Biegi górskie po siedlecku

      Ostatnie miesiące roku minęły mi pod znakiem startów w siedleckim terenie leśnym Sekuła-Gołobórz. Po paźdzernikowym Biegu Prawie Górskim w listopadzie i grudniu przyszła pora na biegi górskie po siedlecku, czyli cykl biegów BGGB. Idea tych biegów, jeśli mnie pamięć nie myli narodziła się w 2014 roku. Ja natomiast swoją przygodę z tymi zawodami zacząłem rok później, czyli w 2015, ale potem już na stałe weszły one do mojego kalendarza biegowego i chętnie na nie wracam. Pomysłodawcą tych biegów jest Pan Bogdan Bala, W tym roku kontynuować Jego pomysł postanowili koledzy z siedleckiego Triathlon SC, który przejeli rolę głównego organizatora i trzeba przyznać, że w porównaniu do poprzednich lat impreza nabrała rozmachu. Zmianą w porównaniu do poprzednich edycji było to, że tym razem zamiast pięciu etapów były zaplanowane cztery: dwa w listopadzie i dwa w grudniu, a do klasyfikacji końcowej zaliczały się nie cztery, a trzy najlepsze wyniki. Podobnie jak na siedleckim Biegu Prawie Górskim dystans wynosił 10 kilometrów, choć tutaj zamiast 2 pięciokilometrowych pętli były trzy po 3333 metrów. Z myślą zwłaszcza o młodszych biegaczach był przewidziany także krótszy dystans obejmujący jedną pętlę.      

      Potraktowałem te starty bardziej towarzysko niż sportowo, choć nie moge powiedzieć, że przebiegłem je jedynie rekreacyjnie, bo o zwykłą rekreacje na tej wymagającej trasie zwłaszcza o tej porze roku jest trudno. Poza tym mimo zmęczenia trzeba utrzymywać ciągłą koncentrację. W przeszłości zdarzało mi się już i zgubić trasę i zaliczyć upadek, co zresztą przytrafiło mi sie także i tym razem na pierwszym etapie. Na szczeście nie stało się nic poważnego i ostatecznie dobiegłem do mety. Na pozostałych etapach udało się już tego typu przygód uniknąć.    Generalnie bardzo przyjemna impreza

2017.11.18 Siedlce 10km: BIEGI BGGB ETAP I – 52:58

2017.11.25 Siedlce 10km: BIEGI BGGB ETAP II – 51:56

2017.12.09 Siedlce 10km: BIEGI BGGB ETAP III – 52:10

2017.12.16 Siedlce 10km: BIEGI BGGB ETAP IV FINAŁ – 52:50


Więcej zdjęć z I etapu:


Więcej zdjęć z II etapu:


Więcej zdjęć z III etapu:


Więcej zdjęć z IV etapu:


Święto Niepodległości

      Rocznicę odzyskania niepodległości naszego kraju można świętować na wiele sposobów. Wraz z rozwojem tej dyscypliny w Polsce bardzo populana staje się także ta forma związaną z bieganiem. Coraz więcej nawet tych mniejszych miast, miasteczek czy nawet wsi ma swój bieg niepodległości. Podobnie jest w Skórcu.  Idea stworzenia biegu niepodległości w tej miejscowości narodziła się w 2015 roku i od tamtej pory to właśnie tu wybieram się by uczcić to narodowe święto na sportowo. Zwłaszcza, że w Skórcu mam wielu znajomych. Za każdym razem wracam tu z dużą przyjemnością. Jestem pod wielkim wrażeniem obserwując ogromne zaangażowanie z jakim cała lokalna społeczność począwszy od tych najstarszych po najmłodszych włącza się w organizację tego wydarzenia. Atmosfera jest zawsze wspaniała, a równoczesnie za każdym razme to świetna okazja by spotkać wielu przyjaciół. Pogoda w tym roku również dopisała. Było wyjątkowo ciepło jak na tą porę roku i słonecznie. Sportowo warto odnotować, że był to mój najszybszy Skórzecki Bieg Niepodleglości, ze wszystkich trzech w których do tej pory miałem przyjemnoś startować.

2017.11.05 Skórzec 5km: III SKÓRZECKI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – 22:11


Więcej zdjęć z biegu:

 


Prawie Górski po raz trzeci

      W mieście, w którym się urodziłem i w którym spędziłem większość swojego życia, czyli Siedlcach nie ma gór. Jest za to wielu entuzjastów biegania po górach mających zresztą na swoim koncie duże osiągnięcia i spore sukcesy. Chyba też stąd wsród siedleckiej społeczności biegowej w końcu narodził się pomysł do tego, by stworzyć bieg, który będzie chociaż malutką namiastką biegu górskiego. Jest na terenie miasta miejsce, które stwarza do tego warunki. To rezerwat przyrody Gołobórz i to tam już po raz czwarty spotkali sie uczestnicy siedleckiego Biegu Prawie Górskiego.

      Bieg ten wszedł juz na stałe do mojego kalendarza biegowego. Nie pobiegłem tylko w pierwszej edycji. Potem już regularnie stawałem na starcie, a czynnikami, które mnie do tego motywowały były na pewno świetna atmosfera, możliwość spotkania wielu przyjaciół, dobra organizacja, no i piękne miejsce. Trasa biegu jest sporym wyzwaniem. Można się naprawdę zmęczyć. Na dwóch pięciokilometrowych okrążeniach przewyższenie wynosi ponad 200 metrów. Jest sporo podbiegów, znaczną część trasy pokonuje sie po piachu. Ponadto trzeba być bardzo ostrożnym i uważać na gałęzie, czy wystające z ziemii korzenie drzew.  Czasami wyzwaniem jest też pogoda, w końcu to już przecież druga połowa października. Tym razem jednak na pogodę nie można było absolutnie narzekać. O ile wcześnie rano faktycznie dominował chłód, to jednak, gdy jeszcze przed biegiem wyszło słońce zrobilo się stosunkowo ciepło.

      Biegi Prawie Górskie traktuje głównie jako spotkanie towarzyskie, bo jak wspomniałem jest to wspaniała okazja do tego, aby w jednym miejscu i w jednym momencie spotkać wielu biegowych znajomych i przyjaciół. Ewentualnie startując tu można nastawić się na dobry trening. Trudno bowiem te 10 kilometrów na tak trudnej leśnej trasie porównywać z wynikami z innych biegów na tym dystansie. Specjalnych oczekiwań co do wyniku więc nie miałem, ale warto odnotować, że był to mój najszybszy ze wszystkich trzech Biegów Prawie Górskich, w których miałem przyjemność startować. Tak więc poza tym, że bardzo miło spedziłem czas w równie miłym towarzystwie to należy być zadowolonym także sportowo.

2017.10.21 Siedlce 10km (Cross) : IV BIEG PRAWIE GÓRSKI – 50:54


Więcej zdjęć z biegu:


Ocean możliwości

      Portugalia już dawno znajdowała się na mojej liście priorytetów. Tak więc jedynie kwestią czasu była decyzja o jakimś biegu w tym kraju. W końcu taka decyzja zapadła. Miałem mały dylemat odnośnie tego czy wybrać Porto, czy Lizbonę. Dużo dobrego słyszałem zwłaszcza o Lizbonie. Jednakże półmaraton w stolicy Portugalii organizowany był w marcu, a ja wiosenne plany już miałem mocno sprecyzowane w postaci wyjazdu na Maltę. Szukałem więc czegoś bardziej na jesieni dlatego Porto, gdzie półmaraton jest w połowie września wydawało się być dokładnie tym, czego szukam. Zarejestrowałem się stosunkowo wcześnie, bo już od razu w lutym. Generalnie często tak robię, że wszelkie formalności wliczając w to hostel, czy samolot załatwiam dużo wcześniej. Absrtahując już od tego, że jest dużo taniej, to przede wszystkim jest to dla mnie ogromna motywacja. Mając świadomość, że wszystko jest już w zasadzie załatwione i przygotowane z wyjątkiem formy motywuje mnie to do tego, by jednak przyłożyć się trochę do treningów i zbudować odpowiednią dyspozycję. Większość lotów w tym czasie do Porto była z przesiadką. Datego też postanowiłem wykorzystać i ten fakt. Zdecydowałem się na lot przez Zurych dobierając tak godziny, by móc chociaż trochę zobaczyć także i to miasto, a przy okazji zaliczyć kolejny kraj – Szwajcarię. Cena jaką trzeba było za to zapłacić to komfort i długość podróży zwłaszcza w drodze do Porto. W Zurychu byłem w piątek późnym wieczorem. Noc przyszło mi zatem spędzić na lotnisku, gdyż z samego rana miałem już kolejny samolot. Nie było szans cokolwiek zwiedzić. Za to zdecydowanie większe możliwości na zobaczenie czegokolwiek w Zurychu miały czekać na mnie w drodze powrotnej.

      W Porto byłem już w sobotni poranek. Mimo, że piłką nożną nie pasjonuje się już tak bardzo, jak jeszcze kilka lat temu, to jednak nadal mocno się nią interesuję i ciekawią mnie rzeczy i miejsca z nią związane. Dlatego też plan podróży zakładał, by prosto z lotniska metrem udać się na Stadio Dragao, na którym swoje mecze rozgrywa jeden z największych klubów piłkarskich na świecie  FC Porto. Posiada on 5 gwiazdek UEFA, czyli najwyższą kategorię. Został wybudowany w związku z Mistrzostwami Europy EURO 2004 i zastąpił stary stadion Estádio das Antas. Rozgrywano na nim także mecz otwarcia Euro 2004. Stadion robi wrażenie i fajnie było go zobaczyć z bliska.

      Niestety zaraz na początku podróży od razu czekała mna mnie niemiła niespodzianka, gdyż okazało się, że zapomniałem ściągnąć sobie mapę miasta na telefon. Poradziłem sobie i dotarłem do centrum, ale musiałem przez to nadłożyć troszkę kilometrów. Poza tym słabo to rokowało na kolejne dni, podczas których miałem konkretnie sprecyzowane plany zwiedzania. Z centrum pierwsze kroki skierowałem od razu po odbiór pakietów. Potem pospacerowałem trochę po mieście i niebawem dotarłem w końcu do hostelu. Muszę przyznać, że i w przypadku hostelu kontynuowałem nienajlepszą passę. Nie był to bowiem najlepszy wybór. Znajdował się on w bardzo starej kamiennicy i niestety miało to przełożenie na warunki i komfort nocowania w nim. Duże zastrzeżenia można było mieć zwłaszcza do czystości. Nie przepadam za luksusami i zwykle nocuję tanio, wyżej od komfortu stawiając sobie lokalizację i odległość od startu i mety biegu, czy chociażby centrum, ale w tym wypadku było to nawet poniżej mojej nisko zawieszonej poprzeczki. No cóż… zdarza się. Na szczęście to tylko kilka dni.

      Niedzielny poranek to oczywiście bieg. Jestem osobą, która lubi mieć na wyjeździe organizacyjnie wszystko poukładane. Wtedy czuję się pewniej i nie tracę niepotrzebnie czasu i energii na nieprzewidziane sytuacje. Podobnie jest z przygotowaniem do zawodów. Zazwyczaj czytam dokładnie regulaminy i raczej nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Przekonałem się o tym już wkrótce. Idąc na start biegu po drodze poznałem Henrique. Jego strój od razu sugerował, że podobnie jak ja jest biegaczem i za pewne zamierza zmierzyć się z półmaratonem. Porozmawialiśmy chwilę i zaproponował mi podwiezienie, gdyż miał niedaleko zaparkowany samochód. Jadąc tak rozmawialiśmy. Mieliśmy okazję lepiej się poznać. Okazało się, że choć obecnie mieszka w Lizbonie to pochodzi właśnie z Porto. Muszę przyznać, że spotkanie go w pewnym sensie uratowało mnie przed gigantyczną wpadką. Zwykle meta i start są zlokalizowane w tym samym miejscu. Tym razem było jednak trochę inaczej, a w związku z tym depozyty, czyli miejsce gdzie przed biegiem zostawiamy swoje rzeczy nie znajdowały się tak, jak przypuszczałem w zasadzie w tym samym miejscu co start, tylko znacznie dalej, przy mecie. Muszę przyznać, że gdy się o tym dowiedziałem byłem totalnie zaskoczony i gdybym nie spotkał Henrique w nieświadomości dotarłbym od razu na start nie wiedząc potem co zrobić. Nie wiem jak to się stało, że ja tego nie doczytałem i chyba na zawsze pozostanie to już dla mnie tajemnicą i pytaniem, na które nie znajdę odpowiedzi. Fakt jest jednak faktem, że nienajlepsza passa odwróciła się w najlepszym możliwym momencie i udało się ten problem rozwiązać zanim tak naprawdę stał się problemem, gdyż razem z Henrique najpierw pojechaliśmy zostawić rzeczy w depozycie, a potem wróciliśmy na start. Uff..

      Sam bieg w sumie bez większej historii. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Bieganie zagranicą jest zdecydowanie trudniejsze. Do zmęczenia samym biegiem dochodzi zmęczenie podróżą, zwłaszcza jeśli się spędza praktycznie bezsenną noc na lotnisku, czy też zwiedzaniem miasta. Często też warunki pogodowe czy generalnie klimat są trudniejsze od tych, w których człowiek funkcjonuje na codzień  i organizm różnie to znosi. Zwykle staram sie też przy okazji po drodze podziwiać miasto, w którym jestem, wypatrywać nieznane mi ciekawe miejsca, które warto następnego dnia zobaczyć już na spokojnie i mniej skupiam się na samym biegu, dlatego trudniej o dobre wyniki. Mimo to pierwsze 8 kilometrów przebiegłem w niecałe 43 minuty, co dało tempo 5:07 na kilometr. Dość szybko jak na moje możliwości muszę przyznać. Znacznie szybciej niż na półmaratonie, który pobiegłem trzy tygodnie wcześniej w Siedlcach. Mimo portugalskiego klimatu pogoda bardzo nie przeszkadzała. Na kolejnych kilometrach tempo trochę spadło. Po pokonaniu 15 kilometrach było to już bowiem 5:11. Cały czas jednak miałem spory zapas sił i końcowkę udało się pobiec bardzo szybko. Ostatecznie półmaraton pokonałem w czasie 1:45:38, co daje średnie tempo dokładnie 5 minut na kilometr. Według oficjalnych wyników wsród około 4500 osób, które ukończyły bieg było w sumie czterech Polaków, z których byłem najszybszy. Cieszy. Ku swojemu zdziwieniu mimo tłumu na mecie ponownie spotkałem Henrique. Porozmawialiśmy chwilę, pogratulowaliśmy sobie nawzajem, zrobiliśmy kilka wspólnych zdjęć i się pożegnalismy. Nie śpieszyło mi się, bo specjalnych planów na ten dzień już nie miałem, tak więc zostałem jeszcze chwilę by popatrzeć na kolejnych zawodników docierających do mety, pokibicować, ale w końcu przyszła pora wrócić do hostelu.

      Poniedziałek to dzień zwiedzania Porto. Punktem obowiązkowym musiał być na pewno most Ponte Luis I, który jest symbolem miasta. Miałem okazje go już zobaczyć wcześniej. Widać go bowiem z daleka z wielu zakątków miasta. Trasa biegu także prowadziła obok niego. Teraz miałem jednak mozliwość przyjrzeć mu sie z bliska i na spokojnie. Ten majestatyczny, żelazny most rozciąga się nad rzeką Duoro, która płynie przez miasto i łączy Porto z Vila Nova de Gaia na południu. Ma dwa poziomy, a z jego najwyższej części rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na miasto, zwłaszcza na jego najstarszą średniowieczną część, czyli dzielnicę Ribeira, w której dominują niesamowite kolorowe kamienice.

      Pokonując ulice Porto wzrok często przyciagają tak zwane azulejos, czyli ceramiczne najczęściej kwadratowe płytki. Przez wieki używano ich jako elementów mozaik składających się z wielu, czasem ponad kilku tysięcy części pokrywających całe ściany oraz jako oddzielnych kompozycji dekoracyjnych. Motywy wykonywane z azulejos miały postać scen historycznych, mitologicznych, religijnych, czy też po prostu całej gamy zwykłych elementów dekoracyjnych. W Porto, a pewnie i w innych regionach Portugalii jest podobnie, spotyka się je na każdym kroku. Miano napiękniejszego azulejos w Porto nosi Capela das Almas, czyli Świątynia Dusz. To niewielki kościółek, w którym modlili się żeglarze wyruszający na podbój nowych lądów. Jeśli któryś z nich zginął na morzu, mówiło się, że jego dusza wracała do tego miejsca i zostawała na stałe. Fasada świątyni w całości pokryta azulejos w kolorze błękitnym i robi niesamowite wrażenie. Innym przykładem wykorzystania azulejos jest Kosciół Św. ildelfonsa. Ta barokowa świątynia z XVIII wieku to jeden z najbardziej charakterystycznych punktów na mapie Porto. Kolejnym miejscem, które warto  zobaczyć, a w którym  wykorzystano ten typ mozaiki to stacja kolejowa Sao Bento w Porto. To jeden z najpiękniejszych dworców kolejowych w całej Portugalii. Wnętrze budynku zdobi ponad 20 000 azulejos i przedstawiają one różne sceny związane z historią i życiem w Portugalii. Naprawdę robią niesamowite wrażenie i nieprzypadkowo stacja Sao Bento tak często pojawia się w zestawieniach najciekawszych zabytków w Porto.

      Kierując się dalej dotarłem do Se Catedral, czyli tutejszej katedry, choć szczerze mowiąc przypomina ona bardziej zamek, niż kościół. Jest to bowiem świątynia obronna o potężnych i wysokich murach. Pierwotnie budowla romańska, przebudowana została w XVIII wieku w stylu barokowym. We wnętrzu świątyni znajduje się srebrny ołtarz. Katedra znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kontynując zwiedzanie dotarłem do Palacio de Bolsa, czyli Pałacu Giełdy. Pałac wybudowany w XIX wieku przez miejskie Stowarzyszenie Handlowe jest jednym z najważniejszych zabytków w Porto i miejscem wręcz obowiązkowym do odwiedzenia podczas pobytu w mieście. Wracając już do hostelu dotarłem do Ogrodów Pałacu Kryształowego czyli Jardim do Palacio de Cristal. To miejsce, gdzie można na chwilę przysiąść i odpocząć. Ogrody te zapewniają doskonały widok na rzekę Duoro. Znajduje się w nich wiele egzotycznych gatunków roślin, jezioro, fontanny, rzeźby, a także piękne ptaki. Zwiedzający mogą podziwiać tu niesamowity świat zarówno fauny, jak i flory.

      Plany na kolejny dzień już nie były tak ambitne turystycznie. To co miałem zaplanowane to przede wszystkim spacer nad ocean. W końcu mogłem sobie odpocząć po biegu i całym dniu poniedziałkowego zwiedzania. Nigdzie się nie spiesząc dotarłem w końcu do plaży i spędziłem tam trochę czasu. Przez chwile wydawało się, że plany pokrzyżuje mi pogoda, gdyż w drodze nad ocean nagle mocno zachmurzyło się i zaczęło padać. Deszcz na szczeście trwał bardzo krótko, a chmury, które przykryły niebo swoją groźną ciemnoszarą barwą powodowały, że widok na ocean stawał się jeszcze bardziej zatykający dech w piersi. Patrząc tak na bezkresną wodę i wiszące nad nią miejscami niemalże czarne chmury w człowieku zaczęła odzywać się pewna nostalgia, różnego rodzaju głębokie refleksje,  czy przemyślenia nawiązujące do naszego życia. W nim przecież też mimo pewnych sztormów i czarnych chmur, które pojawiają się czasem na naszym horyzoncie, nie potrafimy dostrzeć, że przed nami jest też często ocean… ocean możliwości. To od nas zależy, czy wystarczy nam odwagi by podjąć wyzwanie, czy też nie. Ważne też jest jednak, abyśmy w tym wszystkim się nie zatracili i zawsze pamiętali także o naszej tożsamości: O tym kim jesteśmy, skąd pochodzimy i jakie są nasze korzenie. Niedługo potem na niebie (tak jak i często w życiu) znowu zaświeciło słońce.

     Drogę powrotną zaplanowałem tak, by wrócić zupełnie nieznanymi mi dotąd ścieżkami, a przy okazji zobaczyć drugi stadion w Porto odwiecznego rywala FC, czyli Boavisty. Ten stadion nie jest już tak okazały. Przede wszystkim jest dużo starszy i nie rzuca się tak bardzo w oczy. Szczerze powiedziawszy chwilę mi zajęło zanim go wypatrzyłem. Znajduje się bliżej centrum miasta, jest mniejszy i obudowany wokół budynkami. Nie wyróżnia się bardzo w miejskim krajobrazie i trudno go było w ogóle zauważyć. Henrique, który jak wspomniałem pochodził z Porto był właśnie kibicem Boavisty. 

    W ostatni dzień pobytu postanowiłem przeprawić się mostem na drugą stronę do Vila Nova de Gaia. Przechodząc przez most nie mogłem sobie darować by nie zrobić kilku zdjęć. Widoki są bowiem przepiękne. Pewnie mało kto zda sobie sprawę jeśli wcześniej o tym nie przeczyta, ale po drugiej stronie mostu to tak naprawdę administracyjnie już inna miejscowość. Vila Nova de Gaia to miasto, w którym przechowuje się i butelkuje slynne portugalskie wino. Znajdujące się tu liczne piwnice winne są dostępne dla zwiedzających. Można więc oddać sie degustacji, a także poznać tajniki wytwarzania. Wino, winem, ale w końcu trzeba było pojechać na lotnisko. Muszę przyznać, że zachód słońca, który miałem okazję zobaczyć z hali lotniska to był chyba najpiękniejszy zachód słońca jaki widziałem w swoim życiu. Ostatecznie znalazłem sobie zaciszne miejsce i rozpocząłem długie oczekiwanie na lot do Zurychu. Przede mną długa noc…

     Udało sie nawet chwilę zdrzemnąć, życie bowiem na lotnisku w nocy zamarło. Było bardzo pusto, od czasu do czasu przejechała maszyna czyszcząca podłogę i to była jedyna rzecz, która przerywała ciszę. Trzeba było jednak być czujnym by nie zaspać na wczesnoporanny samolot. Udało sie i zgodnie z planem wyleciałem do Zurychu. W Zurychu jest bardzo dobry dojazd pociągiem z lotniska do centrum miasta. Jedzie się jakieś 15-20 minut. Dzięki czemu dość szybko mogłem zacząć odkrywanie miasta. Plan na sześciogodzinny pobyt zakładał jeden punkt obowiązkowy: muzeum międzynarodowej federacji piłkarskiej FIFA (znowu ta dusza kibica). Reszta miała być głównie improwizacją. Do muzeum ku mojej uciesze udało się dotrzeć bez problemu, bez błądzenia i niepotrzebnych strat czasu. Po drodze przechodziłem obok tutejszego dworca, który też od razu przyciągnął moją uwagę. Warto dodać, że ulica przy której się znajduje – Bahnhofstrasse, czyli a jakże… Dworcowa, to prestiżowa ulica handlowa, przy której sklepy ma wiele światowych luksusowych marek, sklepy z biżuterią, zegarkami czy antykami.

      Wracając z muzeum FIFA dotarłem do Jeziora Zuryskiego. Nad tym ogromnym jeziorem, którego powierzchnia to około 90km kwadratowych znajduje się piękna promenada. Przyciaga ona wielu  spacerowiczów i turystów. To, o czym warto tutaj wspomnieć to fakt, że zwłaszcza przy dobrej pogodzie widoki tutaj są niesamowite. W oddali bowiem widać Alpy. Przez Zurych przepływa też rzeka Limmat. Idąc wzdłuż rzeki dotarłem do kościoła Fraumunster.  Jest to średniowieczny kościół w stylu gotyckim z XVIII wieku ze strzelistą wieżą i zegarem. Tuż obok odnaleźć można jedną z najstarszych światyń w mieście – Sankt Peterkirche. Została otwarta około 1000 roku. Trochę dalej znajduje sie miejski ratusz.

      Nie ukrywam, że Zurich zrobił na mnie duże wrażenie. Nie jest to jakoś wyjątkowo duże miasto, ale jest piękne . To, co się rzuca w oczy to wyjątkowa czystość. Jednak wrażenie zrobią tu na człowieku także ceny. Widok pocztówki kosztującej w przeliczeniu na polską walutę około 25 złotych to recepta na wyleczenie się z potrzeby jakichkolwiek zakupów. Sześć godzin, które spędziłem w Zurychu dobiegło końca. Wróciłem na lotnisko pociągiem i niebawem siedziałem już w samolocie do Warszawy. Była to niewątpliwie wspaniała podróż i długo będę ją wspominał. Zarówno Porto, jak i Zurych to kierunki, które warto zobaczyć… Trudno porównywać oba miasta, bo to trochę jak ogień i woda, ale w bezpośredniej konfrontacji wygrywa chyba jednak mimo wszystko Porto….

2017.09.17 Porto (Portugalia) Półmaraton: 11 MEIA MARATONA DO PORTO – 1:45:38


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Porto:


Więcej zdjęć z Zurychu:


Już na stałe

      Gdy latem 2013 roku wśród dystansów Biegu Siedleckiego Jacka pojawił się w końcu półmaraton wydawało mi się, że staję na starcie biegu na tym dystansie poraz pierwszy i ostatni. Było to moje małe marzenie, które zrodziło się po kilku latach biegania. Wydawało mi się, że skoro taka szansa pojawia się poraz pierwszy w moim rodzinnym mieście to warto spróbować, gdyż przebiegnięcie takiego dystansu z dala od domu może okazać się dla mnie wyzwaniem nie do pokonania, a przynajmniej może mi zbaraknać odwagi by takie wyzwanie w ogóle podjąć. Przebiegłem. Szybko okazało się jednak, że to nie był mój jedyny półmaraton w życiu. Zacząłem biegać co najmniej dwa albo trzy półmaratony w roku. Mało tego. Z czasem ten dystans stał się moim ulubionym dystansem i w zasadzie półmaraton na Biegu Jacka na stałe wszedł do mojego kalendarza biegowego. Jedynie w 2014 roku chcąc zmierzyć się ze swoim rekordem wybrałem szybką trasę warszawskiego Półmaratonu Praskiego. Potem jednak wróciłem na Bieg Jacka i biegałem tu już nieprzerwanie. Tak było i w tym roku.

      Tym razem specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Nie byłem pewien swojej formy. Potraktowałem więc ten bieg jako spotkanie towarzyskie i chciałem go po prostu przebiec w zdrowiu i dobrej formie. Jak to sie mówi: “typowy bieg na zaliczenie”. Pierwsze 5 kilometrów było jednak stosunkowo dość szybkie. Gdy się zorientowałem w jakim tempie biegnę postanowiłem zwolnić co sprawiło, że dobiegł do mnie kolega Kamil i od tej pory w zasadzie biegliśmy cały bieg razem. Dopiero na na ostatnich kilometrach trochę zostałem z tyłu. Niedługo potem jednak role chyba się odwróciły. Dobiegłem do Kamila i go wyprzedziłem, a na ostatnim odcinku biegu udało mi się wypracować kilkunastosekundową przewagę i na mecie zameldowałem się pierwszy. Wynik choć tym razem był raczej sprawą drugorzedną mnie ucieszył, mimo że rok wcześniej było pół, a dwa lata wcześniej trzy minuty szybciej, a uczciwie muszę przyznać, że tym razem jak na ostatni weeeknd sierpnia pogoda bardzo nie przeszkadzała.

2017.08.27 Siedlce Półmaraton: IX BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:47:38


Eurocup po raz szósty

      Jeśli miałbym wymieniać rzeczy, które sprawiają, że pracuje w swojej firmie już tak wiele lat to bez wątpienia musiałbym wspomnieć o tej imprezie. Nielsen Euro Cup to wydarzenie, na które czeka się cały rok, które łączy i integruje pracowników Nielsena w całej Europie, które pozwala posmakować rywalizacji sportowej na międzynarodowym pozozmie, a przy okazji dobrze się bawić. Myślę, że to między innymi dzięki tej imprezie odkryłem w sobie zamiłowanie do podróżowania i poznawania świata.

      To juz mój szósty turniej. Zacząłem w 2009 roku w Dublinie. Wówczas rywalizowali jedynie piłkarze. Potem była kilkuletnia przerwa. W 2010 roku Polska nie startowała, a w dwóch kolejnych latach wykluczyły mnie z turnieju różne okoliczności: złamana ręka na jednym z treningów (2012 Barcelona) oraz niesprzyjający termin (2013 Hamburg). Potem jednak brałem już udział regularnie zarówno w Kopenhadze w 2013, w Warszawie 2014, Belgradzie w 2015, gdzie poraz pierwszy obok męskiej piłki nożnej pojawiła się także siatkówka dla Pań, oraz w Budapeszcie w 2016. Nie mogło mnie zabraknąć także w Bukareszcie w tym roku, a droga do Bukaresztu tym razem wiodła przez Belgię, a konkretnie Charleroi. Tam mieliśmy miedzylądowanie i kilkugodzinną możliwość pozwiedzania miasta.

      Sam turniej był niewątpliwie dla nas udany turniej. Obfitował zarówno w sukcesy zespołowe jak i indywidualne. Tradycyjnie największa konkurencja była wśrod drużyn piłkarskich i ewentualnie tutaj można czuć pewien niedosyt, gdyż nasze apetyty były zdecydowanie większe. Wystawiliśmy w sumie dwie drużyny. Jedna swój udział zakończyła na fazie grupowej, a druga dotarła do ćwiercfinału, gdzie po zaciętym meczu musiała uznać wyższość drużyny z Niemiec. Zabrakło naprawdę niewiele. Najlepiej wypadła koszykarska trójka poprowadzona do zwycięstwa w całym turnieju przez Yaroslava, a jego postawa została doceniona także przyznaniem tytułu Most Valuable Player. Ogromne brawa należą sie także Paniom, które dotarły do finału turnieju siatkarskiego i dopiero tam musiały uznać wyższość drużyny z Włoch, choć we wcześniejszym spotkaniu w fazie grupowej to Biało-czerwone były lepsze. Trzecie miejsce zajeła również druga polska drużyna. Dodatkowo Monika została wybrana MVP.

Więcej zdjęć:


Skórzec biega

       Można biegać wielkie biegi w wielotysięcznym tlumie w Wiedniu, Brukseli, Atenach, Stambule, ale można też biegać w kameralnym towarzystwie w mniejszych miejscowościach takich, jak na przykład Skórzec, a imprezy te także mają swój niepowtarzalny urok. Wspaniała, rodzinna atmosfera, co druga znajoma twarz, a przy okazji od czasu do czasu można nawet zupełnie niespodziewanie stanąć na podium. 

      Dystans tego biegu to jedynie około 3,2km. Trasa w części prowadziła po asfalcie, a w części po drogach gruntowych.   Do Skórca wybrałem sie rowerem. Tak więc stając na starcie tego biegu miałem już w nogach około 20 kilometrów. Pogoda też raczej nie sprzyjała, bo było dość upalnie. Nie spodziewałem się więc żadnych spektakularnych sukcesów. Mimo to starałem się pobiec w miarę szybko.  Po dotarciu na metę okazało się, że poza tym, że naprawdę miło spędziłem czas w gronie wielu przyjaciół i biegowych znajomych to także udało się zająć trzecie miejsce w kategorii trzydziestolatków. To chyba moje pierwsze w życiu biegowe podium. Duma.

2017.05.20 Skórzec 3,2km : SKÓRZEC BIEGA –  13:49

 

 


Nagrody pocieszenia

      Połowa maja już tradycyjnie minęła mi pod znakiem Ekidena. W tym roku nasz start był można powiedzieć szczególny, gdyż wystawiliśmy 8 drużyn. Oznacza to, że naszą firmę reprezentowało aż 48 osób. To rekord. Największe emocje jak zwykle oczywiście związane zbyły ze startem najlepszej drużyny, która tradycyjnie miała apetyt na najwyższe lokaty. Na pierwszej zmianie pobiegła Asia, odcinki dziesięciokilometrowe pokonali Andrzej i Mikołaj, a piątki Yaroslav, Ola i Bartek. Do ostatniej chwili liczyliśmy na pierwsza trójkę w najbardziej prestiżowej dla nas klasyfikacji firm. Niestety choć zrobiliśmy kolejny krok do przodu i urwaliśmy kolejne dwie minuty z zeszłorocznego wyniku i tym razem do podium trochę zabrakło. Po swojej porannej turze zajmowaliśmy czwarte miejsce . Po drugiej już nic sie nie zmieniło. Ja tym razem pobiegłem w drużynie Nielsen Polska III na dystansie 10km. Osiągnięty czas to 47:01 i jestem z niego bardzo zadowolony. Moją drużynę uzupełnili Paweł, który pobiegł pierwsza zmianę, Weronika na dytansie dziesięciu kilometrów oraz na piątkach Marta, Stanislav i Aniela.

      Podsumowując… bo to był rekordowy Ekiden dla Nielsena i to pod każdym względem. W tym roku wystawiliśmy, aż 8 drużyn w których pobiegło 48 osób. Najlepszej drużynie udało się tak, jak co roku znowu poprawić swój wynik i z czasem 2:49:18 zajęła 4 miejsce w gronie blisko 280 firmowych drużyn ustępując jedynie żołnierzom z Agencji Mienia Wojskowego, Panu Robertowi Korzeniowskiemu i jego współpracownikom z RK Athletics (tak, tak to właśnie ten Pan Robert) oraz Cisowiance. O ile z Cisowianką można było rywalizować jak równy z równym, o tyle z żołnierzami z AMW, czy też z RK Athletics, czyli można powiedzieć zawodowcami już niekoniecznie. Byli zdecydowanie poza naszym zasięgiem. Wsród pozytywów na pewno warto wymienić też to że w końcu udało nam się pokonać ekipy, z którymi zawsze przegrywaliśmy podium czyli Accenture i EY.

      Wydawało się, że to już wszystko co może nas najlepszego spotkać na tych zawodach i trochę żałowaliśmy, że podium, które znowu było tak blisko i tym razem przeszło nam koło nosa. Okazało się jednak, że  czeka na nas jeszcze mała niespodzianka. Po podliczeniu wszystkich wyników okazało się, że w dodatkowych klasyfikacjach Firm Przyjaznych Bieganiu w kategorii Firm Dużych znaleźliśmy się jednak na upragnionym podium i to dwukrotnie: trzecie miejsce zarówno w Klasyfikacji na Najszybszą Firmę, jak również trzecie miejsce w Klasyfikacji Najbardziej Rozbiegana Firma. Oczywiście wymienione klasyfikacje nie są tak prestiżowe jak podium w klasyfikacji Mistrzostw Sztafet Firmowych, ale niewatpliwie ucieszyły nas te osiągnięcia, zwłaszcza, że były zupełnie niespodziewane. Nasze wysiłki podejmowane od pierwszego startu w 2013 w końcu zostały nagrodzone. Choć to jedynie nagrody pocieszenia sprawiły ogromną radość.   Dziękuję wszystkim naszym zawodnikom, bo wszyscy razem i każdy z osobna zapracowaliśmy na ten niewątpliwy sukces ! Jako kapitan całej ekipy jestem po prostu dumny. Brawo !

MISTRZOSTWA SZTAFET FIRMOWYCH
MiejsceFirmy MiejsceOpen Firma Czas
1 2 Agencja Mienia Wojskowego 02:29:04
2 5 Robert Korzeniowski Athletics 02:32:11
3 9 Cisowianka Team 02:43:13
4 15 NIELSEN POLSKA I 02:49:18
5 21 Provident Polska S.A. 02:55:59
6 29 EY Team I 03:02:42
7 30 Google Eng Runners 03:02:50
8 31 9 EDC Runners 03:03:08
9 36 PwC Pacemakers 03:04:29
10 37 Drużyna TVN 03:04:49
FIRMA PRZYJAZNA BIEGANIU - NAJSZYBSZA FIRMA (duże)
Miejsce Firma Czas
1 PKO Bank Polski 1 02:41:36
2 PZU Sport Team 1 02:48:06
3 NIELSEN POLSKA I 02:49:18
FIRMA PRZYJAZNA BIEGANIU - NAJBARDZIEJ ROZBIEGANA FIRMA (duże)
Miejsce Firma Ilość drużyn
1 Instytut Lotnictwa 17
2 Zakłady Tłuszczowe "Kruszwica" S.A. 17
3 NIELSEN POLSKA 8

2017.05.14 Warszawa Sztafeta Maratońska EKIDEN – NIELSEN POLSKA III –   3:29:10 (moje 10km 47:01)


W pogoni za słońcem

      Nie miałem zbyt wielu wątpliwości, co będzie moim kolejnym sportowo-podróżniczym wyzwaniem. W zeszłym roku po kwietniowym półmaratonie w Atenach oraz listopadowym maratonie w Istambule rozsmakowałem się w bieganiu pod palmami, w słońcu i nadmorskim klimacie. Długa zima i tęsknota za wiosną i piękną pogodą jeszcze tylko spotęgowały to uczucie i pragnienie. Być może dlatego tym razem decyzję podjąłem dość szybko ograniczając listę do Cypru i Malty. Ostatecznie wybór padł na 32 Vodafone Malta Half Marathon.

      Malta to niewielki kraj na Morzu Śródziemnym. Ciekawostką jest fakt, że jest to najdalej na południe położone państwo Europy, a stolica Malty, Valetta jest wysunięta w kierunku równika nawet bardziej, niż niektóre stolice państw Afryki Północnej, jak na przykład Tunis, stolica Tunezji, czy też Algier, stolica Algierii. Malta ma bardzo długą historię. Cywilizacja zaczęła rozwijać się tam już ponad 7000 lat temu. Współczesna Malta jest krajem rozwiniętym o bardzo wysokim wskaźniku rozwoju społecznego oraz dobrej jakości życia. Tamtejszy klimat charakteryzuje się krótkimi, bardzo łagodnymi zimami oraz 300 dniami słonecznymi rocznie.

      Z niecierpliwością oczekiwałem na ten wyjazd. Choć w tym roku raczej nie nastawiam się na bieganie na wyniki to jednak ten konkretny bieg chciałem potraktować bardzo poważnie i powalczyć o rekord życiowy na tym dystansie. Zachęcała mnie do tego podobno dość szybka trasa. Przynajmniej tak to wyglądało „na papierze”. Przygotowania rozpocząłem już od samego początku roku i choć starałem się w nie mocno angażować, wkładać dużo serca i determinacji to jednak nie byłem z nich zadowolony. Przedłużająca się zima i przeciągające się drobne, ale uciążliwe dolegliwości lewej nogi nie pozwalały mi dać z siebie tyle, ile bym chciał i na ile liczyłem. Czas nieubłaganie mijał, a forma nadal była daleka od oczekiwanej. W pewnym momencie chyba już straciłem nadzieję na powodzenie, chciałem się poddać i pogodzić się, z faktem, że najlepszym moim wynikiem na tym dystansie przynajmniej na razie pozostanie ten uzyskany na zeszłorocznym XI Półmaratonie Warszawskim (1:43:38). Postanowiłem po prostu powalczyć, dać z siebie wszystko i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja, ale wiary w jakiś bardzo dobry wynik tak naprawdę za wiele chyba już nie było, mimo iż trasa miała być przecież sprzymierzeńcem.

      Na Maltę docieram w piątek późnym wieczorem. Już w samolocie wyczuwam atmosferę biegowego święta. Myślę, że blisko kilkudziesięcioosobową grupę wśród pasażerów samolotu stanowią biegacze. Wśród nich także czterosobowa reprezentacja klubu Zmęczeni na Starcie Dobiegniew, czyli Tomek, którego poznałem kilka tygodni wcześniej wraz z Sandrą, Iwoną i Grzegorzem. Jest też Piotr z zaprzyjaźnionej warszawskiej grupy Trucht Tarchomin. O tym jednak dowiem się dopiero później, na mecie biegu. Początki nie są łatwe. Okazuje się, że rozkład jazdy miejskich autobusów żyje swoim własnym życiem i komunikacja miejska na Malcie czasami kursuje po swojemu. Część z nas decyduje się w tej sytuacji wziąć taksówki. Reszta cierpliwie i wytrwale czeka. W końcu po godzinie jakiś autobus przyjeżdża i ruszamy w drogę do hostelu. Wspólne czekanie, a potem jazda autobusem sprzyja nawiązaniu nowych znajomości. Dzięki temu poznaję grupę biegaczy z Kielc. Okazuje się, że zakwaterowani jesteśmy bardzo blisko siebie. Nasze drogi podczas pobytu na Malcie jeszcze wiele razy będą się krzyżować.

      Sobota to głównie czas zwiedzania. Pakiety odebrać można dopiero od godziny 15. Postanowiłem więc wykorzystać tą sytuację na długi poranny spacer po Malcie. Wyspa jest stosunkowo niewielka, odległości są bardzo małe, a wiele atrakcji turystycznych rozlokowanych jest w blisko siebie. Można więc śmiało zaryzykować pieszą wycieczkę. Z miasteczka Sliema nad zatoką St. Julien’s, gdzie zamieszkałem postanawiam pójść wzdłuż wybrzeża według wcześniej szczegółowo rozpisanego planu. Mijam wieżę San Ġiljan, potem Fort Tigne, w oddali po drugiej stronie wody na wyspie o tej samej nazwie wspaniale prezentuje się okazały Fort Manoel. Fort ten został zbudowany w XVIII wieku przez Zakon Maltański. Mocno zniszczony w czasie drugiej wojny światowej, dziś jest w dobrej kondycji. Po drodze w miejscu, gdzie organizatorzy rozstawiają już powoli metę spotykam nowych przyjaciół z Dobiegniewa. Chwilę rozmawiamy, wymieniamy pierwsze wrażenia, robimy kilka zdjęć. Potem idąc dalej docieram do Msidy. To bardzo malownicza okolica. Moją uwagę przyciąga przede wszystkim prześliczny tutejszy kościół – Msida Parish Church, a także wiele mniejszych, ale bardzo kolorowych budynków, które nadają tej miejscowości wyjątkowy urok. Po blisko trzech godzinach marszu i zwiedzania docieram do stolicy wyspy Valetty. To chyba jedno z ciekawszych miejsc na Malcie. Miasto to wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest tu wiele wspaniałych atrakcji wartych zobaczenia. Skupiam się na kilku z nich, takich jak na przykład Kościół Świętego Publiusa, pierwszego biskupa Malty, czy też upamiętniający ofiary II Wojny Światowej obelisk War Memorial. W sobotę jednak na dłuższe zwiedzanie nie ma już czasu. Wrócę tu w poniedziałek. Krótka przerwa na odpoczynek i lokalną specjalność, czyli tak zwaną Pastizzi i pora wracać. Decyduje się na prom, którym w kilkanaście minut dopływa się z powrotem do Sliemy.

      Po południu w hotelu Meridien nad zatoką St. Julian’s, gdzie zlokalizowano biuro zawodów znowu spotykam same znajome twarze, poznaje nowe jak na przykład Pana Tadeusza. Dopiero po powrocie do kraju dowiem się z kim tak naprawdę właśnie mam przyjemność. Miłe rozmowy, uśmiechy, wymiana wrażeń, odbiór pakietu, inne formalności i powrót do hostelu na zasłużony odpoczynek. Wcześnie rano czeka mnie przecież pobudka. I tak jestem szczęściarzem. Maratończycy swój bieg zaczynają jeszcze dwie godziny przed nami. Potem nasze drogi zejdą się i finiszować będziemy już wspólnie.

      Start biegu zaplanowany został w Mdinie, zwanej kiedyś Silent City, gdzie zabierają nas specjalne autokary. To położona w centralnej części wyspy dawna stolica Malty. Jest to średniowieczne miasto z wąskimi, cichymi uliczkami, położone na wzgórzu, skąd roztacza się szeroki widok na wyspę. Miasteczko zamieszkane obecnie przez kilkusetosobową grupę stwarza wrażenie opuszczonego. Panuje tu cicha i przyjemna atmosfera. Normalnie teren ten wyłączony jest z ruchu kołowego. Towarzyszy mi Miłka, kolejna biegaczka z Polski poznana w hostelu, w którym zamieszkałem. Krótka wspólna wycieczka małymi uliczkami, kilka zdjęć. Na dłuższe zwiedzanie nie ma czasu.

      Nadszedł moment startu. Barwna międzynarodowa fala biegaczy z całego świata ruszyła na trasę. Na początku pogoda wręcz idealna do biegania. Słońce schowane za chmurami i delikatny wietrzyk. Stosunkowo ciepło, ale nie gorąco. Pierwsze kilometry mocno z górki. Paradoksalnie jednak nie jest to zbyt duże ułatwienie. W licznej zwartej grupie nie można się rozpędzić na zbiegach. Trzeba mocno uważać, a momentami wręcz hamować, by uniknąć kolizji z innymi biegaczami. Po opuszczeniu Mdiny pierwsze kilometry wiodą przez pola uprawne i winnice. W końcu kilkutysięczna stawka biegaczy rozciąga się. Wówczas na zbiegach jest już dużo łatwiej. Biegnie się całkiem przyjemnie. Słońca jeszcze nie ma, powiewa delikatny wiatr, który chłodzi coraz mocniej rozgrzane ciała biegaczy. Uraz, który tak bardzo mnie niepokoił nie daje o sobie znać wcale. Może to kwestia dobrej rozgrzewki, a może po prostu adrenalina robi swoje. Wiedząc, że druga połowa dystansu jest już dużo trudniejsza staram się wyrobić jak największy zapas czasowy, ale nie przesadzam. Staram się zachować komfort swobodnego biegu. Mija kilometr za kilometrem. Na półmetku jest naprawdę dobrze. Dalej trasa wiedzie przez znane mi już miasteczka Valettę, barwną Msidę. Słońce jest już coraz wyżej, a wiatr coraz częściej i mocniej wieje w twarz. Od piętnastego kilometra zaczynają się kłopoty. Czas jak na moje możliwości jest nadal rewelacyjny, biegnie się jednak coraz trudniej. Stromych zbiegów już w zasadzie nie ma, coraz częściej pojawiają się krótkie, ale bardzo wymagające podbiegi. Słońce grzeje coraz mocniej. Ostatnie 4 kilometry wzdłuż wybrzeża. Pojawia się coraz większy kryzys. Jakaś starsza Pani wśród publiczności krzyczy: „Go, go, go, last metres”. Dodało to otuchy, chociaż tylko na chwilę. Wiem przecież, że tak naprawdę zostało jeszcze co najmniej 3 kilometry. Nogi coraz cięższe, oddech coraz głębszy. Nie kontroluje już czasu. Po prostu biegnę ile mam sił. W końcu w oddali dostrzegam metę. Przed nami jeszcze jednak długa prosta. Ten ostatni kilometr strasznie mi się dłuży, jakby nigdy miał się nie skończyć. Nagle tuż przed sobą zupełnie niespodziewanie dostrzegam Tomka. Dogoniłem go. Obaj mieliśmy próbować biec na podobny czas (1:43), ale wcześniej nie widzieliśmy się na trasie ani razu. Ostatnie kilkaset metrów finiszujemy w zasadzie razem. Jeszcze tylko ostatni zryw i upragniona meta. Mijając ją już w zasadzie wiem – 1:43 złamane. Cel, choć jeszcze kilka dni wcześniej wydawał się raczej nieosiągalny zostaje zrealizowany. Jest rekord. Chwilę potrzebuję by dojść do siebie. Chyba nie wyglądam najlepiej, ale na pytanie służb medycznych czy wszystko w porządku odpowiadam „yes, of course”. Jestem naprawdę szczęśliwy. Minie jeszcze pare godzin zanim wrócę do hotelu. Chce się nacieszyć tą imprezą, tą atmosferą, tym swoim sukcesem, wymieniam wrażenia, kibicuję innym.

      Po krótkim odpoczynku w hostelu wieczór spędzam już na mieście w towarzystwie Zmęczonych na starcie.  Długi spacer wzdłuż wybrzeża, mały posiłek, miła rozmowa, żarty. Wymieniamy wrażenia i wcześniejsze doświadczenia, wspominamy inne swoje biegi, poznajemy się bliżej. Okazuje się, że Iwona i Grzegorz mają w przeszłości całkiem bogatą karierę sportową za sobą. Jest naprawdę sympatycznie, pora jednak wracać do hostelu i położyć się spać. To była niedziela pełna wrażeń, najwyższy czas odpocząć. Jutro przecież ostatni, ale również bardzo intensywny dzień przede mną.

      Staram się wykorzystać jak najlepiej ten czas. Choć lot powrotny mam dopiero wieczorem od rana jestem już na nogach. Zaraz po opuszczeniu hotelu znowu spotykam „Zmęczonych”. Chyba jesteśmy na siebie skazani na tym wyjeździe, ale to bardzo fajnie, bo naprawdę miło spędzało nam się razem czas. Jeszcze z godzinę wspólnie pospaceruję z Nimi by ostatecznie wsiąść na prom i popłynąć do Valetty, by rozpocząć ostatni akcent odkrywania tej prześlicznej wyspy. Spacerując urokliwymi uliczkami, mijając Narodowe Muzeum Wojny docieram do Fortu St. Elmo. Jest on najbardziej znany z roli, jaką odegrał podczas najazdu osmańskich Turków i tak zwanego wielkiego oblężenia Malty w 1565 roku. Trochę dalej zlokalizowany jest upamiętniający 7000 maltańskich ofiar II wojny światowej wielki jedenastotonowy Dzwon Oblężenia. Podążając dalej docieram do Dolnych Ogrodów Barraka. Największe wrażenie robi tu na mnie grobowiec-pomnik vice-admirała Aleksandra Johna Bella. Trochę dalej zlokalizowane są Górne Ogrody Barraka. Można tu zobaczyć chociażby tak zwaną Salutting Battery, czyli Baterię Powitalną. Codziennie w południe, członkowie Malta Heritage Society (ubrani w mundury Artylerii Brytyjskiej) oddają salut armatni. Jest tam też wiele popiersi i monumentów wybitnych ludzi, w tym na przykład popiersie Sira Winstona Churchilla. Nieopodal odnaleźć można także tak zwane The Lascaris War Rooms. Ten kompleks podziemnych tuneli i komnat stanowił kwaterę główną podczas obrony Malty w czasie drugiej wojny światowej. Potem był używany przez NATO, aktualnie został udostępniony szerszej publiczności jako muzeum. Idąc dalej docieram Auberge de Castillle, czyli Zajazdu Kastylijskiego. To dawne miejsce zamieszkania rycerzy zakonnych kawalerów maltańskich. To w tym budynku miesiąc temu spotkali się europejscy przywódcy podczas nieformalnego szczytu Unii Europejskiej w sprawie imigrantów i uchodźców, o czym przypomina znajdująca się tam tablica pamiątkowa. Ostatni punkt wycieczki po stolicy to brama miejska, która od 1569 roku służy za główne wejście do Valetty. Teraz już tylko szybka wyprawa na plażę nad zatoką Pretty Bay. To jeden z najbardziej wysuniętych na południe zakątków Malty, nieopodal lotniska. Pomyślałem, że jeśli coś nazywa się Pretty to musi być piękne. I rzeczywiście. Piękne wybrzeże, jasno błękitna woda, słońce, palmy, sporo restauracji. Wspaniałe wrażenie zakłóca trochę port w oddali, ale i tak jest bardzo urokliwie. Odpocznę tutaj chwilę i potem spacerkiem ruszam w drogę na lotnisko. Czas powiedzieć Malcie do widzenia. To była naprawdę wspaniała przygoda. Kolejny kierunek jest już znany. To będzie wrzesień i również słoneczne Porto.

      Na sam koniec warto jeszcze na chwilę wrócić do osoby Pana Tadeusza. Nasze drogi na Malcie krzyżowały się kilka razy. Miałem też okazję spotkać go na lotnisku już przed samym wylotem. Rozmawialiśmy wówczas dośc długo, wymienialiśmy wrażenia, Pan Tadeusz opowiadał o swoich odczuciach i doświadczeniach z innych biegów. Skromna, bardzo sympatyczna osoba. Nie byłem jednak do końca świadomy z kim mam tak naprawdę przyjemność. Dopiero po powrocie do Polski dowiedziałem się, że Pan Tadeusz Dziekoński, bo tak ma na nazwisko to żywa legenda polskiego maratonu. Ma na koncie 323 ukończone maratony. Stara się pobiec ten królewski dystans we wszystkich (tam gdzie jest to możliwe) stolicach Europy. Do pełnej listy zostało mu jedynie sześć. Jest Mistrzem Świata Weteranów w biegu na 100km z Gibraltaru w 2010 roku. Także na Malcie był najlepszy w swojej kategorii mężczyzn powyżej 65 roku życia. Aktualnie pełni funkcję wiceprezesa Polskiego Związku Weteranów Lekkiej Atletyki. Jest także w zasadzie jednym w Polsce atestatorem tras. Mierzy nie tylko polskie, ale i zagraniczne trasy np. Maraton w Dubaju czy Seulu. Poznać Pana Tadeusza to była prawdziwa przyjemność i duży zaszczyt.

2017.03.05 Malta (MAL) 21,098 km – 32 VODAFONE MALTA HALFMARATHON – 1:42:42

Więcej zdjęć z biegu:


Wiecej zdjeć z Malty:

U Pana Bogdana – Finał

      Przyszedł moment na ostateczne rozstrzygnięcia naszego zimowego biegania w zawodach Pana Bogdana. Choć generalnie w tegorocznej edycji szło mi dużo gorzej, niż poprzedniej byłem bardzo ciekaw swojego startu i wyniku w ostatnim etapie. Przez ostatnie trzy tygodnie trochę podkręciłem tempo i wziąłem się zdecydowanie mocniej za treningi chcąc się dobrze przygotować do marcowego półmaratonu. Zacząłem biegać w szybszym tempie, wplatając w to także elementy interwałowe. Miałem głęboką nadzieję, że choć do marcowego startu zostało jeszcze trzy tygodnie to jednak pewne efekty będzie widać już teraz. Planem było pobiec około dwóch minut szybciej niż ostatnio.

16683999_1139724026140618_3618401751506570310_n

      Pogoda w tej edycji nie była sprzymierzeńcem dobrych rezultatów. Poza pierwszym etapem wszystkie pozostałe odbywały się w zimowej mroźnej atmosferze i na mocno ośnieżonej trasie. Dziś było dokładnie tak samo. W tych trudnych warunkach zacząłem dość ostrożnie. Po kilku kilometrach postanowiłem przyspieszyć, udało się wyprzedzić kilka osób. Na podbiegach jak zwykle bywało ciężko, ale generalnie czułem się naprawdę dobrze. Nie tylko nie czułem żadnych kryzysów, ale wręcz odwrotnie, miałem wrażenie, że drzemią we mnie jeszcze pokłady energii. Biegłem dość szybko. Starałem sie nie tylko utrzymywać to tempo, ale momentami nawet przyspieszać by na mecie zameldować się z naprawdę dobrym czasem. Być może to mnie tym razem trochę zgubiło. Zbyt mocno skupiłem się na rezultacie, za mało na tym co dzieje się wokół mnie. W mocno zaśnieżonym lesie pomyliłem trasę. W punkcie gdzie oznaczony był ostatni kilometr zamiast skrecić w lewo zagapiłem się i po prostu pobiegłem prosto. Jakież było moje zdziwienie, gdy kilkaset metrów dalej wybiegłem w grupę osób, które wcześniej zostawiłem daleko z tyłu. Nie było sensu się już wracać. Poniesione straty były na tyle duże, że postanowiłem kontynuować bieg. Wyprzedziłem jeszcze kilkanaście osób, ale motywacja już zdecydowanie spadła i pojawiło się rozluźnienie. Samą końcówkę pobiegłem już spokojniej. Tylko ostatnie kilkaset metrów mocno przyspieszyłem i w końcu po wszystkich tych perypetiach i po przebiegnięciu blisko 12 km osiągnąłem metę.

16684200_1139729736140047_1220821579980039380_n

      No cóż. Bywa i tak. Pozostaje mi się po prostu uśmiechnąć. Na szczęście nie walczyłem o żadne wyższe cele, bo byłoby troszkę szkoda. A tak? Pobiegłem po prostu prawie dwa kilometry dodatkowego treningu. Za gapiostwo się płaci, w tym wypadku za karę musiałem jeszcze raz pokonać ten długi, najbardziej wymagający podbieg, który naprawde potrafi dać się we znaki. Szukając pozytywów mogę powiedzieć, że mimo wszystko ten bieg daje mi wiele optymizmu i z nadzieją mogę patrzeć w najbliższe tygodnie przed półmaratonem. Do szczytu formy jeszcze daleko, ale widać ogromny progres. Porównując poszczególne czasy i tempo wydaje się, że ostatnie cięższe treningi procentują i że gdyby nie przygody na trasie udałoby się osiągnać założony na starcie cel z nawiązką.

2017.02.12 Siedlce (POL) 10km – BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI ETAP V FINAŁ – 1:03:50

16640657_1139746776138343_961377215734759420_n16684315_1139755459470808_8905140203464100613_nZdjęcia: Dariusz Sikorski