U Pana Bogdana – Etap II

      W tym roku swoją przygodę z bieganiem u Pana Bogdana zaczynam dopiero od drugiego etapu. Niestety dwa tygodnie temu z zawodów wykluczyła mnie grypa. Tym razem jednak stanąłem na starcie, choć pogoda jak przystało na połowę grudnia nie rozpieszczała. Mróz, do tego trudna oblodzona i zaśnieżona trasa to nie są idealne warunki do biegania. Mimo to zawsze jest to okazja do spotkania wielu biegowych przyjaciół, a panująca tam atmosfera zachęca do tych startów i z przyjemnością w nich uczestniczę.

a15578528_1090899581023063_2738471557825031550_na15541533_1090899451023076_3687182798928672341_n

      Tym razem o samym biegu będzie raczej krótko. Biorąc pod uwagę, fakt, że po ostatnim maratonie nastąpiło duże rozluźnienie treningowe, osłabienie po chorobie i nie do końca odpowiednie na te warunki obuwie na dobry wynik nie było co liczyć. Skupiłem się więc raczej na tym, aby to spokojnie przebiec. Inna sprawa, że na tej wymagającej, pofalowanej pełnej stromych podbiegów trasie nawet bieg na “pół gwizdka” bywa dość wymagający. Już od 4 km było ciężko. W tym roku w zasadzie w ogóle odpuściłem dystanse dziesięciokilometrowe. Choć starałem się zacząć wolno (5 minut na kilometr) to jednak nawet w takim tempie dawno nie biegałem, tym bardziej po lesie. To szybko dało o sobie znać. Męczyłem się mocno, zwłaszcza na podbiegach. Część trasy biegłem w kilkuosobowej grupie. Dopiero około 2 km do mety straciłem do niej trochę dystansu. Z tyłu bardzo długo nic. Starałem się złapać kilka głębszych oddechów na końcówkę by dogonić grupę rywali, niestety już mi się to nie udało. Na metę wbiegłem dość spokojnie. Już w domu z ciekawości zerknąłem jak wyglądały moje rezultaty w zeszłorocznej edycji i trochę się zdziwiłem. Okazało się bowiem, że mój dzisiejszy wynik w tym zestawieniu nie wygląda wcale najgorzej. Biorąc pod uwagę okoliczności i wszystkie czynniki trzeba być zadowolonym.

a15589581_1090899841023037_1603767252337336921_na15492091_1090899087689779_4423517689058777890_n

      Skoro dzisiejszy bieg był raczej bez historii i nie ma za bardzo czego relacjonować, to może jest to dobry czas i miejsce by podziękować Panu Bogdanowi Bali. Od kilku lat w sezonie zimowym w zasadzie zupełnie w pojedynkę organizuje On cykl imprez biegowych na ciekawych i wymagających leśnych trasach siedleckiego rezerwatu Gołobórz. Wyznacza trasy, obsługuje biuro zawodów, przygotowuje wyniki, zamawia medale, puchary i zajmuje się wieloma innymi elementami, które składają się na udaną imprezę sportową. Zawody te służą nie tylko popularyzacji sportu (z każdą edycją biegi te cieszą się coraz większym zainteresowaniem), ale są także okazją do miłego spędzania czasu.  Dziękujemy.

2016.12.17 Siedlce (POL) 10km – BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI ETAP II – 50:59

a15542040_1090899061023115_2322677580517686261_n

Zdjęcia: Dariusz Sikorski

Z Azji do Europy

      Od mojego szóstego maratonu w życiu mija prawie tydzień. Choć dopiero zaczynam pisać relację z tego biegu to już wiem, że będzie to najdłuższy wpis, jaki do tej pory pojawił się na tym blogu. Wiąże się z nim bowiem wiele emocji, wrażeń i wspomnień, które chciałbym utrwalić i którymi chciałem się tutaj z wszystkimi podzielić. Mam także nadzieję, że dla kogoś będzie to ogromną inspiracją do tego, by nie tylko odwiedzić to nadzwyczaj interesujące miasto, ale być może nawet przebiec w nim ten niepowtarzalny, wyjątkowy i jedyny na świecie taki maraton.

wp_20161113_09_56_35_pro

      To także mój szósty bieg zagraniczny. Były półmaratony w Brukseli, Wiedniu, Atenach, w międzyczasie był też bardzo wymagający i ważny dla mnie bieg na szczyt Monte Cassino we Włoszech.  W zeszłym roku pobiegłem swój pierwszy maraton zagraniczny w Budapeszcie i to właśnie po tym biegu w mej głowie pojawił się pomysł przebiegnięcia tego samego dystansu w Stambule. Szukałem nowego wyzwania, czegoś wyjątkowego, a maraton w tym mieście właśnie taki jest. To maraton, który zaczyna się na jednym kontynencie w Azji, a kończy na drugim w Europie. Na bieg zarejstrowałem się z dużym wyprzedzeniem już w styczniu. To najlepsza motywacja by zrealizować cel i doprowadzić swój plan do końca.  Niedługo potem załatwiłem większość formalności łącznie z lotem. Pozostało liczyć, że zdrowie dopisze, szlifować formę i odliczać czas do tego wydarzenia. Czasami miałem chwile drobnych wątpliwości czy dobrze robię i czy ryzyko nie jest zbyt duże. Lipcowa próba przewrotu, w której zginęły setki ludzi,  ataki terorystyczne, które od czasu do czasu zakłócają normalne życie w mieście oraz generalnie napięta sytuacja polityczna sprawiały, że czasami w mej glowie pojawiały się pewne obawy. Z drugiej strony miałem wrażenie, że po stłumieniu puczu podjęte środki ostrożności sprawiły, że poziom bezpieczeństwa w tym mieście znacznie się podniósł i paradoksalnie jest tam teraz bardziej spokojnie, niż było. Choć od tamtych dramatycznych wydarzeń minęło już kilka miesięcy to nawet dziś gdzie niegdzie można było zaobserwować opancerzone wozy policyjne i policjantów z długą bronią patrolujących ulice. Jeszcze bardziej widoczne jest to na lotnisku, gdzie trzeba poddać się licznym kontrolom.

wp_20161113_14_39_57_prowp_20161114_14_16_21_pro

      Do Stambułu przybyłem już w piątek i muszę przyznać, że od początku Stambuł nie był dla mnie zbyt łaskawy. Opóźniony lot, kłopoty z odnalezieniem bagażu, potem hostelu, taksówkarz, który licząc na moją niewiedzę usiłował namówić mnie na kurs i przekonać, że z miejsca w którym się znajdowaliśmy do hotelu jest 3 kilometry, a nie 400 metrów i aby się tam dostać koniecznie muszę użyć jego taksówki – to wszystko nie napawało optymizmem. Po kilku godzinach popytu w Stambule czułem się tym miastem już trochę zmęczony. Zmęczony, jakbym ten maraton już przebiegł. W hostelu na szczęście nie było już przykrych niespodzianek, choć ładnych kilka minut zajęło chlopakowi na recepcji potwierdzenie, że “tak, mój pokój jest i czeka na mnie”. Przez ten czas oczekiwania jego mina mówiła raczej “ooo, cholera, chyba mamy problem”. Podobnie, jak w przypadku innych dotychczasowych wyjazdowych biegów mogłem liczyć na bardzo międzynarodowe, egzotyczne towarzystwo w pokoju, tym razem w osobach Alexisa z Francji,  Cama, a właściwie Camerona z Kanady i kolegi z Japonii, którego imienia nie byłem w stanie powtórzyć już kilka minut po tym, jak mi się przedstawił. Każdy z nich pochodził z zupełnie innego zakątku świata, ale łączyło ich wszystkich podróżowanie i odkrywanie Europy. No i przez tych kilka dni Stambuł i ten nasz wspólny mały pokój.

wp_20161115_12_15_48_prowp_20161112_10_13_18_pro

      Sobota od rana bardzo intensywna. Wczesna pobudka i wyjazd po pakiet startowy. Ciężko jest się poruszać po Stambule. Niesamowite korki na ulicach i poczucie, że każdy chce Cię przejechać, gdy jesteś pieszym to wrażenia, których możesz tu doświadczyć. Po prawie półtoragodzinnym przeciskaniu się przez miasto udaje mi się w końcu dotrzeć do nowoczesnej hali sportowej Asli Çakir Alptekin, gdzie zlokalizowano Expo całej imprezy. Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie ono bardzo pozytywnie swoim rozmachem. Dzięki temu, że byłem tam jeszcze przed otwarciem udało mi się uniknąć kolejek i szybko po odbiorze pakietu mogłem w pełni skupić się na zwiedzaniu zlokalizowanych w hali stoisk, a przy okazji zrobić kilka pamiątkowych zdjęć. W międzyczasie porozmawiałem z jednym z tureckich biegaczy w średnim wieku, którego zainteresował fakt, iż jestem obcokrajowcem. Gdy dowiedział się że pochodzę z Polski łamaną angielszczyzną opowiedział mi o swoich dawnych polskich przyjaciołach z “Opol”…  znaczy się chyba z Opola, hmm? Po solidnej porcji darmowego makaronu, którego można się było najeść do woli i naładowaniu organizmu węglowodanami przyszła pora wracać do hostelu.

wp_20161112_11_30_43_prowp_20161112_10_29_09_pro

      Szybki prysznic, przebranie się i kolejny punkt na liście mojego pobytu w Stambule to jest spotkanie z moją szefową Havvą, która jest Turczynką i na codzień mieszka, żyje i pracuję w tym miescie. Osobiście widujemy się tylko kilka razy w roku. Tym razem pojawiła sie okazja na kolejne spotkanie, którą należało po prostu wykorzystać. Umówiliśmy się w bardzo malowniczej dzielnicy zwanej Bebek tuż nad Bosforem, gdzie zlokalizowano wiele pięknych i eleganckich restauracji i skąd można podziwiać piękne widoki na Bosfor i drugą azjatycką stronę miasta. Smaczny posiłek, spacer wzdłuż wybrzeża, rozmowa przy tradycyjnej tureckiej herbacie i pora wracać. Trzeba w końcu trochę odpocząć i przygotować się przed jutrzejszym biegiem.

wp_20161112_15_38_06_pro

      Dzień startu. Jeszcze nigdy przed biegiem nie wstawałem tak wcześnie. Nawet w Atenach, gdzie na start  Półmaratonu Posejdona musiałem przeciskać się z centrum na sam kraniec miasta nad morze mogłem pospać dłużej. Biorąc pod uwagę dwugodzinną różnicę względem polskiego czasu można powiedzieć, że na bieg musiałem wstać o 4 rano, a obudziłem się już nawet o 3:45. Generalnie w Stambule mialem problem ze snem. Podczas czterech nocy spędzonych w tym mieście, ani jednej nie spalem normalnie. Mimo to nie czulem w ogóle senności, ani zmęczenia. Tym razem obudził mnie deszcz, który od samego rana intensywnie lał się z tureckiego nieba. Nie była to dobra wiadomość. Prognozy zapowiadały na ten dzień ochłodzenie i byłem na to przygotowany, ale do tego opady? Choć lubię biegać w deszcz, to jednak w połączeniu z oczekiwanym chłodem i tak długim dystansem tym razem mogłaby się to dla mnie okazać ściana nie do przebicia.

wp_20161113_16_43_46_pro

      Gdy już dotarłem na legendarny plac Taksim podstawione tuż obok centrum kultury Ataturka zwanego “Ojcem Turków” autobusy zawiozły nas na drugą, azjatycką stronę Stambułu. Deszcz jakby zelżał. Zacząłem się przebierać. Brak zorganizowanej szatni sprawił, że każdy sam szukał dla siebie jakiegoś dogodnego miejsca. Ja rozłożyłem swoje rzeczy na ułożonej na poboczu “w kostkę” stercie przęseł siatkowego płotu.  Gdy po kolej zakladałem następne elementy swojego stroju nagle z koperty wysunął mi się chip i poprzez oczka siatki wylądował mniej więcej w środku ułożonej z tych przęseł kostki. Zdębiałem. Próbowałem podnieść metalowe elementy. Sam byłem w stanie unieść jedynie kilka z nich. Poprosiłem kogoś stojącego obok o pomoc. Po chwili spontanicznie w ratowanie mojego chipa zaangażowana była już solidna turecka ekipa. Udało się podnieść wszystkie potrzebne przęsła do tego, by wsunąć rękę i sięgnąć po moj chip. Ładnie podziękowałem za pomoc i mogłem odetchnąć z ulgą. “Uff. Pięknie się ten dzień zaczyna” – pomyślałem. “Miało być pogodnie, a pada, teraz to. W końcu mamy trzynastego. Cóż może się więc jeszcze wydarzyć? Wolę już nawet nie myśleć.”

wp_20161113_08_06_10_prowp_20161113_08_21_49_pro

      Nadeszła godzina 9:00, moment startu. Wielotysięczne morze biegaczy, którzy już za moment pobiegną na dystansach 42, 15, oraz 10 kilometrów, albo wykorzystają tą specjalną okazję i przemaszerują ośmiokilometrową trasą z jednego brzegu na drugi w ten jedyny w roku moment, gdy most jest otwarty dla ruchu pieszego. Nie miałem specjalnych oczekiwań co do wyniku. Bogaty o poprzednie doświadczenia już wiem, że życiówki mogę sobie bić w Warszawie, maratony i półmaratony zagraniczne to zupełnie inna historia. Zmęczenie podróżą, zwiedzaniem, nocowaniem w hostelu, często trudne trasy, mało sprzyjające warunki atmosferyczne – to wszystko sprawia, że poprzeczka jest ustawiona zdecydowanie dużo wyżej i potrzeba być w naprawdę dobrej dyspozycji, by powalczyć o rekord. Ja w takiej nie byłem na pewno. Poprawiona życiówka miesiąc temu na 38 Maratonie Warszawskim, sprawiła, że nastąpiło pewne rozprężenie, a słaba pogoda w ostatnich tygodniach także nie pomagała dobrze sie przygotować. Nie miałem też dużej potrzeby. W tym roku po Maratonie Warszawskim czułem się w pełni spełnionym maratończykiem i obiecałem sobie, że tym razem pobiegnę by cieszyć się bieganiem i swoim  pobytem w tym pięknym, zupełnie egzotycznym dla mnie mieście. Po prostu go przebiec w zdrowiu i z radością. Wynik schodził na dalszy plan.

wp_20161113_09_12_08_prowp_20161113_09_55_32_pro

      Pierwsze kilometry raczej spokojnie, udało mi się nawet zrobić wiele pięknych zdjęć z trasy. Deszcz przestał już padać, a z za chmur coraz śmielej wyglądało słońce. Biegło mi się bardzo dobrze. Z uśmiechem na twarzy i coraz większą ekscytacją minęliśmy stadion Besiktasu. Fanem tureckich zespołów nie jestem, ale dla kogoś, kto przez wiekszość życia pasjonował się piłką nożną i to był dla niego sport numer jeden, obiekty piłkarskie zawsze wzbudzają sentyment i zaintersowanie. Tuż obok po przeciwnej stronie ulicy przepiękny Pałac Dolmabahce. Pałac ten wybudowany w połowie XIX wieku był pierwszym pałacem w tym mieście w stylu europejskim. Z założenia miał sprawiać wrażenie na zagranicznych gościach, dlatego wzorowano go na Luwrze i Pałacu Buckingham.  Kilka kilometrów dalej mijamy Wieżę Galata, zwaną także Wieżą Chrystusa, wybudowaną w XIV wieku jako część fortyfikacji ówczesnej kolonii Genui. Pierwsze problemy pojawiły się koło siedemnastego kilometra. Komfort biegu znacznie sie obniżył, choć nie wzbudziło to we mnie większego niepokoju. Zwykle, nawet gdy biegnę tylko półmaraton jest to dla mnie trudny moment i okolice 16,17 kilometra znoszę nienajlepiej. Słońce zaczynało przygrzewać coraz mocniej. Skreciliśmy w stronę portu Yenikapi.

wp_20161113_10_49_01_prowp_20161113_09_54_41_pro

      Gdy minęliśmy półmetek rozpoczął się odcinek, który dał się chyba wszystkim najbardziej we znaki. Około 10 kilometrów wzdłuż wybrzeża pod górę i pod wiatr.  Co chwilę mijałem kolejnych biegaczy, którzy albo szli, albo próbując gdzieś na poboczu odnaleźć w sobie jeszcze odrobinę energii na dalszy bieg przeżywali swoje własne, osobiste dramaty. W pewnej chwili z naprzeciwka zauważyłem gest pozdrowienia jednego z biegaczy. Ropoznałem koszulkę Legii.  Już wiedziałem – Polak. Na mecie spotkaliśmy się ponownie, okazało się, że ma na imię Piotr. Słońce wbrew prognozom momentami przygrzewało naprawdę mocno. Zastanawiałem się, czy długi rękaw to był dobry pomysł na ten bieg.  Z drugiej strony od czasu do czasu wiatr wiał tak silnie, że cieszyłem się, że mam dodatkowe okrycie chroniące organizm przed chłodem. Czekałem tylko kiedy ten morderczy podbieg się skończy. Ściana na 30 kilometrze nabierała dla mnie zupełnie nowego znaczenia, choć ciągle miałem siły by kontynuować normalnie bieg. Wiedziałem, że muszę to przetrwać, a potem będzie już dużo łatwiej, bo po nawrocie czeka mnie przynajmniej tyle samo dystansu z wiatrem w plecy. W końcu nadszedł ten moment. I rzeczywiście. Po nawrocie biegło się dużo łatwiej, choć jak na złość wiatr jakby się uspokoił. Od 32 kilometra zaczęły mnie łapać skurcze w lewą nogę. Od 35 co chwilę łapały mnie już w obie. Było już naprawdę ciężko. Myśl, która pojawiła się z godzinę wcześniej, by może jednak powalczyć o poprawę zeszłorocznego wyniku z Budapesztu się oddalała, by w końcu zupełnie zniknąć. Liczyłem bogaty o doświadczenia z wielu biegów, że może końcówka będzie z górki i wtedy będzie już dużo latwiej. Czekałem na ten moment. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Ostatnie dwa kilometry to mocne mordercze podbiegi. Chyba tylko świadomość, że już za chwilę meta i ten bieg się skończy pozwalała mi przetrwać, dodawała energii i chęci na kontynuowanie biegu. Przebiegliśmy przez Park Gulhane. Podobno to właśnie tutaj w 1928 roku Ataturk przedstawił po raz pierwszy, jak wkrótce będą wyglądały litery alfabetu tureckiego, o czym informowały ówczesne gazety, pisane jeszcze literami osmańskimi.

wp_20161113_13_31_14_pro

      Wśród publiczności usłyszałem polski doping. Młody chłopak widząc polskiego orła na mojej koszulce próbował dodać mi otuchy. To był jedyny polski kibic, jakego wypatrzyłem na trasie całego maratonu, ale jego doping pojawił się chyba w najlepszym możliwym dla mnie momencie. Uśmiechnąłem się do niego skinając głową. Chwilę potem turecki kibic krzyknął po angielsku, że zostało mi już tylko 400 metrów. Przyspieszyłem więc mocno. Na finiszu zawsze są siły cokolwiek by się nie działo chwilę wcześniej. Wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników na ostatniej prostej i w końcu minąłem metę zlokalizowaną na Hippodromie, miejscu spotkań i sportowych zmagań starożytnych Rzymian, Bizancjum oraz obywateli Imperium Osmańskiego, tuż między Błękitnym Meczetem, a Egipskim Obeliskiem.

wp_20161113_15_02_46_prowp_20161113_14_28_10_pro

      Potwornie zmęczony, jeszcze bardziej szczęśliwy chwilę musiałem odetchnąć by dojść do siebie. Siedząc na trawie w głębi serca przeżywałem jeszcze momenty tego biegu. Gdy już trochę odpocząłem i miałem się już powoli zbierać się do hostelu nagle niespodziewanie natknąłem się na swojego kolegę z pokoju – Cama, który wraz z parą naszych australijskich sąsiadów z pokoju obok pojawili się na mecie maratonu podczas zwiedzania stambulskich zabytków. Teoretycznie zwiedzanie to byl mój plan dopiero na następny dzień, ale korzystając z tego spotkania oraz faktu, że jestem w najpiękniejszych miejscach Stambułu postanowiłem kontynuować zwiedzanie z wraz z grupą znajomych. Nogi trochę bolały, ale generalnie czułem się już dobrze. Odwiedziliśmy Meczet Sultanahmet, chwilę potem muzeum Haghia Sophia. To w przeszłości świątynia chrześcijańska, potem meczet. Budynek uważany za najwspanialszy obiekt architektury i budownictwa całego pierwszego tysiąclecia naszej ery. Była to najwyższa rangą świątynia w Cesarstwie Bizantyjskim, katedra patriarsza oraz miejsce modłów i koronacji cesarzy. Nazwa znaczy dosłownie „Boża Mądrość” i odnosi się do jednego z atrybutów Boga. Do hostelu wróciliśmy na piechotę. Rozpierała mnie radość, ale i duma, które przyćmiewały zmęczenie. To był bez wątpienia najtrudniejszy, ale i najbardziej interesujący maraton, z tych które dotychczas udało mi się przebiec.

wp_20161113_14_47_44_prowp_20161113_14_48_42_pro

      Poniedziałek, tak jak planowałem to dzień poświecony na zwiedzanie. Nie czułem dużego zmęczenia.  Nogi też wydawały się już być w porządku. Po kilku dniach popytu w tym mieście w końcu je pokochałem, nauczyłem się także po nim poruszać. Niestraszne mi już były ogromne  odległości, korki, gwar, hałas, niesamowite tempo. Jeszcze raz miałem możliwość zobaczyć wiele z  tych miejsc, ktore widziałem w biegu popdrzedniego dnia.  Tym razem już na spokojnie, bez pośpiechu. Udało mi się też dotrzeć na legendarny Grand Bazar, jeden z największych tego typu obiektów w Turcji. Wtorek, ostatni dzień pobytu to czas rozstania ze Stambułem. Jeszcze tylko pożegnalne pamiątkowe zdjęcie z legendarnego Taksim Square, na którym akurat odbywały się jakieś uroczystości państwowe wraz z wojskową orkiestrą, trochę pamiątkowych zakupów i można powoli kierować się w stronę lotniska. Czas powiedzieć do widzenia Turcjo… hoşça kal. To była naprawdę wspaniała przygoda i momenty, ktore na zawsze zostaną w mojej pamięci.

2016.11.13 Stambuł (TUR) Maraton – 38 VODAFONE EURASIA ISTANBUL MARATHON – 4:17:47

wp_20161115_10_49_58_pro

Więcej zdjęć z biegu:


Wiecej zdjęć ze Stambułu:

Symbolicznie

      Podobnie jak rok temu, tak i tym razem zbliżającą się rocznicę odzyskania niepodległości na sportowo świętowałem w podsiedleckim Skórcu, uczestnicząc w II Biegu Niepodległości na dystansie 5 kilometrów. Choć to mała, kameralna impreza to jednak startując tam w poprzedniej edycji do domu ze sobą zabrałem wiele pozytywnych wrażeń i miłych wspomnień. To dobra okazja by spotkać licznych znajomych biegaczy, porozmawiać i przyjemnie spędzić czas. Postanowiłem więc wybrać się tam także i tym razem. Współorganizatorem i ambasadorem imprezy jest Grupa Biegowa Skórzec Biega, w której mam wielu przyjaciół i z którymi moje drogi często krzyżują na różnego rodzaju zawodach. Od czasu do czasu goszczą mnie również na swoich treningach. Bieg ten staje się ważnym wydarzeniem w życiu ich gminy, w które angażuje się także cała lokalna społeczność.

wp_20161106_15_07_19_prowp_20161106_15_05_57_pro

      Wielką niewiadomą wydawały się być warunki atmosferyczne. Listopad to czas, gdy mróz i śnieg nie są już niczym nadzwyczajnym. Choć temperatury w ostatnich dniach są raczej nadal dodatnie to jednak prognozy nie były zbyt optymistyczne. I rzeczywiście rano padał deszcz. Na szczęście w czasie biegu pogoda była już wręcz idealna do szybkiego biegania. Zanim wystartowaliśmy, podobnie jak poprzednio, delegacja biegaczy wraz z oficjelami złożyła kwiaty pod skórzeckim pomnikiem niepodległości oraz odśpiewaliśmy wszyscy Mazurka Dąbrowskiego. Po oficjalnej części biegacze przeszli na start, gdzie rozpoczęła się już rywalizacja sportowa.

wp_20161106_13_55_58_pro

     Dla mnie ten bieg miał wymiar głównie symboliczny. Nie miałem ani formy, ani chęci by się tu mocno ścigać i walczyć o życiówki. Podstawowym celem było uczczenie rocznicy oraz spotkanie kolegów i miłe spędzenie czasu. W ostatnich miesiącach w ogóle nie trenowałem tego dystansu. Ostatni raz 5 km biegałem w maju. Nie chciałem też ryzykować jakąś kontuzją tuż przed zbliżającym się maratonem. Zacząłem więc raczej spokojnie. Po pierwszym kilometrze trochę przyspieszyłem. Biegło mi się stosunkowo dobrze. Trzeci kilometr to najtrudniejszy moment tego biegu. Asfaltowa droga zmieniła się nagle w leśną polną, piaszczystą ścieżkę. Szybko to odczułem. Tempo trochę spadło,  a biegło się coraz trudniej. Dopiero na ostatnim kilometrze, gdy wybiegliśmy z lasu można było wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę energii i znacznie przyspieszyć. Po kilkusetmetrowym mocnym finiszu wpadłem w końcu na metę.

untitledbwp_20161106_14_32_36_pro

      Gdy emocje sportowe już opadły, wszyscy najlepsi odebrali już swoje puchary i dyplomy. Nastąpiło losowanie nagród dla pozostałych biegaczy.  Czekała na mnie miła niespodzianka, gdyż tym razem uśmiechnęło się do mnie szczęście i udało mi się wylosować piękny album Zenona Żyburtowicza “Szlacheckie gniazda” z fotografiami dworów szlacheckich w Polsce. Będzie to wspaniała pamiątka z tego biegu, a być może kiedyś także inspiracja do kolejnych wypraw rowerowych. Zobaczymy…

2016.10.15 Skórzec (POL) 5km – II BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – 21:57

wp_20161106_15_58_37_prowp_20161106_15_55_53_pro

Prawie górski, czyli powrót do lasu

      Podobnie, jak w zeszłym roku połowa października to czas, gdy startuję w podsiedleckim rezerwacie Gołobórz w Biegu Prawie Górskim organizowanym przez siedlecką grupe biegową Yulo Run Team. Próżno w Siedlcach szukać gór i nie jest to klasyczny bieg ultra, jednak start w tych zawodach także może być dużym wyzwaniem. Na dwóch pięciokilometrowych okrążeniach przewyższenie wynosi około 200 metrów. Trasa naszpikowana jest stromymi podbiegami. Gdy się je osiągnie często nie ma czasu na odpoczynek, gdyż chwilę potem pojawiają się równie strome zbiegi, po których tętno ociera się o maksima. Piach, gałęzie, drzewa to także stawia biegaczom poprzeczkę bardzo wysoko. Ważną rolę odgrywają też warunki atmosferyczne. Po bardzo deszczowym i zimnym tygodniu prognozy zapowiadały ocieplenie i ładną pogodę. Jednak zamiast słońca od rana było dość pochmurno, zimno i przede wszystkim wietrznie. Na szczęście w gęstym lesie wiatr biegaczom bardzo nie przeszkadzał.

14691965_10206245448849571_4947934574914685554_owp_20161015_10_35_03_pro

      Nie miałem oczekiwań co do wyniku sportowego. Po Maratonie Warszawskim, gdzie udało mi się osiągnąć życiowy rezultat nastąpiło pewne rozprężenie treningowe. Również fatalna pogoda w ostatnich tygodniach nie działała motywacyjnie na regularność treningów. W tym roku zresztą krótsze dystanse zupełnie odpuściłem. Dziesięć kilometrów na zawodach ostatni raz w tym roku biegłem w lutym. Ostatnie miesiące to były przede wszystkim przygotowania do półmaratonu i maratonów. Nie wiedziałem więc do końca na co mnie stać i postanowiłem potraktować tą imprezę głównie towarzysko i treningowo.

wp_20161015_12_46_30_prowp_20161015_12_12_55_pro

      W końcu nadszedł moment startu. Początkowo biegło mi się bardzo swobodnie i luźno. Jednak już przed końcem pierwszej pętli, czyli w połowie dystansu zaczęło się robić ciężko. Wydawało mi się, że moje tempo nie było bardzo wysokie. Starałem się nie przeszarżować na początku, ponadto nie licząc na bardzo dobry wynik na starcie ustawiłem się raczej z tyłu, a na pierwszych kilometrach, gdy stawka nie była jeszcze dość rozciągnięta na wąskich leśnych ścieżkach zdarzyło mi się kilka razy utknąć za wolniejszymi biegaczami, co mocno mnie spowolniało. Mimo tego trudna trasa i liczne podbiegi sprawiały, że biegło się coraz mniej komfortowo. W połowie drugiej pętli było już naprawdę ciężko. Z niepokojem czekałem na dwa strome podbiegi, które były jeszcze przede mną. Udało się je pokonać, choć momentami miałem ochotę się po prostu zatrzymać i przejść w marsz. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Mimo narastających kłopotów regularnie przesuwałem się do przodu wyprzedzając kolejnych zawodników. Gdy na ostatniej kilkusetmetrowej prostej w oddali wypatrzyłem metę udało się jeszcze wykrzesać odrobinę nieodkrytych do tej pory pokładów energii na bardzo mocny finisz. Ścigałem się z jednym z zawodników, z którym przebiegłem większość trasy. Podobne tempo mieliśmy niemalże od samego początku. Czasem ja byłem z przodu, czasem musiałem gonić, zamienialiśmy się pozycjami wielokrotnie. Tuż przed ostatnią prostą to ja miałem stratę około 5 metrów. Choć zniwelowałem ją i przez moment biegliśmy niemalże w jednej linii ostatecznie na mecie to ja musiałem uznać Jego wyższość. Satysfakcja z pięknej walki do końca jednak została. Docenili ją także kibice.

kopia-wp_20161015_11_57_00_pro

      Będzie to miłe wspomnienie, podobnie zresztą jak cały III Bieg Prawie Górski.  Impreza rozwija się zarówno pod względem organizacyjnym, jak również jeśli chodzi o poziom i coraz silniejszą obsadę. Tak, jak rok temu była to znakomita okazja, by miło spędzić czas i spotkać wielu biegowych przyjaciół. Wynik sportowy schodzi w tym przypadku na dalszy plan, choć i z niego powinienem być zadowolony. Był to też na pewno mocny trening, który z pewnością zaprocentuje, a przecież w tym roku przede mną jeszcze dość duże wyzwanie. Niemalże dokładnie za miesiąc czeka mnie ostatnia ważna impreza w tym roku, a mianowicie Maraton w Stambule. Nie liczę tam na żadne rekordy i świetne wyniki i będzie to klasyczny bieg na zaliczenie, to jednak to zawsze maraton. Łatwo więc nie będzie.

2016.10.15 Siedlce (POL) 10km – III BIEG PRAWIE GÓRSKI – 51:13

wp_20161015_13_02_35_pro

A jednak

      Gdy niemalże dokładnie rok temu zmierzałem pewnym krokiem bramą Stadionu Narodowego na metę 37 Maratonu Warszawskiego myślałem, że będzie to już mój ostatni maraton ulicami naszej stolicy. Przynajmniej na jakiś czas. Wiedziałem, że już za chwilę złamię czas czterech godzin i uda mi się osiagnąć wynik, o którym kilka lat wcześniej nawet nie marzyłem i wydawał się dla mnie zupełnie nieosiągalny. Ponieważ było to swoiste pożegnanie Maratonu Warszawskiego ze Stadionem Narodowym, który przez kilka ostatnich lat stał się integralną częścią tego wydarzenia, pomyślałem, że będzie to także moje pożegnanie z tą imprezą. Jednak im bliżej było września tym w mej głowie pojawiała się coraz częściej myśl, by pobiec raz jeszcze. W końcu decyzja została podjęta, a kluczowy okazał sie fakt, że byłoby to dobre przetarcie przed drugim maratonem zaplanowanym na ten rok, a który odbędzie się w listopadzie w Stambule.

14463121_1300328110009814_2552120222999376894_n

      W tym roku nie było specjalnych przygotowań. Poprzednim razem całe lato podporządkowałem temu startowi i celowi , który mi przyświecał, by w swoim 3 maratonie w życiu pokonać czas czterech godzin. Przez trzy miesiące poprzedzające start przebiegłem przeszło 1100km, poświęciłem wiele czasu, energii, dałem z siebie dużo więcej, niż mogłem dać. W tym roku było zupełnie inaczej. Choć całe lato biegałem regularnie i często to jednak swoje aktywności dzieliłem także z jazdą na rowerze. Dopiero ostatnie tygodnie to były długie wybiegania, ale też co najwyżej 25km. Ostatni dobry start w  Półmaratonie podczas Biegu Jacka w bardzo trudnych upalnych warunkach był dla mnie dużym zaskoczeniem i tknął we mnie wiele wiary, że z formą nie jest tak źle, to jednak miałem też świadomość, że maraton rządzi się swoimi prawami i to nie jest wystarczające by walczyć o rekord życiowy na tym dystansie. Zresztą nie miałem nawet bardzo takiej potrzeby. Po zeszłorocznym biegu czułem się spełnionym maratończykiem i tym razem miałem pobiec spokojnie i na luzie, jeśli można tak o biegu w maratonie w ogóle powiedzieć. Stres i trema jest bowiem zawsze, narasta coraz bardziej im bliżej biegu. Sytuację komplikowała także mała kontuzja pleców, która pojawiła się tydzień przed startem. Nagła zmiana temperatury i brak rozgrzewki sprawiła, że chyba naciągnąłem mięsień. Pozostało mieć nadzieję, że delikatny ból nie przeszkodzi w swobodnym bieganiu. Na wszelki wypadek cały tydzień już odpoczywałem.

2

      Pierwszy dylemat pojawił sie dzień przed startem. Pogoda ostatnio trochę się popsuła. Zastanawiałem się wiec jak się ubrać. Chłodu bałem się chyba bardziej niż dystansu. Długi rękaw? Może krótki? Decyzję postanowiłem odłożyć na ostatnią chwilę. Gdy jednak rano okazało się, że bedzie dużo cieplej niż jeszcze dzień wcześniej sprawa stała się jasna. Na starcie długo zastanawiałem się, w której strefie czasowej się ustawić. W głowie mialem 1000 różnych pomysłów na ten bieg.  Pytanie który jest właściwy? W pewnym momencie natknąłem się na naszego wielokrotnego mistrza olimpijskiego Pana Roberta Korzeniowskiego. Ostatni raz spotkałem go wiosną na Półmaratonie Warszawskim. Wówczas skończyło się to poprawą swojego rekordu życiowego. Pomyślałem, że może to dobry omen i tym razem. Długo jednak wahałem się czy ustawić się na w strefie na 4:30 by spokojnie, ale godnie ukończyć ten dystans, czy też może powalczyć ryzykując, że może zakończy się to zupełną klapą. Ostatecznie postanowiłem spróbować zastrzegając sobie samemu, że jeśli tylko tempo to będzie okazywało się dla mnie za szybkie i trudno będzie mi utrzymać komfort biegu to po prostu odpuszczę i zwolnię, bez niepotrzebnego szaleństwa.

1

      W końcu start. Pierwsze kilometry biegło mi się zupełnie przyjemnie tuż za pacemakerem. Po 5 kilometrze zacząłem jakby tracić. Pomyślałem, że dzisiaj chyba nic z tego nie będzie. Gdy jednak strata ustabilizowała się i miałem go cały czas w zasięgu wzroku postanowiłem jeszcze nie odpuszczać. Konsekwentnie, ale cierpliwie zmniejszałem dystans. Przed 10km byłem już znowu tuż za nim. Kolejne kilometry mijały, po 17 zacząłem mijąć coraz liczniej maszerujących, pierwszych z tych, dla których początkowe tempo okazało się za szybkie.  Bałem się o swoje plecy, te jednak wcale mi nie przeszkadzały. Bolały tylko wtedy, gdy przypominałem sobie, że przecież powinny boleć. Bardziej dokuczał mi miesień dwugłowy lewego uda.

3

      Do polowy dystansu biegło mi się naprawdę dobrze, nie czułem większych problemow. Przeciwnie, po 20km zacząłem naprawdę wierzyć, że stać mnie tu dzisiaj na świetny wynik. Niestety im bardziej o tym myślałem tym biegło mi się coraz gorzej, znowu traciłem dystans do pacemekera, chociaż cały czas miałem go w zasięgu wzroku. Postanowiłem więc nie myśleć o tym, tylko po prostu robić swoje. Przez kolejne kilometry moja strata do pacamakera wynosiła kilkadziesiąt metrów, czasem trochę mniejsza , czasem trochę większa.  Gdy po paru kolejnych kilometrach opanowałem ten mały kryzys postanowiłem przyspieszyć i zblizyć się. Wydawało mi się, że biegnę szybciej, ale albo to było złudzenie, albo pacamaker przyspieszył jeszcze mocniej, gdyż dystans wcale się nie zmniejszał. Dopiero koło 28 kilometra byłem znowu tuż za nim. Starałem się sumiennie korzystać z każdego bufetu, dużo pić, dużo jeść. Czułem się zaskakująco dobrze.

7

      Pogody lepszej sobie wymarzyć nie mogłem. Nie było zimno czego bardzo się obawiałem, z drugiej strony słońce niemalże cały czas kryło się za chmurami. Okolice 33 kilometra często są najtrudniejszym momentem dla biegaczy, ale ja nie czułem kryzysu. Przeciwnie świadomośc, że biegnę na życiowkę i jest już tak blisko dodawała mi skrzydeł. Próbowałem nawet przyspieszyć i oderwać się od pacamekera, bez skutku jednak. 35 kilometr , 36, 37… cały czas czułem się dobrze, a moja wiara stawała się coraz większa. Gdy minęliśmy 39 km pomyślałem, że to jest ten moment. Postanowiłem raz jeszcze przyspieszyć. Tym razem pacemaker został już z tyłu, a ja gnałem do mety ile tylko zostało mi sił. Wiedziałem już, że nie tylko walczę o poprawę swojego rekordu, ale nawet o złamanie czasu 3:50. Czułem się naprawdę szczęśliwy i to chyba ta świadomość dodawała mi energii i skrzydeł. Jeszcze tylko ta kilkusetmetrowa prosta, metę widać już w oddali, a potem medal, radość, duma. Nigdy bym nie przypuszczał, że to się może wydarzyć. Wiele rzeczy złożyło się na ten mój osobisty sukces. Choć to lato nie było tak intensywne biegowo jak poprzednie to jednak na treningach zostawiłem i tak wiele sił, potu i energii. Gdy do tego dołoży się, odrobinę szczęścia,  idealną pogodę, szybką trasę i dobre decyzje to wtedy łatwiej zrozumieć to co się wydarzyło, choć i tak muszę przyznać, że trudno mi w to uwierzyć.

4

      A sama impreza? No cóż Maraton Warszawski bez Stadionu Narodowego to zupełnie coś innego. Trochę szkoda, bo jednak stadion nadawał temu wydarzeniu niesamowity klimat i otoczkę. Z drugiej strony, mam wrażenie, że tegoroczna trasa była nie tylko szybsza, ale i dużo piękniejsza. Cieszę się, że ostatecznie zdecydowałem się na ten start. Dał mi on naprawdę wiele radości sportowych, ale to była także chyba jedyna okazja do tego, by w jednym miejscu w jednym czasie spotkać tylu biegowych przyjaciół: Mariusza (i jego żonę Klaudię) poznanego podczas wyjazdu na Bieg Monte Cassino, Ewę poznaną na półmaratonie w Brukseli, czy też Macieja, z którym zdobywaliśmy Wiedeń. Kolejne duże wyzwanie już za 6 tygodni. Do Stambułu pojadę już jednak raczej na wycieczkę, a nie po rekord.

2016.09.25 Warszawa (POL) 42,195m – 38 PZU MARATON WARSZAWSKI  – 3:48:08

8

Z pomocą dla Kasi

      Blisko trzy miesiące minęło od mojego ostatniego oficjalnego biegu. Po emocjach związanych ze startem w bardzo ważnej dla mnie sztafecie maratońskiej Ekiden oraz firmowym turnieju piłkarskim w Budapeszcie przyszło pewne rozluźnienie i mimo, iż całe lato regularnie biegałem postanowiłem zrobić sobie przerwę w zawodach. W tym czasie poza rekreacyjnym bieganiem treningowym oddawałem się także rowerowym szaleństwom. Jesień jednak podobnie jak to bywało w latach poprzednich to maratony, a Bieg Jacka jest dla mnie idealnym i sprawdzonym już etapem przygotowań. Start w rodzinnym mieście to także świetna okazja do spotkania wielu niewidzianych od dawna znajomych. Wydarzenie to wpisało się już na stałe do mojego kalendarza, nie mogło więc mnie zabraknać również i w tym roku.

911

      Tym razem nie miałem wiekszych oczekiwań co do wyniku. Biegłem raczej dla satysfakcji i aby miło na sportowo spędzić czas. Wykorzystując ten fakt postanowiłem dodać swojemu występowi dodatkowy aspekt i przyłączyłem się do akcji charytatywnej w ramach programu “PKO Bank Polski Biegajmy razem” na rzecz 23-letniej Kasi. Kasia zmaga się z guzem mózgu. Mimo operacji, radioterapii i chemioterapii nie ma poprawy. Szansą jest dla niej specjalistyczne leczenie, na które zbierane są pilnie środki. Cóż należało zrobić? Naprawdę niewiele. Wystarczyło zarejstrować się, przypiąć na plecach do koszulki specjalną kartkę z napisem  „biegnę dla Kasi”, dotrzeć z nią do samej mety, a pokonane kilometry zostaną wówczas przeliczone na konkretne wsparcie finansowe w postaci darowizny Fundacji PKO Banku Polskiego.

52Foto: Bieg Jacka

      Jeszcze niedawno wydawało się, że tegoroczne lato to już przeszłość. Aura jednak postanowiła spłatać figla. Ostanie dni wakacji przyniosły upalny podmuch prawdziwego lata. Prognozy na ten dzień zapowiadały temperatury około 30 stopni i bezchmurne niebo. Na rozgrzanym asfalcie prawdopodobnie było jeszcze dużo cieplej. Ponadto trzymiesięczna przerwa w intensywnych treningach sprawiła, że tak naprawdę nie wiedziałem na co mnie stać. W takiej sytuacji podszedłem do biegu dość ostrożnie. Na starcie ustawiłem się za pacemakerem na 1:50 i rozpocząłem w tym tempie. Wkrótce po kilku kilometrach postanowiłem go jednak wyprzedzić. Biegło się dość dobrze, czułem się dość komfortowo. Pierwszy mały kryzys  tradycyjnie pojawił sie około 7, 8km kilometra.  Kolejne trudności pojawiły się na kilometrze 12, jednak podobnie jak poprzednie szybko minęły. Starałem się korzystać regularnie zarówno z kurtyn wodnych, jak i bufetow i to była recepta na dobry bieg w takich warunkach. Po 14 kilometrze czułem się bardzo dobrze i postanowiłem zdecydowanie przyspieszyć. Od tego momentu zacząłem się mocno przesuwać do przodu mijając coraz większą  ilość zawodników, którzy najwyraźniej nie wytrzymywali tych naprawdę trudnych warunków. Już do samego końca biegło mi się stosunkowo dobrze. Dopiero na ostatnim kilometrze poczułem już spore zmęczenie. Udało się jednak wykrzesać jeszcze trochę sił na mocniejszy finisz. Czas? 1:47:03. To ponad dwie minuty wolniej, niż w zeszłym roku, ale biorąc pod uwagę warunki i fakt, że tym razem nie było specjalnych przygotowań muszę być (i jestem) bardzo zadowolony. Niespodziewałem się takiego wyniku. Celowałem w godzinę i pięćdziesiąt minut, wyszło więc dużo lepiej, a biorąc pod uwagę trudne warunki biegło mi się naprawdę komfortowo. Bardzo dobrze rozłożyłem siły, co rzadko mi się zdarza, dzieki temu przesuwałem się do góry w klasyfikacji na każdym z pięciokilometrowych odcinków (od 166 miejsca po 5km, do 92 na mecie wśród około 320 osób, które ukończyły). Dodatkowo cieszę się, że przez swój start moglem pomóc Kasi. Mam nadzieję, że uda się wkrótce zebrać wszystkie potrzebne środki na leczenie, a osobiście mam satysfakcję, że i ja przez swój bieg dorzuciłem do tego swoją cegiełkę. Życzę Jej dużo zdrowia. Teraz już tylko treningi i odliczanie dni do Maratonu Warszawskiego. Został niespełna miesiąc…

2016.08.29 Siedlce (POL) 21,098 VII BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:47:03

3Foto: Fotopussle team – Robert Sawicki

W cieniu

      Podobnie jak co roku przełom maja i czerwca to czas, gdy buty do biegania zamieniam na piłkarskie korki, a bicie kolejnych życiówek na emocje związane z dyscypliną, która przez całe życie była dla mnie najważniejsza, czyli piłką nożną. Tym razem nasz firmowy Nielsen Eurocup miał się odbyć w Budapeszcie. Z ogromną niecierpliwością oczekiwałem tego turnieju, choć wielką niewiadomą była moja dyspozycja. Nie byłem zadowolony z tego, co prezentowałem na naszych treningach. Swoje najlepsze piłkarskie lata na pewno już dawno mam za sobą. Oczekiwałem jednak od siebie i tak dużo więcej, niż to, co byłem w stanie na tych treningach pokazać. Ponadto tydzień przed wyjazdem pechowo dopadło mnie silne zatrucie pokarmowe. Wymioty, dreszcze, odwodnienie i totalne osłabienie nie wróżyło niczego dobrego. Na szczęście im bliżej pierwszego gwizdka, tym czułem się coraz lepiej. Była więc duża nadzieja, że gdy wyjdę na murawę będę mógł dać z siebie tyle, na ile mnie stać w normalnych warunkach i ile oczekują ode mnie koledzy i ja sam od siebie. W dniu turnieju czułem się już  dobrze i po zatruciu nie było już chyba śladu.

DSC03699 (Copy)

       To miał być szczególny turniej. Do węgierskiej stolicy przyjechała rekordowa liczba 18 drużyn piłkarskich i 13 siatkarskich. W tym roku po raz pierwszy w historii naszej firmowej drużynie piłkarskiej towarzyszyła także żeńska reprezentacja w siatkówce. Zarówno z naszym jak również występem naszych koleżanek wiązaliśmy ogromne nadzieje. Tym razem na naszej drodze stanęły ekipy z Turcji, Danii, Anglii, Włoch i Serbii. Wydawała się to być stosunkowo dobra grupa i choć do kolejnej rundy kwalifikację uzyskiwały tylko dwie, albo przy korzystnym układzie trzy drużyny to liczyliśmy na awans. Paniom przyszło rywalizować z drużynami z Wielkiej Brytanii, Chorwacji, Węgier, Włoch i ze zwyciężczyniami poprzedniej edycji, czyli Hiszpankami.

13256156_1201496389884376_273884836725229929_nDSC03582 (Copy)

     Gdy rozległ się pierwszy gwizdek emocje sięgały zenitu. Ogromnie zmotywowani przystąpiliśmy do tego meczu. Pierwsze momenty pokazały, że to my będziemy nadawać ton tej rywalizacji. Jedna z pierwszych akcji i prowadzimy. Lepiej nie mogliśmy zacząć. Gdy wydawało się, że teraz będziemy kontrolować sytuację chwila nieuwagi i pada wyrównanie. 1:1 – taki wynik utrzymuje się bardzo długo. W międzyczasie piłka ląduje na tureckiej poprzeczce, potem słupku. Gdy czasu zostaje już naprawdę niewiele dopadam do bezpańskiej piłki, która po ładnej naszej akcji spada w polu karnym i bezpośrednio z powietrza głową pokonuję tureckiego bramkarza. Nasza radość jest ogromna. Chwilę potem mamy jeszcze jedną znakomitą szansę by podwyższyć wynik. Ten nie ulega już jednak zmianie do samego końca. 2:1 – mamy pierwsze trzy punkty i znakomity początek. Uradowani szybko przenosimy się na boisko siatkarskie, gdzie nasze Panie demolują właśnie Brytyjki. Lepszego startu naszej ekipy nie mogliśmy sobie wymarzyć.

WP_20160528_16_25_21_Pro (Copy)DSC03623 (Copy)

      Drugi mecz z Danią i znowu wielkie oczekiwania. Mówi się, że na tego typu turniejach to pierwszy mecz jest najtrudniejszy. Potem, gdy uda się opanować emocje, pokonać nerwy jest już łatwiej. Tym razem było inaczej. Miała zejść z nas presja. Zeszło powietrze. Nieudany mecz, w którym liczyliśmy na kolejny komplet punktów, a skończyło się porażką 1:3. Nie pomógł nawet gorący doping naszych koleżanek. Mocno komplikujemy sobie sytuację. Na szczęście coraz lepsze wieści docierają do nas z boiska siatkarskiego. Panie znowu triumfują. Tym razem poradziły sobie z Chorwatkami. Brawo!

DSC03654 (Copy)

      Trzeci nasz rywal to zawsze silna Anglia. O ile wcześniej można było się liczyć z porażką z tym rywalem, o tyle teraz po przykrej niespodziance z Danią każdy punkt jest na wagę złota. Musimy więc grać o zwycięstwo. Świetny początek i prowadzimy. Niedługo się jednak cieszymy tym faktem. Chwilę potem jest już remis. Po ostatnim gwizdku jest 1:2. Nasze twarze coraz bardziej zatroskane, głowy coraz niżej opuszczone. Na szczęście Panie radzą sobie wspaniale. Tym razem pokonane Węgierki, chwilę potem zeszłoroczne mistrzynie z Hiszpanii.

DSC03631 (Copy)

      Przed nami natomiast mecz z Włochami, chyba najtrudniejszym rywalem w naszej grupie, przynajmniej “na papierze”. Korzystny układ w innych spotkaniach daje nam ciągle nadzieję na wyjście z grupy. Trzeba jednak ten mecz wygrać, nie ma innej opcji. Presja jest jednak ogromna. Nie wytrzymujemy jej. Błędy indywidualne ustawiają ten mecz bardzo szybko zarówno na początku pierwszej, jak i drugiej połowy. Na pocieszenie pozostaje nam honorowa bramka na 1:3. To koniec marzeń. Przed nami jeszcze mecz z Serbami. Jednak wyjście z grupy jest już raczej nieosiągalne. Po bardzo dobrym i zaciętym meczu, gdzie byliśmy lepsi remisujemy 0:0. Ten turniej dla nas jest już skończony. Przed nami jeszcze ćwierćfinały, półfinały i finał, w którym jak się później okaże Włosi pokonają Hiszpanów. My jednak skupiamy się już głównie na dopingowaniu naszych koleżanek. Te w świetnym stylu po bardzo emocjonującym meczu pokonują Włoszki i z kompletem zwycięstw awansują do półfinału, gdzie podejmą drugą z drużyn wystawioną przez gospodarzy. Dziewczyny szybko wypracowują przewagę, którą z każdą minutą powiększają. Ostatecznie wygrywają bardzo pewnie. Mamy finał!

WP_20160528_18_12_57_Pro (Copy)WP_20160528_18_11_40_Pro (Copy)

      W finale znowu spotykamy się z Włoszkami. Choć pierwszy mecz był wyrównany to jednak chyba nikt z nas nie dopuszcza myśli, że teraz zwycięzca mógłby być inny. Niestety gramy pod słońce (mecz to jeden set bez zmian połowy). Początek dla Polek. Włoszki jednak szybko odrabiają straty i wychodzą na prowadzenie. Do samego końca gramy punkt za punkt. Włoszki mają piłkę meczową. Krótka wymiana, po chwili piłka po siatce ląduje po włoskiej stronie boiska. Uff… Kamień z polskich serc… Remis. Kolejna akcja będzie już na pewno ostatnia. Nie gramy bowiem na przewagi. Doping jest bardzo gorący. Emocje sięgają zenitu. Z polskich gardeł przez cały mecz słychać głośne “Polska, biało-czerwone”. Serw.. i piłka ląduje na aucie. Wśród nas zapada cisza. To koniec. Przegraliśmy. Po chwili, gdy dziewczyny schodzą z boiska dociera do nas jak i tak wspaniały osiągnęły sukces. Choć na ich twarzach widać pewne rozczarowanie cieszymy się. Choć jest nutka niedosytu, bo były najlepsze, a pełen sukces był na wyciągnięcie ręki i tak jesteśmy szczęśliwi i dumni z naszych koleżanek. Mimo, że sami rozczarowaliśmy swoją postawą dzięki nim możemy nosić głowę bardzo wysoko. Dekoracja, włoski hymn (ach Mazurek był tak blisko), podium, puchar, medale, nagroda dla najlepszej zawodniczki turnieju, szampan który polał się strumieniami i powrót do hotelu rozśpiewanym przez całą drogę naszym autokarem. Choć tym razem byliśmy tylko tłem i pozostaliśmy w cieniu naszych Pań radość w całym naszym polskim zespole była ogromna. Piękne to były chwile.

DSC03719 (Copy)

      Wieczorem jeszcze wspólne party, gdzie wszyscy uczestnicy razem świętują swoje sukcesy, próbują zapomnieć o porażkach, bawią się, no i emocje piłkarskie na najwyższym poziomie. Tym razem w madryckim finale Ligi Mistrzów lepsi Królewscy. Następnego dnia rano powrót do domu i wiele godzin podróży, podczas których dawaliśmy upust swojej radości z sukcesu Pań, szukaliśmy przyczyn swojej porażki, wyciągaliśmy wnioski, analizowaliśmy, snuliśmy plany na przyszłość. Do zobaczenia za rok. A gdzie? Jeszcze nie wiadomo…

DSC03731 (Copy)DSC03740 (Copy)

Więcej zdjęć:

Z nieba do piekła

      Nie opadł jeszcze kurz po sobotnim Ekidenie, a przyszło mi stanąć przed kolejnym dużym wyzwaniem, jakim niewątpliwie był III Siedlecki Maraton na raty. Zawody te to bieg, w którym podczas pięciu dwugodzinnych etapów biegacze zaliczają okrążenia dookoła miejskiego zalewu. Każda pętla liczy trzy kilometry. W czasie jednego etapu przewidzianych jest osiem momentów startowych co piętnaście minut, jednak każdy z nich musi być tak wyliczony przez zawodnika, aby zdążył on przebiec całą pętlę przed końcem etapu. W przeciwnym razie nie zostanie mu ona zaliczona. Zawodnik sam decyduje, kiedy rozpoczyna kolejne okrążenie oraz kiedy i ile przerwy robi między nimi. Wynikiem końcowym jest suma czasu wszystkich czternastu pętli, czyli dystansu maratonu. Formuła tych zawodów powoduje, że nie wystarczy być szybkim, czy też wytrzymałym, ale żeby osiągnąć sukces należy dysponować obydwoma walorami równocześnie. Trzeba też być dobrym taktykiem, który będzie w stanie przygotować dla siebie odpowiednią strategię i dobrze rozplanuje i rozłoży siły. Miałem już okazję pobiec w tym biegu dwa lata temu i było to naprawdę fajne doświadczenie. Bardzo spodobała mi się ta forma biegania i żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć w zeszłym roku. Z ogromną przyjemnością wróciłem jednak tym razem. W tegorocznej edycji miejsce startu zostało zlokalizowane w Cichej Stanicy i trzeba przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. To piękne, odnowione malownicze miejsce nad siedleckim zalewem dodało nie tylko walorów estetycznych imprezie, ale przede wszystkim podniosło poziom organizacyjny i komfort biegaczy, co przy trzydniowej rywalizacji miało bardzo duże znaczenie zwłaszcza w kontekście zmieniającej się ciągle pogody.

13239871_1000354506749445_6104982538440539104_n13164178_1164901353552491_4230803964010405985_n

      Swój bieg rozpoczynam bez większych oczekiwań co do wyniku. Chcę po prostu poprawić swój czas i miejsce z debiutu w 2014 roku, kiedy to będąc trochę gorszym biegaczem wybiegałem wynik 3:54:45. Dało mi to 54 miejsce w klasyfikacji generalnej i 32 w swojej kategorii wiekowej. Oczekiwania początkowo nie są więc wygórowane. Na pierwszą piątkową turę docieram dość późno, po pracy, nie zostało już zbyt wiele czasu. Założyłem więc, że zakończę ją na dwóch spokojnych pętlach i na pierwszy dzień będzie to już wszystko. Otwierające kółko pokonuję bardzo asekuracyjne, jednak w trakcie drugiego, które biegnę bezpośrednio po pierwszym bez odpoczynku poczułem smak zawodów, zmieniam zdanie i zamiast rekreacyjnego biegania w ten weekend postanawiam jednak postawić sobie poprzeczkę dużo wyżej. Od tego momentu celem jest już jak najlepsze miejsce i czas. Od razu przekłada się to na tempo. Ponieważ do końca tury został jeszcze jeden moment startowy, a mi biegnie się mimo uczucia zmęczenia dość dobrze postanawiam pokonać dodatkowo trzecią pętlę. Początkowo wydawało mi się to trochę ryzykowane, gdyż w nogach czuję ciężkie treningi, a na pokonanie tej pętli zostało mi ostatnie piętnaście minut tury. Musiałem się więc zmieścić w tym czasie, by została mi ona w ogóle zaliczona. Piętnaście minut to sporo czasu, ale przecież różne rzeczy mogą się wydarzyć po drodze. Moje obawy okazują się niepotrzebne, gdyż udaje mi się nie tylko zmieścić w określonym limicie, ale jest to mój najlepszy piątkowy czas. Patrząc na klasyfikację po pierwszym dniu nie wygląda to najgorzej. Oczywiście startujący zawodnicy pokonali różną ilość kółek, trudno jest więc porównywać wyniki bezpośrednio, jednak gdy się weźmie pod uwagę średnie tempo na pokonany kilometr daje to pewien obraz sytuacji. W moim przypadku to dokładnie cztery i pół minuty na kilometr, co po pierwszej turze daje 7 miejsce w kategorii wiekowej i 19 w generalnej. Oczekiwania w tym momencie rosną i cel jaki sobie stawiam przed sobą to utrzymanie tych lokat.

13179271_1164905730218720_9093336126357977176_n13178003_1001221969996032_8638485135178574101_n

      Drugą turę rozpoczynamy już w sobotę z samego rana. Mam sporo obaw, bo w nogach czuję ciągle zeszłodniowe bieganie. Początkowy plan zakładał trzy pętle w tej turze. Spodziewając się jednak popołudniu dużego deszczu, który na miejscami grząskiej trasie mógłby sprawić biegaczom sporo kłopotów zmieniam plany i postanawiam pobiec jedną pętlę więcej. Mimo narastającego uczucia zmęczenia, podobnie jak w piątek każda kolejne okrążenie okazuje się być coraz szybsze. Biegałem więc chyba zbyt ostrożnie. Po drugiej rundzie swoje średnie tempo z całych zawodów poprawiłem o sześć sekund, co na daną chwilę daje 5 miejsce w klasyfikacji wiekowej i 16 w generalnej. Jest to wynik, którego niewątpliwie w ogóle się nie spodziewałem. Z niecierpliwością czekam na trzecią turę, która miała zacząć się o godzinie osiemnastej.

13094257_1001221989996030_3617126108596956930_n

      Czasu na odpoczynek było niewiele. Po porannym bieganiu nie czuję się najlepiej i liczę się z tym, że w wieczornej rundzie może być mi ciężko. To chyba najtrudniejszy fizycznie dla mnie moment całych zawodów. Gdy jednak przyszło co do czego okazuje się, że nie jest tak źle. Tak, jak się spodziewałem pada deszcz, paradoksalnie jednak warunki do biegania są lepsze i biegnie się naprawdę dobrze i szybko. Ósma, a pierwsza tego wieczoru pętla okazuje się być najszybsza ze wszystkich moich dotychczasowych. Dziewiąta już jednak tak szybka nie jest (choć również bardzo dobra) i mimo dość sprzyjających warunków postanawiam tego dnia na tym poprzestać. Czuję, że jeszcze jedno kolejne okrążenie to mogłoby być już dla mnie za dużo i więcej mógłbym stracić niż zyskać. Po trzeciej turze w nieoficjalnej klasyfikacji biorącej pod uwagę średnie tempo jestem na 4 miejscu w kategorii wiekowej i 15 w Open. Sam w to nie mogę uwierzyć. Strata do trzeciego miejsca to 2 min i 8 sekund przy takiej samej ilości dziewięciu pokonanych pętli. Do końca zostało pięć, czyli piętnaście kilometrów. Można więc to spokojnie odrobić. Będę walczył.

13178695_1001222059996023_7755898285038205325_n

      Następnego dnia startuję od razu z samego rana razem z Panem Bogdanem. Już poprzedniego dnia biegliśmy jedno kółko wspólnie i świetnie nam się tą współpraca układała. Tak jest i tym razem. Dodatkowo mogę liczyć na wiele cennych rad od doświadczonego Pana Trenera, organizatora naszych siedleckich zimowych biegów górskich. Pogoda w niedzielny poranek generalnie sprzyja biegaczom, choć wiatr momentami mocno przeszkadza. Dziesiąta pętla to wyrównany czas mojego najszybszego okrążenia. Na tym jednym kółku odrabiam już połowę straty. Myślenie o podium stało się coraz bardziej realne, po cichu zaczynam brać pod uwagę próbę złamania trzech godzin w całych zawodach. W końcu biegnę na granicy i jestem bardzo blisko, a regulamin przewiduje też możliwość poprawy jednego okrążenia. W razie potrzeby jestem w stanie powtórzyć swoje pierwsze kółko i urwać z niego co najmniej minutę.

13177952_1000664360051793_1618655867351314409_n

      W oczekiwaniu na kolejne starty czas mija bardzo miło. Przesympatyczne towarzystwo i bardzo fajna atmosfera jest to niewątpliwie zaleta i naprawdę mocna strona tej imprezy. Podczas odpoczynku i w oczekiwaniu na swoje kolejne pętle zawodnicy rozmawiają ze sobą, wymieniają uwagi, doświadczenia, żartują, motywują się nawzajem. Pora jednak wrócić do biegania. Kolejne okrążenie razem z Panem Bogdanem i znowu dobry rezultat, tym razem jednak zostaję kilka kroków z tyłu. Choć jestem dużo młodszy nie jestem w stanie wytrzymać tego bardzo mocnego jak dla mnie tempa do samego końca. Teraz dłuższy odpoczynek i jeszcze tylko jedna pętla w tej turze. Tym razem już sam, ale bardzo podobnie czasowo. Moje średnie całkowite tempo biegu po tej rundzie spada o kolejne parę sekund. Zaczynam się już powoli oswajać, że podium będzie moje. Po kolejnych dwóch godzinach zmagań w końcu jestem 3 w klasyfikacji wiekowej i 14 w Open. Za moimi plecami następny zawodnik ma ponad 4 minuty straty. Jeśli więc nie wydarzy się nic nieprzewidzianego (na przykład kontuzja) podium, w które samemu trudno było mi wcześniej uwierzyć stanie się faktem. O złamaniu trzech godzin chyba już mogę zapomnieć. Musiałbym pobiec oba ostatnie okrążenia po dwanaście minut, co w tym momencie wydaje się być rzeczą niemożliwą.

13245278_1001221783329384_8687423941343264510_n13241149_1001221583329404_5569859455979385183_n

      Popołudniową ostatnią turę rozpoczynam trzynastą pętlą, która nie okazuje się być wcale pechowa. Udaje mi się uzyskać jeden z najlepszych swoich czasów. Wiatr, który od czasu do czasu się zmaga zaczyna przeszkadzać coraz mocniej.  Czuję, że powoli zaczyna też schodzić ze mnie ciśnienie i motywacja. Trzech godzin nie złamię, ale przecież mam podium, a i czas sprzed dwóch lat udaje mi się poprawić o przeszło pięćdziesiąt minut. To i tak dla mnie ogromny zupełnie niespodziewany sukces. Ostatnią czternastą pętlę kończę już na spokojnie, trochę na luzie. Tak wolno biegałem tylko w piątek i sobotę rano. Dodatkowej piętnastej pętli poprawkowej nie będzie – przecież nie ma sensu. Pojawiają się pierwsze wyniki, dumnie patrzę na numerek 3 przy swoim nazwisku w kategorii M30. Jeszcze trochę gdzieś w głębi serca żałuję, że nie udało się zejść poniżej 3 godzin, ale i tak jestem z siebie i swojej postawy dumny: że wytrzymałem, że dałem radę, że mimo, że w sobotę nie czułem się najlepiej to jednak pokonałem kryzys, zrobiłem to i w końcu stanę na podium i to na tak wymagającej fizycznie imprezie. Niektórzy jeszcze biegną swoje ostatnie kółka, ja mam tą chwilę już tylko dla siebie. Pojawiają się pierwsze gratulacje, wymiana wrażeń, uśmiechów, w końcu mam okazję poznać ten smak triumfu, bo dla mnie to trzecie miejsce jest jak zwycięstwo. Można by w tym momencie postawić kropkę i powiedzieć: “piękna sportowa historia pełna walki, emocji z happy endem” i zakończyć całą relację. Życie jednak pisze czasem różne zupełnie niespodziewane i nieprzewidywalne scenariusze.

13233154_1000664620051767_6848719249477432780_n13177669_1000624690055760_8094209373731342520_n

      Gdy przyszedł czas na dekorację mojego nazwiska, jak i miejsca na podium zabrakło. Już po dekoracji próbując dowiedzieć się jak to się stało dowiaduję się, że nastąpiła pomyłka w czasach zawodnika, który pierwotnie już po zakończeniu rywalizacji w wynikach zawodów klasyfikowany był na miejscu szóstym, a od drugiej tury jego średnie tempo na kilometr było około dwudziestu sekund poniżej mojego. Dzięki korekcie zyskał około trzynaście minut. Dodatkowo w ostatniej turze, gdy ja już powoli w głębi serca zaczynałem cieszyć się swoim sukcesem poprawił swoje najsłabsze okrążenie o dwie minuty czym zepchnął mnie na miejsce czwarte. Błąd został wykryty już po zawodach, tuż przed dekoracją. Nie mogłem w to uwierzyć. To nie powinno się wydarzyć, a już na pewno pomyłka powinna zostać wyłapana dużo wcześniej. Kto wie jak potoczyłaby się rywalizacja gdybym miał świadomość rzeczywistej sytuacji. Trzecie miejsce przegrałem o półtorej minuty. Co by było gdybym poprawił swoje pierwsze kółko gdzie byłem w stanie urwać minimum minutę? Co by było, gdybym ostatnie okrążenie pobiegł od samego początku do końca z pełną mobilizacją na swoim normalnym poziomie z drugiego i trzeciego dnia zawodów? Trudno dziś szukać odpowiedzi na te pytania. Sport miewa wiele odcieni. Często bywa piękny, daje szczęście i radość, czasami niesie rozczarowanie. W ten weekend miałem okazję poznać tą drugą mniej przyjemną stronę. Na takie momenty jednak też trzeba być przygotowanym.

2016.05.13-15  Siedlce (POL) 42,195km III SIEDLECKI MARATON NA RATY: 3:01:48

Tura 1: Pętla 1: 14:13 – Pętla 2: 13:27 – Pętla 3: 12:50
Tura 2: Pętla 4: 13:07 – Pętla 5: 13:01 – Pętla 6: 12:55 – Pętla 7: 12:52
Tura 3: Pętla 8: 12:39   – Pętla 9: 12:50
Tura 4: Pętla 10: 12:39 – Pętla 11: 12:47 – Pętla 12: 12:44
Tura 5: Pętla 13: 12:41 – Pętla 14: 13:03

13239238_918906794889010_4200096579127363470_n

Więcej zdjęć:

Podziękowania dla Mariusza Drabio i Darka Sikorskiego za piękne zdjęcia i zgodę na ich wykorzystanie.

Miękkie lądowanie

      Po paru miesiącach intensywnych treningów i wyczekiwania w końcu nadszedł dzień najważniejszego startu tej wiosny, czyli Maratońskiej Sztafety Ekiden 2016. W zawodach tych każda z sześcioosobowych drużyn ma za zadanie przebiec dystans pełnego maratonu to jest 42 195 m. Pierwsza osoba biegnie 7 195 metrów, dwie kolejne 10 000, a ostatnie trzy zmiany to dystans 5 000 metrów. W prowadzonej dodatkowo klasyfikacji będącej nieoficjalnymi Mistrzostwami Polski Sztafet Firmowych jest dodatkowy wymóg posiadania co najmniej dwóch kobiet w składzie. W Ekidenie jako firma Nielsen startujemy już po raz trzeci. Doskonale pamiętam jak wiosną 2014 roku, któregoś pięknego poranka popijając herbatę z Piotrkiem i Asią zaproponowałem, abyśmy może zbudowali drużynę i spróbowali sił w tym biegu. Moja propozycja spotkała się z zainteresowaniem i szybko udało nam się nie tylko skompletować zespół, ale okazało się, że w naszej firmie jest wystarczająco dużo chętnych, by wystawić aż 3 ekipy. Mimo, że podstawowym założeniem było po prostu dobrze się bawić najlepsza nasza drużyna wybiegała zupełnie zaskakujące i niespodziewane dla nas 7 miejsce w Klasyfikacji Sztafet Firmowych (czas 3:10:38). Rok później, gdy wiedzieliśmy już na co nas stać i czego się spodziewać apetyty mocno wzrosły. Wystawiliśmy aż 5 drużyn, najlepszej z nich udało się uzyskać 5 miejsce wśród firm (czas 2:57:28), a od czwartego dzieliły nas naprawdę sekundy. Choć ambicje sięgały już wówczas podium rozczarowania nie było, bo wszyscy wiedzieliśmy, że daliśmy z siebie tyle, ile mogliśmy i na ile było nas wtedy stać. Pierwsze trzy pozycje biorąc pod uwagę osiągnięte wyniki były zdecydowanie poza naszym zasięgiem.  W tym roku zainteresowanie Ekidenem w naszej firmie było jeszcze większe. Ostatecznie udało się skompletować aż 6 drużyn. Nigdy nie byliśmy też tak silni, jak tym razem. W firmie pojawiło się kilku nowych dobrych biegaczy, a i poziom naszego firmowego biegania generalnie znacznie się podniósł.  Po cichu liczyliśmy więc na dalszy marsz w górę w klasyfikacji, a nawet, że może uda się w końcu stanąć na upragnionym, wymarzonym podium.

DSC03399DSC03412

      W tym roku zaszczyt biegania w naszej najlepszej drużynie, która zawsze ma za zadanie walczyć o najwyższe cele przypadł Asi, Oli, Andrzejowi, Łukaszowi i mi, chociaż ja o swoje miejsce ponownie musiałem mocno się postarać. Rywalizacja była wyjątkowa zacięta i stojąca na naprawdę wysokim poziomie.  O ile dłuższe dystanse były raczej z góry obsadzone, o tyle na dwie pięciokilometrowe męskie zmiany szanse miało wielu kolegów, a walka prowadzona była do ostatniej chwili. Michał na przykład zapewnił sobie miejsce dosłownie cztery godziny przed ustalonym kilka miesięcy wcześniej terminem kwalifikacji przebiegając na treningu dystans 5000 m w czasie 21:06.  Mi udało się wywalczyć swoje miejsce dwukrotnie poprawiając w marcu i kwietniu życiówkę na tym dystansie (21:18 i 21:17), ale Dawid (21:20) i Krzysiek (21:27) byli naprawdę blisko. Po zakończeniu kwalifikacji wydawało się, że mogę już spokojnie wyczekiwać zawodów. Jednak ostatni start tuż przed Ekidenem w warszawskim Biegu Konstytucji zasiał w mojej głowie wiele niepewności. Zupełnie nieudany bieg i wynik zdecydowanie poniżej oczekiwań, którego nie można tłumaczyć jedynie niesprzyjającą upalną pogodą. Start, który miał być potwierdzeniem formy i być może próbą pobicia kolejnej życiówki okazał się wielkim rozczarowaniem. Wróciłem do domu z głową pełną dylematów i znaków zapytania trochę podłamany. Czułem, że być może tegoroczny Ekiden skończył się dla mnie zanim tak naprawdę się zaczął. Kilka miesięcy przygotowań i forma, która wydawało się nagle gdzieś uciekła – nie wiadomo kiedy i gdzie. Zacząłem zastanawiać się czy nie odstąpić swojego miejsca, któremuś z kolegów, z którymi to o to miejsce walczyłem i  choć nie byłaby to łatwa decyzja realnie o tym myślałem.  Wiele jednak dała mi rozmowa z Andrzejem, która uświadomiła mi, że prawdopodobnie przyczyna tej niedyspozycji tkwi w ostatnich weekendowych ciężkich treningach, po których zabrakło już czasu na pełną regenerację przed wtorkowym biegiem. Ostatecznie postanowiłem więc trzymać się ustalonego planu, choć przyznam szczerze miałem wiele obaw i dylematów.  Choć z jednej strony bardzo pragnąłem być częścią tej drużyny i pobiec w tym składzie to jednak z drugiej nie chciałem okazać się zdecydowanie odstającym od reszty najsłabszym ogniwem, które może pogrzebać nasze szanse na dobry wynik.  Zwłaszcza, że na moje miejsce czeka kilku kolegów, z których każdy jest w stanie pobiec naprawdę dobrze na miarę najlepszej drużyny.

DSC03429DSC03428

      Tym razem startujemy w sobotę w pierwszej porannej turze z około 250 innymi zespołami. Przez cały weekend pobiegnie w sumie prawie 1000 ekip. Nauczony ostatnim wydarzeniami ostatnie dni przed startem postanowiłem już tylko regenerować się i odpuścić bieganie. W dniu startu czułem się naprawdę wypoczęty, choć poczucie siły i mobilizacji mieszało się z pewną tremą, nie tylko pod względem sportowym, ale i organizacyjnym. To zawsze jest wielka niewiadoma, czy w tak dużej trzydziestosześcioosobowej grupie wszyscy się pojawią, ktoś nie zawiedzie, każdy sobie poradzi z dystansem i nikomu nie stanie się nic złego. W końcu długo wyczekiwany start. Na pierwszej zmianie w tym roku Asia. To nasza najszybciej biegająca w firmie dziewczyna. Swoją ponad siedmiokilometrową zmianę kończy w okolicach 6-7 miejsca, jako najlepsza kobieta w całej stawce. Brawo. Robi wrażenie. Druga zmiana to nasz zdecydowanie najmocniejszy punkt Andrzej. Od niego zależy najwięcej, ale też co do jego startu jest  jak najmniej obaw. Andrzej jest w świetnej formie, co szybko potwierdza wyprowadzając nas po swoich 10 km w znakomitym tempie w okolice 4 miejsca. Jest naprawdę dobrze. Czas na Łukasza. To nowa twarz w firmie i naszej drużynie. Nie ma łatwo, gdyż słońce zaczyna świecić coraz mocniej, mimo wszystko kończy swoje 10km w bardzo przyzwoitym czasie co przedłuża nasze nadzieje na znakomity rezultat. Od Łukasza pałeczkę przejmuję ja, a przede mną tylko i aż 5 kilometrów. Staram się nie zacząć zbyt szybko by nie odpokutować tego w drugiej połowie dystansu. Mimo to czas pierwszego kilometra 4:00 – mocno. Drugi kilometr trochę wolniejszy, ale ciągle szybko – 4:15. Mniej więcej w połowie dystansu zaczynam odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Momentalnie odbija się to na czasach 3 i 4 kilometra, nie jest jednak źle. Może się uda złamać 21:30, co było minimalnym celem jaki sobie założyłem w  tym biegu. Piąty kilometr to już gnanie na metę bez oglądania się na czas. Finisz zaczęty mimo wszystko zbyt późno. Chyba zabrakło trochę odwagi. Ostatecznie wpadam na metę z czasem 21:29 i przekazuję pałeczkę Oli. Ola także debiutuje w naszej drużynie. Gdy biegnie słońce jest już bardzo wysoko. Dodatkowo przychodzi Jej się zmierzyć z kolką. Mimo wszystko kończy swoją zmianę z dobrym wynikiem. Został już tylko Michał. Choć zakwalifikował się do drużyny jako ostatni jego możliwości są naprawdę bardzo duże. Swoją 5-kilometrową zmianę przebiega fantastycznie poprawiając swój rekord życiowy. Przyprowadza nas na metę z 8 czasem open i jako najlepszą sztafetę firmową. Teraz pozostaje już tylko czekać na kolejne tury z nadzieją, że uda się nam utrzymać podium. Druga popołudniowa sobotnia runda nie przynosi większych zmian. Możemy poczuć się jak prawdziwi mistrzowie. Po starcie 446  zespołów, w tym 169 firmowych zamykamy dzień na 1 miejscu wśród firm i 11 open.  Najwięksi rywale pobiegną jednak dopiero w niedzielę.

DSC03444

      A w niedzielę od rana uczucie wielkiego wyczekiwania mieszające się z poczuciem ekscytacji. Z każda minutą napięcie staje się jeszcze coraz silniejsze. Niestety już pierwsze pętle trzeciej tury pokazały że trudno będzie obronić pozycję lidera, a nawet podium.  Poza jednym z faworytów – Accenture – świetnie radziły sobie także inne drużyny. Najlepsza w tej stawce zupełnie niespodziewanie Agencja Mienia Wojskowego. Gdy trzecia tura dobiegła końca stało się jasne, że spadamy na miejsce trzecie. Zwycięstwa nie będzie, marzenia o podium także znacznie się oddaliły. Pozostało czekać na popołudniową serię, choć wiedzieliśmy, że jest tam przynajmniej jedna silniejsza i bardziej utytułowana od nas ekipa – EY Team. Niespodzianki nie było i tak jak się spodziewaliśmy EY pobiegł od nas szybciej. Dodatkowo zupełną sensacją okazała się drużyna Sądu Okręgowego w Olsztynie. Ostatecznie zwycięstwo przypada AMW, drugie miejsce Sąd Okręgowy z Olsztyna, potem faworyci i nasi odwieczni rywale,  do których powoli się zbliżamy, ale do których nam troszkę ciągle brakuje to jest Accenture i EY. Nam przypada znakomite miejsce piąte wśród 307 drużyn firmowych oraz 25 w klasyfikacji generalnej wszystkich 889 ekip. Niestety mimo tego, że każdy z nas dał z siebie wszystko, a ubiegłoroczny czas poprawiliśmy o następne 6 minut (2:51:07) i tak na podium po raz kolejny okazało się to być za mało. Poziom w tym roku znacznie się podniósł, co było bardzo widoczne nie tylko w naszej drużynie. Za naszymi plecami czaiły się dwie kolejne drużyny, które na dystansie całego maratonu straciły do nas tylko odpowiednio 5 i 17 sekund. Jednak start Nielsena na Ekidenie to nie tylko najlepsza ekipa, która walczy o najwyższe cele. W tym roku wystawiliśmy rekordową liczbę 6 naszych firmowych drużyn, w których ostatecznie pobiegło aż 35 osób. To sprawiło, że byliśmy jedną z najliczniej reprezentowanych firm i dało nam to 4 miejsce w klasyfikacji dodatkowej Najbardziej Rozbiegana Firma zaraz za Zakładami Tłuszczowymi Kruszwica, Instytutem Lotnictwa i Novartisem. Na ten sukces pracował już nie tylko Team A, ale każdy z naszych kolegów, który ukończył bieg. Gdybym miał podsumować swój indywidualny start to generalnie powinienem być zadowolony. Po zupełnej klapie na Biegu Konstytucji, gdy niewiele brakowało abym w ogóle zrezygnował z biegu w najlepszej drużynie moja wewnętrzna presja była bardzo duża. Z jednej strony zakwalifikowałem się do tej drużyny zgodnie z ustalonymi wcześniej zasadami i to miejsce mi się należało, z drugiej strony w drużynie tej powinni pobiec najlepsi na daną chwilę. Chciałem udowodnić przede wszystkim sobie, ale pewnie trochę i innym, że zasłużyłem na to miejsce mimo słabszego dnia podczas Biegu Konstytucji. Moje oczekiwania względem siebie były bardzo wysokie, bo i jako drużyna wysoko mierzyliśmy. Źle bym się czuł, gdyby okazało się, że wpadka na Biegu Konstytucji to nie był tylko incydent i ponownie bym zawiódł, tym razem nie tylko siebie, ale i kolegów. Czułem przecież, że może coś pójść nie tak, a mimo to podjąłem ryzyko i nie odstąpiłem miejsca. Na szczęście osiągnięty wynik pozwala odetchnąć z ulgą. Mimo turbulencji w ostatniej fazie przygotowań to było miękkie lądowanie. Za rok mam nadzieję wszyscy wracamy jeszcze silniejsi.

2015.05.07-8  XII EKIDEN WARSZAWA NIELSEN POLSKA A: 2:51:07, NIELSEN POLSKA E – THE BIEGAŻE 03:30:13, NIELSEN POLSKA B: 3:33:57, NIELSEN POLSKA F – THE GRIZZLIES: 3:43:38, NIELSEN POLSKA D: 3:44:04, NIELSEN POLSKA C: 3:45:18

DSC03425DSC03436

Więcej zdjęć:

Ostatnie przetarcie

      Podobnie, jak w zeszłym roku, tak i tym razem ostatnim przetarciem przez zbliżającym się wielkimi krokami Ekidenem, czyli maratonem sztafet był dla mnie Bieg Konstytucji. Rok temu udało mi się tu pobić życiówkę (21:38), co tylko utwierdziło mnie wówczas w przekonaniu, że wybierając siebie do składu naszej najlepszej firmowej drużyny dokonałem dobrego wyboru i na to miejsce w tej drużynie zdecydowanie zasłużyłem. W tym roku miało być podobnie. Poziom naszego firmowego biegania znacznie się podniósł. Pojawiło się kilka nowych twarzy, inni też stali się dużo lepsi. To sprawiło, że i poprzeczka została zawieszona dużo wyżej. Mimo wszystko postanowiłem powalczyć podporządkowując wiosenne treningi pod dystans 5km. Wydawało się, że jestem na jak najlepszej drodze. W końcówce marca na Parkrun Praga udało mi się poprawić swój rekord (21:18). Dwa tygodnie później również na Parkrunie udało się urwać kolejną sekundę, a czułem, że był jeszcze zapas. Wynik ten jak się okazało dał mi kwalifikację do naszej najlepszej drużyny. W ogólnym rozrachunku udało mi się pokonać Dawida (21:20), oraz Krzyśka (21:27). Decydowały więc naprawdę sekundy. Wydawało się więc, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Dzisiejszy bieg podobnie, jak rok temu miał być przysłowiową kropką nad “i’. Tak się jednak nie stało.

WP_20160503_10_44_48_Pro

      Miejscem, które gościło uczestników Biegu Konstytucji był po raz kolejny Stadion Legii. Start tuż obok na pobliskiej Agrykoli. Celem minimum, jaki postawiłem sobie na ten bieg to 21:30. Po cichu liczyłem, na poprawę życiówki sprzed dwóch tygodni. Bałem się jednak, że plany te pokrzyżuje pogoda. Od rana było bardzo ciepło, a z za chmur przebijało się słońce. W końcu wystrzał startera i ruszyliśmy. Pierwszy kilometr zgodnie z planem około 4:10. Potraktowałem to jako dobry omen, zwłaszcza, że biegło się całkiem dobrze. Drugi kilometr już trochę wolniej – 4:20. Chwilę potem chyba najważniejszy moment tego biegu, czyli sławny już stromy podbieg na Agrykoli. To właśnie w tym miejscu zapadają rozstrzygnięcia. To tutaj można wszystko wygrać, jak i wszystko stracić. Biegło mi się bardzo ciężko. W pamięci przywoływałem momenty sprzed roku, gdzie też strasznie się tu męczyłem, a na samym końcu wyszedł z tego całkiem ładny wynik. Motywowało mnie to. Gdy pokonałem już ten podbieg liczyłem na ponowny przypływ energii i, że znowu będę mógł przyspieszyć. Długo jednak ten moment nie następował. Przestałem już nawet spoglądać na zegarek. Dopiero w końcówce, gdy rozpoczął się ostatni zbieg moje tempo znacząco wzrosło. Tuż przed ostatnim zakrętem zerknąłem na czas. Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Mijała właśnie 22 minuta biegu, a do mety jeszcze ze 100 metrów. Sprężyłem się jeszcze ostatni raz i wbiegłem na metę finiszując. Nie tak to miało wyglądać. Dramat. Ten bieg miał wszystko przypieczętować, a po biegu pojawiło się więcej znaków zapytania, niż odpowiedzi. Trudno powiedzieć co się stało. Czy to chwilowa jednorazowa słabość, czy też formę zgubiłem gdzieś w połowie Półmaratonu Posejdona w Atenach? Nie tryskałem energią od rana, ale nie czułem się też jakoś źle. Może pogoda? Może ciężkie ostatnie weekendowe treningi? Nie wiem, a nie ma czasu na szukanie odpowiedzi.  Ekiden już w sobotę. Chyba czekają mnie duże dylematy i ciężkie decyzje…

2016.05.03 Warszawa 5km:  XXVI BIEG KONSTYTUCJI – 22:15

WP_20160503_12_07_08_Pro