U podnóża Atlasu

      Nigdy bym nie przypuszczał, że moja najbardziej spontaniczna decyzja o wyjeździe zagranicznym na jakiś bieg będzie dotyczyła akurat tego wyjazdu, który jest najbardziej egzotyczny, najdalszy i być może nawet najbardziej niebezpieczny. Zgodnie ze swoją już kilkuletnią zasadą “jeden wyjazd na wiosnę, jeden na jesieni” miałem już dużo wcześniej zaplanowaną podróż na półmaraton na Cyprze w marcu i wiosną nie brałem już kolejnych zagranicznych startów pod uwagę. Gdy jednak Tomek z grupy Zmęczeni na Starcie Dobiegniew, którego poznałem na półmaratonie na Malcie wiosną 2017 roku, a z którym teraz wybierałem się również na Cypr zapytał czy nie chciałbym w styczniu jeszcze przed Cyprem polecieć do Maroko na półmaraton w Marakeszu od razu pomyślałem… “chciałbym…, pewnie, że bym chciał“. Wcześniej ten bieg jakoś nie był w kręgu moich zainteresowań, nawet w ogóle o nim nie słyszałem. Gdy się jednak okazało, że jest takie wydarzenie i stosunkowo łatwo i tanio tam dolecieć z Polski długo nie musiałem się zastanawiać i wkrótce miałem już wykupiony bilet. Ostatecznie mieliśmy się tam wybrać we czterech: ja, Tomek i jego dwóch kolegów Michał i Robert. Pierwszym etapem podróży miał być Kraków. Samolot mieliśmy właśnie z lotniska w Krakowie, a z powodu bardzo wczesnej godziny wylotu poprzedzającą noc postanowiliśmy spędzić w hotelu, aby potem już na miejscu być w miarę wypoczętym. Ja przyjechałem do Krakowa pociągiem w piątek późnym popołudniem. Chłopaki mieli dojechać z Wielkopolski trochę później samochodem. Z Robertem natomiast mieliśmy się spotkać rano od razu na lotnisku. Gdy dojechałem pod otrzymany od Tomka adres okazało się, że nocleg mamy zarezerowany w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich… Uśmiechnąłem się tylko pod nosem i sobie pomyślałem.. “No ładnie… nie wiem Tomek jakie Ty masz plany na nasz bieg rezerwując nocleg w takim miejscu, ale mówiłem od razu… Nie biegnę na życiowkę :)”  

      Następnego dnia rano byliśmy już na miejscu. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do hotelu. Hotel mimo przystępnej ceny robił bardzo pozytywne wrażenie. Zameldowaliśmy się, a mi w pokoju przypadło towarzystwo Roberta. Zostawiliśmy swoje rzeczy i poszliśmy na miasto coś zjeść. Niedługo potem byliśmy w biurze zawodów odebrać nasze pakiety startowe. Biuro zawodów, podobnie jak całe miasteczko biegowe, zlokalizowane było niedaleko naszego hotelu na jednym z tutejszych placów, a tuż obok znajdował się jakiś bazar ze starociami. Wzbudził naszą ciekawość, bo można tam było znaleźć interesujące rzeczy. Spędziliśmy więc tam chwilkę. Następnie wróciliśmy do hotelu zostawić pakiety i niebawem nie tracąc zbytnio czasu wyruszliśmy na zwiedzanie.

      Pierwszym ważnym punktem na naszej mapie był meczet Kutubijja. To chyba najbardziej znane turystycznie i najczęściej rozpoznawane na całym świecie miejsce w Marakeszu. Budowę tego największego i najstarszego meczetu w mieście, którego wysokość sięga 70 metrów rozpoczął w 1147 roku sułtan Abd Al-Mumin, założyciel dynastii Almohadów. Jednakże już 9 lat później rozberano go ze względu na błędy projektowe polegające na niewłaściwym położeniu ściany z mihrabem, która w religii muzułmańskiej wyzancza kierunek modlitwy i powinna być zawsze skierowana w stronę Mekki. Nowy meczet w formie, którą znamy do dzisiaj został ukończony w 1199 roku pod koniec panowania kalifa Jakuba al-Mansura. Z czasem stał się wzorem i wizytówką architektury marokańskiej. Jego nazwa pochodząca od arabskiego al-Kutubijjin (księgarz, bibliotekarz) wzięła się z faktu, że dawno temu wokół niego ustawiali swoje stragany sprzedawcy rękopisów.

      Niedługo potem dotarliśmy do najbardziej znanego placu w mieście Dżemaa el-Fna (Jemaa el-Fna). Plac ten od 2001 roku wpisany jest wraz z całym zabytkowym centrum Marakeszu na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Znajduje się on w samym środku starego miasta Medyna. Można tutaj spotkać fakirów, akrobatów, zaklinaczy węży, połykaczy ognia, wróżbitów i wszelkiej maści rzemieślników, a także handlarzy. Bardzo do gustu przypadł nam zwłaszcza świeży, wyciskany na miejscu sok z pomarańczy, którego za przysłowiowe grosze można się było napić do woli. Choć plac ten jest mocno oblegany za dnia to prawdziwe życie zaczyna się tu po zmroku. Co wieczór odbywa się w tym miejscu wielki targ ze straganami restauracyjnymi. Wokół nich gromadzą się kuglarze, berberyjscy, opowiadacze legend i historii, bębniarze, muzycy gnawa, zaklinacze węży, czy samozwańczy uzdrawiacze. Występy te trwają zwykle do północy i cieszą się olbrzymią popularnością wśród turystów. Co do samej nazwy placu to istnieje kilka interpretacji. Nie wiadomo dokładnie jak powstał, dlatego też pochodzenie nazwy nie jest do końca jasne. Powszechnie uważa się, że oznacza ona „plac bez meczetu” lub „zgromadzenie umarłych”, co nawiązywać ma do targów niewolników i egzekucji, jakie odbywały się tutaj aż do XIX wieku.  Dżemaa al-Fna stał się popularny poza granicami Maroko w latach siedemdziesiątych dzięki ruchowi hippisowskiemu. Wówczas to licznie przyjeżdzano do Maroko, a to co przyciagało tutaj ludzi to ogólnodostępny kief, czyli tutejsza marijuana oraz poszukiwanie egzoztycznych wrażeń. Warto także dodać, że w 2011 roku plac stał się miejscem ogromnej tragedii. W jednej z tutejszych restauracji Argana doszło do zamachu terrorystycznego. Zamachowiec przebrany za turystę zostawił ładunek wybuchowy w gitarze, która eksplodując zabiła 17 i raniła kolejnych 21 osób. Powiązanego z al-Kaidą zamachowca schwytano, a następnie skazano na karę śmierci. 

      Opuszczając plac Dżemaa al-Fna dotarliśmy do Souku, czyli do jednej z atrakcji Marakeszu. Mówiąc w skrócie Souk to labirynt małych sklepów i różnegorodzaju stoisk. Miejsce to kusi kolorami, zachęca zapachami, imponuje wielkością. Znajdziemy tu niemal wszystko, czego tylko dusza zapragnie: od olejku arganowego nazywanego „złotem Maroka” przez przyprawy, dywany, ubrania, biżuterię, po wyroby ze skóry, czy drewniane rzeźby. Podstawą każdej transakcji jest oczywiście konieczność targowania się. W zasadzie mało który sklep ma wystawione ceny. To, co ciekawe to to, że Souki prawie zawsze prowadzone są przez męźczyzn. Lżejsi o parę dirhamów wróciliśmy do hotelu.

      Następnego dnia pojawił się spontaniczny plan wyjazdu do położonego nad oceanem miasta Essaouira, zwanego miastem wiatru i niebieskich łodzi, które czesto jest przedstawiane jako najładniejsze miasto Maroka. Znajduje się tam też bardzo ciekawa wybudowana w 1506 roku przez Portugalczyków forteca Castelo Real de Mogador. Niestety po dotarciu na dworzec okazało się, że nie bardzo jest jak tam szybko dojechać. Odstąpiliśmy więc od tego pomysłu. Przy okazji mieliśmy jednak możliwość zobaczyć tutejszy dworzec, który jest zresztą bardzo piękny. Zostając tego dnia w Marakeszu postanowiliśmy dobrze ten czas wykorzystać na odkrywanie miasta, a przy okazji zaliczyć przejażdżkę wielbłądem.

      Spacerując po ulicach Marakeszu jest się co chwilę narażonym na zaczepki tutejszych ludzi, którzy próbują ci coś sprzedać, lub też oferuja różnego rodzaju atrakcje. W pewnym momencie zaczepił nas pewien mężczyzna z propozycją wycieczki w góry Atlas położone niespełna 100 kilometrów od Marakeszu.  W niektórych miejscach miasta można je nawet zobaczyć na horyzoncie, a konkretnie ich ośnieżone szczyty i rzeczywiście przyciągają wzrok. Uznaliśmy, że to świetny pomysł i umówiliśmy się na następny dzień, że zaraz po biegu nas tam zabierze.  Na ten dzień natomiast mieliśmy zaplanowane jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia, a mianowicie Pałac Bahia. Ten architektoniczno-historyczny kompleks mieści się nieopodal żydowskiej dzielnicy Mellah i został wybudowany pod koniec XIX wieku. Mówi się, że projektowany był z myślą o staniu się największym pałacem swoich czasów, Nazwę Bahia pałac odziedziczył po jednej z żon arabskiego imperatora – wielkiego wezyra sułtana Si Moussa Ba Ahmeda, na którego polecenie został wybudowany. W języku arabskim słowo Bahia oznacza „błyskotliwość”. Warto wspomnieć, że sam Si Moussa zaczynał jako niewolnik, by ostatecznie wspiąć się na szczyt władzy. Nie ukrywam, że pałac, a także  jego ogrody zrobiły na mnie ogromne wrażenie, głównie ze względu na różnorodność barw. Wracając po drodze wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do miasteczka biegowego. Tym razem w porównaniu do poprzedniego dnia było już tam dość tłoczno. Niedługo potem dotarliśmy do hotelu. Przyszła pora trochę odpocząć.  Następnego dnia czekało na nas przecież  spore wyzwanie…

      W końcu nadszedł ten moment by zmierzyć się z dystansem półmaratonu na afrykańskiej ziemii. Nie ukrywam, że czułem pewną ekscytację. Mam na koncie już trochę tych biegów, zarówno w Polsce, jak i zagranicą, ale ten miał być dość szczególny. Palmy, gaje oliwne, wielbłądy, błękitne niebo i majestatyczne, ośnieżone góry Atlas na horyzoncie to wszystko czego mogłem się spodziewać na trasie.  Generalnie jest to chyba najbardziej prestiżowy bieg w całej Afryce. Organizatorzy szacowali, że na starcie maratonu i półmaratonu stawi się się około 8000 zawodników z kilkudziesięciu krajów, a imprezie patronował sam król Maroko Mohammed VI. Jego portrety zresztą  można tutaj spotkać na każdym kroku. Początek biegu zaplanowano na 8:30, pół godziny wcześniej wystartowali maratończycy. Warunki do biegania niemal idealne. Co prawda w kalendarzu styczeń, ale jak na Afrykę przystało o tej porze roku było dość ciepło. Do tego klimat Marakeszu jest stepowy, czyli stosunkowo suchy. Trasa też bardzo płaska i świetnie nadaje się do bicia rekordów. Mimo to postanowiłem, że tym razem nie będę za wszelką cenę walczył z czasem. Chciałem cieszyć wzrok tym wszystkim, co spotkam na trasie. 

      W końcu wystartowaliśmy. Robert miał z nas największe możliwości i szybko przesunął się do przodu coraz to bardziej znikając z zasięgu wzroku. Tomek i Michał raczej zaczęli spokojnie bez wielkiej presji na wynik. Mi biegło się  bardzo dobrze i mimo, że nie skupiałem się  na tym i nie przykladałem do tego większej uwagi to tempo jak na moje możliwości było dość szybkie, nawet mimo faktu, że ze dwa razy po drodze zatrzymałem się, by zrobić jakieś zdjęcie. Udawało mi sie wypatrzeć jakieś polskie koszulki. Ku mojemu zdziwieniu na starcie pojawiło się sporo Polaków. Na liście startowej odnalazłem co najmniej dwadzieścia polskich nazwisk. W pewnym momencie, gdy do mety nie zostawało już dużo kilometrów dostrzegłem Maćka, a w zasadzie to chyba On dostrzegł mnie. To kolejny kolega którego poznałem podczas wyjazdu na półmaraton na Malcie w 2017  i kolejny z którym przychodzi mi pobiec kolejny bieg zagraniczny, tym razem w Marakeszu. To jednak prawda, że świat jest bardzo mały. Zwłaszcza w środowisku biegaczy. Przebiegliśmy ostatnich kilka kilometrów wspólnie rozmawiając. W samej końcowce trochę odstałem, ale ostatecznie na mecie zameldowałem się tylko kilkanaście sekund za Maćkiem. Mimo, że nie nastawiałem się na wynik to był to jeden z moich najszybszych półmaratonów. Na mecie spotkała na nas jeszcze jedna niespodzianka. Na biegaczy z Polski czekali bowiem przedstawiciele polskiej Ambasady w Maroko. Jako że w roku 2018 przypadała 100 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, więc do zdjęć pozowaliśmy wspólnie ze specjalnie przygotowanymi na te święto przez naszych dyplomatów plakatami.

      Po biegu powrót do hotelu, tym razem już nie w półmaratońskim, ale raczej sprinterskim tempie, potem równie szybki prysznic. Zmiana ciuchów na cieplejsze i już za chwilę przed nami kolejne wyzwanie, czyli wyprawa w góry Atlas. Przez moment nawet myśleliśmy, że nic z tego nie będzie. Że spotkany poprzedniego dnia mężczyzna, który obiecał nas tam zawieść wystawił nas, gdyż długo nie pojawiał się i przyjechał pod nasz hotel mocno spóźniony, ale jak widać czas tu płynie trochę inaczej, a może po prostu to efekt ograniczeń ruchu związany z biegiem. W każdym razie końcu jednak wyruszyliśmy. Po drodze zaliczyliśmy kilka przystanków, gdzie mogliśmy nabyć,  a jakże… po okazyjnych cenach “special price for you, my friend” różnego rodzaju pamiątki. Ostatecznie jednak dojechaliśmy, a przed nami rozpostarły swoje piękne oblicze już w dużo większej okazałości góry Atlas, wraz z ich największym szczytem Toubkalem, który liczy 4167 metrów nad poziomem morza. 

      Nasz plan zakładał spędzenie trochę czasu na wędrówkach po górach i dotarcie do wodospadu, którego podobno warto zobaczyć. Zanim wyruszyliśmy przyszło nam sie targować (jakże by inaczej) z przewodnikiem  odnośnie ceny tej wyprawy. Pewnymi umiejetnościami wykazał się tu Robert, który tak skołował drugą negocjacyjną stronę, że w pewnym momencie sam przewodnik rzucił cenę niższą, niż ta która została mu właśnie przed chwilą zaproponowana. Gdyby nie fakt, że Robert ostatecznie sam się w tym wszystkim pogubił to można byłoby powiedzieć, że szybko stał się negocjacyjnym ekspertem. Negocjacje, negocjacjami, tak czy inaczej w końcu się dogadaliśmy, a oprowadzać po górach ostatecznie miał nas nie negocjator, a jego znajomy, młody chłopak znający tutejsze ścieżki jak własną kieszeń. Trzeba przyznać, że bardzo sprawnie radził sobie w pokonywaniu skalistych przeszkód i poruszaniu się  po górskich szlakach. Ciężko było za nim nadążyć, zwłaszcza mając w nogach pokonany rano półmaraton.  Ostatecznie jednak udało się dotrzeć pod wodospad, a potem z góry podziwiać tutejsze pejzarze . Muszę przyznać, że były to naprawde piękne widoki i chciałoby się tu zostać dłużej. W końcu jednak przyszła pora wracać do Marakeszu. Zwłaszcza, że był to wyjatkowo aktywny dzień i powoli dawało już też o sobie znać zmęczenie. Wieczór spędziliśmy więc już w hotelu, ale było za to bardzo wesoło.

      Nastepnego dnia rano przyszedł czas wracać do domu. Jeszcze tylko ostatnie zakupy.  Wszystkich zaskoczył Robert, który wpadł na dość oryginalny pomysł by kupić sobie na pamiatkę tradycyjny strój marokański zwany dzellabą. Jeszcze ciekawiej się zrobiło, gdy się okazało już na lotnisku, że zamierza w nim wracać do Polski wzbudzając tym samym ogromne zainteresowanie reszty pasażerów. Zanim jednak tam dotarliśmy czekały nas jeszcze negocjacje z taksówkarzem. W negocjacjach tych decydującą rolę odegrał wiadomo… Robert… Mam wrażenie, że jeszcze chwilę takich negocjacji i taksówkarz Ahmed byłby skłonny nam nawet za ten kurs dopłacić. Ostatecznie jednak to my musielismy ponieść ten koszt, ale niebawem byliśmy już na lotnisku, a chwilę potem w samolocie. Jeszcze tylko kilka godzin lotu do Krakowa, potem kilka godzin w pociągu i w domu…  Ach, co to był za wyjazd… Dzięki Panowie!

2018.01.28 Marrakech (Maroko) Półmaraton: 29th SEMI MARATHON DE MARRAKECH – 1:44:39


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Marrakeszu:


Więcej zdjęć z Gór Atlas:

Film Tomasza Trojanowskiego (Zmęczeni na Starcie) :


Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 2

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *