Akcja Burza

      Niewątpliwie kategorią biegów, które stanowią dla mnie szczególne znaczenie są biegi historyczne. Bardzo interesuję się zwłaszcza tą współczesną historią i uważam, że w pełni bezpieczną i dobrą przyszłość możemy budować jedynie tylko wtedy, gdy znamy przeszłość. Dlatego też bardzo chętnie uczestniczę w tego typu wydarzeniach, które łączą w sobie rywalizację sportową z lekcją naszej historii, niezależnie od tego czy są to wielotysięczne biegi takie jak Bieg na Szczyt Monte Cassino, albo kultowy już Bieg Powstania Warszawskiego, czy też te małe kameralne lokalne zawody.

      W tym roku postanowiłem wystartować w Biegu Pamięci w 78 rocznicę Akcji Burza organizowanym przez przyjaciół z Grupy Biegaczy Skórzec Biega, Gminę Kotuń oraz Światowy Związek Żołnierzy AK Koło Gminne w Kotuniu. Ponieważ do zapisania się na ten bieg zabierałem się trochę jak przysłowiowy “pies do jeża” to niewiele brakowało, aby nic z tych planów nie wyszło, gdyż spóźniłem się kilka dni. Pomógł jednak przypadek i zbieg okoliczności, a mianowicie ze względu na nakładający się tego samego dnia Bieg Powstania Warszawskiego zmienił sie termin tych zawodów, a w związku z tym rejestracja odbyła się raz jeszcze, dając mi tym samym drugą szansę. Tym razem byłem już bardziej czujny.

      Zanim napiszę o samym biegu warto wspomnieć choć kilka słów o tym czymże była Akcja Burza. Wydaje mi się, że niewiele osób o niej słyszało. Choć sam jak wspomniałem interesuję się trochę historią to jednak moja wiedza na ten temat była bardzo ograniczona. Mówiąc w skrócie było to pewnego rodzaju zbrojne powstanie lub inaczej… plan wzmożonej dywersji przeciwko okupantowi niemieckiemu. Wobec klęski hitlerowskich Niemiec na froncie wschodnim i zbliżaniu się Armii Czerwonej do dawnych granic Polski gen. Tadeusz Komorowski “Bór” 20 listopada 1943 roku wydał rozkaz o rozpoczęciu na terenie kraju planu “Burza”. Żołnierze Armii Krajowej zgrupowani na terenie Kotunia przygotowywali się już do tej akcji dużo wcześniej, ale to właśnie w III dekadzie lipca 1944 dowódca placówki Kotuń ppor. Ludwik Szajda wydał rozkaz mobilizacji i koncentracji, która miała miejsce 24 lipca na pograniczu lasów Kotuń-Chlewiska-Pieróg. W 2004 roku w tym miejscu postawiono upamiętniający to wydarzenie obelisk, a od dwóch lat oprócz oficjalnych uroczystości zaczęto organizować i włączono do obchodów rocznicy także bieg pamięci.

      Na liście startowej głównego biegu (oprócz biegu, był także marsz Nordic Walking, treeking oraz biegi dziecięce) było zapisanych 56 osób, z czego 16 w mojej kategorii wiekowej. Trudno tam było wypatrzeć znajome nazwiska, o których od razu mógłbym powiedzieć, że są zdecydowanie poza moim zasięgiem. Z drugiej strony było też wiele osób spoza Siedlec i okolic, których możliwości kompletnie nie znałem. Nie byłem więc w stanie tak naprawdę oszacować swoich szans. Mimo to postanowiłem powalczyć o wysokie miejsce w swojej kategorii. Za takie uznawałem miejsce w piątce, a przy odrobinie szczęścia być może nawet trzecie.  Zaraz po starcie ukształtowała się pewna czołówka. Miałem przed sobą około kilkunastu osób. Kilka z nich wyprzedziłem jeszcze na pierwszym kilometrze. Wkrótce stawka mocno się rozciągnęła. Z przodu w zasięgu wzroku została mi jedynie trójka zawodników, za sobą nie widziałem już nikogo. Muszę przyznać, że biegło mi się dość ciężko. Upalna pogoda, która zdominowała ten tydzień i mocno utrudnia rywalizację sportową towarzyszyła także w dniu biegu. Termometry momentami pokazywały nawet 35 stopni. Czułem się zmęczony upałem już przed startem. Do tego dochodziła ciężka piaszczysta leśna trasa. Na starcie założyłem sobie, że będę starał się biec w tempie 4:30 na kilometr, ale dość szybko trzeba było te plany zweryfikować, gdyż na tej trasie w moim przypadku nie było to możliwe.

      Po dwóch kilometrach z naszej czterosobowej grupy został tylko nasz duet, pozostali byli już daleko z przodu. Starałem sie trzymać tuż za plecami swojego rywala, choć miałem wrażenie że moja strata się delikatnie cały czas powiększa i w kulminacyjnym momencie wynosiła ze dwadzieścia metrów. Na samym końcu dwu- i półkilometrowej pętli na biegaczy czekało prawdziwe wyzwanie: kilkusetmetrowy odcinek po głębokim i suchym niczym pustynia piachu, którego punktem kulminacyjnym był stromy i wysoki, pewnie conajmniej ośmiometrowy podbieg, po którym odechciewało się już dalszej rywalizacji. Nie bez przyczyny to miejsce nosi nazwę Diabelec, bo było to iście diabelsko trudne wyzwanie. Niewiele dalej, pewnie jakieś 200, a może 300 metrów usytułowana była już meta pętli. Czas mojego pierwszego okrążenia to 11 minut i 58 sekund. Do poprzedzającego mnie zawodnika miałem stratę 9 sekund. Zastanawiałem się który jestem. Wiedziałem, że w klasyfikacji Open powinno to być miejsce w dziesiątce, ale ważniejsza dla mnie była klasyfikacja kategorii wiekowej. Kompletnie nie wiedziałem ilu zawodników z mojej kategorii jest przede mną, ale zakładałem, że mogę być trzeci, albo czwarty, dlatego uznałem, że warto byłoby powalczyć z zawodnikiem, którego miałem tak blisko przed sobą, gdyż mogło to być decydujące z punktu widzenia ewentualnego podium. Mimo to nie udawało mi się go dojść dość długo i szczerze mówiąc traciłem powoli nadzieję. Moja determinacja zdecydowanie słabła. Zaczynałem myśleć o tym, aby po prostu dobiec. Z tyłu nikt mi już raczej i tak nie zagrażał. Mimo takiego nastawienia moja strata nie zwiększała się. Przeciwnie, zauważyłem, że powoli zmniejszam dystans do rywala, a gdy po raz drugi dobiegliśmy do piaszczystego odcinka opadł z sił, a ja po prostu go wyprzedziłem. Podbieg pokonałem już jako pierwszy i nie oglądając się za siebie pognałem do mety, która jak zapamiętałem po pierwszej petli była zlokalizowana kilkaset metrów dalej. Czas drugiego okrążenia to dokładnie 13 minut, czyli prawie dokładnie minutę wolniej, niż pierwszego, ale na tyle szybko by odrobić 9 sekundową stratę i dorzucić do tego kilka sekund swojej przewagi.

      Po dotarciu do mety i chwili dojścia do siebie zacząłem zastanawiać się co mi to da. Tak, jak już wspomniałem wcześniej brałem pod uwagę, że w grę może wchodzić 3 miejsce w kategorii, aczkolwiek podchodziłem do tego z pewnym dystansem, gdyż trudno mi było tak naprawdę ocenić ilu z tych, którzy dobiegli przede mną było z mojej kategorii wiekowej. Gdy jednak zobaczyłem wyniki nie mogłem uwierzyć, gdyż okazało się, że byłem pierwszy. Była to dla mnie ogromna niespodzianka. Zawsze warto powalczyć do końca, ale w tym wypadku opłacało sie to szczególnie. Stawką bowiem było pierwsze miejsce, a o moim zwycięstwie ostatecznie zadecydowały 4 sekundy. Finiszując nawet nie zauważyłem, że rywal ostatecznie był tak blisko, ale gdyby mnie dogonił byłbym jeszcze w stanie odeprzeć atak. W klasyfikacji Open mój wynik dał mi 8 miejsce na 52 osoby, które ukończyły.

      Cieszę się, że mimo pewnych perturbacji z rejestracją udało mi się jednak  wystartować w tych zawodach. Już nawet abstrahując od tego, że udało mi się stanąć na podium, co w moim wypadku zdarza się przecież bardzo rzadko to jednak był to niewątpliwie miło spędzony czas w równie miłym gronie. Była to okazja do tego by spotkać wielu znajomych, porozmawiać, a przy tym przeżyć lekcję historii i spotkać tych, którzy jeszcze pamiętają tamte wydarzenia. W tym miejscu podziękowania dla organizatorów, którzy przy okazji zawodów sportowych pielęgnują także pamięć o ważnych momentach naszej historii. Mam nadzieję, że za rok w kolejną rocznicę znowu będzie mi dane stanąć na starcie tego biegu. Zwłaszcza, że wygrana kategorii zobowiązuje podwójnie…

2022.07.23 Kotuń 5km (trial): III BIEG PAMIĘCI W 78 ROCZNICĘ AKCJI BURZA – 24:58

Zdjęcia: Nomad Foto Studio / Zabłąkany Aparat / A. Biernacka


Siedemnastka

      Czasy się zmieniają, świat się zmienia, ludzie się zmieniają, ja sam też się trochę zmieniłem, ale są rzeczy niezmienne od lat. Ten rower kupiłem w czerwcu 2005 roku za swoja pierwszą w życiu wypłatę. Od tamtej pory niezmiennie i nieprzerwanie towarzyszy mi przez tych 17 lat. Na różnego rodzaju wycieczkach, przejażdzkach, dojazdach, czy też nawet na kilku zawodach pokonałem na nim ponad 40 000 kilometrów, czyli mówiąc krótko udało mi się okrążyć Ziemię. 

2013 

      Doskonale pamiętam dzień i moment zakupu. Wybierajac się do sklepu nie miałem specjalnych oczekiwań. Dokładnie ten model Merida Kalahari 510 zaproponował mi kolega, który pracował w tym sklepie rowerowym. Gdy mi go pokazał wiedziałem już, że to właśnie ten rower chcę mieć  i muszę przyznać, że był to naprawdę dobry wybór. Jeśli miałbym wskazać krótką listę najlepszych zakupów w swoim życiu bezapelacyjnie musiałaby się tam znaleźć moja Merida. Przez pierwszych dziesięć lat nie przebiłem nawet dętki, nie mówiąc już o jakiejkolwiek awarii. Za rok na “osiemnastkę” chyba pasowałoby pomyśleć nad nowszym modelem, ale z drugej strony jak tu go wymieniać na inny jak generalnie nadal daje radę…?   

Korzystając z okazji zapraszam do wpisów z kategorii ROWEROWE ESKAPADY,  które zawierają relacje z kilku najciekawszych moich wycieczek rowerowych.

Zdjęcie w powiększeniu:


Parkrunowe historie

      No cóż…. stało się. Ukończyłem właśnie swój 30 parkrun Skórzec. To chyba idealny moment do tego by choć trochę przybliżyć ideę parkrunów, zachęcić do uczestnictwa i podsumować swoje starty. Już sama nazwa wiele mówi na temat tego czymże jest parkrun, warto jednak dodać coś więcej na ten temat. To, co  na pewno warto wiedzieć to to, że są to przede wszystkim bezpłatne, cotygodniowe spotkania, na których pokonuje się dystans pięciu kilometrów. Podczas parkrunu dokonywany jest pomiar czasu, a wyniki wraz ze statystykami rejestrowane na stronie internetowej. Można biec, truchtać, maszerować (także z kijkami), lub po prostu wspierać organizację przyjmując rolę wolontariusza. Spotkania te odbywają się w zawsze w sobotę o 9:00 rano.

      Choć idea parkrunów narodziła się w 2004 w Londynie dziś skupia już ponad 2000 lokalizacji w kilkudziesięciu innych krajach, w zasadzie na każdym kontynencie. W Polsce pierwszy bieg odbył się w Gdyni w 2011 roku i wzięło w nim udział pięciu biegaczy. Dziś na polskiej mapie można odnaleźć około 80 lokalizacji. W sumie co tydzień parkrun na całym świecie umożliwia setkom tysięcy uczestników rozpocząć weekend w sposób aktywny, miło spędzić czas i cieszyć się wspólnym spotkaniem z innymi . Jak dodają twórcy ideą tych spotkań jest także czynienie planety zdrowszej i szczęśliwszej. Na biegach parkrun każdy jest mile widziany, nikt nigdy nie jest ostatni. Na końcu stawki podąża zawsze wolontariusz, który zapewnia pomoc i dba o to, by nikt się nie zgubił i wszyscy szczęśliwie dotarli do mety.

      Moje początki na parkunie siegają roku 2018 kiedy to pobiegłem dwa razy parkrun Praga w Parku Skaryszewskim w Warszawie w ramach przygotowań do Ekidena. To zresztą tam pobiegłem wówczas  swoje jak na razie najszybsze 5km w życiu. W Skórcu parkrun pojawił się w końcówce roku 2017 i z czasem to zdecydowanie ta lokalizacja stała mi się najbliższa zarówno w wymiarze fizycznym, jak i sentymentalnym. Skórzec to niewielka miejscowość położona około 15 kilometrów od moich rodzinnych Siedlec. Dlatego też będąc w Siedlcach często w sobotni poranek siadam na rower i po prostu jadę sobie na parkrun by aktywnie rozpocząć weekend. Pierwszy raz pobiegłem w 25 edycji, dziś parkrun Skórzec ma już za sobą 173 spotkania, z czego w 30 miałem nieukrywaną przyjemność uczestniczyć. Skórzec to pewnie jedna z mniejszych miejscowości w Polsce, która gości uczestników parkrun. To, co wyróżnia tą lokalizację na tle innych, to też niewątpliwie trasa. W Skórcu nie biega się po parku. Biega się po lesie i polnych drogach. Nie ma asfaltu, Jest piach i ściółka leśna. Parkrun Skórzec chlubi się też tytułem najwolniejszej parkrunowej trasy w Polsce i rzeczywiście  nie należy ona do najłatwiejszych. Trudno tu o dobre wyniki, ale przecież nie to jest w tych spotkaniach najważniejsze i nie o to jedynie chodzi. Oczywiście można pobiec tyle ile ma się tylko sił, nawet się pościgać z innymi, parkruny jak każde inne zawody dają możliwość rywalizacji, ale to też, a może nawet przede wszystkim, spotkania towarzyskie, na których wiekszość osób się dobrze zna, a jak sie nie zna to się szybko poznaje i dominuje przyjemna rodzinna atmosfera. Poziom jest bardzo zróżnicowany. Nikt nie czuje się skrępowany swoją formą lub całkowitym jej brakiem. Można pożartować, pośmiać się, porozmawiać i po prostu miło spędzić czas. Zwykle są to kameralne spotkania, na które przybywa po kilkanaście osób, ale bywało że pojawiało się nawet w okolicach setki uczestników. Przychodza całe rodziny. Od czasu do czasu pojawi się też jakiś gość z daleka. Wraz z rozwojem parkrunów popularna stała się turystyka parkrunowa polegająca na tym, że ludzie podróżują po Polsce by odwiedzać poszczególne lokalizacje, pobiec, a przy okazji pozwiedzać. Często są to bardzo ciekawe osobowości, które zawsze fajnie poznać i czegoś się o Nich dowiedzieć. Wiele takich osób odwiedziło już także Skórzec, a to co powtarzają niemalże wszyscy nieważne skąd przyjechali to to, że atmosfera w Skórcu jest wyjątkowa i szczególna.

      Niewątpliwie najważniejszymi osobami, bez których parkrunu Skórzec, by nie było są Arek i Marta, choć w organizacji sobotnich spotkań licznie wspierają Ich także rodzina i przyjaciele. Nie ukrywam, że Ich zaangażowanie, konsekwencja i cierpliwość budzą mój podziw, bo już niemalże od pięciu lat z pandemiczną przerwą, w zasadzie niezależnie od okoliczności czy pogody parkruny w Skórcu odbywają się regularnie. Wymaga to od organizatorów nie tylko chęci, ale także czasu, a tego nam przecież wszystkim w dzisiejszym świecie i natłoku obowiązków bardzo brakuje. Mam nadzieję, że nie zabraknie Im determinacji i będą to kontynuować, bo jest to inicjatywa którą na pewno warto wspierać i rozwijać. Myślę, że to dobry moment by przede wszystkim Im, ale także innym wolontariuszom, których, czy to regularnie, czy incydentalnie w Skórcu spotykam, podziękować za to, że dają nam możliwość spotykać się w te sobotnie poranki i aktywnie i przede wszystkim miło spędzać czas.

      Już na sam koniec zacięcie statystyczno-analityczne nakazuje mi podsumowując swoje dotychczasowe starty na parkrunie Skórzec wspomnieć o tym, że w tych trzydziestu startach udało mi się być pięć razy na pierwszym miejscu, dwanaście razy na drugim, osiem razy na trzecim, tylko raz na najmniej lubianym przez sportowców miejscu czwartym (uff), dwa razy na piątym i również dwa razy na szóstym. Najlepszy wynik jaki osiągnąłem to 21:00 podczas 38 edycji we wrześniu 2018 roku, ale nie traktuje tego wyniku jako oficjalnego, gdyż na tej edycji trasa z przyczyn niezależnych była trochę skrócona. Drugi mój wynik 21:53 pochodzi ze 114 edycji w lutym 2020. Najwolniej pobiegło mi się w postpandemicznej edycji nr 120 w czerwcu 2021, gdzie pokonanie tej trasy zajęło mi dokładnie 26 minut W tym roku za dużo parkrunów jeszcze nie zaliczyłem, a najlepszy czas to 22:30 z czerwca z edycji nr 166, ale mam nadzieję, że teraz, gdy rozpocząłem małą przerwę w bieganiu półmaratonów i tych zawodów mam w kalendarzu zdecydowanie mniej to będzie mi łatwiej znaleźć czas i znowu częściej pojawiać się w Skórcu. Do zobaczenia! 

Więcej parkrunowych historii:

 

Moje dotychczasowe starty na parkrun Skórzec:

2022.06.26 Skórzec 5km: 173 PARKRUN SKÓRZEC – 24:46
2022.06.04 Skórzec 5km: 170 PARKRUN SKÓRZEC – 22:35 
2022.05.07 Skórzec 5km: 166 PARKRUN SKÓRZEC – 22:30
2021.11.20 Skórzec 5km: 142 PARKRUN SKÓRZEC – 23:40 
2021.11.13 Skórzec 5km: 141 PARKRUN SKÓRZEC – 24:12
 2021.10.30 Skórzec 5km: 139 PARKRUN SKÓRZEC – 23:19
2021.10.24 Skórzec 5km: 138 PARKRUN SKÓRZEC – 23:42
2021.10.09 Skorzec 5km: 136 PARKRUN SKÓRZEC – 23:26
2021.09.11 Skórzec 5km: 132 PARKRUN SKÓRZEC – 23:51 
2021.09.04 Skórzec 5km: 131 PARKRUN SKÓRZEC – 25:10
2021.07.24 Skórzec 5km: 125 PARKRUN SKÓRZEC – 24:28
2021.07.17 Skórzec 5km: 124 PARKRUN SKÓRZEC – 25:37
2021.06.26 Skórzec 5km: 121 PARKRUN SKÓRZEC – 24:46
2021.06.19 Skórzec 5km: 120 PARKRUN SKÓRZEC – 26:00
2021.06.12 Skórzec 5km: 119 PARKRUN SKÓRZEC – 25:35
2020.02.15 Skórzec 5km: 114 PARKRUN SKÓRZEC – 21:53
2020.01.11 Skórzec 5km: 110 PARKRUN SKÓRZEC – 22:38
2019.11.09 Skórzec 5km: 100 PAKRUN SKÓRZEC – 23:08
2019.09.21 Skórzec 5km: 93 PARKRUN SKÓRZEC – 22:12
2019.09.14 Skórzec 5km: 92 PARKRUN SKÓRZEC – 22:14
2019.08.17 Skórzec 5km: 88 PARKRUN SKÓRZEC – 25:14
2019.06.15 Skórzec 5 km: 79 PARKRUN SKÓRZEC – 25:00
2018.10.06 Skórzec 5km: 42 PARKRUN SKÓRZEC – 24:26
2018.09.08 Skórzec 4,7km: 38 PARKRUN SKÓRZEC – 21:00
2018.08.04 Skórzec 5km: 33 PARKRUN SKÓRZEC – 24:50
2018.07.28 Skórzec 5km: 32 PARKRUN SKÓRZEC – 24:02
2018.07.21 Skórzec 5km: 31 PARKRUN SKÓRZEC – 23:51
2018.07.17 Skórzec 5km: 29 PARKRUN SKÓRZEC – 24:31
2018.06.16 Skórzec 5km: 26 PARKRUN SKÓRZEC– 24:48
2018.06.09 Skórzec 5km: 25 PARKRUN SKÓRZEC – 25:50



W drodze po Koronę

      Sport to taka dziedzina, że niewiele dzieje się przez przypadek. To czy odnosi się sukces, albo czy coś się udaje, czy też nie jest raczej wypadkową wielu czynników takich jak talent, ciężka praca, cierpliwość, wytrwałość czy konsekwencja. Tylko niewielka cząstka, która uzupełnia i scala to wszystko to szczęście. Jeśli jednak spróbujemy mówić o sporcie w kontekście zbiegów okoliczności, różnych przypadków, wypadków, szczęścia, czy nieszczęścia to niewątpliwie można to zrobić w przypadku wyjazdu na ten bieg i konsekwencji ukończenia go, czyli mówiąc krótko zdobycia przeze mnie tak zwanej Korony Półmaratonów Polskich. Zanim może jednak przejdę do szczegółów pozwolę sobie w telegraficznym skrócie wyjaśnić czymże jest ta tak zwana Korona. To osiągnięcie polegające na ukończeniu 5 z 10 najbardziej prestiżowych półmaratonów organizowanych w Polsce w pewnym określonym regulaminem okresie czasu. W zasadzie nie planowałem zdobycia Korony w tym roku. Jednakże ten rok mija mi pod kątem zawodów na tym dystansie, przebiegłem ich w tym roku sporo i nagle okazało się, że mam ukończone już cztery wchodzące w jej skład biegi. Pierwsza była Wiązowna. To półmaraton który rozpoczął moje starty w tym roku, ale paradoksalnie przez pandemię, która mocno skomplikowała regulamin do Korony zaliczała się edycja jeszcze z 2020 roku, którą zresztą też wówczas ukończyłem. Krok numer dwa to październik 2021 i nieplanowany Kraków, który pobiegłem jedynie chcąc zmazać pewną plamę po zupełnie nieudanym półmaratonie w Platerowie dwa tygodnie wcześniej. Wiosna 2022 to Warszawa, Poznań. Ledwo się obejrzałem, a miałem skompletowane już 4 etapy. Nie mogłem już tego odpuścić. Kosztowało mnie to zbyt dużo czasu i energii. Jedyne co pozostało zrobić w tej sytuacji to wykorzystać szansę, która niewiadomo kiedy znowu się pojawi i wykonać piąty, ostatni krok. Zacząłem zastanawiać się który bieg wybrać i pierwszym wyborem był Białystok. Jednakże majowy termin trochę mi skomplikował sprawę, bo w maju miałem już zaplanowane trzy inne zagraniczne półmaratony. Postanowiłem więc szukać dalej. Myślałem o Wrocławiu, ale w głębi duszy czekałem na ogłoszenie terminu Gdyni. W końcu miałem jeszcze niezrealizowane zaległe plany związane z odwołaniem półmaratonu w tym mieście w 2020, na który tak mocno się wówczas przygotowywałem. Ostatecznie jednak szanse, że ten bieg w tym roku się w ogóle odbędzie zmalały w zasadzie do zera. Trzeba więc było szukać kolejnej altenatywy, a wiele już ich nie zostało. Zacząłem brać pod uwagę Gniezno, albo Piłę. Zwłaszcza Gniezno i Bieg Lechitów wydawał się być ciekawym wyborem. Jednakże zdecydowanie się na ten wrześniowy bieg oznaczał bardzo napięty jesienny terminarz startów i trochę komplikacji w przygotowaniach do ewentualnego maratonu w Poznaniu, na który być może się jeszcze zdecyduję w tym roku. Piła natomiast wypadała następnego dnia po Półmaratonie Praskim w Warszawie, na który już jestem od dawna zarejestrowany. Niby więc miałem kilka opcji, ale tak naprawdę wybór był mocno ograniczony. W pewnym sensie stałem się zakładnikiem tej sytuacji. Z jednej strony żal było rezygnować z Korony, z drugiej inne zaplanowane już jesienne biegi zupełnie ograniczały mi pole manewru. Mimo, że nie planowałem już więcej półmaratonów w tym półroczu i w sumie nie bardzo mi się chciało jechać na kolejny postanowiłem jednak wrócić do pomysłu z Wrocławiem. Nie chciałem odwlekać niczego na za kilka miesięcy, ale zależało mi, aby zrobić to teraz, by na jesieni móc się już na spokojnie skupić na półmaratonach zagranicznych i ewentualnym maratonie. Przyznać jednak muszę, że do końca się wahałem i decyzja zapadła w zasadzie w ostatniej chwili.

      A więc jednak Wrocław… Zaczęło się jednak niefortunnie. Na nasze koleje zawsze można liczyć w kwestii budowania emocji i napięcia. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Siedlec, a od razu na start dostałem godzinne opóźnienie co sprawiło, że mimo stosunkowo sporego marginesu czasu w dużym stopniu nierealne stało się zdążenie na kolejny pociąg z Warszawy do Wrocławia. Ratunkiem i nadzieją wydawał się inny pociąg, który przyjechał w międzyczasie. Wsiadłem do niego z nadzieją, że jednak wszystko się jakoś pozytywnie poskłada i uda się zdażyć. Niestety po piętnastu minutach i przejechaniu kilkunastu kilometrów wydobywajacy sie zapach spalenizny spod jednego z wagonów sprawił, że i ten pociag dalej już nie pojechał. Wówczas stało się już jasne, że moje plany dotyczcące tej podroży muszę szybko i drastycznie zmodyfikować…, albo się po prostu poddać. Jadąc do Warszawy już trzecim tego dnia składem, który w międzyczasie się pojawił zacząłem poszukiwać alternatyw. Niestety w kolejnych pociągach do Wrocławia w najbliższych godzinach nie było już wolnych miejsc, ale szczerze powiedziawszy zaistniała sytuacja i tak zraziła mnie do kolei i nadszarpnęła i tak już wielce ograniczone tego dnia zaufanie. Tu nie było już miejsca na kolejne ryzyko. Tak więc czas dojazdu do Warszawy wykorzystałem na poszukiwania w Internecie biletu na autobus. W najbliższym czasowo niestety też był brak wolnych miejsc, ale udało się znaleźć w kolejnym. Trzy godziny straty w zasadzie na samym starcie, no ale wyprawa do Wrocławia i sam bieg jest jeszcze do uratowania. Autobus, o zgrozo (to chyba jakaś zorganizowana akcja), także przyjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem, no ale sama podróż na szczęście przebiegła już bez większych przygód. Jedynie chyba tylko to warto skomentować, że zablokowane ulice Wrocławia w związku z biegiem były zaskoczeniem dla samego kierowcy, gdyż musiał chwilę krążyć po mieście zanim udało mu się dotrzeć na wrocławski przystanek skutecznie tym samym wydłużając opoźnienie o kolejne kilkanaście minut. Jadąc tak tym autobusem i zastanawiając się czy uda mi się ten bieg w ogóle pobiec od czasu do czasu spoglądałem na znajdujący się w środku termometr. Od kilku dni zapowiadano nadejście od Zachodu nad Polskę właśnie w sobotę afrykańskiego frontu z tropikalnym powietrzem. Wskazanie tego termometru rosło w zasadzie z każdą godziną podróży. Wyjeżdzając z Warszawy wskazywał 26 stopni. Niedługo potem było 28, 29, 30… gdy dojechałem do Wrocławia było to już 33 stopnie, a było już po osiemnastej. Istny tropik. Kilka godzin podróży w nieklimatyzowanym autobusie sprawiało, że odczuwałem już tego skutki. Gdy w końcu jednak wysiadłem poczułem pewną ulgę i nie tracąc już ani chwili od razu skierowałem się w stronę centrum na wrocławski rynek. Dużo czasu na zwiedzanie nie miałem, ale chciałem zobaczyć przynajmniej to serce miasta, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie miałem okazji. Niedługo potem siedziałem już w tramwaju na Stadion Olimpijski, gdzie zlokalizowane było miasteczko biegowe, start i meta. Po dotarciu na stadion odebrałem pakiet i w końcu mogłem trochę odpocząć, bo szczerze powiedziawszy czułem sie mocno zmęczony tą sytuacją i całym tym zamieszaniem z podróżą.

       Start zaplanowany byl o godzinie 21:30, a ostatecznie przesunął się o prawie pół godziny. Teoretycznie więc powinno być już dużo chłodniej, ale temperatura nadal sięgała 28 stopni. Nie czułem się najlepiej, dodatkowo nadal doskwierał mi ból w prawej stopie, który w dużej mierze ogranicza swobodne bieganie. Oczekiwań co do wyniku więc raczej żadnych nie miałem. Chciałem po prostu to przebiec w zdrowiu i stosunkowo dobrym samopoczuciu. W końcu przyjechałem do Wrocławia nie po wynik, a po Koronę. Nie ukrywam, że zlokalizowanie startu i mety na Stadionie Olimpijskim sprawiało, że atmosfera tego wydarzenia była podniosła i robiła spore wrażenie na uczestnikach. Tuż przed startem zapłonął znajdujący się na terenie stadionu znicz olimpijski, co zwłaszcza po zmroku dodawało niesamowitego klimatu. Na trybunach zasiadło pewnie kilka tysięcy żywiołowo dopingujących widzów. Pierwsze kilometry zacząłem spokojnie. Zresztą nawet gdybym chciał pobiec szybciej to w dużej mierze uniemożliwiał mi to spory tłok na trasie. Podobno na starcie stanęło około 8000 biegaczy. Myślałem, że podobnie jak w Sulejówku pod wpływem adrenaliny będę w stanie zapomnieć o bólu stopy, no ale tym razem było zupełnie inaczej. Bolało w zasadzie od samego początku do końca, a im bliżej końca tym bardziej. Nie pomagał też fakt, że trasa w większości prowadziła po wybrukowanych ulicach Wrocławia. Trzeba było mocno uważać, by się nie potknąć i nie przewrócić, zwłaszcza w miejscach gdzie brakowało wystarczającego oświetlenia, a takich miejsc było dość sporo. Być może to kwestia zmęczenia podróżą, ale nie czułem też jakiejś takiej determinacji zwiazanej ze startem w zawodach, która sprawia, że chce się dać z siebie 100%, a nawet więcej. Chyba więc trochę dlatego pobiegłem dość spontanicznie. Pierwszy raz od dłuższego czasu w zasadzie nie kontrolowałem czasu i skupiałem się na walorach trasy, a wiodła ona przez bardzo interesujące i atrakcyjne punkty miasta. Pięknie podświetlony Most Grunwaldzki, podobnie jak naszpikowany zabytkami Ostrów Tumski. Na ostatnich kilometrach pierwszy raz w historii biegacze mieli możliwość przebiec przez Halę Stulecia, a także wokół fontanny multimedialnej, która została włączona tego wieczoru specjalnie dla nich. Niedługo potem raz jeszcze przebiegłem przez Most Grunwaldzki i skierowałem sie w stronę Stadionu Olimpijskiego, gdzie podobnie jak start zlokalizowana była meta, a na mecie medale wręczali nasi byli Olimpijczycy sprzed lat. Jak na swoje raczej wolne tempo biegu to muszę przyznać, że byłem dość zmęczony. Wysoka temperatura i chyba nie do końca wystarczająca ilość punktów z wodą zrobiły swoje. Patrząc w wyniki  można zauważyć, że moje tempo na każdych kolejnych 5 kilometrach trochę spadało, a mimo to w klasyfikacji przesunałem się do przodu w sumie o około 300 pozycji. Połowę z tych trzystu osób, wyprzedziłem, druga połowa nie ukończyła co świadczy o trudnych warunkach.

       Chwila odpoczynku, pokibicowanie innym i przyszła pora ruszać w drogę na dworzec. Tak jak przyjechałem na bieg krótko przed startem, tak zaraz po biegu było trzeba wracać. Mimo porannych doswiadczeń musiałem się przeprosić z koleją. Kilka godzin oczekiwania na dworcu i przede mną jeszcze jeden nocny półmaraton tym razem w pociągu. Swoja drogą długi czas nocnego czekania na pociąg stał się pewną okazją do tego by bliżej przyjrzeć się wrocławskiemu dworcowi, który ma swój urok i należy chyba do najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałem.  Robi naprawdę wrażenie swoim stylem i klimatem.

      Po powrocie do domu zacząłem czytać wiele opinii na temat tego biegu i muszę przyznać, że pojawiło się wiele zarzutów co do organizacji tego wydarzenia. Szczerze powiedziawszy w trakcie i zaraz po biegu na wiele  z rzeczy, których te opinie dotyczyły nie zwróciłem uwagi (albo raczej nie wiązałem ich bezpośrednio z organizatorami). Dopiero w domu na spokojnie zacząłem się zastanawiać i faktycznie dotarło do mnie, że wiele w tym jest racji. Ale pokazuje to właśnie to, że chyba ja nie do końca poczułem ten bieg i nie do końca go przeżyłem. W świecie piłkarskim jest takie powiedzienie “przejść koło meczu”, które odnosi się do postawy polegąjacej na tym, że ktoś nie dał z siebie na boisku 100% i był na tym boisku nie do końca mentalnie obecny. Myślę, że te słowa w pewnym sensie odzwierciedlają mój udział i postawę w tym biegu. Całe to zamieszanie, zmęczenie, przyjechanie na bieg tego samego dnia w zasadzie w ostaniej chwili sprawiło, że chyba nie do końca wczułem się jego atmosferę i klimat. Zabrakło mi nie tylko sił, ale przede wszystkim motywacji i determinacji. Z drugiej strony wiedziałem po co jadę. Najważniejsze w tym wszystkim zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności było ten bieg po prostu ukończyć i wykonać ostatni krok do Korony. Sporo było w tym wszystkim przypadków, sporo przeszkód, ale udało się, a jesienią mogę się już spokojnie skupić na innych celach i planach. I to jest dla mnie najważniejsze. Żałuję trochę, że nieprzewidziane okoliczności plany mojego i tak krótkiego pobytu we Wrocławiu skróciły go jeszcze bardziej i nie dane mi było lepiej poznać miasta. No, ale może będzie to pretekst do tego aby kiedyś tu wrocić, bo niewątpliwie Wrocław ma swój urok i warto go poznać lepiej.

2022.06.18 Wrocław  Półmaraton: 8 PKO NOCNY WROCŁAW PÓŁMARATON – 1:55:32

 

 


Duety do mety

      Początki mojego biegania zdecydowanie muszę łączyć z Biegiem Siedleckiego Jacka. Pierwsza edycja tego biegu w 2010 roku to były moje pierwsze w życiu zawody biegowe, które wówczas po skromnych przygotowaniach jakoś po prostu przedreptałem w zupełnie nieprzystosowanym do biegania stroju i butach. Myślę, że to głównie fakt, że odbywały się one w moim rodzinnym mieście był decydującym czynnikiem, który sprawił, że odważyłem się w nich w ogóle wystartować. Potem minęły dwa lata zanim znowu stanąłem na starcie kolejnego biegu i znowu był to Bieg Siedleckiego Jacka. Tak więc choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, która od razu zapłonęła gorącym płomieniem, ale rozwijała się powoli, to jednak śmiało mogę powtarzać, że to od tej imprezy zaczęło sie moje bieganie. Jeśli jednak miałbym wskazać zawody, od których tak naprawdę moje starty nabrały rozpędu i które zapoczątkowały kolejne już zdecydowanie bardziej liczne i częstsze imprezy biegowe to musiałbym wymienić swój start numer trzy, czyli konkretnie Bieg Marszałka w Sulejówku w 2013 roku. Był to zresztą pierwszy rok, gdy zacząłem startować poza swoim rodzinnym miastem i wyjeżdzać na zawody. W Biegu Marszałka miałem przyjemność uczestniczyć już trzy razy: w 2013, 2014 i 2015 roku. W tym roku postanowiłem zrobić to po raz czwarty.  Czemu akurat w Sulejówku organizowany jest bieg związany z Piłsudskim? Wielu o tym wie, ale warto przypominać, że to właśnie tutaj znajduje się dom Marszałka – Willa Milusin, wybudowana w latach dwudziestych poprzedniego stulecia, w której Marszałek mieszkał przez wiele lat, w której to podejmował kluczowe dla losów naszego Państwa decyzje i gościł wybitne osobistości swojej epoki.  Dziś znajduje się tam muzeum.

      Głównym celem, który mi przyświecał w momencie rejestrowania się na ten bieg była chęć sprawdzenia sie na dystansie 10km. W tym roku skupiam sie głównie na półmaratonach i to one w dużym stopniu wypełniają mój biegowy kalendarz. Biorąc jednak pod uwagę, że akurat w tym terminie nie planowałem żadnego wyjazdu postanowiłem ten fakt wykorzystać. Tak się też fajnie złożyło, że w czerwcu w Warszawie przebywa mój kolega z Hiszpanii – Ivan, z którym kiedyś pracowałem w jednej firmie, a z którym dzielę pasję biegania i mieliśmy już nawet okazję w przeszłości startować razem w kilku zawodach. Nie widzieliśmy się już, jeśli dobrze liczę, trzy lata. Żal było nie wykorzystać okazji do spotkania się po tak długiej przerwie. Postanowiliśmy się więc zobaczyć, a wybraliśmy do tego formę najlepszą z możliwych, czyli wspólny start w tym biegu. 

      Zawody tradycyjnie już poprzedził przemarsz pod Kopiec Współtwórców Niepodległej, gdzie po kilku przemówieniach oficjeli reprezentacja biegaczy uroczyście złożyła kwiaty. Tuż obok kopca znajduję się też rzeźba zwana Ławeczką Piłsudskiego. Pomnik przedstawia Marszałka z córkami.  Po krótkiej ceremonii wszyscy wrócili na start, a do biegu zostało już jedynie kilka minut. Od paru tygodni miałem w głowie nieśmiałą chęć spróbowania zmierzyć się  w tym biegu ze swoim rekordowym czasem na dystansie 10 km, a to który już się trochę zakurzył. W 2015 roku w Biegu Oshee w ramach Orlen Maraton pobiegłem 10km w czasie 45:59 i w zasadzie od tamtej pory jest to mój najlepszy oficjalny wynik. W tym roku podczas Ekidena udało mi się w końcu pobiec ten dystans szybciej, to jest w czasie 44:09. Nie traktowałem jednak tego wyniku jako pełnowartościowej życiowki, bo po pierwsze był to bieg sztafetowy, a nie indywidualny, a po drugie trasa nie posiadała atestu, choć dystans był raczej zmierzony poprawnie. Uznałem więc, że dla własnej pełnej satysfakcji fajnie byłoby w Sulejówku już na w pełni atestowanej trasie pobiec chociaż sekundę szybciej niż wówczas w 2015 roku i zdecydowanie czułem się na siłach, aby to zrobić. Niestety pogoda w ostatnim czasie przestała sprzyjać szybkiemu bieganiu. Trudno o dobre wyniki w takim upale, jaki mieliśmy w ostatnich dniach. Dodatkowo przez kilka dni poprzedzających bieg pojawił się ból w prawej stopie, który przy szybkim bieganiu powodował duży dyskomfort. W takiej sytuacji ciężko było liczyć na powodzenie, no ale postanowiłem przynajmniej spróbować. Rozgrzewka nie napawała optymizmem. Nogi wydawały się dosyć ciężkie, a stopa przy próbie biegu delikatnie  bolała. Żeby osiągnąć zamierzony cel należało pobiec średnio 4:35 na kilometr i było to dokładnie to tempo którym planował przebiec swój bieg Ivan. Stanąłem więc przed pewnym dylematem czy pobiec tuż za nim starając się utrzymać za Jego plecami, czy też raczej spróbować swoim tempem i zobaczyć jak rozwinie sie sytuacja. Dylemat chyba trochę rozwiązął się sam, bo zaraz na starcie być może trochę przyblokowany przez innych biegaczy Ivan został za mną kilka metrów z tyłu i rozdzieliło to nasz polsko-hiszpański biegowy duet już na samym starcie.

      Pierwszy kilometr pobiegłem szybciej niż planowałem, zacząłem się nawet trochę obawiać, że może za szybko, ale biegło mi się w miarę dobrze. Boląca stopa bardzo nie przeszkadzała. Adrenalina zrobiła swoje. Bolało tylko wtedy, gdy sobie o tym przypominałem. Starałem się więc skupiać myślami na czymś innym. Liczne punkty z wodą i kurtyny wodne także pomagały znieść trudy związane z upałem i słońcem. Pierwsze trzy kilometry przebiegłem dokładnie w 13 minut. Czasami odwracałem się do tyłu patrząc czy nie ma za plecami Ivana. Nie było Go, a z każdym kilometrem wiedząc jak zamierza biec szanse, że go zobaczę stawały się coraz mniejsze. Jedynie jakiś mój kryzys mógłby to zmienić, ale tego na szczęście nie było. Starałem się pilnować tempa i pokonywać każdy kilometr poniżej czterech i pół minuty. Do półmetka udawało mi się to stosunkowo łatwo. Potem pojawiły sie pewne trudności, biegło się coraz ciężej, ale jakby nie miało to nadal przełożenia na gorsze czasy. Dopiero gdzieś mniej więcej koło 8 kilometra mijałem chłopaka, któremu udzielana była pomoc medyczna. Wyglądało to dość poważnie, być może dlatego w pewnym momencie straciłem kontrolę nad swoim biegiem i ten kilometr był delikatnie wolniejszy od pozostałych. Nie straciłem jednak zbyt wiele, a już na następnym wróciłem do swojego tempa. Wówczas już wiedziałem, że plan minimum prawie na pewno zostanie zrealizowany, zwłaszcza że nadal czułem się w miarę mocno. Na ostatnim jak się okazało najszybszym kilometrze udało się nawet mocno zafiniszować. Wpadłem na metę wiedząc, że jest dobrze. Dużo lepiej niż myślałem.  Mijając finisz na zegarku dostrzegłem 44:18, czyli nie tylko poprawiony wynik z 2015 roku, ale także znacznie złamane 45 minut. Teraz już nie ma żadnych watpliwości, czy w tym roku poprawiłem swój najlepszy wynik, czy nie. Nie ukrywam, że sprawiło mi to ogromną radość zwłaszcza, że okoliczności temu na pewno nie sprzyjały i kompletnie się tego nie spodziewałem. Po cichu liczyłem, że uda się poprawić swój rekord sprzed lat, ale osiągnięty rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Chwilę potem na mecie zameldował sie Ivan z czasem porównywalnym do tego, który osiągnąłem w 2015 roku.  Gdybym pobiegł za Nim skończyło by się więc także realizacją planu – planu minimum. Też dobrze, no ale byłoby to jedynie “minimum”. Tak udało się zgarnąć “maxa”.  Po biegu zajadając się tradycyjnie w Sulejówku gróchówką mieliśmy okazję chwilę posiedzieć na leżakach i porozmawiać, powspominać. To był naprawdę udany i miły poranek.  Fajnie było się spotkać, równie fajnie pobiec w tym biegu. Warto tutaj też już na sam koniec powiedzieć, że dzisiejsze zawody były moimi zawodami numer 152. Niemalże dokładnie 9 lat temu w tych samych zawodach, które były moimi zawodami numer trzy, na tej samej trasie pobiegłem w czasie 57:07.  Niemalże 13 minut różnicy.  To dowód na to, że wyniki wcale nie muszą iść w parze z wiekiem i czas nie musi tutaj działać na naszą niekorzyść. Ważniejsza od upływu czasu jest regularność i konswekencja.

2013.06.15 Sulejówek 10km: VI BIEG MARSZAŁKA – 57:07
2014.06.14 Sulejówek 10km: VII BIEG MARSZAŁKA – 54:13
2015.06.13 Sulejówek 10km: VIII BIEG MARSZAŁKA – 51:18
2022.06.11 Sulejówek 10km: XV BIEG MARSZAŁKA – 44:15

 


Zbyt wysoka cena

      Nie opadł jeszcze kurz i emocje po ostatnim wyjeździe, nie zdążyłem jeszcze do końca rozpakować plecaka, a przyszła znowu pora wyruszyć w podróż. Tym razem wyzwaniem, które na mnie czekało był Luksemburg i ING Night Halfmarathon. To już mój 32 kraj na liście i 28 oficjalny półmaraton. Niedawno próbowałem policzyć wszystkie zawody, w których startowałem na przestrzeni kilkunastu lat swojego biegania. Wliczając w to parkruny nazbierało się już prawie 150 różnego rodzaju imprez. Jednakże na tej liście nie ma zbyt wielu biegów, które są coraz bardziej popularne, a które odbywają się nocą. Szukając na szybko w pamięci odnajduję jedynie kilka biegów Powstania Warszawskiego, które odbywają się późnym lipcowym wieczorem już o zmroku i mają zresztą swój niepotwarzalny urok. W maju planowałem pobiec też nocny półmaraton w Białymstoku, ale najpierw organizatorzy zmienili formułę biegu na dzienny ze względu na nakładającą się w tym dniu Noc Muzeów, a ostatecznie i tak musiałem zrezygnować z tego wyjazdu ze względu na nie do końca pasujący mi termin i inne zawody. W sierpniu planuję też pobiec nocny Półmaraton Praski w Warszawie, ale to chyba już wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia i plany związane z nocnymi zawodami. Dlatego też zbliżająca się wizja pobiegnięcia takiego półmaratonu wydawała mi się dość ciekawa.

      Planując podróż do Luksemburga szczerze mówiąc nie spodziewałem się, aż tak dużego problemu z noclegiem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że nie ma tam w zasadzie w ogóle niskobudżetowych hosteli.  Miałem już nawet zrezygnować z tego wyjazdu, ale pomocną dłoń wyciągnęła do mnie Aniela i Jej chłopak Sergio. Z Anielą kilka lat temu pracowaliśmy w jednej firmie, mieliśmy też okazję reprezentując naszego pracodawcę pobiec wspólnie Sztafetę Ekiden. Wówczas byliśmy nawet w jednej tej samej drużynie. Aktualnie Aniela wybrała Luksemburg jako swoje miejsce do życia. Pojawiła się okazja ponownie się spotkać i trochę powspominać. Podobnie jak w przypadku ostatniej wyprawy, tak i tym razem zmiana godziny wylotu skomplikowała mi trochę plan na ten wyjazd. Lot późnym popołudniem sprawił, że w piątek nie było już szansy ani cokolwiek zwiedzić, ani nawet odebrać pakietu. Dlatego też wszelkie aktywności mogłem planować dopiero następnego dnia rano, ale za to plan był wyjątkowo ambitny.

      Przyznam się szczerze, że Luksemburg przed wyjazdem był dla mnie sporą niewiadomą. Nie bardzo wiedziałem co warto tu zobaczyć i co mocno przyciąga turystów. Ponieważ mocno interesuję sie historią zwłaszcza tą XX wieku jedyne miejsce, które traktowałem jako punkt obowiązkowy swojej podróży to amerykański cmentarz wojskowy z czasów drugiej wojny światowej w Hamm, na którym spoczywa ponad 5000 amerykańskich żołnierzy poległych głównie w walkach o Ardeny, a także znajdujący się na tym cmentarzu grób generała Pattona. Wcześniej kompletnie o tym nie wiedziałem i dowiedziałem się dopiero po powrocie, że poza tym, że był wybitnym żołnierzem to był także sportowcem. Na Igrzyskach Olimpijskich w Sztokholmie w 1912 reprezentował USA w pięcioboju nowoczesnym i w kontrowersyjnych okolicznościach zajął 5 miejsce. W trakcie zawodów w strzelaniu z pistoletu nie znaleziono śladu po jednej z kul wystrzelonych przez Pattona. Uznano, że chybił On całkowicie, choć bardziej prawdopodobne było, że brakująca kula przeszła otworem zrobionym już wcześniej przez inny strzał. Mało kto chyba też zdaje sobie sprawę, że ta jedna z najbardziej barwnych postaci II wojny światowej, bohater narodowy Stanów Zjednoczonych jest pochowany w Europie właśnie w Luksemburgu. Zmarł pod koniec 1945 roku w szpitalnym łóżku, po tym jak dzień przed swoim powrotem z Niemiec do ojczyzny w jego cadillaca wjechała amerykańska ciężarówka. Wielu uważa, choć chyba nie ma na to wystarczających dowodów, że za śmiercią Pattona stało NKWD w wyniku zemsty Stalina. Patton nie miał złudzeń co do zamiarów sowieckiego dyktatora i samej Rosji, wypowiadał sie o Niej bardzo ostro i agresywnie. Był erudytą, znawcą historii wojen, jasne były dla niego prawidła rządzące rosyjską polityką imperialną. W swoich pamiętnikach napisał dość brutalne słowa, a które i dziś pozwalają nam łatwiej zrozumieć to, co Rosjanie  robią na Ukrainie. Wskazywał na rzeczy, których współecześni zachodni politycy nawet dziś jeszcze niedawno kompletnie nie zrozumieli, albo byli na nie głusi i ślepi. Jak pokazują dzisiejsze wydarzenia mimo upływu 80 lat w kwestii Rosji niewiele się zmieniło:

„Problem w zrozumieniu Rosjanina jest taki, że nie bierzemy pod uwagę faktu że on nie jest Europejczykiem, ale Azjatą i dlatego myśli pokrętnie. My nie możemy zrozumieć Rosjanina bardziej niż Chińczyka czy Japończyka i od kiedy mam z nimi do czynienia, nie miałem żadnego szczególnego pożądania zrozumienia ich poza obliczeniami jak dużo ołowiu lub stali trzeba zużyć, aby ich zabić. W dodatku, poza innymi cechami charakterystycznymi dla Azjatów, Rosjanie nie mają szacunku dla ludzkiego życia i są sukinsynami, barbarzyńcami i pijakami”.

W dniu zakończenia wojny nawiązując między innymi do konferencji w Jałcie wobec której był bardzo krytyczny, a która na dziesięciolecia oddała Polskę i inne kraje naszego regionu w obszar wpływów Sowieckiej Rosji powiedział:

“To, co zrobili dzisiaj politycy w Waszyngtonie i Paryżu, podobni do ołowianych żołnierzyków, to historia, o której będziecie pisać przez jakiś czas. (…) Pozwolili nam wykopać w cholerę jednego gnoja, a jednocześnie zmusili, żebyśmy pomogli usadowić się następnemu, równie złemu albo jeszcze gorszemu niż tamten. (..) Wygraliśmy tylko szereg bitew, nie wojnę o pokój. (..) Będziemy potrzebowali nieustającej pomocy Wszechmogącego, jeśli mamy żyć na jednym świecie ze Stalinem i jego morderczymi zbirami”

„Zastanawiam się, co powiedzą dzisiaj wiedząc, że po raz pierwszy od stuleci pozwoliliśmy siłom Czyngis-chana wejść do Europy Środkowej i Zachodniej. Zastanawiam się , jak się czują, wiedząc, że w naszych czasach nie będzie pokoju, a Amerykanie, także ci, którzy się dopiero urodzą, będą musieli walczyć z Rosjanami jutro albo za piętnaście czy dwadzieścia lat”.

„Dzisiaj powinniśmy powiedzieć Rosjanom, że mają iść w cholerę, zamiast ich słuchać, kiedy nam mówią, że mamy się cofnąć. To my powinniśmy im mówić, że jeśli im się nie podoba, niech idą w piz..u, i wydać im wojnę. Pokonaliśmy jednego wroga ludzkości, ale umocniliśmy drugiego, znaczenie gorszego, w którym jest więcej zła i zajadłości niż w pierwszym”.

“Niestety, niektórzy z naszych przywódców okazali się przeklętymi głupcami, całkowicie pozbawionymi wiedzy o przeszłości Rosji. Do diabla, wątpię, czy w ogóle wiedzieli, że jeszcze niecałe sto lat temu Rosja zajmowała Finlandię, wysysała krew z Polski i zamieniła Syberię w więzienie dla własnego ludu. Ależ Stalin musiał mieć uciechę, kiedy urządzał wraz z nimi wszystkie te oszukańcze konferencje.”

 

      Nie ukrywam, że ten cmentarz na którym spoczywa ponad 5000 amerykańskich żołnierzy zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo pozwala naocznie uświadomić sobie jak duża jest cena każdej wojny i przynajmniej odrobinę zrozumieć jak wiele pochłania istnień ludzkich. Odczucia te potęgował fakt, że akurat w dniu, w którym miałem okazję być na tym cmentarzu jak co roku w ostatnią niedzielę maja były organizowane obchody związane z Memorial Day, czyli dniem w którym Amerykanie oddają hołd tym, którzy zginęli służąć w amerykańskiej armii. Tuż przed samym wyjazdem dowiedziałem się, że stosunkowo niedaleko od amerykańskiego cmentarza jest też drugi cmentarz w Sandweiler, na którym spoczywają dla odmiany żołnierze niemieccy. Postanowiłem odwiedzić także i to miejsce. Spoczywa na nim prawie 11 000 żołnierzy, z czego połowa w zbiorowej mogile. Serce krwawi, gdy się widzi takie miejsca. Serce boli, gdy się pomyśli jak wielką cenę czasem muszą zapłacić narody za chore ambicje równie chorych z nienawiści ludzi. Minęło 80 lat. Wydawało się, że przynajmniej tu blisko żyjemy już w świecie, w którym wojna jest pojęciem zupełnie obcym. Niestety ktoś postanowił to przeświadczenie brutalnie zburzyć znowu przynosząc na nasz kontynent krew i śmierć.

      Ponieważ do wieczornego biegu zostawało jeszcze sporo czasu postanowiliśmy wraz Anielą i Sergio odebrać mój pakiet i pochodzić trochę po mieście. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Fort Thungen, czyli zabytkowy fort austrijacki z XVIII wieku, a z którego rozpościerają się wspaniałe widoki na miasto, czy też wybudowany w bardzo nowoczesnej formie robiący wrażenie swoim kształtem budynek filharmonii. Po kilku godzinach wędrówki wrociliśmy do hali expo, rozdzieliliśmy się na jakiś czas, a ja znalazłem sobie spokojny kącik, gdzie można było przysiąść na chwilę, odpocząć przez kilka godzin poprzedzających bieg i uzupełnić kalorie. Siedząc tak sobie czułem się trochę zmęczony i przede wszystkim senny. Długi spacer kosztował mnie trochę energii i w sumie to chyba wówczas najchętniej bym sobie poleżał w łóżku. Im jednak było bliżej do startu to adrenalina i emocje robiły swoje i zapominałem o zmęczeniu. Tuż przed startem czułem się już gotowy na to wyzwanie.

      Planów co do wyniku podobnie jak na poprzednich wyjazdach specjalnych nie miałem. Myślałem sobie, że fajnie byłoby złamać po prostu godzinę i piędziesiąt minut. Aczkolwiek brałem pod uwagę, że może się to nie udać. W sumie nie mam wielkiego doświadczenia w biegach rozgrywanych wieczorami i nie wiem jak organizm zareaguje zwłaszcza w sytuacji, gdy cały dzień wędrówki po mieście kosztował mnie sporo sił i energii. Zacząłem więc bieg z delikatną nutką ostrożności. Pogoda na szczeście sprzyjała. Na początku było jeszcze troszkę piekącego słońca. Jednak z każdą minutą stawało się ono mniej dokuczliwe, a tempretaura powietrza była do biegania idealna.

      Początek trasy to miejsca dobrze mi już znane, które miałem okazję zobaczyć kilka godzin wcześniej: nowa biblioteka, uniwersytet, parlament europejski, czy filharmonia, niedaleko potem fort. Biegło mi się stosunkowo dobrze, nie czułem już dużego zmęczenia. Miałem wręcz poczucie, że biegnę ze sporym zapasem i gdybym chciał to mógłbym przyspieszyć. W pewnym momencie usłyszałem okrzyk “Mariusz, Mariusz!” Obejrzałem się i kątem oka dostrzegłem Anielę i Sergio, którzy postanowili zrobić mi niespodziankę i mnie dopingować na trasie. Potem podobno jeszcze kilkakrotnie mijałem Ich na trasie, ale szczerze powiedzawszy biorąc pod uwagę głośny doping naprawdę wielu ludzi i narastające zmęczenie nie byłem w stanie Ich ani zauważyć, ani usłyszeć. Mniej więcej w połowie dystansu przebiegałem obok polskiej ambasady w Luksemburgu. Zawsze cieszy, gdy widzi się polski akcent. Widziałem też kilku Polaków wśród biegaczy. Zwykle kończy się to pozdrowieniami i życzeniami powodzenia. Mniej więcej około 15 kilometra, gdy przebiegaliśmy przez bardzo urokliwe uliczki i place w centrum miasta poczułem delikatne klepnięcie w plecy i po chwili usłyszałem polski głos. To byl Piotr z Bydgoszczy, a w zasadzie aktualnie z Londynu z perspektywą powrotu do kraju. Widząc polskie imię z tyłu mojej koszulki i biało-czerwoną flagę na plecach od razu wiedział, że jestem z Polski. Zaczeliśmy rozmawiać dzięki czemu przez pewien czas można było zapomnieć o zmęczeniu i dystansie do pokonania. To, na co obaj zwróciliśmy uwagę i co razem komentowaliśmy to wyjątkowa atmosfera na trasię. Mam już na swoim koncie wiele biegów zagranicznych w różnych częściach Europy, podobnie Piotr, ale obaj zgodnie przyznaliśmy, że atmosfera, która towarzyszyła biegaczom w Lukemburgu była niepowtarzalna. Naprawdę duża rzesza ludzi w zasadzie na całej trasie biegu, którzy przez cały czas żywiołowo dopingowali zawodników naprawdę robiła wrażenie i sprawiała, że biegło się fantastycznie. Niestety w pewnym momencie musieliśmy się rozdzielić z Piotrem, gdyż On biegł pełen maraton, a mniej więcej koło 16km trasy sie rozdzielały. Życzyliśmy więc sobie nawzajem powodzenia i resztę dystansu przyszło mi przebiec już samemu. Czułem się nadal bardzo dobrze. Żadnym problemem nie okazał się nawet fakt, że ostatnie kilka kilometrów trzeba było przebiec pod wiatr. Im byłem bliżej, tym coraz bardziej byłem pewien, że uda mi się osiągnąć założony czas godzinę i pięćdziesiąt minut. Gdy byłem już bardzo blisko mety zacząłem sobie zdawać sprawę, że być może nawet uda mi się złamać godzinę i czterdzieści pięć minut. Ostatecznie jednak na metę zlokalizowaną zresztą z ogromnym rozmachem w hali LuxExpo przy naprawdę żywiołowym i gorącym dopingu pewnie conajmniej tysiąca ludzi udało mi się wbiec sekundę później. Warto tutaj wspomnieć, że tak naprawdę nocny półmaraton w moim przypadku nie okazał się być w ogóle nocnym. Bieg rozpoczynał się o godzinie 19 i udało mi się go ukończyć zanim nastał zmrok. W nocnej scenerii kończyli jedynie najwolniejsi półmaratończycy i maratończycy, których wysiłek trwał średnio pewnie około dwóch godzin dłużej niż mój. Tak więc jeśli chodzi o moje doświadczenia z bieganiem półmaratonów w nocy to nadal wszystko przede mną. Na chwilę obecną mogę jedynie powiedzieć, że mimo wszystko chyba wolę zawody organizowane rano. Wówczas organizm jest jeszcze wypoczęty i nie myśli się cały dzień o zbliżajacych się zawodach, co także jest w pewnym stopniu trochę męczące. Inna sprawa, że być może właśnie wieczorem łatwiej jest przyciągnąć kibiców. Po biegu wraz z Anielą i Sergio jeszcze chwilę pokibicowaliśmy innym i wrociliśmy do domu. Już faktycznie w nocy.


      W niedzielę czekała na nas kolejna porcja wysiłku, a mianowicie spacer po miescie i zwiedzanie. Na liście miejsc, które chciałem zobaczyć tego dnia było w sumie kilkanaście pozycji w centrum Luksemburga. Dzień jednak rozpocząłem od wycieczki rowerowej do Francji. Tak, tak… to nie pomyłka.. do Francji. Luksemburg nie jest zbyt dużym krajem, a dodatkowo dom Anieli i Sergio położony jest pod miastem w zasadzie przy samej granicy. Dlatego też wykorzystując ten fakt zaraz po śniadaniu wsiadłem na pożyczony rower i przejechałem półtora kilometra na południe by znaleźć się zagranicą. Nie ukrywam, że to dość zabawna sytuacja, gdy możesz wsiąść na rower, podjechać kawałek by wysłać pozdrowienia z zagranicy i chwilę potem wrócić. Największe atrakcje te dnia były jednak jeszcze przede mną. Podobnie jak dzień wcześniej towarzyszla mi Aniela, Sergio i tym razem także jego Mama. Sprawdzili się oni nie tylko jako wyjątkowo miłe towarzystwo, ale świetni przewodnicy. Dzięki temu zwiedzanie było nie tylko bardziej przyjemne, ale także optymalne i efektywne. Nie traciłem bowiem ani czasu, ani energii na poszukiwanie miejsc, które chciałem zobaczyć i na bezsensowne pokonywanie dodatkowych kilometrów.

      Swój spacer ulicami Luksemburga zaczeliśmy od dworca głównego (Gare Centrale), niewiele potem dotarliśmy do mostu Pont Adolphe kierując się w stronę tutejszej katedry Notre Damme, po drodze minęliśmy Plac Konstytucji, z którego można podziwiać piękne widoki, a także Monument of Remembrance. Ten pomnik pamięci znany również pod nazwą Gelle Fra jest pomnikiem wojennym dedykowanym tysiącom Luksemburczyków, którzy zgłosili się na ochotnika do służby w siłach zbrojnych mocarstw alianckich podczas obu wojen światowych i wojny koreańskiej. Niebawem dotarliśmy na plac Guillaume’a II przy którym zlokalizowany jest także ratusz. Korzenie zarówno placu jak i ratusza sięgają początków XIX wieku. Idąc dalej dotarliśmy do Place d’Armes, czyli centralnego placu na Starym Mieście, który zwykle przyciaga wielu turystów. Przy okazji mieliśmy możliwość podziwiać występ tak zwanego “tuna academica” czyli studenckiego zespołu muzycznego koncertującego na ulicach miast koniecznie w nieodzownym czarnym stroju studenckim, który prezentował tradycyjne portugalskie utwory. Szczerze powiedziawszy przed wyjazdem zupełnie nie zdawałem sobie sprawy jak duża społeczność portugalska żyje na codzień w Luksemburgu. Szacuje się, że co szósty mieszkaniec tego kraju ma pochodzenie portugalskie, a portugalski jest tutaj drugim najliczniej uzywanym językiem zaraz po luksemburskim. Nie chciałbym wyjść na ignoranta, ale zawsze mi się wydawało, że dominujacym językiem w tym kraju jest francuski, było więc to dla mnie spore zaskoczenie. Idąc dalej dotarliśmy do Pałacu Wielkich Książąt. Korzenie tego wyjątkowo urokliwego budynku sięgają XVI wieku. Pod koniec wieku XVII w czasie oblężenia Luksemburga piwnice obiektu pełniły role schronu, a sam budynek doznał poważnych zniszczeń. W trakcie II wojny światowej okupujący Luksemburg Niemcy przekształcili pałac w karczmę i organizowali w nim koncerty. Dokonano wówczas zniszczeń i rozkradziono dzieła sztuki oraz kosztowności. Symboliczną manifestacją powrotu budynku w ręce Luksemburczyków było powitanie wielkiej księżnej Szarlotty w kwietniu 1945 roku. Niewiele później dotarliśmy do Bock Casemates. To rozległy kompleks podziemnych tuneli i korytarzy z połowy XVII wieku, podczas II wojny światowej używany jako schron przeciwlotniczy. Miejsce to mogłem podziwiać już poprzedniego dnia z daleka z Fortu Thungen. Ostatnimi punktem ale na pewno nie najmniej interesującym było dotarcie do Chemin de la Corniche zwanej także najpiękniejszym balkonem Europy i faktycznie widok, który się tu rozpościera po prostu zapiera dech w piersiach. W dole widać rzekę Alzette oraz Opactwo Neumunster, czyli były klasztor benedyktyńskich mnichów, którego historia sięga połowy XVI wieku. Podążając dalej w stronę dworca nasza podróż zatoczyła koło. Po drodze była też okazja spróbować lokalnych potraw. Spędziliśmy ze sobą naprawdę miło czas. W końcu przyszedł jednak moment by się pożegnać i pojechać na lotnisko, a stąd już prostu do Polski.


      W tym miejscu nie sposób nie podziękować moim przyjaciołom Anieli, Sergio i jego Mamie za naprawdę miłe przyjęcie, gościnność i poświecony, czas i towarzystwo podczas tych dwóch dni. Dostałem od Was dużo więcej niż nawet śmiałbym oczekiwać i przez te dwa dni czułem się naprawdę zaopiekowany. Mam nadzieję, że nie byłem dużym obciążeniem i problemem. Dzięki Wam ta podróż była dużo lepsza i przyjemniejsza, niż byłaby bez Was. Serdeczne “dziekuję”!

2022.05.28 Luksemburg (Luksemburg) ING HALFMARATHON LUXEMBOURG – 1:45:01

Więcej zdjęć z Luksemburga:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z cmentarza w Hamm:


Więcej zdjęć z cmentarza Sendweiler:

 


Czarne chmury

      Trzydziestym krajem, który postanowiłem odwiedzić jest Francja. Przejeżdzałem już kiedyś wiele lat temu autokarem przez ojczyznę Napoleona w drodzę na Wyspy Brytyjskie, no ale takich przypadków nie liczę, bo trudno to nazwać pobytem w kraju, gdy widzi się go jedynie z perspektywy okna autokaru lub oczekując na prom podczas przeprawy na drugą stronę kanału Le Manche. Potrzeba było 17 lat by znowu stanąć na francuskiej ziemii, tym razem jednak już w pełnym tego słowa znaczeniu. Co do wyboru miasta, które chciałbym zobaczyć to w sumie nie miałem jakichś większych dylematów. Oczywiście w takich sytuacjach zwykle pierwszym wyborem staje się stolica. Francja ma też wiele innych interesujących pięknych miejsc, które kuszą swoją atrakcyjnością, ale szczerze mowiąc jakoś mnie do Paryża nie ciągnęło, podobno to już nie to samo miasto co kiedyś, a jako że lubię klimaty nadmorskie i bieganie pod palmami wybór padł bez większego zastanawiania się na lazurowe wybrzeże i Niceę. Ten wyjazd byl zaplanowany i zorganizowany już od kilku miesięcy, ale im było do niego bliżej, tym jakoś zbierały się nad nim coraz większe chmury i poprzedzało go wiele niefortunnych przypadków. Już nawet nie wspominam o tym, że jakiś czas temu zmieniono mi godziny powrotnego lotu w na tyle istotny sposób, że skróciło to mój pobyt o  znaczną część ostatniego dnia i skomplikowało w dużym stopniu plany pobytu.  Okazało sie jednak, że to jedynie pozornie najważniejszy problem, bo im było bliżej do tej podróży to zaczęły się pojawiać kolejne. Przede wszystkim kilka dni przed wyjazdem dopadło mnie przeziębienie. Może nie czułem się jakoś wyjątkowo fatalnie, ale zatkany nos, czy duże osłabienie to nie był komfortowy stan do podróżowania i zwiedzania, tym bardziej biegania, a  sytuacja nadal była rozwojowa. Ponadto kilkanaście godzin przed wyjazdem doszło w Warszawie do dużej awarii kolejowej powodującej wielogodzinne opóźnienia pociągów. Dowiedziałem się o tym dosłownie w ostatniej chwili i nie bardzo byłem w stanie już cokolwiek z tym zrobić. Niby docierające sygnały sugerowały, że awaria zostanie usunięta zanim dojadę do Warszawy, ale wiadomo jak to jest. Zawsze człowiek zakłada najgorsze. Zwłaszcza, że oprócz kolejarzy swoje trzy grosze dorzucili także meteorolodzy zapowiadając na noc mojego wyjazdu załamanie pogody, wichury, burze i deszcz. Trudno w takiej sytuacji o spokój. Nic tu już jednak nie zależało ode mnie. Pozostało jedynie czekać i mieć nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.  Do pociągu wsiadałem więc nie wiedząc tak naprawdę czy dojadę na czas, albo czy mój samolot w ogóle wystartuje. Na szczęście obawy okazały się niepotrzebne. Co prawda deszcz faktycznie zaczął padać już zaraz po wejściu do pociągu i towarzyszył mi cały czas aż do momentu wejścia na pokład samolotu, ale nie przerodziło się to już w żadne większe kłopoty. Ani na ziemii, ani w powietrzu.

      Wyjeżdzałem z domu bardzo wcześnie rano, wręcz jeszcze w nocy. Dlatego też już przed południem byłem na miejscu w Nicei i mogłem cieszyć się słońcem lazurowego wybrzeża, a jedyne co mogło rzucić cień na ten wyjazd to ciągle nienajlepsze samopoczucie. Zaraz po wylądowaniu złapałem tramwaj do miasta i rozpocząłem swoją kolejną przygodę. PIerwszym punktem był tradycyjnie odbior pakietu w miasteczku biegowym zorganizowanym na placu Massana. Jest to miejsce wielu tutejszych imprez, jak choćby karnawału. Ciekawostką jest fakt, że to centralne miejsce Nicei jeszcze w XIX wieku było tak naprawdę mostem łączącym dwie części miasta rozdzielone rzeką Papillon.  Zalewała ona miasto jednak na tyle często, że zdecydowano się zabudować jej koryto. Dzięki temu dziś rzeka płynie pod centrum miasta, a Nicea zyskała całkiem spory teren, który trwale połączył obie jej części.

       Chwilę potem byłem już na chyba najbardziej znanym turystom w mieście miejscu, czyli Promenadzie Anglików. Ta jedna z najważniejszych atrakcji miasta to ciągnący się wzdłuż wybrzeża i lokalnych plaż długi na siedem kilometrów deptak.  To nie tylko popularne miejsce spacerów, czy imprez, ale jest ono także często wykorzystywane do aktywnego wypoczynku. Przez całą jej długość biegnie ścieżka rowerowa, co chwilę można natknąć się na biegaczy, rolkarzy, deskorolkarzy itd. Warto także pamietać, że w 2016 roku to właśnie Promenada Anglików była miejscem zamachu terrorystycznego podczas którego zamachowiec wjechał ciężarówką w świętujących w tym miejscu Dzień Zdobycia Bastylii. Zginęło wówczas 86 osób, a 202 zostało rannych.

      Mniej więcej w połowie długości promenady minąłem znany z pocztówek z Nicei hotel Negresco. To klejnot i pomnik francuskiej historii, kultury i sztuki, który jest często wybierany jako miejsce noclegowe przez największe gwiazdy, czy osobistości świata kultury. Nocowali tu choćby Beatlesi, Michael Jackson, Freddy Mercury, czy wielu innych. Warto też wspomnieć o jedynym w swoim rodzaju ogromnym żyrandolu, który do dziś wisi w głównym holu hotelu. Ten liczący ponad tonę i zawierający prawie dwa tysiące kryształów eksponat został zamówiony na początku XX wieku przez rosyjskiego cara Mikołaja II, ale z powodu wybuchu rewolucji bolszewickiej nigdy nie został odebrany przez zleceniodawcę. Na całym świecie są takie dwa. Jeden w Negresco, drugi na Kremlu w Moskwie. To zresztą nie jedyny rosyjski akcent w Nicei. Trochę dalej od najbardziej znanych turytycznie atrakcji odnalazłem cerkiew prawosławną zwaną Soborem Św. Mikołaja, wzniesioną  na miejscu willi, w której w połowie XIX wieku zmarł w czasie swoich wakacji syn cara Aleksandra – Nikołaj.  Ponieważ nie chciałem się za bardzo forsować przed biegiem zwłaszcza, że nadal czułem się mocno oslabiony, a slońce grzało niemiłosiernie to tego dnia zakończyłem już odkrywanie miasta, a resztę zostawiłem na niedzielę po biegu i zameldowałem się w hotelu by się trochę zregenerować.

      W hostelu tym razem miałem wyjątkowo liczne  towarzystwo. W pokoju w którym zamieszkałem było przygotowane miejsce dla dziesięciu osób. Nie licząc wyjazdu na Bieg na Monte Cassino, gdzie przez kilka dni nocowałem na sali gimastycznej z grupą kilkudziesięciu osób to chyba mój rekord.  Nocowanie w tak licznym gronie ma swoje minusy, czasami ciężko się wyspać, zawsze jest jakiś hałas, czasami brakuje miejsca, ale ma też to swoje dobre strony. Mieszkanie w hostelu takich warunkach jest trochę niczym jazda autobusem, a każdy dzień jest kolejnym przystankiem, na którym co chwila jedni wsiadają, inni wysiadają. Dzięki temu można poznać naprawdę wielu ciekawych ludzi z odległych zakątków świata.

      W pokoju miałem tym razem grupkę ludzi z Kolumbii, ale na codzień mieszkajacych we Francji. Były to dwie młode pary i towarzysząca im starsza kobieta, być może mama któregoś z nich. Za dużo sobie nie porozmawialiśmy, bo słabo komunikowali się po angielsku, choć czego nie dopowiedzieliśmy to pokazywaliśmy rękoma. Poza tym była starsza Pani z Paryża,  młody chłopak Charlie, dla którego Nicea była jego rodzinnym miastem  i pewien wycofany nie bardzo komunikatywny Pan w średnim wieku, o którym przez cały czas myślałem że jest Francuzem. Nawet gdy rozmawiał przez telefon, to starał się mówić tak cicho by nikt go nie słyszał i by nikomu nie przeszkadzać. Dopiero ostatniego dnia się bardziej otworzył. Powiedział, że jest z Argentyny i dwa lata temu był w Polsce. To akurat nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, gdyż już wcześniej dostrzegłem, że ma plecak ze Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Ostatniego dnia w pokoju pojawił się też ponad pięćdziesięcioletni Niemiec z Magdeburga. Wyjątkowy gaduła, aż do zamęczenia,  a dodatkowo kumulował  w sobie wiele cech, o których może nie będę się rozpisywał, ale których raczej nie oczekuje się od swojego współlokatora, bo bywają męczace i irytujące. Mimo tego budził pewną sympatię, choć przyznam szczerze, że na wiele tematów i spraw życiowych pewnie trudno byłoby się nam dogadać, bo mamy zupełnie inny punkt widzenia. W kazdym razie jeden wspólny dzień w hostelu dało się bezproblemowo wytrzymać i jakoś się dogadywaliśmy. Osobą z którą złapałem najlepszy kontakt był John, młody chłopak ze Stanów Zjednoczonych, który pojawił się w hostelu wieczorem drugiego dnia mojego pobytu. Bardzo podgodna i komunikatywna osoba.  Rozmawialiśmy sporo opowiadając o sobie i o swoim życiu, kraju. Polubiliśmy się w zasadzie od samego początku. Można powiedzieć, że się wręcz zakumplowaliśmy. Było mi bardzo miło, że w planach ma wizytę w naszym kraju, do czego go oczywiście zachęcałem i dałem mu wiele wskazówek. Mam nadzieję, że spełni swoje plany i mu się u nas spodoba.

       Start biegu o 8 rano bardzo mnie cieszył, nawet mimo wczesnej pory, zwłaszcza biorąc pod uwagę wczorajsze warunki pogodowe, gdzie słońce mocno grzało, a na niebie nie było najmniejszej chmurki. Dawało to nadzieję na uniknięcie podczas biegu największego upału. Z drugiej strony wymagało to wcześniejszego wstania. Na szczęście na start miałem stosunkowo blisko, a ponadto nie musiałem się przejmować, że wszystkich pobudzę, bo okazało się,  że wcześniej wspomniana kolumbijska grupka, także przyjechała na bieg, choć ich planem było pobiec krótszy dystans 10km. Gdy ja wstałem częsć z nich była już na nogach. Dość szybko się ogarnałem i niebawem byłem już w miejscu gdzie zlokalizowany był start.  Muszę przyznać, że to co mnie zdziwiło to duże środki bezpieczeństwa. Policjanci w wykrywaczem metalu i długą bronią byli obecni zarówno przy wejściu do miasteczka biegowego, gdzie odbierałem pakiet startowy, jak również przy wejściu na start. To za pewne pokłosie zamachu terrorystycznego sprzed kilku lat, o którym już pisałem.

        Trochę się obawiałem tego biegu. Jak wspomnialem nie czułem sie najlepiej. Jeszcze wieczorem bolała mnie mocno głowa i miałem katar, czułem się trochę odwodniony i mocno osłabiony.  Rano tuż przed biegiem na szczęście było już chyba zdecydowanie lepiej, a i pogoda okazała się być dość łaskawa, bo choć było nadal gorąco to jednak słońca było zdecydowanie mniej, a niebo przykryły delikatne chmury.  Na starcie spotkałem dwóch Polaków. Tomek który od 8 lat mieszka we Francji biegł 10 kilometrów, z drugą osobą, którą spotkałem tuż przed samym wystrzałem startera wymieniłem jedynie pozdrowienia, bo nie było już nawet czasu pogadać. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. W normalnych okolicznościach na pewno chciałbym pobiec poniżej godziny i pięćdziesięciu minut, ale biorąc pod uwagę samopoczucie zastanawiałem się czy w ogóle będę w stanie ukończyć. Z drugiej strony widząc pewną znaczącą poprawę postanowiłem chociaż spróbować, choć muszę przyznać, że jakiś mocno zdeterminowany w realizacji tego planu nie byłem. Powiedziałbym, że dominowała we mnie raczej duża ostrożność.

     Zacząłem tempem na godzinę pięćdziesiąt. Trasa w dużej mierze biegła obok znanych mi już miejsc.  Wystartowaliśmy na Promenadzie Anglików i to po niej bieglismy wzdłuż wybrzeża przez wiekszość dystansu po drodze mijając zresztą hotel Negresco. Bieg był organizowany w klimacie lat 80. Wielu kibiców wystylizowanych było na tamte lata, a na trasie rozstawione były lokalne zespoły, które grały ówczesne przeboje. Pogoda niby sprzyjała, bo było chłodniej niż dzień wcześniej, ale z drugiej strony powietrze było nadal bardzo ciepłe.  Biegło się dość ciężko od samego poczatku i dość szybko koszulka zrobiła się cała mokra od potu. O tym, że  mimo zachmurzenia to nie były łatwe warunki świadczy chociażby fakt, że mijałem conajmniej kilka osób potrzebujących pomocy medycznej. Mimo wszystko udawało mi się utrzymywać założone tempo. Po 12 kilometrach dobiegłem do spotkanego na starcie Polaka. Była okazja na to, co się nie udało wcześniej czyli wymienić swoje wrażenia, porozmawiać o dalszych biegowych planach, doświadczeniach.  Dla mnie to było jednak za wolne tempo więc po pewnym czasie pożegnalismy się i przyspieszyłem wracając do tempa, którym przebiegłem pierwszą połowę dystansu. Mniej więcej dwa i pół kilometra przed metą zacząłem sobie zdawać sprawę, że miałem nadłożone więcej dystansu niż byłem świadomy i mimo, że biegłem cały czas tempem na godzinę i pięćdziesiąt minut to w ostatecznym rozrachunku mogę mieć problem, aby taki wynik na mecie osiągnąć.  Postanowiłem przyspieszyć. Okazało się to jednak już za mało. Na metę dotarłem z czasem 1:50:18, czyli trochę wolniej niż oczekiwałem. Czy jestem rozczarowany? Może troszeczkę. Wczoraj ten wynik brałbym w ciemno, dziś mały niedosyt chyba jest. Choć generalnie przyjmuję to na spokojnie. 

      Po biegu powrót do hostelu. Po drodze spotkałem jeszcze znajomych z Kolumbii i wymieniliśmy wrażenia. W hostelu jedynie chwila odpoczynku, szybki prysznic i wyruszyłem zwiedzać Niceę. Normalnie bym pewnie wypoczywał po biegu, ale biorąc pod uwagę wspomnianą wcześniej zmianę godziny lotu powrotnego we wtorek musiałem trochę zoptymalizować i zmodyfikować plan swojego zwiedzania, aby starczyło czasu na wszystko co chcialem zobaczyć. Idąc kolejny raz Promenadą Anglików po drodze odkryłem, że Nicea też ma swoją statuę wolności. Jest to chyba niemalże dokładna kopia tej nowojorskiej, tyle że wykonana z metalu i oczywiście nieporównywalnie mniejszych rozmiarów. Jak to się mówi “z metr dwadzieścia w kapeluszu”. Niewiele dalej dotarłem do  pierwszego punktu swojej drogi to jest Wzgórza Zamkowego – Colline du Chateau.

      W przeszłości to wzgórze było najważniejszym punktem w mieście. To tutaj  znajdowała się katedra oraz siedziba władców, która w późniejszym czasie zamieniona została na ufortyfikowaną cytadelę. Tą na początku XVIII wieku jednak zniszczono i nigdy już mie  odbudowano, a w jej miejsce powstał park, miejsce spotkań i wypoczynku tutejszych mieszkańcow oraz turystów. Ze wysokiego na 90 metrów wzgórza rozpozcierają się przepiękne widoki. Z jednej strony na miasto i plaże, a z drugiej na port. Po zejściu na dół  kierując się dalej natknąłem się na wykuty w skałach wzgórza imponujący ogromny pomnik ofiar wojennych I wojny swiatowej, a także port Lympia, który podziwiałem już ze wzgórza, ale tym razem mogłem go zobaczyć już z bliska. Kierując się dalej w stronę hotelu doszedłem do jednego z główych i chyba najbardziej lubianych placów miasta – Placu Garibaldiego. Ten najstarszy plac w mieście powstał na początku XVIII wieku. Bedąc na placu warto zwrócic uwagę na jedną ciekawą rzecz. Oglądając wyremontowane kamienice równo przylegające do placu można zauważyć rzecz na pierwszy rzut oka niewidoczną, a mianowicie, że wszystkie ozdoby na budynkach poza okiennicami są namalowane. Wykorzystano tu technikę malarstwa iluzjonistycznego, która sprawia, że kolumny pod oknami i zdobienia dookoła nich wyglądają na prawdziwe. Plac Garibaldiego jest rzadkim przykładem użycia tego efektu w przestrzeni publicznej w Europie.

      Plan na kolejny dzień był od dawna znany i z góry ustalony. Pobudka wcześnie rano i marsz do portu skąd odjeżdża autobus do Monaco, czyli trzydziestego pierwszego kraju na mojej liście.  Monaco od Nicei dzieli raptem 18km. Dojeżdza tam prawie jak za darmo autobus komunikacji miejskiej. Wszystkie turystyczne poradniki na które rzuciłem okiem w internecie radziły by w autobusie zajmować miejsce po prawej stronie, bo dzięki temu możemy podziwiać cudowne widoki lazurowego wybrzeża. Tak też uczyniłem. Mniej więcej po czterdziestu minutach dotarłem do Monaco i od razu czekała na mnie miła niespodzianka. Po wyjściu z autobusu poczułem jakbym się nagle znalazł na samym środku toru Formuły 1. Wszędzie dookoła były porozstawiane opony i barierki ochronne, oznaczenia i banery reklamujące ten wyścig, a także inne elementy infrastrukrury związane z Grand Prix, jak na przykład trybuny.  Okazało się, że wysiadłem w samym sercu Monaco, czyli Monte Carlo. Warto też tutaj wspomnnieć o tym, że zawsze się nad tym zastanawiałem, a byłem chyba zbyt leniwy, aby to w końcu sprawdzić, że jak to jest, że Monaco to w zasadzie państwo miasto, bardzo małe zreszta, jedno z najmniejszych na świecie, drugie zaraz po Watykanie, a z drugiej strony odbywa się coś takiego jak Rajd Monte Carlo. Czym jest zatem to sławne Monte Carlo skoro nie jest to miasto? Odpowiedz jest stosunkowo banalna, bo Monte Carlo to po prostu dzielnica Monaco.  W hostelu Charlie wspominał mi o tym, że rozsądnie by było pojechać do Monaco bardzo wcześnie, bo mogą być korki związane z wyścigiem. Nie wdawałem się wówczas w szczegóły i generalnie zrozumiałem, że odbył się on w niedzielę. Byłem świadomy, że mogę zobaczyć coś co jest związane z F1, ale nie spodziewałem się, że będzie tego aż tak dużo i zrobi to na mnie aż tak duże wrażenie. Nawet zacząłem trochę żałować, że nie wiedziałem wcześniej o wyścigu, nie zamieniłem swoich planów i zamiast zwiedzać Niceę po biegu nie wybrałem się od razu do Monaco, a Nicei nie zostawiłem sobie na kolejny dzień. Specjalnym fanem Formuły 1 raczej nie jestem, przynajmnej odkąd nie ma w niej Roberta Kubicy, ale myślę, że byłoby to naprawdę ciekawe doświadczenie zobaczyć pędzące ponad 300 kilometrów na godzinę bolidy, usłyszeć ten ryk silników i poczuć w powietrzu zapach palonej gumy i paliwa. Już po powrocie do hostelu sprawdziłem w internecie i okazało się, że to co widziałem to nie sprzątanie po wczorajszym wyścigu tylko przygotowania do wyścigu w następny weekend, co tylko jeszcze bardziej pozwoliło mi zrozumieć z jak wielkim rozmachem to wszystko się odbywa skoro przygotowywania  zaczynają sie tak wcześnie i jak dużego nakładu pracy, ale i czasu to wszystko wymaga. W zasadzie już tydzień przed wydarzeniem kompletnie przeorganizowywana jest cała dzielnica miasta.

      Biorąc pod uwagę rozmiary tego kraju nawet nie miałem szczególnego planu zwiedzania. Mając jedynie w głowie ustalonę pewną listę miejsc, które chciałem zobaczyć i świadomość jak mały jest to kraj postanowiłem oddać sie trochę przypadkowi. Na liście były oczywiście okolice toru tor Formuły 1, a wysiadajac w Monte Carlo w zasadzie na samym starcie mogłem sobie odhaczyć pierwszy zaliczony punkt, choć tak naprawdę klimat wyścigu i infrastruktra z nim związana towarzyszyła mi przez większość pobytu w Monaco. Idąc dalej przed siebie dotarlem do przepięknego kasyna Monte Carlo. To najsłyniejsze na świecie kasyno jest często kojarzone  z Jamesem Bondem. W Monaco, a także przed kasynem w Monte Carlo nakręcono wiele ujęć do filmów o Jamesie Bondzie. W “Golden Eye” mogliśmy ogladać Pierce’a Brosnana podjeżdżającego pod kasyno Aston Martinem. Z kolei Sean Connery i Kim Basinger tańczą w atrium budynku w filmie “Nigdy nie mów nigdy”. Nie zdecydowałem się na grę. Biorąc pod uwagę, że wcześniej na ulicy znalazłem 20 eurocentów to jestem w gronie tych nielicznych szczęśliwców, którzy z Monte Carlo mieli okazję wyjechać bogatsi niż przyjechali.

      Trochę później dotarłem w okolice Forum Grimaldi, największego centrum konferencyjno-kongresowego w Monaco. Tuż obok tego miejsca zlokalizowany jest Ogród Japoński i trzeba przyznać, że jest to faktycznie taka mała Japonia. Można tu poczuć się jak w kraju kwitnącej wiśni. Jest to chyba najbardziej zielone miejsce w Monaco, a przynajmniej wśród z tych które miałem okazję zobaczyć. Idealne do tego by tu chwilę odpocząć i nabrać siły na dalszą częsć wyprawy. W tej okolicy miałem w planie zobaczyć jeszcze jedno miejsce. Promenada Mistrzów to odpowiedź Monako na słynną Aleję Gwiazd w Hollywood oraz chodnik z odciskami dłoni gwiazd w Cannes, z ta różnicą, że tutaj eksponuje się odciski najsławniejszych piłkarzy na świecie. Można tu znaleźć odciski Zbigniewa Bońka, Pele , Zidane, Ronaldo czy Del Piero. Niestety musiałem się obejść smakiem, gdyż ze względu na rozbudowę okolicy, która w tym momencie przypominała wielki plac budowy promenada jest aktualnie niedostępna.

      Wracajac dotarłem do portu. Port w Monaco jest używany od czasow starożytnych choć zmodernizowano go  w znaczym stopniu około 100 lat temu. Znajdujące się  tu jachty robią naprawdę ogromne wrażenie.  Dziś może być tu zacumowanych równocześnie nawet 700 jednostek. Gdy wydawało mi się że zaliczyłem już wszystko co chcialem zobaczyć i zacząłem już nieśmiało myśleć o powrocie stwierdziłem, że jeszcze przejdę się kawałek dalej i można powiedzieć, że rzutem na taśmę  dotarłem do jednej z najważniejszych atrakcji Monaco, a która kompletnie wyleciała mi z głowy, czyli Pałacu Książecego. Jest to zbudowany na wysokiej skale pałac, który od ponad 700 lat stał się oficjalną siedzibą panującej w Monaco rodziny Grimaldich. To tu mieszkała też sławna hollywoodzka aktorka Grace Kelly po ślubie z księciem Rainierem III.  Po zobaczeniu pałacu i zrobieniu kilku zdjęć z widokiem na panoramę przyszedł czas powrotu. No Nicei wróciłem naprawdę podekscytowany.

      Ostatniego dnia nie planowałem już niczego konkretnego. Zresztą nie było na to za bardzo czasu. Byłem też już trochę zmęczony w ciągu trzech dni mimo osłabienia chorobą przeszedłem lub przebiegłem 75 kilometrów. Nawet zacząłem sobie myślęc, że w sumie to może i dobrze się stało, że mi ten lot przesunęli, bo dzięki temu wracam do domu wyspany i wypoczęty i w normalnej porze, a nie zmęczony kolejnym ciężkim dniem w dodatku w środku nocy.  Przecież i tak zobaczyłem w zasadzie już wszystko co chciałem, posiedziałem chwilę na plaży, mimo niedyspozycji zaliczyłem kolejny cudowny półmaraton, byłem w Monaco, poznałem fajnych ciekawych ludzi. W zasadzie wszystko się udało tak jak chciałem i sobie zaplanowałem. Mimo zbierających się przed wyjazdem czarnych chmur słońce nie przestało świecić nawet przez chwilę.  To był naprawdę wspaniały wyjazd.

2022.05.22 Nice (Francja) 30th SEMI-MARATHON INTERNATIONAL DE NICE – 1:50:18


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Nicei:


Więcej zdjęć z Monaco:


Więcej zdjęć dotyczących GP Formuły 1:

 


Z sercem

      Jeśli wśród zawodów, w których startowałem podczas kilkunastu lat swojego biegania miałbym wymienić te, które mają szczególne miejsce w moim sercu, na które regularnie wracam z sentymentem i co roku na nie czekam bez wątpienia musiałbym wśród nich wymienić warszawską Sztafetę Maratońską Ekiden. Uczestniczę w nich nieprzerwanie od 2014 i muszę przyznać, że mam z nimi związanych wiele bardzo miłych wspomnień. To, co niewątpliwie wyróżnia je od innych to to, że biegnie się drużynowo. Nie tylko dla siebie, ale także dla kolegów, dla całej ekipy, także dla firmy, którą się reprezentuje. Drużynę stawowi 6 osób, które biegną po kolei na swoich zmianach dystanse 7,195km, 10km lub 5 km, by ostatecznie wspólnie przebiec dystans pełnego maratonu. Poza niewątpliwą indywidualną frajdą związaną z atmosferą zawodów i rywalizacją biegową dochodzi też element integracji, dopingowanie swojej drużyny i kolegów, którzy ją współtworzą. Gdy do tego dochodzą niewątpliwie sukcesy, których na przestrzeni tych lat też nie brakowało satyfakcja jest ogromna, a i równie wielki sentyment. Również miejsce rozgrywania tych zawodów było mi zawsze bardzo bliskie. Przez prawie 10 lat mieszkałem w okolicach Parku Szczęsliwickiego w Warszawie, gdzie przez ostatnie lata odbywał się Ekiden, spędzałem tam sporo czasu, biegałem w tym parku kilka razy w tygodniu, znałem tą trasę bardzo dobrze i zawsze dobrze się na niej czułem.

a20220514_094039_Easy-Resize.com

      Latem 2019 roku postanowiłem zmienić coś w swojej karierze zawodowej i zmieniłem firmę. Miałem nadzieję, że w następnym roku, tym razem już w nowych barwach i z nowymi kolegami i koleżankami uda nam się znowu stanąć na starcie tych zawodów. Niestety pandemia pokrzyżowala te plany i w 2020, a także w 2021 Ekiden się nie odbył. Trzeba było poczekać na kolejny start 3 lata, ale w końcu nadszedł ten moment, by znowu cieszyć się bieganiem sztafetowym. Tak, jak kiedyś, choć w sumie zupełnie po nowemu. Tym razem Ekiden był dla mnie zupełnie innym doświadczeniem. Przede wszystkim zmieniło się miejsce rozgrywania biegu i w tym roku impreza odbyła się w parku Kępa Potocka w zupełnie innym rejonie miasta. Ze wszystkich Ekidenów, które mam na koncie tylko ten pierwszy z nich w 2014 się odbył właśnie tam. Po drugie zmieniła się zupełnie moja rola. Przez 6 kolejnych lat  to ja byłem głównym koordynatorem naszego startu i kapitanem, który odpowiadał za cały zespół składający się często aż z 8 drużyn, czyli w sumie jak łatwo policzyć nawet 48 osób. Z jednej stron oznaczało to pewien prestiż, ale z drugiej sporo obowiazków, nerwów i odpowiedzialności za to, aby wszystko się udało i wszystkie drużyny wystartowały i ukończyły, przede wszystkim w zdrowiu, ale także w dobrym humorze. Czasami było to dość stresujące, bo przy takiej ilości osób zawsze działo się coś, czego człowiek nie jest w stanie przewidzieć. Tym razem jedynym moim obowiązkiem było dotarcie na zawody, przebiegnięcie 10 kilometrów i dobra zabawa.  Organizacją naszego startu zajęli się inni, a konkretnie nasz kapitan Marek, a ja mogłem się skupić jedynie na tym aby dać z siebie wszystko i po prostu dobrze pobiec. Bez stresu i żadnego spinania się. Muszę przyznać, że jest to bardzo komfortowa rola. Inne też w tym roku były barwy, które reprezentowałem. Po 6 latach startowania w Nielsenie tym razem przyszło mi dumnie reprezentować jedną z dwóch drużyn firmy Parexel. Moją drużynę poza mną uzupełnili koleżanka i koledzy z działu: Kamila, Kuba, Adam, Jacek i Paweł, z którym już raz biegałem Ekidena jeszcze w barwach Nielsena.

3061645124891169499

      Pogoda tym razem była idealna do biegania. Dokładnie taka jaką lubię. Ekiden zawsze mi się kojarzyl z ogromnym upałem. Jedynie ten ostatni w 2019 się pod tym względem wyróżniał, bo pierwsze zmiany biegły w strugach deszczu po oberwaniu chmury i dopiero zawodnicy ostatnich zmian musieli zmierzyć sie z dusznym powietrzem i słońcem. Można zatem powiedzieć, że tym razem pogoda sprzyjała. Nasz bieg rozpoczął na pierwszej zmianie Kuba. Po pokonaniu ponad 7 kilometrów przekazał pałeczkę Pawłowi przed którym było 10-kilometrowe wyzwanie. Paweł jest niewątpliwie naisilniejszym punktem naszej drużyny. Wiedziałem więc, że nie będzie kazał mi na siebie zbyt długo czekać i faktycznie pokazał na co go stać. Przede mną było kolejne 10km. Generalnie przed startem nie miałem ścisle określonych oczekiwań co do swojego wyniku. Zakładałem, że powinienem pobiec poniżej 48 minut. Już na starcie jak to często bywa ambicja zaczęła podpowiadać mi by może spróbować pobiec trochę szybciej i zobaczyć co z tego wyjdzie.

aIMG-20220514-WA0010_Easy-Resize.com

      Gdy przejąłem od Pawła pałeczkę biegło mi się stosunkowo dobrze. Postanowiłem więc spróbować biec tempem 4:30 na kilometr i zobaczyć jak długo tak wytrzymam. Mimo, że mijał kilometr po kilometrze udawało mi się to w zasadzie bez jakiegoś strasznego wysiłku. Warto tutaj wspomnieć o jednym momencie podczas którego przeżyłem pewną małą swoistą hustawkę mentalną. To moment, w którym dobiegłem do punktu oznaczonego flagą “3km”. W pierwszej chwili pomyślałem, że do mety mam jeszcze 3 kilometry i coś mi się tu nie zgadzało, bo byłem przekonany, że przebiegłem już 8, no ale choć przyjąłem to z małym grymasem twarzy to jednak wziąłem to na przysłowiową “klatę” i pomyślałem “jak mus to mus..  zostało trzy, niech będzie trzy”. Trwałem w tym przekonaniu przez cały kilometr, aż dobiegłem do kolejnego znacznika “4km” i wtedy do mnie dotarło, że przecież te “3km” to nie oznaczało, że zostało 3 kilometry do metry tylko że przebiegłem już 3km z drugiej pięciokilometrowej petli, a do mety zostało 2. Nie wiem skąd się wzięło tego typu zaćmienie. Mimo, że przebiegłem dość spory dystans w bardzo dobrym jak na swoje możliwości, wręcz rekordowym tempie, to jednak nie czułem się strasznie zmęczony. Fakt jest jednak faktem, że się pomyliłem, ale gdy zrozumiałem swój błąd uśmiechnąłem się w głębi duszy i swiadomość, że do mety jest już dużo bliżej, niż mi sie wydawało jeszcze chwilę wcześniej dodała mi dodatkowej energii, która pozwolila przebiec ostatni kilometr najszybciej ze wszystkich dziesięciu. Po dotarciu na koniec swojej zmiany przekazałem pałeczkę Kamili, przed ktorą podobnie zresztą jak przed Jackiem i Adamem był dystans 5 kilometrów.

a20220514_111218_Easy-Resize.com

      Całość zajęła nam 3 godziny 25 minut i 54 sekundy. Motto naszej firmy brzmi “what We do We do with heart” i tak też to przebiegliśmy. Z sercem.  Każdy z nas dał tyle ile mógł, a przede wszystkim swoje towarzystwo, bo był to naprawdę miło spędzony czas. Pandemia sprawiła, że od dwóch lat w zasadzie pracuję z domu, nie spotykamy sie na codzień w biurze, rzadko mamy okazję porozmawiać na żywo na tematy niezwiązane z pracą. Była więc okazja miło spędzić ze sobą czas i odswieżyć relacje. Ja swoje 10 kilometrów przebiegłem w 44 minuty i 9 sekund i jest to najszybsze 10 kilometrów w moim życiu. Cieszy, naprawdę cieszy, zwłaszcza, że była to dla mnie duża niespodzianka. Naprawdę nie spodziewałem się takiego wyniku. Owszem, przez ostatnie miesiące mocno trenowałem, ale miałem wrażenie, że od czasu maratonu w Łodzi moja forma mocno spadła. Okazało się, że jednak jeszcze nie jest tak źle. Myślę, że dużą rolę odegrała tu też pogoda.

aIMG-20220514-WA0009_Easy-Resize.com

aIMG-20220514-WA0018_Easy-Resize.com

      Na koniec nie sposób nie wspomnieć słowem o  moich kolegach i byłej drużynie Nielsena.  W zasadzie sporo się zmieniło, reprezentacja Nielsena na Ekidenie już nie jest tak liczna jak kiedyś, firma się podzieliła, jedni przestali biegać, inni zmienili pracodawcę, na ich miejsce przyszli nowi to jednak miło było znowu się zobaczyć. Nie widzieliśmy się w zasadzie trzy lata, a z niektórymi z nich wspólnie przeżyliśmy wiele miłych chwil, czy to w biurze, czy to na róznego rodzaju zawodach, czy wyjazdach. Nie ukrywam też, że trzymałem kciuki i Im kibicowałem. Po 6 latach odbijania się od podium i zajmowania miejsc czwartych czy piątych w klasyfikacji Mistrzostw Firm miałem nadzieję, że uda im się w końcu zbudować drużynę, która będzie w stanie powalczyć o jak najwyższe miejsca, zwłaszcza, że po pandemii konkurencja jest jakby zdecydowanie mniejsza i tak też sie stało. Nielsen wygrał swoją poranną turę, w której startowali razem z nami. W drugiej popołudniowej turze tylko odwieczny rywal Accenture okazał się (zresztą jak zwykle) lepszy i w 7 starcie w końcu udało się Im wybiegać upragnione 2 miejsce w Klasyfikacji Mistrzostw Firm. Po tylu latach prób gdzie czasami było o włos należało się.  Szczerze gratuluję!

2022.05.14 Warszawa  Maraton: XVI SZTAFETA MARATOŃSKA EKIDEN – 3:25:54 (moje 10km: 44:09)

Powroty

Rozgrzewka

      W życiu tak to często bywa, że największą frajdę i radość sprawiają nam rzeczy najdłużej wyczekiwane i w pewnym małym stopniu o tym będzie ten tekst, ale nie tylko. Będzie też o tym, że mimo zwątpienia i rozczarowania nie ma się co poddawać i rezygnować. O tym, że warto być cierpliwym i wytrwałym. Będzie też trochę historii, emocji, przeżyć i mniej lub bardziej świeżych wspomnień. Z góry jednak uczciwie ostrzegam Cię Drogi Czytelniku, że zapowiada się długo, ale też jest wiele rzeczy, którymi chciałbym się tutaj z Tobą podzielić. Mogę też czasem trochę przynudzać, bo momentami trudno poskładać myśli w warunkach lotniskowych, bądż też z poziomu pokładu samolotu. Dlatego też od razu, bez zbędnej zwłoki gratuluję każdemu, komu uda się przetrwać ten istny słowny maraton, no i do zobaczenia na mecie. Jesteś zwyciezcą! Tych którzy nie podejmą wyzwania, albo odpadną po drodze rozumiem. Nawet najwybitniejsi zawodnicy miewają kryzysy i nawet w formie bywa, że napotyka się tą legendarną ścianę. No co zrobisz? Nic nie zrobisz…

a21765106_1762382023804418_2462569480289386155_n

Rozczarowania

      Ostatenie dwa lata były dla mnie dość ciężkie. Zresztą pewnie dla kazdego. Pandemia dotknęła zwłaszcza tego co sprawia mi tak wiele radości i satysfakcji, czyli zawodów biegowych i podróżowania. Przed pandemią miałem pewną zasadę, której starałem się trzymać od dawna, mianownicie conajmniej dwa wyjazdy w roku na jakieś biegi zagraniczne. Jeden na wiosnę i jeden na jesieni. Pozwalało mi to utrzymać motywację do treningu przez cały rok, bo zawsze gdzieś w dość nieodległej perspektywie czasu były jakieś zawody na które chciałbym wyjechać i które chciałbym ukończyć w miarę dobrym stylu. Pandemia w Polsce dopadła mnie w momencie, gdy byłem w zasadzie w życiowej formie na swoim ulubionym dystansie półmaratonu. W ostatnim tygodniu lutego 2020 roku w Wiązownej poprawiłem swój rekord. Chwilę potem jako ostatnie przetarcie miał być jeszcze Jerusalem Halfmarathon w Izrealu, a tydzień później miałem przebiec swój  najszybszy półmaraton w życiu na na najważniejszej w swoim życiu imprezie, czyli na World Ahletics Championships Gdynia 2020. Był to też zresztą 10 jubileuszowy rok mojego biegania i tym biegiem chciałem dokonać pewnego swoistego podsumowania tej dekady (w końcu to taki piękny jubileusz) i skończyć ze ściganiem się z czasem i rekordami, odłożyć już wyzwania na bok, a zaczać czerpać z tego już jedynie zabawę i biegać na zupełnym luzie. Z każdym rokiem człowiek jest przecież coraz starszy i coraz trudniej stawać się coraz szybszym. Wymaga to też coraz większych poświęceń. Trenowałem wówczas bardzo ciężko przez kilka miesięcy i byłem do tego biegu absolutnie przygotowany. Niestety zarówno jedne, jak i drugie zawody najpierw zostały przeniesione na jesień, a potem całkiem odwołane, a ja zostałem z tą ciężko wypracowaną formą, jak nieodżałowany “Himilsbach z angielskim”. Oczywiście było to dla mnie spore rozczarowanie. Odebranie szansy choćby sprawdzenia się, a potem brak jakichkolwiek zawodów i możliwości podróżowania mocno nadszarpnęły moją motywację. Niby cały czas biegałem, ale o wiele mniej i w dużej mierze przestałem czerpać z tego radość. Czasem myślałem nawet o tym, aby całkiem zawiesić swoje bieganie. Oczywiście od razu odbiło się to na wynikach i formie.

Motywacje

      Chyba punktem kulminacyjnym i zwrotnym był dla mnie półmaraton w Platerowie na Podlasiu w październiku 2021 roku, gdzie kompletnie mi nie poszło i w zasadzie dodreptałem do mety. Był to mój najwolniejszy maraton ze wszystkich, które przebiegłem w życiu, a trochę ich już się nazbierało. Jedyny, który zajął mi więcej niż 2 godziny. Wstrząsnęło mną to tak mocno, że niemalże od razu zapisałem się na Cracovia Półmaraton Królewski dwa tygodnie później. Wystarczyło kilka mocniejszych treningów i udało się pobiec szybciej o 12 minut. Zmotywowało mnie to do tego stopnia, że postanowiłem jeszcze raz spróbować zrobić to, czego nie pozwoliła mi zrobić pandemia, czyli poprawić wynik z Wiązownej, a potem wrócić do tego co kocham, czyli łączenie biegania z podróżowaniem. Żeby jednak osiągnąć ten sukces należało urwać kolejne dziesięć minut z wyniku z Krakowa. Sporo. Wysoko postawiona poprzeczka. Czy to moim przypadku jeszcze w ogóle możliwe? W listopadzie przygotowałem sobie listę kilkunastu zawodów i podróży, które chciałbym zrealizować w nowym roku i rozpocząłem przygotowania raz jeszcze. Starszy o dwa lata, ale tak samo, a może i bardziej zmotywowany. W sumie nie wiem nawet do końca jak to się stało i co ostatecznie zadecydowało, ale forma przyszła bardzo szybko. Niemalże dokładnie dwa lata po biegu w Wiązownej i cztery miesiące po Platerowie udało mi się zrobić to czego pandemia nie pozwoliła mi zrobić w Gdyni i to trzykrotnie w trzech kolejnych biegach. Najpierw poprawiłem swój rekord ponownie w Wiązownej na tej samej trasie co dwa lata wcześniej, potem w Warszawie, aż w końcu w Poznaniu udało mi się zrobić coś, o czym wcześniej nigdy w ogóle nawet nie marzyłem, czyli złamać godzinę i czterdzieści minut. Nareszcie mogłem poczuć się całkowicie spełnionym półmaratończykiem. Chyba na tej radości i trochę na zasadzie ułańskiej fantazji (zupełnie to do mnie nie podobne) postanowiłem “kuć żelazo póki gorące” i zaraz potem po 6 latach przerwy od maratonów zapisałem się na maraton w Łodzi, gdzie z rozpędu chciałem od razu rozprawić się ze swoim trochę już zakurzonym rekordem z 2016 roku. Tu mi niestety nie poszło i zostałem brutalnie sprowadzony na ziemię. Do trzydziestego trzeciego kilometra wszystko było z zgodnie z planem i biegłem swój najszybszy maraton w życiu, ale niestety maraton ma ponad czterdzieści dwa kilometry, a nie trzydzieści trzy. Po trzydziestym trzecim kilometrze odcięło mi kompletnie najpierw głowę, a potem nogi i było po zawodach. Wyzwaniem stało się dotarcie do mety. No niestety, ale bywa i tak. Maraton jednak uczy pokory i po raz kolejny okazało się, że życiowa forma w półmaratonie wcale nie oznacza życiowej formy w maratonie. Była to dla mnie bolesna (dosłownie) lekcja tego, że w na królewskim dystansie niestety nie da się pójść na skróty, zwłaszcza jeśli dodatkowo nie sprzyja temu pogoda i inne okoliczności. Każda porażka, nawet z samym sobą, oczywiście boli. Było rozczarowanie, ale aż tak bardzo tego nie rozpamietywałem i się nie przejmowałem. Przecież nie trenowałem pod kątem maratonu tylko swoich ulubionych połówek, a tu udało mi się więcej, niż nawet byłem w stanie sobie kiedykolwiek wyobrazić i to tak naprawdę zanim sezon się rozkręcił na dobre.

Przygoda

      Do powrotu do pełni szczęścia brakowało mi już tylko jednego – zawodów zagranicznych. Tu wyniki nie są już tak ważne. Liczy się satysfakcja z biegania, zwiedzanie, przygoda, poznawanie ciekawych ludzi z odległych krajów i odkrywanie nowych zakątków świata. Lista wyjazdów na ren rok, jak wspomniałem powstawała już w listopadzie, całkowicie wykrystalizowała się w grudniu. Generalnie bardzo lubię przygotowania do wyjazdów, planowanie ich. Lubię ten dreszyk emocji w momencie kupna biletu. Staram się wszystkie formalności załatwiać od razu z dużym kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Chyba nie ma większej motywacji, gdy jesteś już zapisany, wszystko jest już załatwione, opłacone i jedyne co zostaje to trenować i odliczać dni do wyjazdu. Bywa jednak, zwłaszcza tuż przed samym wyjazdem, że dreszczyk emocji związany z oczekiwaniem na ten wyjazd miesza sie z małymi wątpliwościami i przychodzi taki moment, że pojawia się myśl “po co mi to wszystko?”. Przecież można pobiegać na miejscu. A może w ogóle lepiej posiedzieć w domu? Poleżeć? Odpocząć? Tyle fajnych rzeczy jest przecież do zrobienia tutaj. A może ominie mnie akurat coś fajnego w telewizji? Wszystko zmienia się jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdzki w momencie założenia plecaka i zamknięcia za sobą drzwi w domu. Wówczas wszystkie wątpliwości momentalnie znikają i liczy się już tylko jedno… turystycznobiegowa przygoda.

10 kilometr: Monachium

      Pierwszy zagranicznym kierunkiem, który zaplanowałem sobie na ten rok był Dubrovnik w Chorwacji. Widząc jednak, że wiele lotów odbywa się przez Monachium postanowiłem wykorzystać ten fakt i zobaczyć także to miasto chociaż przez jeden dzień. Dlatego też planując lot do Dubrovnika wybrałem opcję z ponad dwudziestotrzygodzinną przesiadką w tej pięknej bawarskiej stolicy. Monachium chodziło mi po głowie już od 2019 roku. Urzekły mnie zdjęcia widziane w internecie i już w 2020 chciałem wybrać się tam na bieg. Ostatecznie pandemia przekreśliła i te plany. Teraz jednak nie stało już nic na przeszkodzie by Monachium w końcu zobaczyć. Wylądowałem w piątek późnym popołudniem i tego dnia żadnych dużych aktywności już nie planowałem. Po krótkim spacerze zameldowałem się w hostelu, a następnie w pokoju, który tym razem przyszło mi dzielić z Natalie z Niemiec i Elmirem z Bośni. W przypadku Natalie wizyta w Monachium była rekonesansem przed planowaną wkrótce przeprowadzką do tego miasta. Elmira natomiast do Monachium przywiodła turystyka. Szybko we trójkę znalezliśmy dobry kontakt dzięki czemu mój pierwszy i zarazem ostatni wieczór w Monachium upłynął równie szybko jak i miło. Warto tutaj wspomnieć o serii różnych zbiegów okolicznosci zwiazanych z Elmirem, które mnie trochę rozbawiły. Na przykład mimo, że nigdy nie był w naszym kraju to do Monachium przyjechał mając na plecach polski bardzo popularny zresztą kiedyś w naszym kraju plecak firmy Jansport, który jak się okazało kupił o dziwo tam, gdzie akurat podróżowałem, czyli w Dubrovniku… Na marginesie… plecak bardzo sobie chwalił. Również jego kraj pochodzenia, czyli Bośnia i Hercegowina okazał się sporym zbiegiem okoliczności, ale nie będę póki co zdradzał tutaj szczegółów. Zagadka sama rozwiąże się potem.

20220430_082809_Easy-Resize.com

      Następnego dnia wczesnym rankiem rozpocząłem zwiedzanie. Czasu za wiele nie było więc starałem się podążać ściśle wcześniej wytyczoną trasą i planem by ograniczyć do minimum straty czasu. Zacząłem oczywiście od tego, co w Monachium najpiękniejsze i położone w samym centrum czyli Katedra Najświętszej Maryi Panny, Marienplatz, nowy ratusz Rathaus, deptak Kaufingenstrasse, czy tak zwana Rezydencja. Dzięki temu dało się zobaczyć wiele najbardziej popularnych turystycznych atrakcji w mieście. Mimo to uważam jednak, że jeden niepełny dzień to zdecydowanie za mało by zobaczyć Monachium w pełnej okazałości. Wyjechałem zauroczony, ale i z poczuciem niedosytu.

20220430_080525_Easy-Resize.com

20220430_084321_Easy-Resize.com

21 kilomer: Dubrovnik

      Kilka godzin później byłem już w Dubrovniku i trzeba przyznać, że od samego początku wyczuwało się tu atmosferę biegowego Święta. Miasteczko tym wydarzeniem już po prostu żyło. Zwłaszcza, że tak naprawdę był to cały biegowy weekend i niektóre imprezy jak biegi dziecięce, czy bieg Run the Walls starymi murami miasta odbywały się już w sobotę. Na ulicach widoczne były liczne bilboardy przypominające o wydarzeniu i je reklamujące, a niemalże wszystkie latarnie na drogach wjazdowych do miasta przybrane były planszami ze słowami “Welcome Running Heroes”. Widząc takie powitanie można było poczuć się naprawdę wyjątkowo.

20220501_181229_Easy-Resize.com

      Od razu po drodze do hostelu zameldowałem się po odbiór pakietu startowego. Warto w tym miejscu poświęcić chwilę i powiedzieć, że pakiet był wyjatkowo bogaty. Wystarczy wspomnieć, że poza standardowymi elementami, które spotyka się często na różnych zawodach jak koszulka, czy też bardzo fajny worek na rzeczy pakiet obejmował także czterodniową, darmową komunikację po mieście, karnet wstępu do wszystkich licznych muzeów w Dubrovniku, imprezę pożegnalną z posiłkiem zaraz po biegu w jednym z tutejszych lokali w starodawnej twierdzy, a także darmowy rejs statkiem na wyspę Lokrum. Ponieważ Dubrovnik to stosunkowo małe miasteczko i w zasadzie wszędzie jest blisko niedługo potem byłem juz w hostelu, a w zasadzie ku mojemu zdziwieniu w prywatnej kwaterze prowadzonej przez Anę i jej dwóch synów. Tym razem pokój przyszło mi dzielić z Jongeokiem “Dzejem” z Korei oraz Chorwatką Ivaną, która podobnie jak ja następnego dnia miała zmierzyć się z półmaratonem. W tym miejscu warto wyrazić słowa uznania dla Niej, gdyż choć warunki fizyczne Jej w bieganiu na pewno nie sprzyjają, a dodatkowo jest cukrzykiem to jednak nie szuka wymówek tylko biega i jest to Jej już kolejny półmaraton (szacunek! naprawdę mi zaimponowała). “Dzejowi” za to z bieganiem w ogóle nie po drodze. Woli całymi dniami siedzieć przed laptopem. Jako wolontariusz w zamian za możliwość darmowego mieszkania pomaga Annie i jej synom prowadzić kwaterę. Jest też fotografem i żyje sobie robiąc zdjęcia spędzając pół roku w Dubrovniku, a drugie pół w Cancun w Meksyku. Fajnie… No, ale wracając do Dubrovnika. Tego wieczoru nie miałem już żadnych planów i skupiłem się jedynie na odpoczywaniu po podróży i zwiedzaniu. W końcu czasu na poznawanie miasta zaplanowałem dość sporo już po biegu.

20220430_170116_Easy-Resize.com

20220504_111122_Easy-Resize.com

      Muszę przyznać, że chyba nigdy nie miałem na start z hostelu tak blisko. Miejsce, w którym się zatrzymałem zlokalizowane było bowiem dosłownie 50 metrów od startu, co zdecydowanie ułatwiło i uprościło logistykę. No i dało się w końcu wyspać przed biegiem. Jeszcze przed wystrzałem startera udało mi się spotkać kilku Polaków, między innymi grupkę ze Szczecina, z którymi wymieniliśmy kilka słów i życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia. Spotkaliśmy się zresztą także na mecie.

20220501_084107_Easy-Resize.com

      Mimo stosunkowo wczesnej pory słońce mocno grzało co dawało do zrozumienia, że łatwo nie będzie. Specjalnych planów i oczekiwań co do wyniku nie miałem. W końcu jak wspomniałem wyjazdowe biegi rządzą sie swoimi prawami. Założyłem sobie jednak, że mimo wszystko nawet biegnąc na luzie powinienem złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Nie spodziewałem się kłopotów. W końcu kilka tygodni wcześniej, co prawda przy zupełnie innej pogodzie pobiegłem dwanaście minut szybciej. Z drugiej strony należało wziąć poprawkę na trudniejsze warunki atmosferyczne, cięższą trasę, przebiegnięty tydzień wcześniej maraton na którym cierpiałem, no i poprzedzający bieg dzień spędzony na spacerowaniu po Monachium i podróże.

279059979_7492836430758920_5615071677651571508_n_Easy-Resize.com

278896367_7492837097425520_2995322968013492263_n_Easy-Resize.com

     Punktualnie o 9:30 rozległ się wystrzał startera i międzynarodowa prawie tysięczna rzeka biegaczy najpierw bramą Ploce, a potem starymi wąskimi brukowanymi uliczkami między innymi obok twierdzy Revelin wylała się poza Stare Miasto. Pierwsze kilometry dość szybkie nawet mimo pewnego tłoku na trasie. Mniej więcej po 3 kilometrach zacząłem przecierać oczy ze zdziwienia. Otóż odniosłem wrażenie, że wśród spacerujących wzdłuż trasy kibiców dostrzegłem Marcina Gortata. Wydało mi się to dość mało prawdopodobne. W końcu szanse na takie spotkanie były raczej minimalne. Z drugiej strony to dopiero trzeci, no może czwarty kilometr. Co prawda słońce mocno świeci, jest bardzo gorąco, ale chyba nie jest juz ze mną tak źle, żeby mieć urojenia skoro to dopiero początek biegu. W przekonaniu, że się nie mylę upewniał mnie fakt, że biorąc pod uwagę wzrost i Jego sylwetkę raczej trudno pomylić Marcina z kimkolwiek, a ponadto jego wzrok ewidentnie przyciągnął mój biało-czerwony strój. Uśmiechnąłem się w głębi serca na to spotkanie i pobiegłem dalej pokonując kolejne kilometry najpierw wzdłuż dubrownickich zatoczek, a potem przez pobliskie miejscowości. Dopiero po biegu potwierdziło się, że to był faktycznie Marcin Gortat. Zaczepiony przez Polaków na lotnisku dowiedział się, że w Dubrovniku jest półmaraton i biegną “nasi” i przyszedł pokibicować. To miłe. Mniej więcej do połowy dystansu mimo, że miało być dość rekreacyjnie to biegło mi się stosunkowo szybko nawet mimo licznych pagórkow. Gdy po 11 kilometrach nastąpiła nawrotka słońce dawało się już coraz bardziej we znaki i nie pomagały nawet licznie rozstawione punkty z wodą, kibice, czy też lokalne zespoły muzyczne dopingujące biegaczy. Każdy kilometr stawał się wymagający i choć nadal biegłem zgodnie z planem to jednak stawało się to coraz trudniejsze. Na pewno najsympatyczniejsze momenty to te, gdy po nawrotce mijało się kogoś w biało-czerwonym stroju, albo z innym akcentem w naszych narodowych barwach. Kończyło się to zawsze pozdrowieniem, albo przynajmniej wymianą uśmiechu. Przed startem na liście naliczyłem 23 osoby z Polski. Pewnie przynajmniej połowę spotkałem na trasie. Chyba największe wezwanie czekało biegaczy na 20 kilometrze, gdzie w momencie, gdy organizm bywa juz skrajnie wyczerpany trzeba było podbiec rozciągnięte na prawie kilometr 60-metrowe wzniesienie. Nie ukrywam, że pojawiły się tu problemy i moje tempo dość mocno spadło. Gdy jednak dotarłem na szczyt dalej było już prosto i przyjemnie do mety.

279807859_7492837490758814_3722647133857797217_n_Easy-Resize.com

20220501_112511(0)_Easy-Resize.com

      Choć realizacja założonego rezultatu ważyła się do ostanich metrów to się udało, ale o sukcesie zadecydowało jedynie 6 sekund. Plan więc zrealizowany. Uczciwie jednak przyznam, że kosztowało mnie to zdecydowanie więcej wysiłku, niż zakładalem i tego relaksu było jakby mniej, niż można było oczekiwać. Ostatnich kilka kilometrów biegłem razem z Mariną. Poznaliśmy się około 16 kilometra. Zaczeliśmy rozmawiać, a potem na już na mecie zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Marina choć aktualnie mieszka w stolicy Zagrzebiu to jednak w czasach szkoły średniej kilka lat spędziła w Dubrovniku. Umówiliśmy się na wieczór. Podczas spaceru opowiedziała mi sporo o mieście, o sobie i mieliśmy okazję się lepiej poznać. To był naprawdę miło spędzony czas.

20220501_192723_Easy-Resize.com

25 kilometr: nadal Dubrovnik

      Nastepnego dnia od samego rana planowalem zwiedzanie Dubrovnika. Niestety aura czasem bywa złośliwa i plata figle. Dzień wcześniej podczas biegu dominował upał i słońce. Teraz, gdy życzyłbym sobie więcej słońca jak na złość od rana padało. Nie zraziło mnie to jednak bardzo. Wyposażony przezornie w parasol przemierzałem zakamarki Starego Miasta. Jeszcze raz na spokojnie miałem okazję zobaczyć to co wczoraj mogłem jedynie podziwiać w biegu. Udało się zaliczyć w zasadzie zdecydowaną wiekszość architektonicznych atrakcji Dubrovnika wymieniając choćby bramy Pile i Ploce, fontannę Onufrego, klasztor i kościół Franciszkanów, czy Stary Port, a przy okazji przespacerować się starożytnymi murami miasta, którymi jest obwarowane dookoła, dzięki czemu można podziwiać przepiękne widoczki i panoramę.

20220502_103259_Easy-Resize.com

20220502_101750_Easy-Resize.com

      Jako ktoś kogo bardzo interesuje historia, zwłaszcza ta współczesna XX wieku nie mogłem sobie też darować tego by nie obejrzeć wystawy poświęconej obrońcom Dubrovnika z czasów wojny bałkańskiej w latach 90. Są tam zdjęcia kilkuset żołnierzy, którzy zginęli podczas tejże obrony, a takze wiele pamiątek, zdjęć i film płonącego i bombardowanego przez Serbów miasta. Dubrovnik wówczas był mocno zniszczony, nie oszczędzano nawet najważniejszych zabytków. Szczególne wrażenie robią dosłownie strzępy zakrwawionej chorwackiej flagi, która podczas obrony miasta powiewała z pobliskiego wzgórza Srd.

20220502_091003_Easy-Resize.com

      Ponieważ padało niemalże cały czas uwinąłem się dużo szybciej, niż się spodziewałem i zostało mi trochę czasu by wybrać się także na wyspę Lokrum. Jest tam bardzo interesujący rezerwat przyrody i ogród botaniczny, gdzie można podziwiać stary klasztor, fort oraz wspaniałą florę i faunę, z czego największe wrażenie robią dziesiątki żyjących tam na wolności kolorowych pawii. Z ciekawostek można dodać, że wyspa ta cieszy się także popularnością wśród ludzi zajmujących sie kinematografią. Co prawda nie jestem dobry “w seriale”, ale wiem, że jest taki serial jak “Gra o Tron” i jest nawet dość popularny. To właśnie tam kręcono zdjęcia do tego serialu.

20220502_123649_Easy-Resize.com

20220502_122703_Easy-Resize.com

32 kilometr: Mostar

      Kolejny dzień przyniósł mi kolejną przygodę. Choć moja wyprawa teoretycznie powinna zakończyć się na Dubrovniku, to jednak okazało się, że stąd stosunkowo łatwo i szybko bez żadnych formalności, a nawet paszportu można wybrać się na wycieczkę do Bośni i Hercegowiny, a konkretnie do Mostaru. To miasto jest jednym z tych miast, które najbardziej ucierpiały podczas tak niedoległej przecież w czasie wojny na Bałkanach. Walczyli o nie zarówno Chorwaci, jak i Serbowie. Oblężone przez 3 miesiące było pozbawione dostaw żywności i wszelkiej pomocy z zewnątrz, potem doświadczało gwałtów i przemocy, a po wojnie odnaleziono w nim dwa zbiorowe groby, świadectwa dokonanego tu ludobójstwa. Do tej pory zresztą widoczne są tu skutki bombardowań i ostrzału. Cześć budynkow do dziś nie została odbudowana. Gdy więc w obliczu tego co dzieje się na Ukrainie pojawiła się szansa zobaczyć choćby minimalny ślad tamtych czasów nie mogłem darować sobie by tego miasta nie odwiedzić. Nawet po 30 latach widząc to wszystko człowiek od razu milknie i zaczyna zdawać sobie sprawę jak niewiele potrzeba by stracić to czego na codzień w ogóle nie doceniamy przyjmując jako coś dane na zawsze, czyli spokojne bezpieczne życie i pokój.

20220503_114554_Easy-Resize.com

20220503_112714_Easy-Resize.com

      Co ciekawe jadąc z Dubrownika do Mostaru granica układa sie tak niefortunnie, że przekracza się ją aż trzy razy: jako granicę chorwacko-bośniacką, bośniacko-chorwacką i znowu chorwacko-bośniacką. To co mnie ogromnie zaskoczyło w Mostarze to też ogromna rzesza polskich turystów w tym mieście. Nie był to raczej jednodniowy przypadek, gdyż nawet wielu sprzedawców w sklepach całkiem sprawnie posługuje się naszym jezykiem. Tłumaczę to sobie bliskością Medjugorje i ogromną ilością pielgrzymów, którzy do Mostaru przybywają po drodze do tamtejszego sanktuarium. Niestety Medjugorje nie udało mi się odwiedzić, choć to było tak blisko, ale wycieczka z Dubrovnika do Mostaru tego nie obejmuje, a szkoda. Spędziłem w Mostarze kilka godzin, a że nie jest to duża metropolia to udało się zobaczyć to co jest warte zobaczenia.

20220503_113518_Easy-Resize.com

     Zdecydowanie największą turystyczną atrakcją jest Stary Most nad rzeką Neretwą wybudowany w XVI wieku. Co ciekawe z tego mostu odbywają sie regularne skoki do rzeki. Nie jest to jedynie wątpliwy sposób na sprawdzenie odwagi dla miejscowych meżczyzn, ale także sposób na zarobek. Śmiałkowie zbierają pieniądze od turystów, a gdy nazbiera sie odpowiednia kwota proszą o aplauz i szykują się do show. Na marginesie powiem, że most znajduje się ponad 20 metrów nad poziomem wody, a rzeka jest podobno bardzo niebepieczna. Przemierzając Mostar poza Starym Mostem na pewno też warto zobaczyć najsłyniejszą uliczkę Kujundziluk oraz meczety. Niedaleko Mostaru są też przepiękne wodospady Kravica. Rozciągają się na ponad 100 metrach szerokości, a spadek poziomu wody dochodzi nawet do 25 metrów. Widoki, które tam można zobaczyć pełne niespotykanych barw po prostu zapierają dech w piersi.

20220503_145835_Easy-Resize.com

20220503_151037_Easy-Resize.com

Meta

      Uff…. to juz chyba meta. Gratuluję cierpliwości i wytrwałości i naprawdę doceniam. Mogłaś lub mogłeś w tym czasie robić dziesiątki innych ciekawszych rzeczy. Mimo to poświęciłeś lub poświęciłaś wiele minut by linijka po linijce niczym metr po metrze nie do końca łatwego biegu przebić się od startu do mety przez na pewno długi, a być może nie do końca pasjonujący tekst. Wielkie dzięki. Już tak na sam koniec, no po prostu nie mogę o tym nie wspomnieć, wisienka na torcie dla najbardziej wytrwałych. W sytuacji, gdy wróciłem do Warszawy z prawie tygodniowej wyprawy podczas której odwiedziłem kolejne trzy kraje, zobaczyłem piękne zupełnie różne od siebie miasta, cudowną wyspę i równie cudowne wodospady, spotkałem Marcina Gortata, przebiegłem wspaniały półmaraton w równie wspaniałej atmosferze, poznałem świetnych ludzi i myślałem, że już nic mnie nie będzie w stanie w tym dniu zaskoczyć to już po wylądowaniu, gdy samolot zajął swoje miejsce obok terminala, lot dobiegł końca, odsłoniła się kotara biznes klasy i ludzie zaczeli wstawać po swoje bagaże, to wówczas zza tej kotary wyskoczył niczym królik z kapelusza Prezydent Kwaśniewski i jego małżonka – Jolanta. Okazało się, że cały lot siedzieli dosłownie tuż przede mną. Ot taka to jeszcze atrakcja na zakończenie.

Przerwa na regenerację

      A skoro mówimy o powrotach… To może ten tekst jest też dobrym zaczynkiem do powrotu do blogowania? W sumie jeszcze nie wiem, choć może jak się powiedziało “A” to trzeba powiedzieć i “B”? Trochę żałuję, że pięć lat temu przestałem pisać. Jest to niewątpliwie jedna z tych rzeczy w swoim bieganiu, których z perspektywy czasu naprawdę żałuję, ale taki to był moment, że zabrakło czasu, determinacji, inne były priorytety. Dziś jest już trudno o powrót. Przez tych 5 lat sporo się wydarzyło, przebiegłem wiele zawodów, odbyłem sporo podróży, przeżyłem wiele fajnych momentów. Czas jednak robi swoje. Wiele wspomnień z wyjazdów, zawodów, śmiesznych sytuacji, emocji, czy przeżyć być może już uciekło z pamięci bezpowrotnie. Z jednej strony trudno byłoby to wszystko nadrobić i odtworzyć, z drugiej jeszcze trudniej to wszystko po prostu pominąć i iść dalej jakby tego w ogóle nie było zostawiając pięcioletnią pustkę. Muszę to sobie wszystko na spokojnie przemyśleć…

2022.05.01 Dubrovnik (Chorwacja) Półmaraton: DU MOTION HALFMARATHON DUBROVNIK – 1:49:54

Więcej zdjęć z Monachium:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Dubrovnika:


Więcej zdjęć z Lokrum:


Więcej zdjęć z Mostaru:


Więcej zdjęć z Kravic:

Ostatni

      W 2013 roku po trzech latach spokojnego biegania zamarzyłem sobie przebiec jakiś jeden półmaraton. Miał być pierwszy i ostatni. Przebiegłem. Miesiąc później przekraczałem metę swojego debiutanckiego pełnego maratonu. Oczywiście kolejnych nie planowałem. Przez następnych kilka lat ukończyłem conajmniej jeden maraton w roku. W 2016 roku postanowiłem po raz ostatni zmierzyć się ze swoim rekordem i pobiec w Warszawie najszybszy maraton w swoim życiu, a dwa miesiące później całkowicie zakończyć przygodę z pełnymi maratonami i pokonać w Stambule Eurasia Marathon, który jest szczególnym maratonem o tyle, że prawdopodobnie jako jedyny na świecie zaczyna się na jednym kontynencie, a kończy na drugim. “Jak kończyć to z przytupem” – wtedy pomyślałem i tak zrobiłem. Minęło 6 lat, a ja znowu postanowiłem przebiec jakiś maraton. Tym razem już na pewno ostatni. Doszedłem do wniosku, że jak jest forma to nie ma się co zatrzymywać w połowie drogi po wiosennych półmaratonach tylko ją wykorzystać. Biorąc pod uwagę dużo wcześniej zaplanowane wyjazdy na zbliżające sie półmaratony w Dubrovniku, Nicei i Luksemburgu wielkiego wyboru nie miałem, ale DOZ Łódź Maraton wydawał się całkiem ciekawym pomysłem, zwłaszcza, że wybierała się tam także liczna grupa moich kolegów biegaczy z Siedlec i okolic. Czasu na jakieś szczególne przygotowania nie było. Od Poznania, gdzie poprawiłem życiówkę w półmaratonie do Łodzi było raptem trzy tygodnie, ale uznałem, że przecież przez ostatnie miesiące trochę tych kilometrów natłukłem i w zasadzie dystans półmaratonu przebiegałem raz w tygodniu więc tych długich dodatkowych wybiegań, aż tak bardzo nie będę potrzebował. Zwłaszcza, że moim celem było tempo dużo niższe niż te, w którym w tym roku biegałem wszystkie swoje półmaratony. Generalnie to  można powiedzieć, że do Łodzi jechałem prawie jak po swoje…

      Wybrałem się tam w sobotnie popołudnie pociągiem. Po kilku godzinach byłem już na miejscu i pierwsze kroki od razu skierowałem w stronę hali Atlas Arena znanej zwłaszcza z meczów reprezentacji w siatkówce, gdzie było zlokalizowane Expo i biuro zawodów. Na biegaczy czekało tam też pasta party. Zjadłem więc swoją porcję dobrego makaronu i skierowałem się w stronę hostelu, po drodzę oglądając jeszcze zlokalizowany obok hali stadion piłkarski Łódzkiego Klubu Sportowego. Bieganie bieganiem, ale piłkarski sentyment ciągle gdzieś jeszcze tkwi we mnie i trudno go całkowicie zagłuszyć. Zresztą w sumie nawet bardzo nie próbuję. Zwiedzania miasta tym razem nie planowałem. Wolałem odpocząć i skupić się na przygotowaniach do biegu. W hostelu w pokoju byłem zakwaterowany między innymi z Mirkiem. To prawdziwy weternam z prawie setką maratonów na koncie. Złapaliśmy dobry kontakt i popołudnie miło nam minęło na rozmowach o dotychczasowych startach i wspomnieniach z różnych zawodów.

      Bieg został zaplanowany na 9 rano, tak więc nastepnego dnia czekała nas dość wczesna pobudka, zwłaszcza że w okolice hali gdzie zlokalizowany był start musieliśmy się dostać na piechotę. Trasa biegu była wytyczona przez najbardziej atrakcyjne miejsca miasta między innymi przez Rynek Manufaktury, czy też ulicę Piotrkowską. Nie należała może do najłatwiejszych, ale też nie była jakoś wyjątkowo trudna. Najbardziej wymagający wydawał się odcinek od 10 do 22 kilometra, gdzie na biegaczy czekał długi podbieg z różnicą wzniesień około 50 metrów. Wydawało się więc, że jeśli uda się bez kryzysu dotrwać do tego momentu w dobrym czasie i dobrej kondycji to potem powinno być już łatwiej. Dużą niewiadomą była pogoda. W zasadzie cały okres najtrudniejszych przygotowań przetrenowałem w chłodzie i zimnie. Natomiast końcówka kwietnia to czas, gdy robiło się już zdecydowanie cieplej. Trudno bylo przewidzieć jak w takiej sytuacji poradzi sobie z tym faktem organizm. Nie mniej jednak czułem się mocno zmotywowany.

      Tuż przed samym startem spotkałem kolegę poznanego na półmaratonie w Wiązownej. Wówczas przebiegliśmy razem w zasadzie wiekszość dystansu i razem finiszowaliśmy. Po biegu pogratulowaliśmy sobie i nasze drogi się rozeszły, ale jak widać świat biegaczy jest mały i znowu nasze ścieżki się skrzyżowały. Od samego startu wiedząc, że mamy bardzo podobne możliwości znowu biegliśmy razem motywując sie nawzajem i sobie pomagając. Pierwsze 5 kilometrów pokonaliśmy w tempie 5:22. Po 10 kilometrach tempo wzrosło do 5:20. Taki bieg dawał prognozowany czas na mecie 3:45:02, czyli ponad trzy minuty szybciej od mojego rekordu życiowego z roku 2016. Na półmetku średnie tempo w zasadzie się nie zmieniło i wynosiło 5:22, co dawało nadal około dwóch minut zapasu w stosunku do życiówki. Wydawało się więc, że wszystko idzie zgodnie z planem. Do trzydziestego trzeciego kilometra nadal biegłem swój najszybszy maraton w życiu. Niestety maraton ma ponad czterdzieści dwa kilometry, a nie trzydzieści trzy. Po trzydziestym trzecim kilometrze po prostu mnie odcięło. Czułem jak opuszczają mnie kompletnie siły, a nogi stają się coraz cięższe i cięższe. Próbowałem walczyć sam ze sobą i ze swoją słabością, ale nie byłem w stanie. Każda próba przyspieszenia kończyła się niepowodzeniem. W pewnym momencie wyzwaniem stało się w ogóle dotarcie do mety. Każdy kolejny kilometr był coraz większym problemem. Trudności miałem nawet w tych momentach, gdy przechodziłem w marsz i w każdym momencie mógł to być dla mnie koniec tych zawodów, bo nogi miałem po prostu jak z waty. Odnosiłem wrażenie, że momentami nie biegnę nawet w linii prostej tylko małym slalomem. Z upragnionego 3:45 nagle zrobiło się 4:00, potem 4,10…, 4:20. Ostatecznie do mety dotarłem, bo trudno powiedzieć, że dobiegłem z czasem 4:28:04.


      No niestety, ale tak bywa. Maraton jednak uczy pokory i po raz kolejny okazało się że życiowa forma w półmaratonie wcale nie musi oznaczać życiowej formy w maratonie. Nie wiem do końca co się wydarzyło. Czy to był efekt tego, że zabrakło kilometrów na treningu? Czy może nie wystarczająco zadbałem o uzupełnienie płynów i energii na trasie? Czy też może to efekt tego, że pogoda mnie trochę zaskoczyła, wówczas nagle wyszło słońce i zaczęło się robić naprawdę ciepło? A może wszystko po trochu? Fakt, że decyzja o tym starcie była bardzo spontaniczna i zapadła w ostatniej chwili. Nie trenowałem pod kątem maratonu w tym roku tylko pod kątem półmaratonów, a w maratonie jednak nie da się pójść na skróty. Co ciekawe dokładnie 6 lat temu pobiegłem w Atenach Półmaraton Posejdona i to był jeden z tych półmaratonów, które też głównie ze względu na warunki atmosferyczne ewidentnie mi nie poszedł i kosztował mnie sporo zdrowia i energii. Tak więc najwyraźniej powinienem unikać startów 24 kwietnia.

      No cóż… kolejny maraton ukończony. Mimo wszystko cieszy. Jak wspomniałem decyzja o starcie była bardzo spontaniczna, ale czy do końca przemyślana i rozsądna? Nie wiem, może nie. Trudno powiedzieć. A może to nie kwestia decyzji tylko popełnione błędy? Może jakiś przypadek? Też nie wiem i pewnie się już nigdy nie dowiem. Czy jednak tym razem biorąc pod uwagę styl i okoliczności to będzie już na pewno mój ostatni maraton… ? Też trudno powiedzieć. Dziś zdecydowanie więcej jest pytań niż odpowiedzi…

2022.04.24 Łódź Maraton: 10. DOZ ŁÓDZ MARATON – 4:28:04