Bez kropki nad “i”

      W kwietniu zaraz po pierwszym po sześcioletniej przerwie maratonie czułem spore rozczarowanie. Nie tak to miało wyglądać, nie tak to sobie wyobrażałem. Wydawało mi się, że po trzech najszybszych półmaratonach w życiu w ostatnim czasie jedynie formalnością będzie pobiec swój w najszybszy w życiu maraton. Zupełnie naiwnie wydawało mi się to oczywiste. Okazało się jednak, że to nie jest wcale takie proste i życiowa forma w półmaratonie wcale nie musi oznaczać życiowej formy na dystansie dwa razy dłuższym. Była to niewątpliwie jedna z moich największych biegowych porażek tych kilkunastu lat. Wracając do domu w mej głowie kotłowało się wówczas sporo myśli: Co poszło nie tak? Co było przyczyną? Gdzie popełniłem błąd? Czego zabrakło? Gdzieś w gąszczu tych wszystkich pytań rodził się także pomysł by spróbować w tym roku jeszcze raz. W końcu to miał być mój sezon życia i być może ostatni maraton, a z tego ostatniego chciałbym mieć dobre, a nie złe wspomnienia. Dlatego też decyzja o kolejnej próbie zapadła szybko, bo w ciągu kilku następnych dni. Biorąc pod uwagę wszystkie inne tegoroczne plany wielkiego wyboru nie miałem. W zasadzie w mój kalendarz wpisywał się tylko jeden możliwy termin i tylko jedne konkretne zawody – 21 Poznań Maraton, ale i tak zresztą wydawał się to być najlepszy wybór. Połowa października to czas, gdy upał i słońce już mi nie powinny przeszkodzić, po drodze w planach cztery półmaratony byłyby idealnym etapem przygotowań, trasa podobno w miarę szybka, a i Poznań od kwietnia po najszybszym półmaratonie w życiu kojarzy mi się najlepiej jak to tylko możliwe. Wkrótce byłem więc już zapisany.

      Minęło pół roku. Tym razem byłem już dużo lepiej przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydawało.  Do treningów podszedłem bardzo poważnie i zrobiłem naprawdę dużo by tego konkretnego dnia być w stu procentach gotowy na kolejną prawie czterogodzinną biegową przygodę. Czy można było zrobić więcej? Nie wiem, być może tak, ale też trudno było pogodzić maraton z półmaratonami, a zwłaszcza przygotowaniami do biegów na 5km, które też miały dla mnie w tym roku spore znaczenie. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności wydaje mi się, że dużo więcej zrobić nie mogłem. Przez dwa miesiące poprzedzające start przebiegłem 512 km. Tylko trochę mniej, ale za to dużo szybciej, niż wówczas, gdy w 2016 w Warszawie biłem swój rekord życiowy i dużo więcej niż przed Łodzią. Wydolnościowo też wyglądało to bardzo dobrze. Byłem więc jak najbardziej dobrej myśli. To, co mogło mi pokrzyżować plany to delikatny ból w lewej stopie i łydce, który w tym roku często mi towarzyszy, a tym razem powrócił po biegu w Platerowie i utrzymywał się przez cały tydzień powodując spory niepokój. Trudno było też przewidzieć jaka może być ostatecznie pogoda. Niby październik to już czas, gdy temperatury nie są zbyt wysokie, zwłaszcza rano. Z drugiej strony od kilku dni prognozy zapowiadały napływ bardzo ciepłego powietrza.


      Do Poznania przyjechałem w sobotę popołudniu. Już w pociągu czuło się atmosferę maratonu. Nie trzeba było sprawnego oka by wśród pasażerów dostrzec wielu biegaczy zmierzających do Poznania w tym samym celu co ja. Gdy dojechałem na miejsce swoje pierwsze kroki od razu skierowałem na teren znanych mi już Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie podobnie jak w przypadku kwietniowego półmaratonu zlokalizowane było Expo. Zwiedzania tym razem nie planowałem żadnego, dlatego z hali Expo po odebraniu pakietu startowego od razu poszedłem do hostelu wypoczywać i regenerować się. W hostelu podobnie jak w pociągu, a nawet jeszcze w większym stopniu dominowali biegacze. Zdecydowana większość osób zameldowanych na ten weekend to byli maratończycy. Jednym z nich był Waldemar. Dzieliliśmy razem pokój i dość szybko znaleźliśmy wspólny język. W zasadzie od momentu spotkania  się misję pod tytułem Poznań Maraton realizowaliśmy już razem, choć ja na trochę niższym poziomie, bo przed laty Waldemar potrafił przebiec ten dystans  nawet w 3:09, celem który sobie postawił tym razem było 3:30. Mój plan to oczywiście życiówka z 2016 roku z Warszawy i czas 3:48.

      Bałem się, że będę miał problemy ze snem. Faktycznie, w nocy obudziłem się kilka razy, jak to w hostelu, ale generalnie spałem w sumie bardzo dobrze. Natomiast ogólne samopoczucie nie było najlepsze. Teoretycznie można by to było zrzucić na karb stresu, czy przedstartowej tremy, w końcu to maraton, duże wyzwanie. Aczkolwiek w zasadzie cały poprzedzający tydzień nie czułem się najlepiej. Gdyby nie fakt, że nie licząc startu w Platerowie to praktycznie przez półtora tygodnia odpoczywałem i zbierałem siły to mógłbym powiedzieć, że to było przemęczenie…, no ale chyba nie było. O bolącej stopie i łydce już wspominałem, choć akurat tutaj byłem w zasadzie pewny, że jak tylko rozlegnie się wystrzał startera to adrenalina zrobi swoje i szybko zapomnę o bólu. Tuż przed startem wyjrzało słońce. Oczywiście nie była to dobra wiadomość. Na szczęście dość szybko chmury je przysłoniły i choć powietrze tego dnia od samego rana było dość ciepłe to słońce w biegu raczej nie przeszkadzało.

      Mój plan zakładał, że będę się starał biec po 5:15 na kilometr. To mi powinno dać spory zapas na ostatnie kilometry, gdzie spodziewałem się raczej spadku tempa. Średnio na mecie miało wyjść około 5:19 na kilometr. Z takim nastawieniem wystartowałem. Po 5km średnie tempo 5:11, dokładnie takie samo po 10. Gdybym utrzymał to do samej mety dało by mi to czas na poziomie 3 godziny i 39 minut. Mimo, że biegłem zdecydowanie wolniej, niż wszystkie moje ostatnie tegoroczne półmaratony to jednak biegło mi się dość ciężko. Nie czułem jakiegoś takiego luzu. Na półmetku wszystko nadal było zgodnie z planem, gdyż tam średnie tempo wynosiło 5:15. Gdybym to utrzymał do końca dawałoby mi to znacznie poprawioną życiówkę (3:41). Dziwnie się jednak jakoś czułem. Mijając kolejne kilometry w głowie kotłowały się skrajne myśli i towarzyszyła mi huśtawka nastrojów od poczucia pewności że spokojnie dam radę i że i tym razem uda mi się osiągnąć zamierzony cel po destrukcyjne myśli, że nic dziś z tego nie będzie i czując jak się męczę prędzej, czy później dopadnie mnie ta legendarna ściana. Po 30 kilometrze tempo nieznacznie znowu spadło na 5:20, ale ciągle dawało mi to upragniony wynik na mecie 3:45. Animuszu dodawali liczni i żywiołowo dopingujący kibice oraz młodzi wolontariusze podający na trasie wodę, czy izotoniki. Za każdym razem, gdy słyszałem odczytane z numeru startowego imię przekuwane w hasła “Dajesz Mariusz”, albo “Brawo Panie Mariuszu” dawało to ogromnego kopa. Tak samo zresztą jak brawa i uśmiech otrzymane od zabezpieczającego trasę policjanta za przybicie piątki z młodziutką trzy, czy może czteroletnią kibicką, która wyciągała w stronę biegaczy swoją małą rączkę z nadzieją, że ktoś przybije z Nią klasyczne “fajf”.


      Niestety od tego momentu zaczęły się kłopoty już na poważnie i coraz mniej zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół mnie, a bardziej we mnie. Przypomniały mi się momenty, które doskonale pamiętałem z Łodzi. Jedyna różnica była taka, że tu od samego początku nie czułem się jakoś szczególnie, w Łodzi natomiast kryzys uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba, nagle i zupełnie niespodziewanie z pełną mocą. Przez kilka kilometrów próbowałem się nie poddawać. Serce nakazywało jeszcze powalczyć. Gdy jednak zaczynałem czuć mrowienie począwszy od nosa po końcówki palców wiedziałem już że nie ma żartów i trzeba było zacząć słuchać rozumu. Moje tempo drastycznie spadło. Dotarło do mnie, że moje marzenie o kolejnej życiówce na ostatnim z czterech dystansów w tym roku właśnie mi ucieka. Ucieka tak, jak mijający mnie pacemaker na 3:45…, a potem na 4:00… Motywacja była już w kompletnej rozsypce. Od tego momentu celem było już w zasadzie tylko dotarcie do mety w zdrowiu. Na 40 kilometrze moje średnie tempo było już powyżej 6 minut (6:04). Największy kryzys trochę minął i choć w sumie to miałem już tego biegu kompletnie dość to od tego momentu postanowiłem wziąć się jeszcze ten ostatni raz w garść i ostatnie dwa kilometry nie wyglądały już tak źle. Do mety dobiegłem w czasie 4:16:20, czyli dużo szybciej, niż w Łodzi, ale czy na pewno o to mi chodziło? Zdecydowanie nie. Jedyne co mnie może w tej sytuacji cieszyć to fakt zaliczenia ósmego już mojego maratonu. Czy mijając metę byłem rozczarowany? Trochę na pewno, bo wiem, że o ile w przypadku Łodzi można było zrobić dużo więcej, aby się lepiej przygotować, o tyle tutaj zrobiłem naprawdę dużo. Z drugiej strony już mniej więcej od 35 kilometra miałem czas by się oswoić z tą myślą, że dziś nic z tego nie będzie. Miałem czas, by przypomnieć sobie jak generalnie wyglądał ten sezon. O tym, że w tym roku w trzech kolejnych biegach pobiłem trzy życiówki w półmaratonie, w trzech kolejnych biegach osiągnąłem trzy życiówki na piątkę, a także jedną na dychę. O tym, że w tym roku przebiegłem 11 półmaratonów w tym 5 zagranicznych odwiedzając przy tym 9 kolejnych krajów. O tym, że w tym roku zdobyłem upragnioną Koronę Półmaratonów Polskich, choć jej nie planowałem i w końcu o tym, że w tym roku ukończyłem dwa kolejne maratony w dość przyzwoitym mimo sporych kłopotów czasie, choć już 6 lat temu zarzekałem się, że więcej maratonów biegał nie będę. Trudno się z tego nie cieszyć i nie być dumnym, a brak życiówki w maratonie na pewno nie może tego wszystkiego przysłonić.

2022.10.16 Poznań Maraton: 21 POZNAŃ MARATON – 4:16:20


Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 12

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *