tylko pomnika, ale także całego parku jego imienia, na jego cześć nazwana została centralna ulica Kiszyniowa, a jego podobizna widnieje także na banknotach. Zdecydowanie można powiedzieć, że to wiodąca postać w historii Mołdawii. W parku miałem okazję zobaczyć jeszcze pomnik Puszkina, piękną fontannę i robiąc po drodze małe zakupy niebawem byłem już w hostelu. Z hostelem trafiłem w samą dziesiątkę, bo za naprawdę niską cenę miałem tu zapewniony wyjątkowo dobry standard, komfort, fantastyczną lokalizację, przestrzeń, czystość i spokój. Było wszystko czego potrzebowałem i śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z lepszych tanich hosteli w jakich pomieszkiwałem, a trochę się już ich przecież nazbierało.

      W pokoju zameldowany byłem ze starszym Panem, którego przez pierwsze dni biorąc pod uwagę akcent miałem za Brytyjczyka. Ze swoją siwą brodą i skrzypiącym głosem przypominał mi trochę pirata z filmów o tychże piratach. Nie wiem co robił w Kiszyniowie i czym się generalnie zajmował. Natomiast namiętnie spędzał godzinami czas przed laptopem “grając w gry” i był jakby w swoim świecie, trudno więc było z nim nawiązać bliższy kontakt. Dopiero po kilku dniach udało się dłużej porozmawiać i okazało się że Pan z brodą to nie żaden Brytyjczyk, tylko Szwed, czyli żaden z niego pirat, a bardziej Wiking. Drugim współlokatorem był bardzo młody, cichy i nieśmiały Japończyk (chyba), z którym kontakt ograniczał się do krótkiego “Hello!”, ale przyzwyczaiłem się już, że ta nacja jest wyjątkowo wycofana i nie szuka kontaktu. W ostatnich dniach mojego pobytu dołączył do nas Sebastian z Chile, który studiował na Malcie. Od razu złapaliśmy dobry kontakt i w końcu miałem w pokoju kogoś, z kim można było ciekawie porozmawiać. Wszakże Malta to jeden z moich ulubionych kierunków i wyjątkowo korzystnie zapadła w mojej pamięci. Z Emilem z Azerbejdżanu co prawda nie byłem w pokoju, ale już po zawodach któregoś wieczoru zaczepił mnie na korytarzu mówiąc, że kojarzy mnie z biegu. Mieliśmy okazję dłużej porozmawiać i też lepiej się poznać.

      Sobota to oczywiście zwiedzanie. Z samego rana delikatnie pokropiło  i zastanawiałem się na ile deszcz może pokrzyżować mi plany. Gdy jednak opuszczałem hostel zaczynało się już zdecydowanie rozpogadzać, choć muszę przyznać, że było dość chłodno. Pierwsze kroki ponownie skierowałem w stronę Łuku Triumfalnego. Po drugiej stronie ulicy jest mołdawski parlament, a tuż obok Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego, czyli świątynia wzniesiona na początku XIX wieku na potrzeby społeczności bułgarskiej. Potem skierowałem się w stronę Muzeum Narodowego oraz Muzeum Etnograficznego, gdzie akurat trwał jakiś mały jarmark ludowy, zatrzymałem się tam na chwilę by pooglądać rzeczy związane z tutejszą kulturą i tradycją. Na końcu dotarłem do Parku Valea Morilor stworzonego przez Breżniewa w latach 50 poprzedniego stulecia jako centralny park kultury i wypoczynku z ogromnym jeziorem wokół którego prowadzą ścieżki, na których pełno jest spacerowiczów, ludzi na rowerach, czy też biegaczy. Nie brakuje tu przy brzegu także wędkarzy, a na wodzie kajakarzy. Zdecydowanie sporo się tu dzieje. Ważnym punktem tego parku są także przepiękne, okazałe kaskadowe schody zdobione wazami z kolorowymi kwiatami, szpalerem latarni, czy też okazałą fontanną. Pospacerowałem jeszcze chwilę po mieście w poszukiwaniu pomnika Lenina mając okazję zobaczyć także te mniej okazałe turystycznie okolice, jak na przykład obdrapane tutejsze osiedla blokowisk, czy też zaniedbane stare rozpadające się budynki i trochę zmęczony wróciłem do hostelu. Po kilku godzinach odpoczynku tak, jak planowałem poszedłem do miasteczka biegowego na Pasta Party naładować organizm węglowodanami przed zbliżającym się następnego dnia biegiem.

      Rano czekała mnie dość wczesna pobudka. Szykując sobie śniadanie w jeszcze pustej kuchni nagle za plecami usłyszałem krótkie: “Z Polski?”. To był Paweł. Paweł pochodzi z Wałbrzycha i podobnie jak ja lubi łączyć bieganie z podróżowaniem, ale jego dokonań, które z pasją opisuje na blogu “W biegu przez Świat” mogę mu jedynie pozazdrościć. Jeśli dobrze zapamiętałem z naszej krótkiej rozmowy to ma już na koncie ponad 80 odwiedzonych krajów, wiele wspaniałych maratonów wliczając w to choćby maraton na Antarktydzie, czy na Kubie. Myślę, że będę często zaglądał na jego blog i czerpał inspiracje na dalsze wyzwania i podróże. Na dłuższe rozmowy nie było za bardzo czasu, bo trzeba było iść na start. Tam stojąc w kolejce do depozytów, znowu czekał na mnie polski akcent. Ktoś mnie z tyłu zaczepił. To był Artur. Widząc moją polską koszulkę podszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że pochodzi z Radomia, ale mieszka w Kiszyniowie już 4 rok i jest tu księdzem. Gdy ustawiliśmy się w strefie startowej polska grupa stała się jeszcze liczniejsza, bo spotkaliśmy Pawła, tym razem z Krosna, i Jurka. Panowie przyjechali pobiec w Kiszyniowie maraton, ale tak naprawdę to było to tylko jedno z ich tutejszych zamierzeń, gdyż razem z Krzysztofem, Adamem i Andrzejem zamierzali zdobyć największą górę Naddniestrza… no powiedzmy górkę, bo jej wysokość to zaledwie 274 m. n. p. m. – Plopi. Paweł, który prowadzi fanpage Korona Europy dla Miasta Krosna realizuje projekt, polegający na tym, że chciałby zdobyć 46 najwyższych szczytów w poszczególnych państwach Europy. Swoją przygodę rozpoczął w 2017 roku, ma już na koncie ponad 40 szczytów, zostało mu zaledwie kilka, które chciałby pokonać do roku 2024. Piękna sprawa… Trzymam kciuki.

      No, ale choćby jeszcze na chwilę wróćmy do biegania… Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, bo mieć nie mogłem. Od momentu, gdy w połowie września udało mi się poprawić życiówkę na 5km jedynym priorytetem stał się dla mnie maraton. Biegam często i dużo. Nie mam czasu na dłuższą, pełną regenerację i nogi ciężkie były jeszcze przed startem. Od samego początku założyłem więc sobie, że traktuje ten bieg jedynie jako solidny trening i fajnie by było pobiec w czasie poniżej 1:45, w najgorszym wypadku poniżej 1:50. Oznaczało to mniej więcej tempo około 4:55 na kilometr i tak zacząłem. Pogoda była bardzo dobra do biegania. Co prawda zgodnie z prognozami miało być dużo cieplej, niż w poprzednich dniach, ale rano temperatura wynosiła jedynie 4 stopnie i dopiero koło południa wzrosła do ponad 20. Trasa też w miarę szybka. Na biegaczy czekały 10,5-kilometrowe pętle z długimi prostymi, aczkolwiek trzeba przyznać, że było też kilka konkretnych  podbiegów na wiadukt. Starałem się kontrolować tempo, jednak pierwszą pętle pokonałem w czasie 52 minut i 45 sekund. Trochę zbyt wolno, aby zmieścić się poniżej 1:45. Postanowiłem delikatnie przyspieszyć. Na trasie było sporo lokalnych zespołów folklorystycznych w narodowych tradycyjnych strojach, które tańczyły, śpiewały lub grały mołdawskie utwory. Dodawało to niewątpliwie uroku i klimatu całej imprezie. Bieganie po pętli powodowało, że co jakiś czas miałem okazję mijać poznanych przed startem rodaków. Za każdym razem to było miłe spotkanie i kończyło się uśmiechem i pozdrowieniami. Gdy dobiegłem do 15 kilometra przekalkulowałem sobie szybko na mniej więcej jaki rezultat biegnę i wyszło mi, że nadal jest zbyt wolno by złamać 1:45. Ponieważ miałem jeszcze sporo sił postanowiłem przyspieszyć. Od tego momentu w zasadzie każdy kilometr był coraz szybszy. Metę minąłem niemalże z aptekarską precyzją, bo z czasem 1:44:48. Cel zatem został w pełni zrealizowany. Po biegu szybkie zakupy na popołudnie i wieczór, prysznic i wróciłem na metę, gdzie swój bieg kończyli jeszcze maratończycy. Ponownie spotkałem Pawła (tego od Korony Europy) w towarzystwie tym razem już całej ekipy. Okazało się, że podczas wspólnego biegu Artur zaoferował swoje towarzystwo, samochód i Panowie umówili się na następny dzień na wyjazd na Plopi, a potem do Naddniestrza. Również ja dostałem propozycję dołączenia do tej wyprawy. Ponieważ od samego początku Naddniestrze było moim obowiązkowym punktem tego wyjazdu długo nie musiałem się zastanawiać.

      Umówieni byliśmy pod Katedrą Opatrzności Bożej w Kiszyniowie z samego rana. Przed spotkaniem jeszcze chciałem wykorzystać okazję, że było po drodze i udało mi się zobaczyć przepiękny Sobór Przemienienia Pańskiego, a także Pałac Prezydencki. Chwilę potem siedzieliśmy już w samochodzie Artura kierując się w stronę granicy. Gdy dojechaliśmy na miejsce niestety zaczęły się kłopoty. Nie wiem czym to tak naprawdę było spowodowane. Czy to to, że w samochodzie siedziało siedmiu w miarę wysportowanych mężczyzn z wrogiego obszaru geopolitycznego, czy to fakt, że Panom ogranicznikom było trudno zrozumieć po co Ci mężczyźni chcą jechać na jakąś górkę, która ledwo wystaje z ziemi i raczej nie jest przedmiotem zainteresowania turystów, czy też może chodziło o zawartość apteczki, która była sprawdzana kilkukrotnie, czy nie ma tam jakichś zakazanych specyfików, a może po prostu gdzieś w tle chodziło o jakąś łapówkę, a my okazaliśmy się zbyt mało domyślni? Nie wiem. Fakt jest faktem, że spędziliśmy czekając na granicy chyba ze dwie godziny, co w znacznym stopniu ograniczyło nasze możliwości zrealizowania planu tej wyprawy. Najważniejsze jednak, że w końcu udało nam się w ogóle wjechać, choć przyznam się szczerze, że dziwnie się czułem przejeżdżając pomiędzy poszczególnymi posterunkami granicznymi, na których stali uzbrojeni po zęby w długą broń rosyjscy żołnierze. Po dwudziestu latach funkcjonowania w rzeczywistości strefy Schengen takie widoki, które pamięta się głównie z filmów z czasów Zimnej Wojny robią jednak na człowieku pewne wrażenie, zwłaszcza w obliczu tego, co dzieje się właśnie na Ukrainie. Po kilku godzinach dynamicznej jazdy dotarliśmy do miejscowości o wymownej nazwie Sovetskoje. To gdzieś za tą wsią, która przypominała jakiś kołchoz z odległych komunistycznych czasów zlokalizowane miało być Plopi. I rzeczywiście, po przejściu ostatniego odcinka na piechotę dotarliśmy na miejsce. Kilkaset metrów dalej to już Ukraina, choć nie sposób zauważyć gdzie konkretnie się ona zaczyna, bo nie widać tam żadnych oznaczeń. Wsiadając do samochodu w drogę powrotną było już w zasadzie jasne, że tego dnia nie uda nam się dotrzeć do stolicy Naddniestrza – Tyraspola. Nie ukrywam, że poczułem pewne rozczarowanie, bo bardzo mi zależało, aby to miasto odwiedzić. No, ale cóż mogliśmy zrobić… siła wyższa. Na pocieszenie Artur zaproponował zabrać nas na chwilę do innego trzeciego co do wielkości naddniestrzańskiego miasta zlokalizowanego po drodze naszej trasy – Rybnicy. Miasto to było i jest największym ośrodkiem przemysłowym z dużą hutą stali i zakładami przemysłowymi. Co ciekawe w mieście tym jest największe w całym Naddniestrzu skupisko Polaków. Według spisu z 2004 roku zamieszkiwało tu 480 osób co oznacza, że co setna osoba, to nasz rodak.

      Gdy już powoli zaczynałem sobie przemeblowywać w głowie plan na kolejny dzień i myśleć jakby to zrobić by jednak ten Tyraspol przed wyjazdem na lotnisko zobaczyć Artur zaproponował, że następnego dnia możemy jeszcze raz spróbować wybrać się do tego miasta. Problemem był jedynie fakt, że rano odprawiał mszę i niestety nasza wyprawa nie mogła się zacząć wcześniej, niż o 11. Ryzyko jakie się z tym faktem wiązało było takie, że jeśli napotkalibyśmy podobne problemy jak przy pierwszym przekroczeniu granicy to oznaczałoby koniec marzeń o zobaczeniu Tyraspola.  To było ryzyko, którego nie bardzo chciałem podejmować. Zbyt mocno zależało mi na tym, aby tam jednak się tam dostać by zostawiać losu jakąkolwiek szansę na to, że mi się to nie uda. Brałem więc pod uwagę samotny wyjazd do Tyraspola marszrutką z samego rana. Kursują one między obydwoma miastami stosunkowo często, nie są też tak bardzo restrykcyjnie sprawdzane, jak samochody na zagranicznych rejestracjach. Z drugiej strony Artur przekonywał, że tym razem, gdy jesteśmy już w systemie i biorąc pod uwagę fakt, że będziemy przekraczali granicę na dużo większym przejściu granicznym w okolicy miasta Bandery to to ryzyko nie jest, aż tak bardzo duże. Choć ostateczną decyzję zostawiłem sobie na wieczór, pomyślałem, że może faktycznie zaryzykuje. Wieczorem mając w pamięci wrażenia z całego dnia w ramach kolejnego przedmaratońskiego treningu wybrałem się jeszcze na miasto pobiegać między innymi po znanym mi już dobrze parku Valea Morilor, udało się także zobaczyć Sobór Św. Teodory z Sihli, który miałem na swojej liście miejsc wartych zobaczenia. Wracając do hostelu na mieście znowu natknąłem się na chłopaków i wtedy już chyba decyzja co do następnego dnia była podjęta. Jedziemy razem.

      Tym razem odprawa na granicy poszła faktycznie zdecydowanie szybciej i bez problemów. Niedługo potem byliśmy w Tyraspolu. Przed samym miastem, a także na przedmieściach można było zauważyć liczne posterunki wojskowe. Zostały one podobno rozstawione na ulicach po wybuchu wojny na Ukrainie. Być może uwierzono w rosyjską propagandę i spodziewano się kontruderzenia NATO, trudno powiedzieć. Wizytę w Tyraspolu rozpoczęliśmy od sklepu sieci Sheriff, gdzie wymieniliśmy pieniądze. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że przez jakiś czas oficjalne monety używane w Naddniestrzu były plastikowe i przypominają one bardziej żetony z gry Monopoly, albo z paczki chipsów, niż oficjalne pieniądze. Pomysł ich wprowadzenia był oczywiście rosyjski i miał zrewolucjonizować światowe podejście do pieniądza, ale chyba jednak nie do końca się przyjął. Dziś jest już ich w obiegu raczej niewiele, ale jak się przekonaliśmy gdzieniegdzie można je jeszcze zdobyć. W tym miejscu warto także wspomnieć o tym, że właścicielem wspomnianej sieci Sheriff jest Viktor Gusna. To człowiek, który zdaniem wielu ma przeszłość w radzieckich służbach specjalnych i były oficer KGB o pseudonimie Szeryf, uczestnik wojny między Mołdawią i separatystycznym Naddniestrzem na początku lat 90. Jego majątek szacuje się na blisko 2 miliardy dolarów i dziś choć oficjalnie nie pełni w tym kraju żadnej roli, to w zasadzie nic nie dzieje się w Naddniestrzu bez jego wiedzy i zgody. Jest on także właścicielem największej tutejszej drużyny piłkarskiej o tej samej nazwie Sheriff, a którego imponujący obiekt widać z daleka wjeżdżając do miasta. Zwiedzanie Tyraspolu rozpoczęliśmy od głównego prospektu, ulicy 25 października, nazwanej tak oczywiście by uczcić wybuch bolszewickiej rewolucji październikowej. To tutaj zlokalizowane są największe atrakcje Tyraspolu. Swoją wycieczkę zaczęliśmy od Pomnika Czołgu, nieopodal widnieją tablice upamiętniające ofiary drugiej wojny światowej, wojny o Naddniestrze oraz wojny w Afganistanie. Po drugiej stronie ulicy na wysokim cokole stoi spoglądająca w dal dumna postać Włodzimierza Lenina. Po pewnym czasie dotarliśmy do Parku Pobiedy, czyli zwycięstwa. Park jest wyjątkowo zadbany. generalnie trzeba przyznać że w całym Naddniestrzu jest w miarę czysto, zdecydowanie bardziej, niż na przykład w samej Mołdawii. W parku można popatrzeć na przepływający u naszych stóp Dniestr, a trochę dalej odnajdujemy imponujący pomnik carycy Katarzyny II. Wychodząc z parku docieramy do ogromnego pomnika generała Aleksandra Suworowa. Ta całkowicie antypolska bestia przez lata swojej kariery wojskowej zasłużyła się bardzo w mordowaniu naszych rodaków. Uczestniczył w tłumieniu konfederacji barskiej i dowodził wojną przeciw insurekcji kościuszkowskiej. Był także dowódcą wojsk okupujących Polskę przed III rozbiorem. Ponosił odpowiedzialność za rzeź ludności cywilnej przy zdobywaniu twierdzy Izmaił i warszawskiej Pragi. Do tej postaci odwołuje się choćby Adam Mickiewicz we fragmencie Pana Tadeusza. Mimo wielu obrazów, które żywo kojarzą się z latami komunizmu widać tym miejscu jednak też oznaki pewnej odwilży i otwarcie się na turystów. W centrum można dostrzec na przykład wybudowany w zeszłym roku nowoczesny hotel, który swoim charakterem nawiązuje już bardziej do architektury zachodnioeuropejskiej czy też nowoczesna fontanna, której otwarciu podobno towarzyszyła swego czasu ogromna feta.

     Po kilku godzinach w Tyraspolu przyszła pora wracać. Wyjeżdżając z miasta przejeżdżaliśmy obok rosyjskiego garnizonu wojskowego, gdzie na co dzień stacjonują rosyjscy żołnierze. W całym Naddniestrzu jest ich podobno około 2000. Widząc czerwone gwiazdy na murach koszar dziwnie się czułem mając w pamięci agresje i wszelkie niegodziwości, których dopuszcza się ta barbarzyńska armia na Ukrainie. Po drodze mając trochę czasu postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Bendery. To drugie co do wielkości miasto Naddniestrza. Żyje w nim około 80 tysięcy ludzi, głownie rumuńskojęzycznych. Celem wizyty w tym mieście była tutejsza okazała twierdza. Cytadela jest uważana za prawdziwy dowód dawnej potęgi Turków, ponieważ była częścią ich imperium. Jego starożytne mury przetrwały oblężenia, pożary, burze i niezliczone rekonstrukcje. Będąc dziedzictwem wojskowym kraju, przechodził z rąk jednej potęgi wojskowej do innych dziesiątki razy. Jednak nadal była to jedna z najbardziej niezniszczalnych twierdz w całym regionie i trzeba przyznać ze swoim charakterem zupełnie odbiega od tych obrazów, które przez te dwa dni mieliśmy okazje oglądać w Naddniestrzu. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów drogi na lotnisko, po drodze najbardziej znany tradycyjny przysmak w Mołdawii – Placinta, serdeczne pożegnanie z Arturem, któremu należą się ogromne i naprawdę szczerze podziękowania za poświęcony czas, za to jak mocno się nami zaopiekował, wszystko co nam przez te dwa dni pokazał i można wracać do domu.

      Choć tematy polityczne mnie mocno interesują, a często zdarza mi się na tym blogu zahaczać także o inne dziedziny, niż sport, czy podróże to jednak staram się na swoim blogu nie poruszać tematów politycznych, bo to obszar, który zawsze bardziej dzieli niż łączy i uważam, że to nie jest do końca na to miejsce. Tym razem zrobię jednak wyjątek, bo to bardziej polityka weszła tu wraz z moim wyjazdem i półmaratonem, niż ja ją wprowadzam, chyba więc warto wspomnieć także i o tym. Będąc w Kiszyniowie trafiłem na moment, w którym tutejsza społeczność mocno protestuje przeciwko prozachodniej Pani Prezydent Mai Sandu. Powód protestów to oczywiście, jak wszędzie, pogarszająca się sytuacja ekonomiczna Mołdawian, spowodowana wysokimi cenami energii, gazu i wysoką inflacją. Pod budynkiem prezydenckim przez ostatnie tygodnie ustawione jest miasteczko namiotowe, które zamieszkują głównie osoby starsze. Protesty organizowane są przez prorosyjską partię Sor. Partia ta często przedstawiana jest w rosyjskich propagandowych mediach jako lider mołdawskiej opozycji i symbol przemian. Będąc w Kiszyniowie mój telefon bombardowany był reklamami i zaproszeniami na odbywające się tu regularnie manifestacje, na mieście wciskano mi w dłoń także nakłaniające do tych protestów ulotki. Nawet w czasie maratonu, co w dużym stopniu wzbudziło mój niesmak wśród uczestników była bardzo liczna grupka młodych ludzi ubrana w partyjne koszulki przez cały bieg wykrzykująca antyprezydenckie polityczne hasła. Moim zdaniem było to trochę żenujące i w moim odczucie psuło całe wydarzenie, gdyż to nie jest czas i miejsce na tego typu manifestacje. Abstrahując już jednak od tego po której stronie są racje, czy są podstawy do protestów i jaką formę te protesty przybierają to wszystko razem sprawiało wrażenie zainwestowania w tym przecież biednym kraju w to wszystko ogromnych pieniędzy. Prawdopodobnie nie są to mołdawskie pieniądze, a raczej rosyjskie, bo ich wpływy nadal są tu bardzo silne i to nie tylko w Naddniestrzu, ale całej Mołdawii. Tak niestety czasem wygląda polityka i warto czasem o chwilę refleksji nad tym czy wspierając jakieś nawet na pierwszy rzut oka słuszne inicjatywy nie stajemy się sami elementem jakiejś szerszej politycznej gry. No, ale to tak już  na marginesie i temat na zupełnie inną dyskusję…

      Czas wracać do naszej rzeczywistości, a po tej podróży, którą w pewnym sensie mogę potraktować jako pewną swoistą podróż do przeszłości na pewno zostanie mi wiele miłych wspomnień. Wyjazd ten przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, być może dzięki temu, że poza tym, że udało mi się zrealizować to co sobie sam założyłem indywidualnie to dodatkowo w tym samym czasie i w tym samym miejscu skrzyżowały się drogi wielu ciekawych ludzi z wielu miejsc i o różnych celach. Dzięki temu dane nam było się poznać, wspólnie spędzić tych kilka dni i razem przeżyć i zobaczyć dużo więcej, niż byłoby to możliwe w pojedynkę…

2022.09.25 Kiszyniów (Mołdawia) Półmaraton: CHISINAU BIG HEARTS HALFMARATON – 1:44:48


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Kiszyniowa:


Więcej zdjęć z Naddniestrza (Plopi, Tyraspol, Bendery, Rybnica):


Podobno lepszy wróbel w garści…

      No właśnie… Jak mówi stare przysłowie “lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu”. Teoretycznie więc być może lepiej byłoby sobie obrać jeden konkretny cel i w pełni na nim skoncentrować całe swoje siły i energię, niż próbować łapać za ogon kilka srok na raz. Po bardzo udanym pierwszym półroczu, gdzie udało mi się poprawić swój rekord życiowy na dystansie półmaratonu, a kilka miesięcy później także na 10km nabrałem ochoty, by w drugiej połowie tego roku rozprawić się również z dwoma pozostałymi wynikami na najbardziej popularnych dystansach, czyli 5km i maratonu. W przypadku krótszego dystansu teoretycznie mi się to już udało, bowiem kilka tygodni temu w Warszawie na Piątce z Żołnierzem uzyskałem lepszy o siedem sekund wynik, niż mój rekord z 2015 na atestowanej trasie (21:38). Natomiast kilka razy w życiu na nieatestowanej trasie udało mi się już pobiec szybciej, między innymi w 2016 roku na Parkrun Praga w Warszawie (21:17) i to do tego wyniku sięgają w tym roku moje ambicje. Z jednej strony czułem, że dam radę, że to zdecydowanie mój najlepszy biegowy sezon w życiu i stać mnie na to. Z drugiej strony istniało przecież całkiem spore ryzyko, że skupiając się na dwóch zupełnie różnych od siebie celach do żadnego nie uda mi się przygotować wystarczająco dobrze i ostatecznie mogę zostać z niczym. Teoretycznie nie była to łatwa decyzja, ale szczerze mówiąc nawet się za bardzo nie zastanawiałem. To przyszło mi jakoś tak zupełnie naturalnie i bez większych rozterek zapragnąłem zagrać o całą pulę. W końcu to przecież najlepszy biegowo rok w moim życiu.

      Gdyby pomysł pobicia wszystkich czterech życiówek, a nie tylko półmaratonu jak to było założone pierwotnie pojawił się już na początku roku miałbym okazję to wszystko dokładnie przemyśleć, zaplanować i poukładać treningowo i terminowo tak, żeby to wszystko miało ręce i nogi. Jednakże biorąc pod uwagę, że ta decyzja zapadła tak naprawdę dopiero latem znalazłem się w sytuacji, w której w ciągu kilku miesięcy przyjdzie mi sie mierzyć z dwoma skrajnymi dystansami. To trochę jak posadzić człowieka za kierownicą szybkiego sportowego wozu, a potem na miejscu kierowcy ogromnej niezgrabnej ciężarówki. Niby i tu i tu chodzi o jazdę samochodem, ale w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Myślę, że podobnie jest z bieganiem. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe zadanie, ale miałem okazję przekonać się na własnej skórze. Jak trenuje tempo i interwały potrzebne na 5 kilometrów to widzę, że brakuje kilometrów, jak biegam długie wybiegania pod maraton to spada mi pułap tlenowy, a przynajmniej tak pokazują dostępne mi i używane przeze mnie w dużej mierze uproszczone narzędzia pomiaru w postaci różnych aplikacji. Czuję też, że w ciężkim wielkilometrowym treningu nie ma takiej świeżości, nogi są ciężkie, brakuje prędkości. No, ale jakby już nie ma odwrotu. Nie chciałem wycofać ze swojej dość ryzykownej decyzji i uznałem, że po prostu konsekwentnie dalej robię swoje, licząc się z tym, że być w ostatecznym rozrachunku okaże się to błędem. Z drugiej strony to też ma swój urok. Przez 12 lata biegania, gdy wcześniej całe życie grałem głównie w piłkę nożną, w ogóle nie znałem tej dyscypliny i zaczynałem kompletnie od zera popełniłem wiele błędow. Minęło trochę czasu zanim je dostrzegałem, uczyłem się na nich, wyciągałem wnioski, coś poprawiałem. Być może właśnie dlatego potrzebowalem tak dużo czasu by znaleźć się teraz w swoim najlepszym w życiu sezonie biegowym. Uznałem więc, że cokolwiek by się nie stało i nawet jeśli ostatecznie zostałbym z niczym to nie będę żałował tego ryzyka, bo wiem, że przynajmniej spróbowałem. O ile w maratonie czeka mnie tylko jedna i jedyna szansa, o tyle w biegu na 5 kilometrów tych prób zaplanowłem sobie trzy. Pierwsza z nich była dziś podczas 14 Biegu Ursynowa w Warszawie. Bieg ten znany jest z dość szybkiej trasy wydawał się więc idealny na próbę bicia rekordów.  Wrześniowy termin też raczej powinien sprzyjać, gdyż upały w tym roku minęły już bezpowrotnie. To co mogło mi pokrzyżować plany to bardzo wczesna pobudka i konieczność dojazdu do Warszawy pociągiem, no i długie maratońskie treningi ostatnich dwóch tygodni, ktore czułem w nogach mimo dwóch dni regeneracji, ale generalnie byłem dobrej myśli. Miałem swoj plan na ten bieg. Przede wszystkim wiedziałem, że powinienem pilnować się na starcie i nie dać ponieść się ambicji i emocjom, chociażby tak, jak to miało miejsce miesiąc temu na Piątce z Żołnierzem, gdzie ewidentnie za szybko zacząłem, co tylko rozpoczęło dalszy ciąg błędów i skończyło się co prawda bardzo dobrym wynikiem, ale jednak trochę poniżej moich oczekiwań. Tym razem miało być już zupełnie inaczej.

      Na starcie tego biegu stanąłem z Pawłem, kolegą z Yulo Run Team Siedlce. Nie wiedzieliśmy, że obaj biegniemy w tym zawodach i spotkaliśmy się w pociągu zupełnie niespodziewanie, ale od tego momentu towarzyszyliśmy sobie już aż do momentu rozgrzewki i ustawienia się na starcie. Paweł biega jednak z w zupełnie innej lidze, dlatego zajmował miejsce zdecydowanie bardziej z przodu. Pół godziny przed wystrzałem startera rozpadał się deszcz. Sam nie wiedziałem czy się z tego cieszyć, czy niekoniecznie. Ja generalnie bardzo lubie biegać w deszcz, ale raczej jak jest ciepło, a dziś rano w porze zawodów temperatura nie była zbyt wysoka, dodatkowo wiało. Było też dość ślisko na mokrym asfalcie i trzeba było mocno uważać. Pierwszy kilometr pobiegłem mniej wiecej tak jak chciałem: 4:04, drugi 4:02. Biegło mi się nadspodziewanie dobrze. Dodało mi to na tyle animuszu, że zacząłem myśleć, że to jest właśnie ten czas i miejsce i że ten bieg po prostu musi się zakończyc życiówką. Na półmetku miałem czas 10:08. Trzeci i czwarty kilometr, na których tak naprawdę definitywanie zaprzepaściłem szansę kilka tygodni temu tym razem też całkiem nieźle: 4:12 i 4:16. Gdy już ogarnęła mnie ogromna pewność siebie i powoli zaczynałem się oswajać z tym, że dobiegnięcie poniżej upragnionych i wymarzonych 21 minut będzie jedynie formalnością przydarzyło się coś czego się kompletnie nie spodziewałem, a co po raz kolejny udowodniło mi, że do sportu należy jednak zawsze podchodzić z pokorą, bo do ostatniej chwili nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Pojawiła się kolka, która uniemożliwiała mi normalny bieg. Starałam się wykorzystywać znaną mi i sprawdzoną metodę walki z nią, niestety bez skutku. Z małym przerażeniem docierało do mnie, że dziś znowu mi się nie uda i że to, co wypracowalem na pierwszych 4 kilometrach w ciągu kilku minut teraz ponownie zostanie zaprzepaszczone. Moje tempo znacząco spadło o kilkadzesiąt sekund. Chciałem się nawet zatrzymać, albo przejść w marsz. Po kilkuset metrach sytuacja trochę się poprawiła, choć nadal normalny bieg sprawiał mi pewną trudność. Widząc już jednak metę na horyzoncie po prostu biegłem przed siebie ile sił. Wbiegłem na metę w zasadzie równo z Rafałem, kolejnym biegowym kolegą, którego poznałem na swoim najszybszym półmaratonie w życiu Poznaniu w kwietniu i z którym znowu przyszło mi się spotkać na kolejnych zawodach. Gdy dobiegłem na metę czułem z jednej strony zmęczenie, z drugiej ulgę, że się już skończyło, a z trzeciej niepewność. Nie wiedziałem jaki mam czas, z tego wszystkiego nawet zapomniałem zastopować zegarek. Wydawało mi się, że powinno być dobrze, ale pewności nie miałem i nie mogłem jej mieć, aż do momentu, gdy pojawią się oficjalne wyniki. W końcu się pojawiły. Przeglądając je przy swoim nazwisku dostrzegłem 21:12 i poczułem przypływ dużego rozczarowania. “No nie…” _ pomyślałem. Tak świetnie mi się biegło, a znowu coś pokrzyżowało mi plany i wszystko poszło na marne. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że patrzę w czas brutto. Netto, który mnie interesuje to 20:57:55. Ogarnęła mnie ogromna ulga i radość. Po pierwsze, że w końcu się udało i zrobiłem coś, o czym od conajmniej kilku lat myślałem, że jest to już dla mnie niemożliwe. Po drugie, że mogę teraz już w stu procentach skupić się na maratonie.  Liczę tam na kolejny sukces, choć mam też poczucie, że tam będzie zdecydowanie najtrudniej, ale też, że  cokolwiek wydarzy się w Poznaniu to ten rok mogę i tak już uznać za wyjątkowo udany. Zostały mi też jeszcze dwa biegi na 5km. Teraz, gdy swój cel już osiągnąłem mogę je pobiec bez tego psychologicznego ciężaru, zupełnie na luzie. Wiem, że gdyby nie kolka to dziś stać mnie było na czas 20:40, więc może uda się poprawić jeszcze dzisiejszy wynik? Nie wiem. Co będzie to będzie, przyjmę wszystko z pokorą. Najważniejszy jest jednak zdecydowanie maraton.

      Już na sam koniec chciałbym wspomnieć, że w dzisiejszym biegu wśród wielu utytułowanych zawodników i zawodniczek startowała również Domninika Stelmach, jedna z najlepsyzch w Polsce, a także i na świecie biegaczka długodystansowa. Wśród Jej dokonań wystaczy wymienić chociażby złote medale Mistrzostw Polski w biegach górskich, czy w maratonie. Wielokrotnie startowała także w bardzo prestiżowym i popularnym na świecie biegu Wings for Life, gdzie wygrywała w Polsce i Australii, RPA, czy Brazylii, a w 2018 roku w Chile była najlepsza na świecie ustanawiając przy okazji rekord trasy. Była także wicemistrzynią świata w długodystansowym biegu górskim. Miło było Ją spotkać i poznać osobiście. Kolega Paweł, który jak zwykle pobiegł rewelacyjnie i zajął drugie miejsce w kategorii M40 miał przyjemność i zaszczyt stanąć z Nią nawet razem na podium w łączonej dekoracji czterdziestolatków. Ogromne gratulacje dla Pawła i słowa uznania. Przykładając odpowiednią miarę do obu dokonań obaj wykonaliśmy dziś kawał dobrej roboty. Powrót do Siedlec był zatem wyjątkowo miły i radosny.

2022.09.18 Warszawa 5km: 14 BIEG URSYNOWA – 20:58


Warszawa nocą

     Od ostatniego półmaratonu minął raptem tydzień, a znowu przyszło mi stanąć na starcie zawodów na tym dystansie. No, ale cóż… taki czas, taka pora roku i teraz wszystko potoczy się już bardzo szybko. Wrzesień, październik to ten moment gdzie generalnie biegam najwięcej zawodów na dystansie półmaratonu czy maratonu i tak jest i tym razem. Po zeszłotygodniowym Biegu Jacka w Siedlcach przyszła pora na Adidas Nocny Półmaraton Praski. Mam już pewne doświadczenia związane z tymi zawodami. Startowałem w tym biegu w pierwszej edycji 2014, ale wówczas to sponsorem tytularnym było BMW, a bieg odbywał się w niedzielny poranek. Od kilku lat zawody mają już charakter półmaratonu nocnego, co sprawia, że mają swój dodatkowy urok i szczególny charakter.

      Do Warszawy wybraliśmy się pociągiem w kilkuosobowym gronie kolegów i koleżanek z Yulo Run Team Siedlce. Na miejscu spodziewałem się także spotkać z byłym kolegą z pracy Ivanem, z którym w tym roku miałem już okazję pobiec razem Bieg Marszałka w Sulejówku, który znowu zawitał do Polski i była to kolejna okazja by znowu się zobaczyć. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Jak już wspominałem tej jesieni mam zupełnie inne priorytety, niż półmaratony, poza tym w nogach jeszcze czułem niedzielne zawody na Biegu Jacka i treningi w środku tygodnia, trochę też nadal doskierwa uraz, którego już od pewnego czasu nie mogę się pozbyć. Jednakże bliskość w czasie ubiegłotygodniowych zawodów i tych powodowała, że naturalnie pojawiały się pewne  odniesienia i porównania pomiędzy jednym i drugim biegiem. Postanwiłem więc pobiec tak, by choć trochę poprawić wynik z niedzieli (1:44:39) zwłaszcza, że trasa w Warszawie podobnie jak w Siedlcach też jest dość szybka, a i warunki pogodowe w sobotni wieczór zdecydowanie bardziej sprzyjające, niż tydzień temu. Drugim czynnikiem który w pewnym stopniu determinował tempo w jakim miałbym pobiec ten bieg była strefa, w której startowałem. Gdy rejestrowałem się na te zawody na początku roku brałem pod uwagę, że w przypadku braku sukcesu wiosną być może będzie to kolejna próba łamania przeze mnie 1:40 w półmaratonie, dlatego start w takie strefie zadeklarowałem podczas rejestracji. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że taka sztuka uda mi się już w Poznaniu w kwietniu. Cel został zrealizowany, dzięki czemu jesienią mogłem pozmieniać priorytety. Tak, czy inaczej obecność na starcie w strefie 1:40 sprawiła, że przez myśl przechodziła mi chęć zmierzenia się z tym wynikiem. Miałem wątpliwości czy w tym momencie i w tych warunkach jestem na to gotowy zwłaszcza, że biegłem bez muzyki, która mnie jednak zawsze mocniej mobilizuje i ułatwia szybkie bieganie, nie miałem też ze sobą żadnych żeli energetycznych, które mogłyby się przydać zwłaszcza w końcówce, ale postanowiłem sprobować i zobaczyć jak się będzie dla mnie układał ten bieg i ewentualnie podjąć ostateczną decyzję już w trakcie.


      Rozpocząłem bardzo podobnie jak w Siedlcach. Pierwszy kilometr w dokładnie w takim samym tempie to jest 4:41. Trasa wiodła ulicami warszawskiej Pragi. Biegaczom towarzyszyło wielu żywiołowo dopingujących kibiców. Mimo wieczornej pory powietrze było dość ciepłe. Wiedziałem jednak, że porownując do Biegu Jacka tutaj czas będzie pracował na korzyść biegaczy i z każdym kilometrem w przeciwieństwie do niedzielnego biegu będzie coraz chłodniej i warunki będą coraz bardziej sprzyjać. Pierwsze 5 kilometrów w średnim tempie 4:39. Dość szybko jak na mnie. Prawie tak, jak w Poznaniu, gdy biłem życiówkę. Dokładnie takie samo średnie tempo było po 10 kilometrach. Biegło mi się jednak dość ciężko. Nie czułem się też pewnie jeśli chodzi o swój żołądek. Mam w sumie małe doświadczenie jeśli chodzi o biegi nocne. Nie do końca wiem jak się w ciagu dnia odżywiać, o której godzinie zjeść najpóźniej obiad by nie skończyło się to jakimiś kłopotami. Rano nie mam z tym żadnego problemu: lekkie śniadanie i można biec bez żadnego ryzyka. Tutaj trzeba bardziej uważać i łatwiej o błąd.  Ostatni duży posiłek zjadłem mniej więcej 6 godzin przed biegiem i miałem trochę wrażenie, że tego czasu było być może zbyt mało.  W każdym razie uznałem, że dziś na żadne fajerwerki mnie nie stać i wróciłem do pierwotnego planu. Od tej pory starałem się podobnie jak w Siedlcach po prostu pilnować tempa poniżej 5 minut na kilometr i generalnie mi się to udawało. Wyjątkiem był chyba tylko jeden kilometr, gdy bieg wiódł poprzez osiedle i trasa nie była wystarczająco oświetlona. Trzeba było uważać, by się nie potknąć i nie przewrócić. Ostatnie 5 kilometrów starałem się trochę przyspieszyć. Wydawało mi się, że biegnę szbciej choć chyba to było jedynie złudzenie, bo nie było tego za bardzo widać w tempie poszczególnych kilometrów. Dopiero ostatnie kilkaset metrów było rzeczywiscie dużo szybsze i ostatecznie metę przekroczyłem z czasem 1:42:26, czyli mniej więcej dokładnie w połowie między planem maksimum i planem minimum na dzisiejszy bieg. Nie ukrywam, że taki wynik daje mi pełna satysfakcję, zwłaszcza że to mój 5 wynik w życiu ze wszystkich 31 ukończonych do tej pory półmartonów. Szybciej biegałem jedynie w 2020 (raz) i 2022 roku (trzy razy). Był to naprawdę dobry trening, dostarczył mi też sporo wiedzy na temat tego, gdzie aktualnie jestem z formą. Wiem, że jeśli chciałbym powalczyć z życiówką maratońską w Poznaniu to czeka mnie jeszcze dużo pracy i naprawdę ciężki treningowo wrzesień. Niepokoi tylko trochę uraz, który od czerwca od czasu do czasu wraca i może pokrzyżować mi moje jesienne plany. No, ale zobaczymy… mimo wszystko jestem dobrej myśli.

2022.09.03 Warszawa Półmaraton: 7 ADIDAS NOCNY PÓŁMARATON PRASKI – 1:42:26


Droga do Poznania

      Ależ ten czas szybko leci… W pamięci jeszcze żywe i gorące wspomnienia z wiosennych półmaratonów, a tu już pora zaczynać sesję jesienną. Tej jesieni mam zaplanowane 4 półmaratony, ale wszystkie one są bardziej etapem przygotowań do październikowego maratonu w Poznaniu, niż celem samym w sobie.  Tak więc specjalnych oczekiwań co do wyników nie mam. Przeciwnie. Raczej traktuje je ulgowo, zwłaszcza, że w zasadzie dopiero rozpoczynam przygotowania, a i pogoda na razie nie sprzyja intensywnemu bieganiu i ciężkim treningom. Pierwszym z tych półmaratonów, który był zarazem jubileuszowym 30 półmaratonem w moim życiu był wczorajszy Bieg Jacka. To już mój 10 udział w tych zawodach, co sprawia, że jest to impreza, w której w ciągu tych 12 lat mojego biegania startuję najczęściej, no i generalnie od której moje bieganie się w ogóle zaczęło, ponieważ to właśnie w 2010 roku podczas pierwszej edycji ukończyłem swoje pierwsze w życiu biegowe zawody. Wówczas był to jeszcze dystans 10 kilometrów. Od tamtej pory zarówno w organizacji Biegu Jacka, jak i w moim bieganiu wiele się zmieniło. Jeśli jednak miałbym znaleźć jakieś analogie to bez wątpienia byłaby to pogoda. Podobnie jak 12 lat temu (bieg wówczas był jednak w czerwcu), tak i wczoraj mimo, że to już powoli końcówka lata na biegaczy czekała iście tropikalna pogoda. Na szczęście organizatorzy rozpoczęcie biegu zaplanowali już o 8 rano dając chociaż odrobinę nadziei, że będzie można łatwiej znieść trudy rywalizacji i uniknąć największego upału. SWoją drogą trzeba przyznać, że aura sprawiła biegaczom prawdziwego psikusa i okazała się być wyjątkowo złośliwa, bo już następnego dnia przyszło spore ochłodzenie.

      Szczerze mówiąc nie czułem się najlepiej przed startem. Zwykle przed półmaratonem, czy maratonem oszczędzam się przez prawie cały tydzień, ale tym razem było trochę inaczej. W zasadzie do środy biegałem, a dodatkowo było też sporo roweru i nie czułem się w pełni wypoczęty i zregenerowany.  Swoje zrobiła też aura i panujący od kilku dni upał. Trzeba było mocno dbać o to, aby się nie odwodnić. Martwiło też trochę opóźnienie startu, jak sie później okazało na szczęście tylko 15 minut, z powodów technicznych (no cóż… w końcu to trzynasta edycja) i stanie przez ten czas w słońcu. Wtedy może jeszcze promienie słoneczne tak mocno nie doskwierały, ale późniejszy o 15 minut oznaczał także przecież późniejszy finisz w czasie, gdy upał mógł stawać się już coraz bardziej nie do zniesienia. W końcu udało się jednak wystartować.

Zdjęcie: Rafał Wysocki

      Mój plan na ten bieg zakładał utrzymywanie tempa (jeśli się uda) w okolicach 5 minut na kilometr, co w ogólnym rozrachunku powinno mi dać czas, który całkowicie mnie zadowoli. Planem minimum, gdyby coś poszło jednak nie tak, było ukończenie poniżej 1:50. Zacząłem troszkę szybciej, niż zakładałem, zwłaszcza pierwszy kilometr, ale potem udało się już ustabilizować tempo na pożądanym poziomie. Niepokoiło mnie tylko trochę momentami jakieś kłucie w kostce, którego wcześniej przed startem nie czułem i nie wiedziałem czym się to może skończyć. Niewiele też brakowało, abym zaliczył upadek. Wybiegając z bufetu z kubkiem wody w dłoni potknąłem się o wystającą z jezdni nierówność  i chyba tylko fakt, że był to dopiero początek wyścigu i zmęczenie nie było jeszcze duże sprawił, że udało mi się zachować równowagę i uniknąć bolesnego upadku. Pierwszą siedmiokilometrową pętlę pokonałem dokładnie w 34 minuty. Niektórzy uważają, że bieganie półmaratonu czy maratonu po pętli jest nudne. Ja osobiście mam mieszane uczucia. Myślę, że generalnie ma to także swoje dobre strony. Po pierwsze łatwiej jest kontrolować tempo biegu, bo można porównywać między sobą poszczególne odcinki, a po drugie zdecydowanie poprawia to atmosferę biegu. Łatwiej jest bowiem zapełnić na przykład siedmiokilometrową petlę kibicami, niż całą 21-kilometrową trasę półmaratonu, a gorący doping towarzyszący biegaczom na pewno pomaga, zwłaszcza w tych trudniejszych momentach. 

Zdjęcie: Janusz Mazurek

      Drugą petlę biegło mi się już zdecydowanie trudniej. Słońce było już coraz wyżej i temperatura z każdym kilomerem rosła. Mimo więc, że może nie przekładało się to jeszcze na dużo gorsze czasy (pobiegłem ją tylko około 20-30 sekund wolniej niz pierwszą) to jednak nogi stawały się coraz cięższe i nie pomagały nawet porozstawiane na trasie kurtyny wodne, z których namiętnie korzystałem, ale które przynosiły jedynie krótkotrwałą ulgę. Jeszcze trudniej było na trzeciej ostatniej pętli, choć ta też była w tempie niewiele gorszym, albo nawet porónywalnym, co poprzednia. Być może był to jednak efekt tego, że ostatnie dwa kilometry byłem już trochę bardziej zdeterminowany i bardziej skłonny do ryzyka by trochę jednak przyspieszyć. Dopełnieniem po trzech siedmiokilometrowych pętlach do półmaratonu był finisz po bieżni. Meta bowiem, podobnie zreszta jak start i całe miasteczko biegowe tym razem zostały zlokalizowane na siedleckim stadionie lekkoatletycznym, co chyba było miłą odmianą i nadawało dodatkowy klimat.

Zdjęcie: Rafał Wysocki

      Ostatecznie bieg ukończyłem w czasie 1:44:39. Trochę zmęczony, ale bywało też zdecydowanie gorzej. Już w domu po sprawdzeniu swojego prywatnego archiwum okazało się, że to był mój najszybszy ze wszystkich 7 dotychczasowych półmaratonów na Biegu Jacka. Do tej pory najlepszy wynik osiągnałem w 2015 roku (wolniejszy od dzisiejszego o 6 sekund, a ten debiutancki w 2013 roku był wolniejszy o prawie 9 minut). Trudno więc nie być zadowolonym zwłaszcza, że tak jak wspomniałem oczekiwania biorąc pod uwagę okoliczności i warunki były zdecydowanie niższe. Jest dobrze, a szansa na poprawę tego wyniku przyjdzie bardzo szybko, bo kolejny półmaraton już za tydzień. Następny przystanek w drodze do Poznania to Półmaraton Praski w Warszawie. 

Zdjęcie: Tygodnik Siedlecki

2022.08.28 Siedlce Półmaraton: 13 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:44:39


Piątka z Żołnierzem

      Mocno rozochocony po czerwcowym biegu w Sulejówku podczas, którego poprawiłem swój najlepszy w życiu wynik na 10 kilometrów zacząłem się rozglądać za jakimiś zawodami na połowę krótszym dystansie by i tutaj rozprawić się w końcu ze swoją życiówką sprzed lat. Nie było łatwo, zwłaszcza że tych wolnych terminów w biegowym kalendarzu zaczyna mi już trochę brakować, ale ostatecznie udało się coś znaleźć. Pierwszym z tych biegów miała być Piątka z Żołnierzem organizowana w ramach centralnych obchodów Święta Wojska Polskiego oraz 102 rocznicy Bitwy Warszawskiej na błoniach Stadionu Narodowego. Gdy pojawiła się informaja o tym biegu nawet przez chwilę się nie wahałem by się zarejestrować. Abstrahując już od swoich planów związanych z dystansem 5 kilometrów bardzo lubię tematyczne i historyczne biegi, a niewątpliwie ogromną zachetą była też możliwość spotkania dwóch naszych wspaniałych lekkoatletów, którzy przez ostatnie lata dostarczali nam tak wiele sportowych emocji, to jest Marcina Lewandowskiego i Jakuba Krzewinę, ambasadorów tego wydarzenia. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marcin Lewandowski to brązowy medalista Mistrzostw Świata w biegu na 1500m, wielokrotny mistrz Europy, rekordzista Polski, a Jakub Krzewina był członkiem tej naszej wspaniałej stafety 4 x 400, która podczas Mistrzostw Świata w Birmingham w 2018 roku pobiła niesamowity rekord świata. Obaj Panowie są też oczywiście Olimpijczykami. Nie sposób było nie skorzystać z okazji by zrobić sobie wspólne zdjęcie i zamienić choć kilka słów z naszymi Mistrzami. Na liście startowej można było też dostrzec kolejnego Olimpijczyka, pochodzącego z moich rodzinnych Siedlec, najbardziej utytułowanego aktualnie polskiego biegacza narciarskiego Macieja Staręgę.

      Z życiówką na 5 kilometrów mam pewien problem. Generalnie nigdy nie lubiłem tego dystansu i mam bardzo mało oficjalnych startów na atestowanych trasach. Najlepszy mój wynik pochodził z XXV Biegu Konstytucji w Warszawie w 2015 i wynosił 21:38. Z drugiej strony  biegam parkruny, gdzie trasy nie są atestowane i tam pare razy udało mi się pobiec szybciej, a najszybciej w 2016 w Parku Skaryszewskim na Parkrun Praga, gdzie uzyskałem wynik 21:17. Generalnie jako życiówkę powinienem uznawać bieg na atestowanej trasie, ale jakoś tak mi się już mentalnie utarło, że to właśnie ten wynik z warszawskiego parkrunu podaje jako swój oficjalny rekord i to do tego wyniku chciałbym się równać w tym roku. Nie nastawiałem się na to, że to się wydarzy już dziś, bo to nie ten etap przygotowań, mam jeszcze w tym roku zaplanowane dwie dodatkowe szanse, ale brałem pod uwagę, że dziś może być naprawdę dobrze i na pewno chciałem spróbować. Wczoraj specjalnie cały dzień nie biegałem i odpoczywałem, w miarę się wyspałem, starałem się przed biegiem dobrze rozgrzać wiedząc jak duże znaczenie na tym dystansie ma rozgrzewka. Obawiałem się trochę pogody, ale warunki do biegania były dość dobre. Start biegu został przesunięty z godziny 13:30 na 11:00, co też bardzo mnie ucieszyło, bo dzięki temu można było uniknąć największego słońca, a pogoda w ostatnich dniach również jakby odpuściła i nie było już tak gorąco. Przeszkadzał natomiast trochę boczny wiatr. Bałem się, że w kilkusetosobowej stawce mogę zostać przyblokowany i to przekreśli moje szanse na oczekiwany wynik, dlatego na starcie ustawiłem się bardziej z przodu, niż zwykle. Wiedziałem też, że biegając po tej pętli w zasadzie każdy zakręt będzie w lewo, tak więc zająłem pozycję bardziej po lewej stronie by uniknać zbędnego nadkładania dystansu. Wydawało się więc, że warunki sprzyjają i zadbałem o wszystko na co mam wpływ, a co mogłoby zadecydować o tym czy się uda pobiec rekordowo szybko, czy nie. Niestety zabrakło jednego…. doświadczenia.

      Jak już wspomniałem nie lubię tego dystansu i mam z nim generalnie małe obycie, ale dziś pobiegłem jak kompletny nowicjusz, który daje się podpuścić samemu sobie na starcie i potem od połowy dystansu zaczyna za to płacić cenę, a potem nawet jeśli wszystko jest jeszcze do uratowania to tej szansy nie wykorzystuje, bo zbyt szybko się mentalnie poddał. Pierwszy kilometr pobiegłem w czasie 3:58 i to tylko dlatego, że zacząłem się trochę hamować wiedząć że tego tempa na dłuższym odcinku absolutnie nie wytrzymam. Drugi 4:10 więc też tylko trochę wolniej. Efekty tego przyszły na trzecim. Pojawił się kryzys. Moje tempo spadło na tym kilometrze do 4:37 i chyba mentalnie się wtedy poddałem. Przynajmniej tak to czuję z perspektywy czasu. Straciłem nad tym biegiem całkowicie kontrolę. Przestałem pilnować oddechu nosem, techniki i ruchu ramiom, tak jak to zwykle staram sie robić, przestałem kontrolować tempo. Czwarty kilometr pobiegłem niewiele szybciej 4:33 i nie zrobiłem w zasadzie nic, aby było inaczej, choć mogłem. Dopiero na ostatnim kilometrze myśląc, że biegnę na granicy 22 minut postanowiłem ruszyć trochę mocniej i powalczyć. Do mety dotarłem z czasem 21:31, co kompletnie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się takiego wyniku, bo miało być blisko 22 minut. Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, bo przecież jak na moje skromne możliwości to bardzo dobry czas. W zasadzie najlepszy w życiu na atestowanej trasie, więc trudno się nie cieszyć. Po chwili przyszła jednak refleksja, że skoro biegnąc w tak słabym stylu udało mi się uzyskać taki wynik to za pewne było mnie dziś stać również na to by rozprawić się także z czasem z nieatestowanej trasy.

      Nie ukrywam, że byłem na siebie zły. To nawet nie rozczarowanie, ale bardziej złość, bo jestem przekonany, że te 14 sekund byłem w stanie urwać. Mam nauczkę, że trzeba walczyć do końca. Dziś tej walki w pewnym momencie zdecydowanie zabrakło. Nie załamuje mnie to jednak. Przeciwnie. Dodało mi to ogromnej motywacji, bo wiem, że na tym etapie do realizacji tego celu jestem nawet bliżej, niż myślałem. Planuję jeszcze dwa biegi na tym dystansie w tym roku na atesowanej trasie. Może warunki będą jeszcze bardziej sprzyjać, a formę uda się jeszcze poprawić? Zobaczymy. Medal na mecie wręczał mi Mariusz Giżyński to kolejna legenda polskiej lekkiej atletyki obecna na tych zawodach jako ambasador. Mariusz ma na swoim koncie tytuł Mistrza Polski w półmaratonie, a także dwa tytuły Wicemistrza Polski w maratonie. Startował też dwukrotnie na mistrzostwach Europy i z sukcesami w wielu zagranicznych prestiżowych maratonach. Może to będzie dobry omen przed październikowym maratonem w Poznaniu, gdzie także mam swoje cele. Czas pokaże.

     Bieg Piątka z Żołnierzem był elementem szerszych obchodów  Święta Wojska Polskiego. Towarzyszył mu zlokalizowany wokół Stadionu Narodowego piknik, podczas którego zaprezentowano nowoczesny sprzęt wojskowy zarówno naszej, jak i sojuszniczych armii. Chętni mogli zobaczyć odtworzoną bazę Polskiego Kontyngentu Wojskowego, a także porozmawiać z żołnierzami. Niewatpliwie było to bardzo ciekawe wydarzenie i cieszy, że Warszawiacy tak licznie pojawili się by tego dnia świętować z naszą armią. Korzystajac z okazji warto w tym miejscu podziękować polskim żołnierzom, którzy dzień i noc, bez względu na porę roku, czy jest gorąco, czy zimno stoją na straży naszych granic i dbają o to by nasza Ojczyzna w tych trudnych, burzliwych czasach była bezpieczna. Doceniam i szanuję. 

2022.08.14 Warszawa 5km: PIĄTKA Z ŻOŁNIERZEM – 21:31


Więcej zdjęć z biegu: