Wszystkie wpisy, których autorem jest gallileo79

W diamentowym blasku

      Aby w pełni zrozumieć emocje, które towarzyszyły mi podczas kolejnego półmaratonu należałoby się cofnąć się o kilka miesięcy do lipca tego roku, kiedy to wybrałem się do Chorzowa na zmagania lekkoatletycznej Diamentowej Ligi podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej. Muszę przyznać, że to wydarzenie zrobiło na mnie spore wrażenie. Sama wizyta na stadionie, który od dziecka pamiętałem jako sławny Kocioł Czarownic, a który był świadkiem wielu historycznych wydarzeń w świecie sportu, na którym chociażby polska reprezentacja piłkarska przy dopingu często ponad stu tysięcy kibiców rozgrywała najważniejsze domowe mecze, a na którym nigdy do tej pory nie byłem powodował we mnie ogromne emocje i pewną ekscytację. Ponadto wówczas do Chorzowa zjechali się najznakomitsi lekkoatleci na świecie. W jednym miejscu na jednej imprezie zebrało się w sumie około 90 medalistów różnego rodzaju zawodów mistrzowskiej rangi, takich jak Igrzyska Olimpijskie, Mistrzostwa Świata, czy Europy i blisko dwadzieścia tysięcy sympatyków lekkiej atletyki, którzy mimo ogromnego upału postanowili przez cały dzień ich podziwiać i gorąco dopingować. Będąc wówczas na stadionie mogłem być świadkiem biegu, w którym finiszując dosłownie kilkanaście metrów ode mnie nasza znakomita Natalia Kaczmarek biła właśnie swój rekord życiowy na 400 metrów. Był to drugi wynik w historii polskich biegów na tym dystansie kobiet, szybsza była jedynie Irena Szewińska, więc spore wydarzenie, a oprócz Natalii była możliwość podziwiać wiele innych polskich gwiazd Królowej Sportu jak Nowicki, Fajdek, Ennaoui, Skrzyszowska, czy Swoboda. Według rankingu World Athletics biorąc pod uwagę zarówno uzyskane rezultaty, jak i obsadę, były to na tamtą chwilę najlepsze zawody lekkoatletyczne na świecie w tym roku. Wszystko to oglądałem żywo mając w świadomości, że już trzy miesiące później w październiku będę miał możliwość finiszować dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie na tym samym stadionie i przy niewiele mniej żywiołowym dopingu. Nic dziwnego, że do domu wróciłem wówczas bardzo szczęśliwy i podekscytowany.

      Podobnie jak w lipcu do Chorzowa wybrałem się autobusem. To najwygodniejsze rozwiązanie gdyż przystanek znajduje się kilkaset metrów od stadionu. Śląsk przywitał mnie opadami deszczu, ale wcześniej sprawdzałem prognozy, więc nie byłem zaskoczony. Na szczęście następnego dnia miało być już bez opadów i faktycznie już wkrótce się rozpogodziło. Gdy wysiadłem swoje kroki od razu skierowałem w stronę stadionu odebrać pakiet startowy. Spędziłem tam trochę czasu spacerując i robiąc kilka zdjęć, by potem udać się tramwajem w stronę Katowic. Nie udało mi się znaleźć żadnego rozsądnego noclegu w samym Chorzowie, ale nie było to problemem. Do centrum Katowic, gdzie na tutejszym Rynku miałem zarezerwowany hostel jedzie się piętnaście minut. Niewątpliwie pomógł mi lipcowy rekonesans. Wiedziałem już gdzie i jak się poruszać, co pomogło mi oszczędzić i czas i siły. Ponieważ było dopiero wczesne popołudnie postanowiłem pospacerować po centrum udając się pod sławny Spodek, który do tej pory widziałem tylko z perspektywy telewizora, albo szyby autokaru podczas kilku wcześniejszych wyjazdów, a w którym to chociażby nasi siatkarze zdobywali w zeszłym roku tytuł Mistrzów Świata, czy też w którym na początku tego roku odbywał się mecz otwarcia imprezy tej samej rangi w piłce ręcznej. Udało się także dotrzeć do Muzeum Śląskiego. Po drodze miałem okazję przejść obok pomnika Powstańców Śląskich upamiętniającego walkę Śląska w latach 1919-21 o bycie polskim. Wkrótce udałem się już do hostelu, gdzie tym razem miałem zarezerwowany w pełni wyposażony cały pokój tylko dla siebie. Rzadko pozwalam sobie na tego typu luksus. Tym razem bardzo nie miałem wyboru, bo nic innego tańszego nie znalazłem. Po drodze na sam koniec miałem okazję zobaczyć jeszcze piękny gmach Teatru Śląskiego. Później mogłem sobie go obejrzeć dokładniej, gdyż okno z mojego pokoju było skierowane właśnie na niego w odległości dosłownie dwudziestu metrów. W hostelu mogłem w końcu trochę odpocząć po podróży i odespać bardzo wczesną pobudkę. Bieg przecież już następnego ranka.

      Start zaplanowano o godzinie 9:40. Maratończycy będą wówczas na trasie już od ponad półtorej godziny. Snując się w okolicach Stadionu Śląskiego napotykam dwóch ratowników górniczych. Wdaję się w pogawędkę. Zamierzają pobiec w górniczym stroju i aparatem ratowniczym na plecach. To tylko atrapa, ale i tak waży kilkanaście kilogramów. Robi to na mnie wrażenie i pewnie porozmawiałbym dłużej, ale w końcu trzeba zająć miejsce  w swojej strefie startowej. Gdy rozlega się dźwięk specjalnie przygotowanego na tą okoliczność dzwonu ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry wiodą przez Park Śląski. Na dość wąskich alejkach dość trudno jest znaleźć miejsce by mocniej się rozpędzić, ale nie jest to dla mnie problemem. Obudziłem się z bólem głowy, nie czułem się najlepiej, uznałem więc, że ten bieg pobiegnę sobie ostrożniej. Wkrótce docieramy do Katowic. Na piątym kilometrze w okolicach Spodka dobiegamy do pierwszego podbiegu na wiadukt. Nie analizowałem specjalnie trasy, ale o tym podbiegu słyszałem. Wkrótce okaże się, że nie będzie jedyny, a trasa nafaszerowana jest mniejszymi lub większymi podbiegami niczym śląska rolada kawałkami boczku. Niedługo potem jesteśmy w okolicy Muzeum Śląskiego. Szyb nieistniejącej już Kopalni Katowice, a działającej w tym miejscu przez prawie dwieście lat do końca XX wieku pięknie wpisuje się w panoramę miasta i widać go już z daleka. Skręcamy w stronę centrum miasta. Gdzieś w połowie dystansu nasza trasa łączy się z trasa maratońską. Od tej pory będziemy już wspólnie dzielić swój los, choć oczywiście maratończycy z dużo większym bagażem kilometrów. Wkrótce dobiegamy do miejsca gdzie gra górnicza orkiestra. Dodaje mi to trochę animuszu. Po dwunastu kilometrach wbiegamy do Siemianowic Śląskich. To już trzecie miasto, przez które przebiega trasa tego biegu. Maratończycy mieli okazję pobiec jeszcze przez Mysłowice. Gdzieś na trzynastym kilometrze przebiegamy koło pewnej kamiennicy. Mój wzrok przykuwa tablica pamiątkowa. Kontem oka przeczytałem, że to właśnie w tym budynku urodził się Wojciech Korfanty – polski przywódca narodowy Górnego Śląska, jedna z najważniejszych postaci walcząca o przyłączenie Śląska do Polski i jeden z ojców naszej niepodległości. Wojny z Niemcami już nie dożył. Zmarł dwa tygodnie przed 1 września. Po szesnastu kilometrach wracamy do Katowic. Prowadzi nas tam chyba najtrudniejszy z podbiegów. Coraz bardziej mętny wzrok sprawia, że skupiam się już głównie na samym biegu, niż podziwianiu miasta, które generalnie zaskoczyło mnie trochę ilością zieleni. Po osiemnastu kilometrach w końcu zaczynają się jakieś mocniejsze zbiegi. Tutaj więc postanawiam jeszcze trochę bardziej się postarać. Przyspieszam. Dopiero ostatnie kilkaset metrów do stadionu wiedzie pod górkę. Na stadion wbiegamy tunelem. Echo trybun i zgromadzonych pewnie kilku tysięcy kibiców niesie się coraz bardziej. Przede mną jeszcze pół okrążenia po bieżni. Tej samej bieżni, na której dosłownie trzy miesiące wcześniej podziwiałem największych lekkoatletów świata. Przez tą krótką chwilę czuję się jednym z nich. Doping, który niesie się po stadionie dodaje na ostatnich metrach sił i uskrzydla mimo zmęczenia. W końcu szczęśliwy wpadam na metę. Jeszcze tylko jeden głębszy oddech i na mojej szyi melduje wyjątkowo piękny medal.

      Mój wynik to 1:50:13, ale nie ma on większego znaczenia. Generalnie biegnąc nie kontrolowałem szczególnie czasu i biorąc pod uwagę, że biegło mi się dość ciężko wydawało mi się, że to będzie najwolniejszy z moich półmaratonów ostatnich miesięcy, a wcale tak źle nie było. Pewnie gdybym był bardziej świadomy tempa to na ostatnich kilometrach wykrzesałbym z siebie jeszcze trochę więcej energii i udałoby się urwać te trzynaście sekund, ale szczerze mówiąc nie jest to dla mnie jakoś bardzo istotne. W uszach mam jeszcze ciągle ten doping kibiców, gdy pokonywałem bieżnię Stadionu Śląskiego. Jest to jeden ze szczególnych momentów mojej przygody z bieganiem, który będę pamiętał bardzo długo. Jeszcze tylko trochę czasu spędzonego w Kotle Czarownic, kibicowanie innym biegaczom, którzy ciągle docierają do mety, kilka godzin czekania na autobus i powrót do domu tą samą trasą. Droga przede mną dość daleka. Będzie o czym myśleć, będzie co wspominać i raz jeszcze przeżywać to wszystko w swojej głowie.

2023.10.01 Chorzów Półmaraton: 15 SILESIA PÓŁMARATON – 1:50:13


Prawie jak u siebie

      Realizując swoje pasje i podróżując po świecie zawsze staram się wyłapywać w nowym miejscu polskie akcenty i cieszy mnie, gdy na swojej drodze gdzieś daleko poza Ojczyzną spotykam rodaków, słyszę polski język, czy też widzę nasze narodowe symbole. Zawsze jest mi też miło, gdy wśród biegaczy na trasie udaje mi się wypatrzeć biało-czerwone koszulki. Kończy się to zwykle sympatyczną pogawędką, pozdrowieniami, a przynajmniej uśmiechem. Przez tych kilkanaście lat mojego biegania nazbierało się już trochę tych wyjazdów do różnych krajów i różnie to wyglądało. W Budapeszcie podczas maratonu w 2015 roku na liście startowej naliczyłem ponad trzysta osób deklarujących się jako Polacy. Dla odmiany w Atenach, gdzie w 2016 roku pobiegłem Półmaraton Posejdona byłem jedyną osobą z naszego kraju, która zdecydowała się wziąć udział w tej imprezie. Tak, czy inaczej w zasadzie wszędzie, gdzie byłem w mniejszym lub większym stopniu zawsze zdarzało mi się odnaleźć jakieś elementy związane z Polską, naszą historią, kulturą i jest to dla mnie za każdym razem bardzo miłe przeżycie.

      Jako kolejne miejsce, które postanowiłem odwiedzić i pobiec tam swój następny półmaraton wybrałem Oslo – stolicę Norwegii, czyli kraju łososia, fiordów i sportów zimowych. Będąc już na ostatniej prostej w przygotowaniach kilka dni przed wyjazdem postanowiłem zerknąć na listą startową, by zobaczyć ilu mogę spodziewać się na trasie Polaków. W sumie na wszystkich trzech dystansach naliczyłem sto dwadzieścia osób. Sporo. Więcej w biegach, w których uczestniczyłem było chyba tylko we wspomnianym już wcześniej Budapeszcie.  W zasadzie nie powinno mnie to dziwić, gdyż Polacy stanowią w tym mieście trzecią grupę narodową po Norwegach, co oczywiste, i Pakistańczykach. Żyje tu prawie dwadzieścia tysięcy naszych rodaków, czyli co dwudziesty mieszkaniec Oslo to Polak.  Ku swojemu zaskoczeniu na liście startowej odnalazłem znajome nazwiska. Był tam Paweł, ten od Korony Ziemi, którego poznałem jesienią zeszłego roku przy okazji wyjazdu do Kiszyniowa. Po raz kolejny okazało się jak bardzo ten biegowy świat jest mały. Wypatrzyłem tam też Przemka, którego znałem w zasadzie jedynie wirtualnie, a który podobnie jak ja ma swoje miejsce w sieci, gdzie dzieli się wrażeniami z wycieczek na różnego rodzaju maratony zagraniczne, na które zdarza mi się czasami zaglądać. Miesiąc przed wyjazdem komentując jakiś post w Internecie poznałem też zupełnie przypadkowo Bartka. Bartek, który od lat mieszka w Norwegii wraz ze swoimi przyjaciółmi także zamierzał pobiec w tym biegu.  Zaproponował mi nawet, że przez tych kilka dni może mnie przenocować, ale po pierwsze nie chciałem robić kłopotu, a po drugie nie mieszka On w samym Oslo. Biorąc pod uwagę ograniczony czas mojego pobytu wolałem być jednak na miejscu by w pełni wykorzystać każdą wolną chwilę na zwiedzanie miasta. Nie mniej było to dla mnie równie miłe, jak i zaskakujące, że mimo, że w zasadzie w ogóle się nie znamy i nic o sobie nie wiemy, to jednak obdarzył mnie na tyle zaufaniem by zaproponować mi nocleg w swoim własnym domu. Podziękowałem, ale umówiliśmy się, że gdy będę już na miejscu to będziemy próbować się jakoś skontaktować i spotkać. Biorąc pod uwagę wszystko, o czym wspomniałem powyżej wiedziałem już, że podczas tego wyjazdu mimo, że z dala od kraju to raczej nie będę czuł się osamotniony.

      Do stolicy Norwegii wybrałem się z samego rana w piątek. Niestety w samym Oslo nie ma lotniska, a lot miałem zaplanowany do Sandefjord-Torp oddalonego od miasta o sto dwadzieścia kilometrów. Już po wylądowaniu czekała mnie więc jeszcze dwugodzinna podróż autobusem. Stojąc na przystanku rozpoznałem wychodzącego właśnie z hali lotniska Przemka. Towarzyszyła mu Ania, która przybyła do Oslo w charakterze turystki i Jego kibica. Mimo, że z Przemkiem znaliśmy się jedynie z kilku krótkich konwersacji w Internecie, a z Anią wcale to od razu znaleźliśmy wspólny język i dwie godziny jazdy minęły nam wyjątkowo szybko na miłej rozmowie. Przy okazji okazało się, że Przemek także zna Pawła, a poznali się na maratonie w Sarajewie. “Jakiż ten świat mały…” – pomyślałem znowu.

      Gdy dotarliśmy w końcu do miasta było już po południu. Planowałem podobnie zresztą jak nowopoznani znajomi w zasadzie od razu udać się do zlokalizowanego nad zatoką Oslofjord namiotu, gdzie wydawano pakiety startowe. Po drodze chciałem jednak zobaczyć jedną z atrakcji tego miasta, a mianowicie Tigerstaden, czyli tutejszego miejskiego tygrysa. To tak naprawdę ustawiona niedaleko dworca kolejowego wykonana z brązu prawie pięciometrowa rzeźba postawiona tu w 2000 roku z okazji tysiąclecia miasta. Ma to być nawiązanie do wielu możliwości jakie daje Oslo. Poszliśmy tam wszyscy razem. Ponieważ tuż obok zlokalizowany był kolejny symbol tego miasta – tutejsza Opera to szkoda było nie wykorzystać tej szansy, by zobaczyć także i ją. Otwarty w 2008 roku gmach, to niebywała gratka dla osób interesujących się architekturą i niewątpliwie wizytówka miasta często prezentowana na widokówkach. Nietypowy kształt według projektu, którego celem było stworzenie publicznego centrum miasta dostępnego dla każdego i niesamowite wnętrza w połączeniu ze sztuką robią spore wrażenie. Budynek ma zakrzywioną białą fasadę, która wygląda jakby wynurzała z wody i formę, która sprawia, że można  po nim chodzić, a nawet wspiąć się na dach. Warto, bo ze szczytu rozpościera się bardzo ładna panorama miasta i fiordu. Z dachu widać też znajdujące się tuż obok muzeum znanego na całym świecie Edvarda Muncha. Wiele osób przyjeżdża do Oslo tylko po to, by zobaczyć prace tego najpopularniejszego norweskiego artysty, autora znanego na całym świecie „Krzyku”. Muzeum Muncha prezentuje większość dorobku malarza, ale bez tego najważniejszego, które można podziwiać jedynie w Muzeum Narodowym.

      Przed wyjazdem sprawdzałem prognozy. Tego dnia miało padać. Przywitała nas jednak ładna pogoda. Słońce wynurzało się nieśmiało zza chmur. Ucieszyłem się trochę. Jedynie temperatura była niższa niż w Polsce. Niestety nie trwało to długo, bo już wkrótce pojawił się zapowiadany, na szczęście nieduży deszcz. Gdy zeszliśmy z dachu Opery na dole czekali na nas Agnieszka i Janek, którzy od lat mieszkają w Norwegii, a u których przez tych kilka dni nocować mieli Przemek i Ania. Poszliśmy całą grupą wzdłuż zatoki kierując się w stronę Expo. Idąc tak miło rozmawialiśmy. Okazało się, że tutejsza polska społeczność ma w Oslo pewną grupę biegową, z którą także czasami wyjeżdżają wspólnie na różne zawody. Przypomniał mi się Bartek. Spytałem więc, czy może Go znają i okazało się, że oczywiście tak. Po raz kolejny ten świat okazał się dużo mniejszy, niż mógłby się w ogóle wydawać.

      Odebraliśmy pakiety, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i niebawem ruszyliśmy w stronę mojego hostelu. Ponieważ było po drodze nowi znajomi postanowili mnie odprowadzić. Staram się wybierać nocleg blisko startu i mety. Wkrótce więc byliśmy na miejscu.  Okolica chyba nie była najciekawsza. Po drodze minęliśmy plac, gdzie kręciło się wielu bezdomnych, imigrantów głównie z Afryki i innych ludzi mających problemy z alkoholem i być może narkotykami. Podobno też zdarzały się w tej okolicy nawet jakieś strzelaniny, choć pozostaje mi jedynie wierzyć na słowo, bo nic takiego nie widziałem. Na sam hostel narzekać jednak nie mogłem. Fakt, że nie był tani, ale nie był też drogi biorąc pod uwagę tutejsze realia. Natomiast jego standard był na naprawdę wysokim poziomie. Myślę, że jeden z lepszych, w których do tej pory mieszkałem. Stosunkowo krótki pobyt tym razem nie sprzyjał nawiązywaniu nowych znajomości. Bliższą relację udało mi się zawiązać jedynie z pewnym Węgrem w średnim wieku, który także przyleciał do Oslo na bieg, a na koncie ma już ukończonych osiemdziesiąt jeden maratonów, w tym dwa w Polsce. Mieliśmy więc trochę wspólnych tematów.

      W końcu nadszedł najważniejszy dzień mojego wyjazdu. Trochę inaczej wyobrażałem go sobie planując wycieczkę do Oslo. Zakładałem, że bieg, jak to zwykle bywa odbędzie się rano i  po ukończeniu będę mógł od razu cieszyć się pobytem i odkrywać miasto. Start maratonu był rzeczywiście zaplanowany już o około 9:25. Natomiast, my półmaratończycy na swój bieg mieliśmy niestety poczekać niemalże na koniec rywalizacji na królewskim dystansie, bo aż do 13:30, co mocno komplikowało mi popołudniowe plany. W takiej sytuacji, aby nie tracić dnia postanowiłem zaplanowaną wycieczkę po mieście rozpocząć jeszcze przed swoim biegiem. Na początek dotarłem do tutejszej wybudowanej w barokowym stylu luterańskiej katedry. Budowa pierwszej świątyni w tym miejscu rozpoczęła się jeszcze w XII wieku. Forma, w której możemy podziwiać ją dzisiaj powstała w ostatnich latach siedemnastego stulecia. To właśnie tutaj odbywają się koronacje i śluby królów norweskich. Muszę przyznać, że nie jest zbyt imponująca. Spodziewałem się czegoś więcej. Zdecydowanie większe wrażenie zrobił na mnie kolejny punkt mojej wycieczki, a mianowicie budynek norweskiego parlamentu – Stortinget. Zatrzymałem się w tym miejscu na chwilę, gdyż tuż obok wiodła trasa maratonu. Był to mniej więcej dwudziesty kilometr i najlepsi z maratończyków zaczęli powoli docierać do tego miejsca. Gdy minęła mnie czołówka i pobiegła dalej skierowałem się w stronę Pałacu Królewskiego. To wybudowana w połowie XIX wieku oficjalna siedziba norweskich monarchów i jeden z najbardziej charakterystycznych budynków stolicy Norwegii. Obecnie mieszka w nim król Harald V wraz z małżonką. To właśnie tutaj podejmowane są zagraniczne głowy państw podczas oficjalnych wizyt. Ponieważ zrobiło się już trochę późno postanowiłem podążyć już w kierunku startu mijając powoli Teatr Narodowy, czyli jeden z najważniejszych norweskich teatrów dramatycznych.

      Niedługo potem byłem już przy ratuszu, gdzie zlokalizowany był start i meta. Budynek na świecie znany jest przede wszystkim z ceremonii wręczania pokojowej Nagrody Nobla, która odbywa się tu co roku. Miejsce w którym został pobudowany nie jest przypadkowe. W tym punkcie bowiem statki wpływające do portu w Oslo widzą ratusz na pierwszym planie, gdyż ten znajduje się dokładnie na końcu zatoki w centrum miasta. Spacerując w pewnym momencie usłyszałem polski język, a wśród kilkunastoosobowej grupki rodaków dopingujących maratończyków rozpoznałem poznaną wczoraj Agnieszkę. Wkrótce okazało się, że w tej grupce był też Bartek. W końcu mieliśmy okazję poznać się osobiście i porozmawiać. Generalnie byli to członkowie fundacji Love Dance Help i zebrali się tu by oczywiście pobiec, ale też wspierać żonę Barka Izę, która była już na trasie maratonu, a Jej celem było ukończenie tego dnia wszystkich trzech dystansów, to jest maratonu, półmaratonu oraz dziesięciu kilometrów. W sumie ponad siedemdziesiąt trzy kilometry. Jeśli ktoś był wystarczająco szybki umożliwiała mu to formuła tych zawodów, gdyż każdy z biegów następował jeden po drugim w odpowiednich odstępach czasowych. Na każdego, kto na to się zdecydował i ukończył tak zwany „Oslotrippelen” czekał poza dumą i niewątpliwą chwałą czwarty dodatkowy medal. Mąż, syn i przyjaciele postanowili zrobić Izie niespodziankę i przez cały dzień wspierać Ją w tym wyjątkowym i ciężkim wyzwaniu. Czy to dopingując na trasie w różnych miejscach miasta, czy też pokonując razem z Nią poszczególne dystanse. Trzeba przyznać, że był to bardzo sympatyczny gest i było mi miło, że choć w minimalnym stopniu także miałem przyjemność w całym tym przedsięwzięciu uczestniczyć. Gdy tak dopingowaliśmy Izę w pewnym momencie jedna z moich nowych norweskich znajomych Karolina widząc napis „Siedlce” na mojej klubowej bluzie zapytała czy jestem z tego miasta. Odpowiedziałem, że owszem. Okazało się, że Jej chłopak Mateusz, który także aktualnie mieszka w Norwegii i biegł właśnie maraton pochodzi z Kotunia, czyli bardzo dobrze znanej mi miejscowości znajdującej się tuż pod Siedlcami. Co więcej mamy nawet wspólnych biegowych kolegów. W tym momencie przyszło mi po prostu po raz trzeci wypowiedzieć słowa: „Ależ ten świat jest mały”. To był zbieg okoliczności, którego chyba nikt nie mógł przewidzieć.

      W końcu trzeba było zająć miejsce w swojej strefie startowej. Stojąc wśród kilku tysięcy biegaczy nie czuję się najlepiej i najchętniej to bym sobie po prostu posiedział. To zwiedzanie, czekanie na swój start, te emocje… to wszystko mnie trochę zmęczyło. Było mi też trochę chłodno, bo tak dużo się działo, że nawet nie pomyślałem o porządnej rozgrzewce. Być może dlatego w zasadzie od samego początku biegnie mi się dość ciężko. Staram się trzymać tempo po pięć minut i parę sekund na kilometr, co w ostatecznym rozrachunku powinno dać mi na mecie w pełni satysfakcjonujący mnie wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Pierwszych pięć kilometrów zaprowadziło nas w okolice Parku Vigelanda. Ten park to ponad dwieście rzeźb i jedna z największych atrakcji Norwegii. Wszystkie figury powstawały z brązu, granitu i żeliwa. Mniej więcej tutaj czekał na nas pierwszy z podbiegów. Na szóstym kilometrze nagle słyszę swoje imię. Obejrzałem się. To był poznany dzień wcześniej Janek. Dodało mi to niewątpliwie animuszu. Na kolejnych kilometrach co najmniej kilka razy dociera do mnie jeszcze polski doping. Może mi to pomogło, może w końcu trochę się rozgrzałem, a może po prostu jest już teraz z górki. W każdym razie od tego momentu biegnie mi się już lepiej. Mniej więcej od połowy dystansu zaczyna się część trasy  biegnąca wzdłuż zatoki. Na tym odcinku daje się trochę we znaki wiatr. Dobiegliśmy do Aker Brygge. Można tu znaleźć najróżniejsze restauracje, puby, dyskoteki, sklepy, luksusowe apartamenty, występy ulicznych artystów. Nic dziwnego, że to miejsce przyciągnęło sporą ilość kibiców. Dalej trasa biegnie przez stare miasto, zwane Kvadraturen, a to z powodu regularnego prostokątnego układu ulic. Siedemnasty i osiemnasty kilometr to najtrudniejszy moment tego biegu. Cały czas biegniemy pod górkę. Nie muszę zerkać na zegarek, by czuć, że moje tempo tu znacznie spada. Pamiętając jednak przeglądaną dzień wcześniej mapę trasy wiem, że zaraz będzie nawrotka i część tego co górka zabrała za chwilę odda, a potem już zaraz będzie meta. Po nawrotce staram się wypatrywać polskich koszulek, ale nie widzę. Albo ich tam nie ma, albo po prostu mój wzrok na tym etapie nie jest już tak ostry. Wiem już, że założony na początku cel uda mi się osiągnąć, ale na ostatnim kilometrze staram się jeszcze trochę zebrać się w sobie i przyspieszyć. Ostatecznie na metę zlokalizowaną w okolicy ratusza wbiegam w czasie 1:48:46, a na mojej szyi zawisa piękny medal. Co ciekawe nie jak wszędzie metalowy, ale ze specjalnego pochodzącego z recycklingu plastiku. Wiadomo… legendarna skandynawska dbałość o środowisko.

      Po biegu odnalazłem jeszcze całą ekipę i razem zaczęliśmy kibicować biegaczom na 10 kilometrów wśród, których nadal była przecież główna bohaterka tego dnia, Iza. Byłem pod ogromnym wrażeniem, chętnie bym został do końca, ale przyszła pora wracać do hostelu. Porozmawiałem jeszcze chwilę z nowymi kolegami i koleżankami, poznałem w końcu swojego krajana Michała. Za zaproszenie na polsko-norweskie After Party podziękowałem. Po całym dniu spędzonym byłem już trochę zmęczony, a następnego dnia od samego rana przecież też czekał mnie jeszcze długi aktywny dzień i długa podróż do domu. Pogoda tym razem do zwiedzania miała być idealna. Po dwóch pochmurnych i ponurych dniach w końcu nad Oslo królować miało słońce.

      Plan na niedzielę był prosty: przede wszystkim na początek Holmenkollen, a potem się zobaczy. Jestem z tego pokolenia, które doskonale pamięta Małyszomanię. Niemalże cała Polska zasiadała wówczas w niedzielne zimowe popołudnia przed telewizorem, żeby po raz kolejny zobaczyć na belce Adama Małysza, by chwilę potem cieszyć się z kolejnego sukcesu. Miłośników skoków elektryzowały zwłaszcza pojedynki z Jego największymi rywalami: najpierw Martinem Schmittem, a potem Svenem Hannawaldem. Są miejsca gdzie nasz Orzeł z Wisły cieszy się szczególnym uznaniem. Takim miejscem jest na pewno Oslo i pobliska skocznia, na której został okrzyknięty „Królem Holmenkollen”. To tutaj bowiem jako jedyny w historii wygrywał pięciokrotnie zawody Pucharu Świata, a siedmiokrotnie stawał na podium. Jego wynik zapisał się już w historii za pewne na zawsze, gdyż skoczni na której to uczynił już nie ma. W 2008 została rozebrana, a na jej miejscu powstała druga, zupełnie nowa. Nie mniej i tak chciałem odwiedzić to bądź co bądź ważne miejsce w historii polskiego sportu i sportu w ogóle. W końcu w 1952 roku gościło ono Igrzyska Olimpijskie. Z tego miejsca można także zobaczyć najlepsze panoramiczne widoki Oslo.

      Pod skocznię najlepiej dojechać metrem. Planowałem wsiąść na stacji pod Parlamentem. Niestety, nie było tam żadnego automatu by kupić bilet, zacząłem szukać jakiegoś sklepu. Okazało się, że w obu sieciach, w których normalnie są dostępne przydarzyła się awaria systemu płatności.  Zastanawiałem się co robić w takiej sytuacji. Miałem dwie możliwości. Zrezygnować, albo pojechać na gapę. Wybrałem drugie rozwiązanie licząc, że w niedzielny poranek nikt biletów sprawdzał nie będzie. Co ciekawe metro w Oslo poza kilkoma głównymi stacjami porusza się na w zasadzie na otwartej przestrzeni i ma charakter podmiejskiego pociągu. Wystarczy wyjechać kilka stacji poza centrum i naszym oczom ukazują się piękne wzgórza, a miejscami można dostrzec także cudowne widoki z góry na zatokę. Zrobiłem kilka zdjęć, pospacerowałem trochę i niebawem siedziałem już z powrotem w metrze do Centrum. Wychodząc z metra trochę odetchnąłem z ulgą. Na szczęście kontroli nie było.

      Wysiadłem tym razem przy Teatrze Narodowym, przeszedłem się jeszcze znanymi mi już ścieżkami. W słońcu miasto i jego zabytki prezentowały się jeszcze piękniej, niż poprzedniego dnia. Pod Parlamentem trafiłem na antyrosyjską manifestację podczas której grupka Ukraińców pokazywała zdjęcia dokonanych przez rosyjskich barbarzyńców morderstw i zniszczeń. Spędziłem tu chwilę, by następnie trochę poruszony tym wydarzeniem ruszyć w okolice portu. Po drodze spotkałem znajomego z hostelu Węgra. Przeszliśmy się razem promenadą podziwiając jachty i robiąc kilka pamiątkowych zdjęć, a potem się pożegnaliśmy. Idąc wzdłuż zatoki minąłem jakieś zabytkowe okręty. Jeden wojskowy pochodził chyba z czasów II wojny światowej. Sama zatoka także odegrała ważną rolę w tamtych czasach. Jej obrona była kluczowa w kontekście losów niemieckiej inwazji na Norwegię. Pozwoliła bowiem ewakuować władze państwowe, czyniąc w konsekwencji przyszły faszystowski rząd premiera Quislinga nielegalnym i pozwalając oficjalnie uczestniczyć Norwegii w wojnie po stronie zwycięskich aliantów. Mocno związany z Nią sentymentalnie był także wspomniany już wcześniej Munch, dlatego też często pojawia się ona na Jego obrazach, choćby właśnie “Krzyku”.

      Idąc dalej dotarłem do twierdzy Akershus. Miałem ją już okazję widzieć, czy to w piątek, gdy przechodziliśmy obok idąc po pakiety startowe, czy też podczas biegu, bo w tej okolicy wyznaczona była też trasa. Tym razem jednak wszedłem do środka. To tak naprawdę zamek zbudowany w celu obrony stolicy Norwegii. Jego początki sięgają końca XIII wieku. Położona bezpośrednio nad morzem forteca miała strategiczne znaczenie dla Oslo, a co za tym idzie dla Norwegii. Twierdza przetrwała wiele oblężeń, głównie szwedzkich i nigdy nie została zdobyta przez wroga. W czasie II wojny światowej była oblężona przez Niemców, ale nawet wtedy nie została zdobyta, tylko przekazana w wyniku kapitulacji. W czasie okupacji niemieckiej w twierdzy było więzienie. Po wojnie odbyła się tu egzekucja wspomnianego już faszystowskiego premiera Quislinga. Na zamku znajduje się też mauzoleum norweskiej rodziny królewskiej. Po Akershus po drodze jeszcze ostatni rzut oka na tutejszą operę i niebawem siedziałem już w pociągu na lotnisko.

      No cóż. Pora wracać do domu. Nie ukrywam, że ten wyjazd mnie totalnie zaskoczył i przeżyłem go inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Było to jednak bardzo miłe zaskoczenie i pozytywna zmiana. Przede wszystkim po raz kolejny życie udowodniło mi jaki ten świat, a przynajmniej ten biegowy świat jest mały. Po drugie mimo, że byłem tysiąc kilometrów od naszego kraju to w zasadzie od momentu wylądowania do samego wyjazdu czułem się jak w domu, wśród swoich. Czy to w autobusie do Oslo, w którym całą drogę mogłem rozmawiać po polsku, czy też spacerując po mieście i mijając polskie wycieczki, czy to wychodząc z hostelu i widząc ciężko pracującą grupkę polskich budowlańców wykonujących remont pobliskiej kamiennicy, czy też na trasie biegu, gdzie było wielu zarówno polskich biegaczy jak i kibiców. Nawet na mecie medal wręczała mi dziewczyna z Polski, a pewna Norweżka, którą poprosiłem o zrobienie mi pamiątkowego zdjęcia na pożegnanie łamaną polszczyzną krzyknęła „badzo dobsze” trochę mnie tym przy okazji rozbawiając. Poza tym, że czułem się jak w domu to czułem się także jak wśród przyjaciół i niewątpliwie stało się to zarówno dzięki Przemkowi i Ani, z którymi spędziłem piątek, czy też Bartkowi i grupie Love Dance Help, z której miałem przyjemność towarzyszyć przez znaczną część soboty, a z niektórymi z Nich także pobiec bieg. Choć wielu z nich mieszka w Norwegii od lat to jednak gościnność zachowali nadal polską. Miło było patrzeć jak zgraną stanowią grupę i przez ten krótki czas stać się także jej częścią. Już po powrocie do domu postanowiłem dowiedzieć się więcej czym tak naprawdę ta fundacja się zajmuje. Na stronie internetowej można przeczytać, że za cel stawiają sobie pomoc potrzebującym, wspieranie domów dziecka, promowanie tańca i sportu jako sposobu spędzania czasu, integracja Polonii i stwarzanie przestrzeni do spotkań rodaków z Oslo i okolic, a także przyczynienie się do budowania wizerunku Polski za granicą oraz budowania mostów pomiędzy Polską, a Norwegią. To ważne, trudne i odpowiedzialne zadania, ale myślę ze świetnie Im idzie. Lepszych ambasadorów Polska nie mogła sobie wymarzyć. Dzięki za wszystko!

2023.09.16 Oslo (Norwegia) Półmaraton: BMW OSLO HALVMARATON – 1:48:46


Więcej zdjęć z Oslo:

Po czterdziestce

      Mówi się, że życie zaczyna sie po czterdziestce. Czy to prawda? Trudno powiedzieć. Zdania są podzielone. Ja dobiłem właśnie do czterdziestu ukończonych oficjalnych półmaratonów. Mam cichą nadzieję, że przynajmniej w tym wypadku, mimo, że już trochę tych biegów zaliczyłem to jednak może te niekoniecznie najszybsze, ale przynajmniej te najfajniejsze i najbardziej intersujące ciągle jeszcze dopiero przede mną. Pamiętam doskonale ten pierwszy. Swoją półmaratońską przygodę zaczynałem w sierpniu 2013 roku od czwartej edycji Biegu Siedleckiego Jacka, która wówczas została wydłużona do tego dystansu, a ja uznałem, że chyba lepszej okazji na debiut w półmaratonie, niż bieg we własnym rodzinnym mieście to raczej nie będzie. Pamiętam ten niedzielny poranek, pamiętam tamtą pogodę. Na samą myśl nie chciało mi się wówczas wychodzić z domu. Był moment, że nawet myślałem, aby zrezygnować. Ostatecznie uznałem, że szkoda by było tych przygotowań i jednak trzeba podjąć wyzwanie. Potem był wystrzał startera i prawie dwie godziny walki z zimnem, deszczem i zmęczeniem, a na samym końcu także ze słońcem. Na mecie za to czekała ogromna radość i poczucie dumy. Udało się, a czas był zdecydowanie powyżej moich oczekiwań. Zakładane jako cel dwie godziny zostały wówczas złamane i to znacznie. Potem przyszły kolejne biegi: w kraju, potem także coraz częściej za granicą, aż w końcu nadszedł ten cztedziesty. Został nim 8 Adidas Nocny Półmaraton Praski. Pobiegłem go drugi raz z rzędu.

      Start został zaplanowany na 20:30. Niewątpliwie wieczorne biegi mają swój urok i pewien klimat. Chyba też wieczorem łatwiej przyciągnąć na trasę kibiców, zwłaszcza w sobotę. Mimo wszystko chyba wolę jednak starty rano. Wówczas człowiek jest wypoczęty, robi swoje, wraca do domu i ma cały dzień przed sobą na przeżywanie tych wszystkich emocji: radości, dumy, ekscytacji. Czekanie na zawody wieczorem mnie generalnie męczy, i to zarówno fizycznie jak i psychicznie. Jadąc pociągiem z Siedlec do Warszawy na start czułem się znużony tym całym oczekiwaniem, podróżą i najchętniej to bym się po prostu zdrzemnął, a nie ganiał po Warszawie. Wszystko się zmieniło, gdy dotarłem na miejsce pod Stadion Narodowy i poczułem ten dreszczyk emocji i adrenalinę nadchodzącej rywalizacji. Dodatkowo od razu czekała na mnie  niespodzianka w postaci spotkania naszej wspaniałej Olimpijki z Rio de Janeiro, specjalistki w biegach średnio- i  długodystansowych – Sofii Ennaoui. Było to tym bardzo miłe spotkanie, tym bardziej, że kompletnie się go nie spodziewałem. Pojawiła sie tam bowiem jedynie jako ambasador marki jednego ze sponsorów. Potem były kolejne miłe spotkania tym razem już ze znajomymi, czy to klubowymi, czy też poznanymi na wielu innych zawodach, a którzy także licznie pojawili się na starcie tego biegu. Oczekiwanie na bieg mijały na sympatycznych rozmowach. W końcu trzeba było jednak zająć już miejsce na starcie.

      Co do wyniku specjalnych oczekiwań nie miałem. Nie nastawiam się na żadne bicie swoich rekordów tej jesieni i wiem, że nie jestem na nie przygotowany. Uznałem jednak, że wypadaloby pobiec szybciej niż tydzień wcześniej na Biegu Jacka (1:51:14), a najlepiej spróbowac zejść poniżej 1:50.  Ustawiłem się więc za pacemakerem na ten wynik. Pierwsze dwa kilometry pobiegliśmy w tempie około pięciu minut i kilku sekund na kilometr. Potem jednak pacemaker chyba trochę zwolnił, a ponieważ biegło mi się w miarę dobrze to postanowiłem kontynuwać bieg w podobnym tempie jak zacząłem. Nie miałem z tym na szczęście żadnych problemów. Pomagało żeśkie powietrze i żywiołowo dopingujący kibice, z którymi często przybijałem piątki, zwłaszcza tymi najmłodszymi. Mijał kilometr za kilometrem, a ja nadal czułem się dość dobrze. Gdy dobiegłem do 14 kilometra zastanawiałem się jak dalej potoczy się ten bieg. Mniej więcej tutaj tydzień wcześniej na Biegu Jacka pojawiły się kłopoty w wyniku których moje tempo zaczęło spadać i wahać się już do samego końca. Tam jednak po prostu wyszło słońce, tutaj późnym wieczorem po zmroku takiego ryzyka już nie było i kryzys faktycznie nie przyszedł. Ostanie kilometry to bieg przez klimatyczne praskie uliczki z restauracjami i pubami, co dodawało naszym zmaganiom szczególnego klimatu. Postanowiłem tutaj wyrwać się trochę ze strefy komfortu i przyspieszyć. Wydawało mi się, że tak zrobiłem. Nie było tego jednak widać w czasach na poszczególnych kilometrach, które były cały czas takie same, więc albo to było złudzenie, albo po prostu na tym etapie przesunęła mi się strefa komfortu i nie było już tak łatwo. Nie byłem też jakoś szczególnie zdetermiownay wiedząc, że biegnę i tak szybciej, niż założony na starcie cel. Dopiero ostatnie dwa kilometry udało mi się znacząco poprawić tempo i dobiegłem do mety z czasem 1:47:41. W zeszłym roku było prawie pięć minut szybciej, ale niewątpliwie taki wynik mnie satysfakcjonuje, bo pokazuje, że mimo, że w wysokiej formie aktualnie nie jestem to jednak stać mnie nie wkładając w to ogromnego wysiłku biegać poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. To niewątpliwie cieszy…

2023.09.02 Warszawa Półmaraton: 8 ADIDAS NOCNY PÓŁMARATON PRASKI – 1:47:41


Spięte klamrą

      Doskonale pamiętam to czerwcowe popołudnie roku 2010, gdy w moich rodzinnych Siedlcach pierwszy raz organizowany był bieg na dystansie dziesięciu kilometrów. Była to pierwsza edycja Biegu Jacka. Początkowo dystans mnie przerażał, ale postanowiłem spróbować swoich sił uznając, że lepszej okazji na start, niż zawody we własnym, rodzinnym mieście może już po prostu nie być. Pamiętam te obawy, ten stres. Pamiętam te pytania zadawane wówczas w głębi serca samemu sobie co ja tu w ogóle robię. Pamiętam profesjonalnych zawodników w równie profesjonalnych strojach i pamiętam siebie… absolutnego debiutanta w zwykłym bawełnianym podkoszulku i sportowych butach, w których chodziłem na co dzień. Pamiętam swój bieg, pamiętam to słońce, pamietam tą walkę z samym sobą i swoimi słabościami, jak również pamiętam radość i dumę z ukończenia.

      Dziś po trzynastu latach znowu wziąłem udział, tym razem już w czternastej edycji Biegu Jacka i po raz kolejny już na dystansie półmaratonu. Były to moje dwieście pierwsze zawody biegowe w życiu i tylko nieodparta pokusa pobiegnięcia w Piątce z Żołnierzem i spotkania na starcie ambasadorki tego biegu naszej wspaniałej złotej i srebrnej Olimpijki ze sztafet w Tokyo Justyny Święty Ersetic sprawiła, że nie były to dwusetne, jubileuszowe. Nie mniej myślę, że fakt, że to właśnie od tego biegu zacząłem drugą dwusetkę też jest swoistą klamrą, którą spinam tych trzynaście lat swojego biegania. Na ten wynik złożyło się osiem maratonów, trzydzieści dziewięć półmaratonów i wiele, wiele innych zawodów na krótszych dystansach. Każde z nich to osobna, wspaniała przygoda, osobne wspomnienie. Wśród tych dwustu jeden zawodów swoje znaczne miejsce zajmują oczywiście też Biegi Jacka. To już moja jedenasta edycja. Jest to niewątpliwie jedna z tych imprez, w której startowałem do tej pory najczęściej.

      Dawno już nie miałem tak dużych obaw przed półmaratonem, jak tym razem. Choć ostatnio nie miałem z nim problemu to od kilku dni dokuczał mi Achilles i przy bieganiu czułem po prostu pewien ból. Muszę też uczciwie przyznać, że w tym roku przespałem lato z formą. W 2022 było tak dobrze, że wydawało mi się, że skoro może mniej intensywnie, ale jednak nadal regularnie i przecież całkiem sporo biegam, a dodatkowo jeżdzę dużo rowerem to wystarczy pare mocniejszych treningów i jak za pociągnięciem czarodziejskiej róźdźki półmaratońska forma wróci na tyle, że zagwarantuje mi to całkiem przyzwoity wynik i to bez żadnego “ale”.  Okazało się jednak, że w moim wieku na tym dystansie żadnych gwarancji chyba już nie ma i jak się nie włoży wystarczająco dużo wysiłku w przygotowania to nie ma co liczyć na cuda.  Na szczęście zrozumiałem to już kilka tygodni temu, widząc gdzie jestem z formą, czy to na treningach, czy to na Piątce z Żołnierzem. Mimo, że i tak nie zakładałem sobie poprzeczki wyjątkowo wysoko i po rekordowym sezonie 2022, w tym  roku chciałem po prostu się dobrze bawić i cieszyć bieganiem to jednak mocno zweryfikowało to moje oczekiwania na jesienne półmaratony, 

      Moje obawy przed tym startem potęgowała także pogoda. Ostatnie lata przyzwyczaiły już nas do tego, że na Biegu Jacka jest upał. Tym razem przewidywania meteorologów na ten dzień zmieniały się jak w kalejdoskopie od trzydziestostopniowych upałów, po dość dobre do biegania umiarkowe temperatury, czy też nawet deszcz. Obserwując zmieniające się do ostatniego dnia prognozy wydawało się, że będzie to prawdziwa ruletka. Ostatecznie aura trochę się zlitowała nad biegaczami (zwłaszcza półmaratończykami) i rano popadał mocny deszcz schładzając powietrze i rozgrzany w ostatnich dniach asfalt. Dopiero w drugiej części biegu temperatura znacznie wzrosła i wyszło słońce, no ale o tym dowiem się dopiero po pewnym czasie będąc juz na trasie.

      Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Zakładając że będzie potworny upał liczyłem się z tym, że być może przyjdzie mi walczyć ze złamaniem dwóch godzin. Widząc jednak jaka jest pogoda rano za absolutne minimum założylem sobie złamanie 1:55, a najlepiej próbować zbliżyć się do 1:50. Z takim też założeniem postanowiłem wystartować, a środkiem do tego celu miało być tempo na poziomie około 5 minut na kilometr. Na pierwszych dwóch siedmiokilometrowych pętlach udawało mi się to bez problemu. Mogę powiedzieć, że nawet trochę za łatwo. Czułem, że w końcówce być może trzeba będzie za to zapłacić pewną cenę, dlatego starałem się nawet trochę hamować sam siebie. Kończąc drugą pętlę spojrzałem w niebo. Z jednej strony przykrywały je w oddali czarne chmury, z drugiej przebijało się słońce. Zastanawiałem się co może przynieść to na końcówkę biegu. Ostatecznie chmury poszły bokiem, a na niebie coraz bardziej dominowało słońce. Niestety od razu miało to przełożenie na komfort mojego biegu i tempo, które od tego momentu zaczęło co chwilę wahać się od 5:00 do 5:30.  Coraz bardziej narastał także ból w Achillesie. Będąc kilometr przed metą już w zasadzie wiedziałem, że godziny i pięćdziesięciu minut złamać mi się nie uda, ale miałem już swiadomość  że raczej na pewno zrealizuję plan minimum. Ostatecznie na metę wbiegłem z czasem 1:51:14 mając wrażenie, że dystans tego biegu był jednak dłuższy o koło 200-300 metrów, co skradło mi być może brakujące sekundy. Nie miało to jednak już większego znaczenia. Z wyniku generalnie biorąc pod uwagę gdzie jestem z formą i tak jestem zadowolony. Bardziej rozczarowuje mnie samopoczucie na mecie, bo mimo niezbyt szybkiego tempa ten bieg dał mi sie trochę we znaki i nie ma co tłumaczyć tego pogodą, która mimo wszystko suma sumarum nie była najgorsza, a przez wiekszość dystansu wręcz dobra. Okazje do poprawki tego wyniku będą już wkrótce. Najbardziej cieszy kolejny zaliczony półmaraton i okazja spotkania wielu przyjaciół i znajomych często niewidzianych od lat. To była miło spędzona niedziela.

2023.08.27 Siedlce Półmaraton: 14 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:51:14


Piątka z Żołnierzem 2

      W tym roku lato mija mi dość leniwie jeśli chodzi o starty, muszę przyznać. O ile cały czas biegam naprawdę sporo i regularnie to jednak zdecydowanie mniej intensywnie i zawodów, w których startuję też jest jak na lekarstwo. O ile w 2022 między wiosenną, a jesienną serią półmaratonów skupiłem się na poprawie swoich życiówek na któtszych dystansach, to jest na 5 i 10 kilometrów, o tyle w tym roku takich planów, ani oczekiwań już nie miałem i raczej po prostu cieszę się bieganiem, niż faktycznie trenuję. Gdy już mentalnie nastawiałem się powoli, że moimi następnymi zawodami będzie siedlecki półmaraton w ostatni weekend sierpnia to pojawiła się informacja o organizowanym w ramach centralnych obchodów Święta Wojska Polskiego biegu Piątka z Żołnierzem i żeby zdecydować się pobiec w tych zawodach długo nie musiałem się zastanawiać.

      Startowałem już w pierwszej edycji tego biegu w zeszłym roku i mam bardzo miłe wspomnienia. Sportowo może nie byłem do końca usatysfakcjonowany, bo mimo, że pobiegłem wówczas swoją najszybszą w życiu piątkę na atestowanej trasie to jednak poprzeczka, którą sobie wtedy zawiesiłem była jeszcze troszkę wyżej. Celem był bowiem mój najlepszy w życiu wynik na tym dystansie z nieatestowanej trasy,  a tego już niestety nie udało się zrealizować i to nie dlatego, że nie było mnie na to stać, ale dlatego, że po popełnionych już od samego początku błędach taktycznych zbyt szybko się poddałem i nie dałem z siebie wszystkiego. W ostatecznym rozrachunku, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zabrakło mi do realizacji planu jedynie czternastu sekund, więc był to wynik jak najbardziej w moim zasięgu. Rozczarowanie z tym związane wynagrodziła na pewno fajna atmosfera oraz możliwość spotkania, zrobienia wspólnego, pamiątkowego zdjęcia i porozmawiania z naszymi wspaniałymi biegaczami, medalistami Mistrzostw Świata i Europy Marcinem Lewandowskim i Jakubem Krzewiną, a życiówka z nieatestowanej trasy została ostatecznie kilka tygodni później poprawiona i tak… i to dwukrotnie.


      W tym roku dla odmiany ambasadorką biegu została kobieta – Justyna Święty-Ersetic, jedna z najlepszych biegaczek na 400 metrów na świecie, złota i srebrna medalistka olimpijska ze sztafet na Igrzyskach w Tokyo i nie ukrywam, że poza świętowaniem Dnia Wojska Polskiego, możliwości spotkania wielu znajomych był to jeden z decydujących czynników, który sprawił, że postanowiłem wybrać się do Warszawy i wziąć udział w tych zawodach. Choć sam biegam znacznie dłuższe dystanse to zdecydowanie jestem fanem zarówno biegów na 400 metrów, zwłaszcza sztafetowych, które uważam za chyba najbardziej widowiskowe, jak i naszych wszystkich wspaniałych Pań wchodzących w skład drużyny określanej od nazwiska trenera mianem “Aniołków Matusińskiego”.  Możliwość spotkania jednej z Nich (w moim przypadku już kolejnej, po Małgosi Hołub-Kowalik i Natalii Kaczmarek) wydawała sie być pokusą nie do odrzucenia. Panią Justynę udało się spotkać już przed biegiem, także chwilę porozmawiać i było to dla mnie bardzo miłe przeżycie.  Inną ciekawą osobą, którą udało mi się spotkać na tym biegu był Mariusz Giżyński, jeden z naszych najbardziej utytułowanych maratończyków wielokrotny mistrz i medalista Mistrzostw Polski.

      Sportowo na nic się nie nastawiałem. Założyłem sobie tylko bardzo, bardzo bezpiecznie, że chciałbym pobiec każdy kilometr trasy zlokalizowanej wokół Stadionu Narodowego w czasie poniżej 5 minut i to był jedyny cel. Zadania na pewno nie ułatwiała wyjątkowo upalna pogoda, która nawiedziła w ostatnich dniach Polskę. Nie pomagał też fakt, że w tym roku bieg był organizowany na tyle wcześnie, że aby dojechać z Siedlec do Warszawy to musiałem wstać już o 5 rano. No, ale poprzeczka wydawała się być zawieszoną na tyle nisko, że raczej nie zakładałem, że nie uda się zrealizować swoich założeń, nawet mimo niesprzyjających okoliczności.

      W końcu nadszedł moment startu. Starałem się zacząć bardzo ostrożnie, ale już przyzwyczaiłem się do tego, że stosunkowo moje małe doświadczenie na tym dystansie czasem sprawia, że daję się ponieść emocjom i zaczynam szybciej, niż sobie zakładałem. Tym razem bardzo szybko nie było, ale szybciej niż myślałem o tym jeszcze tuż przed startem. Po 500 metrach według oficjalnych wyników w blisko 800-osobowym gronie zajmowałem 201 miejsce. Pierwszy kilometr pokonałem w czasie 4:32, drugi był jeszcze troszkę szybszy – 4:25. Mniej więcej tutaj na trasie spotkałem swoją klubową koleżankę Basię, która zresztą na codzień także jest żołnierzem i dumnie nosi polski mundur. Pozdrowiliśmy się nawzajem. Wiedziałem, że będzie biegła w tych zawodach, ale spodziewałem się, że jest gdzieś przede mną. Byłem więc zaskoczony mając Ją na tym etapie biegu ciągle za swoimi plecami. Wkrótce wyprzedziła mnie, ale widząc, że nie tylko ja znoszę tak ciężko trudy tego biegu zrobiło mi się jakoś trochę raźniej i choć na chwilę zmobilizowało mnie do  większego wysiłku. Na kolejnym pomiarze czasu zlokalizowanym w połowie trasy zajmowałem dokładnie taką samą pozycję jak na wcześniejszym, czyli 201. Trzeci kilometr trochę zwolniłem (4:40) mimo to przesunąłem się o kilka miejsc na 197.  Czwarty najwolniejszy – 4:45, być może był to efekt długiego podbiegu. Na piątym ostatnim, gdzie jak to często bywa zbiera się raz jeszcze reszki sił na finisz udało się osiągnąć czas 4:35, by ostatecznie wpaść na metę na 195 miejscu z wynikiem 23:19. Osiemnaście sekund za Basią. Na mecie na zawodników czekała Pani Justyna i był to na pewno ogromny zaszczyt przyjmować medal z Jej rąk. 

      Mimo, że pobiegłem dużo wolniej, niż rok temu i czas był zdecydowanie gorszy, to nie był dla mnie lekki bieg. Na pewno nie tłumaczy tego jedynie wczesna pobudka, czy upalna pogoda. Owszem, słońce grzało bardzo mocno, a wyasfaltowana i wybetonowana trasa to całe ciepło oddawała prosto w ciała biegaczy i biegło się naprawdę ciężko. Nie mniej prawda jest taka, że jestem daleki od swojej zeszłorocznej, życiowej dyspozycji. Troszkę to niepokojące, bo zdawałem sobie sprawę, że aktualnymi treningami i ich intensywnością nawet nie zbliżę się do zeszłorocznych wyników, ale mimo wszystko myślałem, że przed jesiennymi półmaratonami jestem w trochę innym miejscu. No coż…   

     Po biegu na biegaczy i przybyłych pod Stadion Narodowy Warszawiaków czekał piknik, podczas którego zaprezentowano nowoczesny sprzęt wojskowy zarówno naszej, jak i sojuszniczych armii. Chętni mogli zobaczyć z bliska najnowsze uzbrojenie, a także porozmawiać z żołnierzami. Niewatpliwie było to bardzo ciekawe wydarzenie i cieszy, że Warszawiacy tak licznie pojawili się by tego dnia świętować z naszą armią. Korzystajac z okazji warto w tym miejscu podziękować polskim żołnierzom, którzy dzień i noc, bez względu na porę roku, czy jest gorąco, czy zimno stoją na straży naszych granic i dbają o to by nasza Ojczyzna w tych trudnych, burzliwych czasach była bezpieczna. Doceniam i szanuję. Ku Chwale Ojczyzny!

2023.08.15 Warszawa 5km: II PIĄTKA Z ŻOŁNIERZEM – 23:19

 


W drugim szeregu

      Niewątpliwie kategorią biegów, które stanowią dla mnie szczególne znaczenie są biegi historyczne. Bardzo interesuję się zwłaszcza tą współczesną historią i uważam, że w pełni bezpieczną i dobrą przyszłość możemy budować jedynie tylko wtedy, gdy znamy przeszłość. Dlatego też bardzo chętnie uczestniczę w tego typu wydarzeniach, które łączą w sobie rywalizację sportową z lekcją naszej historii, niezależnie od tego czy są to wielotysięczne biegi takie jak chociażby Bieg na Szczyt Monte Cassino, albo kultowy już Bieg Powstania Warszawskiego, czy też te małe kameralne lokalne zawody.

      W tym roku postanowiłem ponownie wystartować w Biegu Pamięci w 79 rocznicę Akcji Burza organizowanym przez przyjaciół z Grupy Biegaczy Skórzec Biega oraz Gminę Kotuń. Rok temu miałem przyjemność zadebiutować w tym wydarzeniu i muszę przyznać, że zakończył się on dla mnie ogromnie miłą niespodzianką.  Byłem wówczas w dość wysokiej formie, a stawka patrząc na listę startową nie wydawała się, aż tak mocna, nie mniej na spektakularne sukcesy nie liczyłem. Założyłem sobie wówczas,  że chciałbym być na mecie w piątce w swojej kategorii wiekowej licząc, że przy odrobinie szcześcia może jakoś uda się powalczyć nawet o najniższe miejsce na podium. Ostatecznie tak to się wszystko poukładało, że po zaciętej walce do ostatnich metrów udało się nawet swoją kategorię wygrać, bo jedyny czterdziestolatek, który był ode mnie szybszy był najlepszy w całym biegu i przypadła mu nagroda za pierwsze miejsce Open. Generalnie takie rozstrzygnięcie było dla mnie ogromnym zaskoczeniem i równie dużą radością. Tym razem takich nadziei nie miałem, bo mieć nie mogłem. Nie jestem w tak wysokiej formie jak rok temu, a też patrząc na listę startową, na której tym razem znalazło się wielu utytułowanych siedleckich biegaczy trudno było liczyć na powtórkę. Postanowiłem więc przede wszystkim dobrze sie bawić i miło spędzić czas, nie stawiając sobie jakichś sprecyzowanych celów .

      Startując z drugiego szeregu od razu miałem przed sobą kilkunastu biegaczy, z których ukształtowała sie czołówka całej rywalizacji i przynajmniej w moim wypadku za wielu przetasowań już później nie było. Wyprzedziłem parę osób na trasie, parę osób wyprzedziło mnie, ale generalnie nic spektakularnego się tam nie wydarzyło. Jedyne o czym warto wspomnieć to fakt, że na jednym zakrętów pobiegłem za osobą, która pomyliła trasę i skręciła nie w tą stronę co trzeba. Kosztowało nas to obu na szczęście tylko kilka sekund, no i może utratę na chwilę rytmu biegu, ale nie miało to większego wpływu na dalszy przebieg rywalizacji. Generalnie biegło mi się dość ciężko, ale na tej leśnej mocno piaszczystej trasie, z którą miałem się już okazję zapoznać rok temu nie było to dla mnie absolutnie żadnym zaskoczeniem. Wydawało się, że w przeciwieństwie do poprzedniego roku gdzie termometry wskazywały nawet 35 stopni tym razem będzie sprzyjać pogoda. Natomiast mimo stosunkowo pochmurnego i chłodnego poranka w czasie zawodów pojawiło się już słońce, które na pewno biegaczom także nie pomagało. Podobnie jak rok temu na samym końcu dwu- i półkilometrowej pętli na biegaczy czekało prawdziwe wyzwanie: kilkusetmetrowy odcinek po głębokim i suchym niczym pustynia piachu, którego punktem kulminacyjnym był stromy i wysoki, pewnie conajmniej ośmiometrowy podbieg, po którym odechciewało się już dalszej rywalizacji. Nie bez przyczyny to miejsce nosi nazwę Diabelec, bo było to iście diabelsko trudne wyzwanie. Niewiele dalej, pewnie jakieś 200, a może 300 metrów usytułowana była już meta obu pętli. Czas mojego pierwszego okrążenia to 12 minut i 10 sekund. Patrząc na wynik z zeszłego roku to jakieś kilkanaście sekund wolniej, ale w sumie chyba nawet lepiej niż się spodziewałem, zwłaszcza, biorąc pod uwagę okoliczności i fakt, że nie biegłem z pełną determinacją. Drugą pętlę pobiegłem w czasie 13:17. Rok temu było to dokładnie 13 minut, więc podobna kilkunastosekundowa strata jak na pierwszej pętli.

      Po dotarciu do mety nawet za bardzo nie zastanawiałem się co mi ten wynik da, bo wiedziałem przecież, że miałem przed sobą wielu znakomitych zawodników i przynajmniej część z nich jest w mojej kategorii wiekowej. Gdy jednak dostałem smsa z wynikami okazało się. że byłem piąty w swojej kategorii (osiemnasty na siedemdziesięciu pięciu zawodników w ogóle), czyli wcale nie było tak źle. Oczywiście zaraz pojawiły się kalkulacje w głowie co by było, gdybym pobiegł na 100 procent? Co by było gdybym wykazał większą determinację czy też uwagę i nie pomylił trasy? Wszelkie spekulacje ucięło rzucenie okiem na pełne wyniki. Okazało się bowiem, że o ile do czwartego miejsca strata faktycznie nie była zbyt duża i można było powalczyć, o tyle od trzeciego miejsca dzieliła mnie trzyminutowa przepaść i wynik, który był dla mnie nieosiągalny nawet w najwyższej formie. Nie muszę więc żałować czegokolwiek, bo dziś tak jak to się zresztą wydawało już na starcie rywale byli dla mnie po prostu zdecydowanie za mocni. 

      Na sam koniec nie sposób nie wspomnieć choć kilka słów o tym czymże była Akcja Burza. Wydaje mi się, że niewiele osób o niej słyszało. Choć sam jak wspomniałem interesuję się trochę historią to jednak moja wiedza na ten temat jeszcze rok temu była bardzo ograniczona. Mówiąc w skrócie było to pewnego rodzaju zbrojne powstanie lub inaczej… plan wzmożonej dywersji przeciwko okupantowi niemieckiemu. Wobec klęski hitlerowskich Niemiec na froncie wschodnim i zbliżaniu się Armii Czerwonej do dawnych granic Polski gen. Tadeusz Komorowski “Bór” 20 listopada 1943 roku wydał rozkaz o rozpoczęciu na terenie kraju planu “Burza”. Żołnierze Armii Krajowej zgrupowani na terenie Kotunia przygotowywali się już do tej akcji dużo wcześniej, ale to właśnie w III dekadzie lipca 1944 dowódca placówki Kotuń ppor. Ludwik Szajda wydał rozkaz mobilizacji i koncentracji, która miała miejsce 24 lipca na pograniczu lasów Kotuń-Chlewiska-Pieróg. W 2004 roku w tym miejscu postawiono upamiętniający to wydarzenie obelisk, a od trzech lat oprócz oficjalnych uroczystości zaczęto organizować i włączono do obchodów rocznicy także bieg pamięci.

      Cieszę się, że  miałem przyjemność  wystartować w tych zawodach ponownie, bo był to niewąpliwie miło spędzony czas. Była to okazja do tego by spotkać wielu znajomych, porozmawiać, a przy tym przeżyć lekcję historii. Podczas uroczytości, które odbyły się zaraz po biegu przy obelisku złożono kwiaty i przybliżono rys historyczny działań podejmowanych w ramach Akcji Burza na terenie Siedlec. Choć jestem związany z Siedlcami od urodzenia to muszę uczciwie przyznać, że o wielu faktach kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, bo tak naprawdę nikt nigdy mi o nich nie powiedział i nikt nie uczył. Doceniam więc fakt, że dzięki temu wydarzeniu miałem okazję o nich w końcu usłyszeć. W tym miejscu podziękowania dla organizatorów, którzy przy okazji zawodów sportowych pielęgnują także pamięć o ważnych momentach naszej historii. Mam wrażenie, że impreza z roku na rok się rozwija zarówno pod względem organizacyjnym (w tym roku poza biegiem, głównym biegami dziecięcymi, marszem Nordic Walking można było rywalizować także na równie trudnej trasie rowerowej), ale także sportowym i trzymam kciuki, aby ten stan rzeczy utrzymywał się jak najdłużej.  

2023.07.23 Kotuń 5km (cross): IV BIEG PAMIĘCI W 79 ROCZNICĘ AKCJI BURZA – 25:27

Zdjęcia: Nomad Foto Studio / Zabłąkany Aparat / A. Biernacka / własne


Na Pięć

      Wakacje w pełni. Jedni korzystąją z lata, odpoczywają i regenerują siły przed jesiennymi zawodami. Inni cały czas trenują i startują. W moim przypadku można powiedzieć, że jest gdzieś po środku, gdyż od czerwcowego Ekidena w oczekiwaniu na jesienne półmaratony w zasadzie nie startuję i ograniczam się jedynie do traktowanych przez siebie głównie towarzysko lokalnych zawodów organizowanych przez zaprzyjaźnione kluby lub skórzeckich parkrunów. Tak było też w przypadku I Skórzeckiego Biegu na Pięć organizowanego przez Klub Aktywnych Parkrun Skórzec oraz Stowarzyszenie Działamy Pomagamy – Skórzec.

      To była moja druga wizyta w Skórcu tego dnia. Rano pobiegłem 230 tutejszy parkrun (mój 48 w Skórcu, a 50 jubileuszowy w ogóle) i początkowo chciałem na tym zakończyć sobotnie aktywności biegowe. Ostatnie dni były dość upalne, a ja będąc na urlopie poza standardowym bieganiem miałem też sporo kilometrów zrobionych na rowerze. Czułem się trochę zmęczony. Ponadto wieczorem chciałem skupić się na przygotowaniach do wyjazdu do Chorzowa na Diamentową Ligę – Memoriał Kamili Skolimowskiej bardzo wcześnie rano następnego dnia. Gdy jednak było bliżej biegu coraz bardziej nachodziła mnie ochota by pobiec tego dnia w Skórcu raz jeszcze i tak się ostatecznie stało.


Trasa biegu wiodła w znacznej mierze tymi samymi leśnymi i polnymi ścieżkami, co parkrun. Była więc mi bardzo dobrze znana. Wiedziałem dokładnie czego się spodziewać, gdzie są natrudniejsze momenty. Pogoda też jakby bardziej przyjemna, niż rano. Nadal bardzo gorąco, ale powietrze bardziej rześkie. Już od początku wyklarowała się dziesięcioosobowa czołówka, w której udało mi się znaleźć. Pierwszy kilometr przebiegliśmy w zasadzie wszyscy razem. Potem stawka zaczęła się rozciągać po kolei odłączając od siebie poszczególne wagoniki. Policzyłem na szybko, póki jeszcze wszyscy byli w zasięgu mojego wzroku. Wydawało mi się, że biegnę na dziewiątym miejscu. Na starcie założyłem sobie, że w stawce około czterdziestu biegaczy chciałbym zająć miejsce w dziesiątce. Pozostało więc kontrolować aktualną sytuację. Za plecami w zasadzie miałem już tylko jedną osobę, teoretycznie wiec plan udałoby się zrealizować nawet gdyby mnie wyprzedziła. Nie byłem jednak pewien czy na pewno dobrze policzyłem osoby przed sobą, wolałem więc nie ryzykować i spróbować zrobić wszystko by utrzymać aktualne miejsce. Z przodu w zasięgu wzroku miałem już tylko dwie osoby. Starając się kontrolować sytuację z tyłu i co jakis czas ogladając się za siebie nagle około kilometra  przed metą okazało się, że znalazłem się tuż za plecami zawodnika na miejscu ósmym. Przez chwilę pojawił się dylemat czy utrzymać się za Nim i probować zaatakować przed samą metą, czy też od razu. Wyczułem jednak, że nie ma już za bardzo siły więc nie chciałem już dłużej czekać tylko podkręciłem tempo sprawdzając czy uda mi się od Niego odłączyć.  Reakcji nie było żadnej. Wiedziałem już, że raczej nic się już tutaj nie wydarzy, ale na wszelki wypadek starałem się jeszcze utrzymać swoje mocne tempo. Na metę wbiegłem tak, jak policzyłem sam… na 8 miejscu z czasem 23:46, szesnaście sekund przed kolejnym zawodnikiem, którego udało mi się na trasie wyprzedzić.

      Cieszę się, że ostatecznie zdecydowałem się pobiec w tym biegu, bo choć dość kameralna to była to bardza miła impreza i okazja spotkania wielu znajomych i przyjaciół. Klasyfikacje w kategoriach wiekowych miały wymiar jedynie statystyczny, ale udało mi się zająć drugie miejsce w swojej kategorii M-40, co też bardzo cieszy. Po biegu na wszystkich biegaczy czekało ognisko i zabawa integracyjna do rana. Niestety już beze mnie. Pociąg o 5:30 rano nie poczeka.

2023.07.15 Skórzec 5,3km: I SKÓRZECKI BIEG NA PIĘĆ   – 23:46

Zdjęcia: Zabłąkany Aparat / Paweł Pietruczanis / własne

Z sercem po raz drugi

      Jeśli miałbym wskazać jakąś imprezę biegową, w której uczestniczę co roku nieprzerwanie od wielu lat w każdej kolejnej edycji, to jest to niewątpliwie warszawska sztafeta maratońska Ekiden. Do dziś pamiętam zupełnie przypadkowo rzucone w biurowej kuchni przy porannej kawie wśrod kolegów z pracy wiosną 2014 roku: “A może byśmy stworzyli drużynę i wystartowali w Ekidenie?”. Udało się stworzyć nie jedną, a trzy, a w kolejnych latach nawet po osiem zespołów i zapoczątkowało to fantastyczną biegową przygodę, która trwa do dzisiaj, choć już w zupełnie innej firmie, z innymi kolegami i w innych barwach. Pracę zmieniłem właśnie tuż po Ekidenie w 2019 rok i myślałem, że w reprezentacji mojej nowej firmy Parexel, która także startowała w tych zawodach zadebiutuję już rok później – w maju 2020. Niestety z powodu pandemii impreza została zawieszona na kolejne 2 lata. Dopiero w zeszłym roku udało się pobiec z nowymi kolegami i było to bardzo miłe doswiadczenie. W tej edycji postanowiliśmy wziąć udział ponownie.

      Tak jak w 2022 zawody zostały zorganizowane w warszawskim parku Kępa Potocka. Osobiście chyba mimo wszystko wolałem te edycje, które odbywały się w Parku Szczęśliwickim. To miejsce, blisko którego mieszkalem wiele lat i biegałem w nim kilka razy w tygodniu. Czułem się tam jak u siebie i mam do tego miejsca wiele sentymentu. Ponadto była tam 2,5-kilometrowa pętla, a nie 5-cio, co sprawiało, że w zasadzie na całej trasie biegło się pośród licznych kibiców. W parku Kępa Potocka znaczna cześć trasy jest jednak zdala od centrum zawodów, gdzie zlokalizowane są strefy zmian, punkty kibicowania, więc w tamtej części trasy atmosfera zawodów i doping jest trochę ograniczony. Nie mniej przyjmuję nowe warunki takimi, jakimi są i mimo wszystko uczestniczę w Ekidenie z jak największą przyjemnością.

      Generalnie bieganie sztafetowe to zupełnie inny rodzaj emocji. To także dużo większa odpowiedzialność. Nie startuje się tylko dla siebie, ale dla całej drużyny, kibicuje się i wspiera nawzajem.  Sytuacja potrafi zmieniać się jak w kalejdoskopie w zależnosci od rozstawienia poszczególnych zmian i taktyki. Ponadto to zawsze wspaniała okazja do integracji i przeżywanie tych emocji wspólnie. Kiedyś Ekideny kojarzyły mi sie z upałami i bieganiem w słońcu. Dopiero edycja w 2019 startowała w strugach deszczu i przy prawdziwym oberwaniu chmury. Wydawało się, że tym razem pogoda do biegania może być idealna, gdyż ostatnie dni były stosunkowo chłodne. W dniu biegu jednak trochę się to zmieniło i od rana było czuć, że będzie dość gorąco.

      Podobnie jak w 2022 wystawiliśmy dwie drużyny, by spotkać się przede wszystkim towarzysko i pobiec tak, jak głosi firmowe motto dumnie prezentowane na koszulkach “with heart”, czyli z sercem. W skład mojej drużyny weszła Milena, która rozpoczęła nasze zmagania na pierwszej zmianie i miała za zadanie pokonać 7,20 km. Gdy tego dokonała przekazała pałeczkę Adamowi, Kolejną osobą w naszym zespole był Łukasz. Obaj Panowie mieli do pokonania 10km. Mi tym razem przypadło zadanie pobiegnięcia dystansu 5 km. Specjalnych oczekiwań co do swojego biegu nie miałem. Traktowałem te zawody głównie jako spotkanie integracyjno-towarzysko i początkowo takie miałem też nastawienie. Nawet się specjalnie nie regenerowałem przed tymi zawodami i czułem trochę w nogach treningi ostatnich dni. Potem, gdy byłem już na miejscu założyłem sobie, że fajnie by było pobiec średnio po 4:30 na kilometr, czyli na mecie osiągnąć rezultat 22:30. Gdy jednak stanąłem na starcie chyba dała o sobie znać trochę adrenalina i wystartowałem jeszcze szybciej. Pierwszy kilometr pobiegłem 4:17 i to tylko dlatego, że w porę zorientowałem się, że rozpocząłem za mocno i w porę zweryfikowałem tempo, by się nie spalić zaraz na samym początku. Drugi i trzeci kilometr dokładnie tak, jak planowałem – odpowiednio 4:27 i 4:28. Na czwartym kilometrze trochę zwolniłem, ale nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że zrobiło się już trochę trudniej i wyszło 4:33.  Słońce i kilka godzin oczekiwania na swoją zmianę dawało mi się jednak delikatnie we znaki. Mimo to w zasadzie na całej swojej pięciokilometrowej pętli to raczej jedynie ja wyprzedzałem, a nie byłem wyprzedzany. Chyba tylko jedna osoba minęła mnie po drodze. Próbowałem się nawet podczepić, ale dla mnie było jednak trochę za szybko, więc odpuściłem i wróciłem do swojego rytmu. Ostatni kilometr to już tradycyjnie zryw. Zebrałem się w sobie i przyspieszyłem by zakończyć ten kilometr w czasie 4:20. Gdy przekazałem pałeczkę kolejnemu w naszej drużynie Kubie zegarek zatrzymał mi się na wyniku 22:04, czyli powyżej oczekiwań, ale te 4 sekundy raziły mnie delikatnie w oczy. Trochę żałowałem, że  nie dałem z siebie więcej, by jednak je urwać, bo był na to potencjał. Nie mniej jakoś strasznie się tym nie przejmowałem, przyjąłem to do wiadomości i dopingowałem najpierw Kubę, a na ostatniej zmianie Krzyśka, który zamykał naszą sztafetę. Obaj Panowie, podobnie jak ja, mieli do pokonania 5 kilometrów. Gdy już zakończylismy nasze zmagania i zerknąłem w oficjalne wyniki okazało się, że jednak udało mi się złamać 22 minuty, bo mój oficjalny czas to 21:58, co było dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem.

      Ostatecznie nasza drużyna przebiegła “z sercem” maraton z wynikiem 3:28:22, ale tak naprawdę nie o to chodziło. Dla mnie najważniejsze było to, że miałem okazję spotkać kolegów i miło spędzić ze sobą czas. Od czasu wybuchu pandemii, gdy wyprowadziłem się z Warszawy i wróciłem do rodzinnych Siedlec bardzo rzadko bywam w naszym biurze. W takiej sytuacji każda okazja by spotkać się z kolegami, z którymi kiedyś widywałem się codziennie siedząc w jednym pokoju i razem spędzając niemal każdy dzień to miłe doświadczenie, a rywalizacja sportowa to bardzo fajny, ale jedynie dodatek.

2023.05.14 Warszawa Sztafeta Maratońska : EKIDEN – 3:28:22 (5km: 21:58)

Podlaskie sentymenty

      Kolejnym przystankiem na mojej biegowej mapie jest Białystok. Do tej pory jakoś nigdy nie miałem okazji być w tym mieście. Niewiele brakowało, aby do tego doszło w zeszłym roku. W drodze po Koronę Półmaratonów jako ostatni brakujący element bardzo poważnie brałem pod uwagę uczestnictwo w białostockim biegu. Ostatecznie ze wzgledu na nie do końca dogodny termin, który kolidował mi ze startem w warszawskim Ekidenie zdecydowałem się w zamian wybrać organizowany miesiąc później Wrocław. Tym razem jednak już nic nie stawało na przeszkodzie, by w końcu odwiedzić także stolicę Podlasia i pobiec w 10-tej jubileuszowej edycji imprezy, która jest największym biegiem ulicznym wschodniej Polski i jednym z największych wydarzeń sportowych  tego regionu.

      Start o godzinie 10, a także możliwość odebrania pakietu w dniu biegu sprawiała, że do Białegostoku można było się wybrać dopiero w niedzielę wcześnie rano. Chcąc jednak zobaczyć i poznać bliżej to piękne miasto postanowiłem pojechać tam wcześniej – już w sobotę. Lubię klimaty tego regionu i mam do Podlasia wiele sentymentu. W poprzednich latach przy okazji biegu w Platerowie często zdarzało mi się zabierać ze sobą rower i przed biegiem przemierzać przepiękne podlaskie okolice, do których mam niewątpliwie pewną słabość. Może dlatego nawet sama podróż i możliwość podziwiania tutejszych krajobrazów z perspektywy okna pociągu dostarczyła mi wielu wrażeń. Nie byłem zresztą jedynym, którego ujmują podlaskie krajobrazy. Pociąg pełen był bowiem rowerzystów, którzy wykorzystując piękny majowy weekend postanowili spędzić go przemierzając Podlasie na dwóch kółkach. Dużo zieleni, gęste lasy, czy też urokliwe mokradła, które mijałem po drodze to na pewno coś, co na kimś, kto potrafi docenić piękno natury na pewno zrobi wrażenie.

      Zgodnie z założeniem na miejscu byłem już wczesnym sobotnim popołudniem i swoje pierwsze kroki skierowałem od razu do centrum, gdzie zaplanowałem sobie odwiedzić kilka interesujących mnie miejsc. Najbardziej zależało mi na tym, by zobaczyć chyba największą białostocką atrakcję, czyli Pałac Branickich wraz z przylegającym do niego ogrodem. Muszę przyznać, że cały zespół pałacowy, którego początki  sięgaja XVI wieku jest po prostu przepiękny. Wybudowana w stylu gotycko-renesansowym jedna z najlepiej zachowanych rezydencji magnackich epoki saskiej określana jest mianem “Wersalu Podlasia”, czy też “Polskim Wersalem”. Pewnie nie ma w tym określeniu zbytniej przesady, bo wraz z piękną bramą, cudownym wielobarwnym od zdobiących go kwiatów i licznymi rzeźbami ogrodem jest po prostu bajkowy.

      Podążając dalej minąłem Muzeum Wojska, potem tutejszą Katedrę, aż w końcu dotarłem do Ratusza. Ponieważ PKO Białystok Półmaraton to tak naprawdę nie tylko bieg na tym dystansie, ale trwający cały weekend festiwal biegowy, to już od sobotniego poranka biegacze opanowali centrum miasta. Akurat odbywały się biegi dziecięce. Spędziłem tu trochę czasu, by w końcu skierować się w stronę Biblioteki Politechniki Białostockiej, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów. Byłem tam zresztą umówiony z pochodzącymi z Żyradowa Pawłem i Rafałem poznanymi ze dwa lata wcześniej przy okazji Parkrunu Skórzec i była to tak naprawdę pierwsza okazja, by po tych dwóch latach spotkać się ponownie. Podążając swoją trasą zupełnie przypadkowo natrafiłem na cmentarz wojskowy. Na cmentarzu tym chowano poległych w latach 1919-20 w walkach z Armią Czerwoną, a z czasem także szczątki innych żołnierzy z grobów znajdujących się w okolicach Białegostoku oraz  zamordowanych w latach 1939-56 ofiar dwóch totalitaryzmów (zbrodni niemieckich i zbrodni komunistycznych) odnalezione na terenie Aresztu Śledczego w Białymstoku. Tego typu miejsca zawsze przyciagąją moją uwagę. Zatrzymałem się więc tam na chwilę.

      Niedługo potem byłem już przy Bibliotece, gdzie spotkałem tak, jak się umawialiśmy najpierw Pawła i Rafała, a chwilę potem już zupełnie niespodziewanie kolegów i koleżanki z Grupy Biegowej Skórzec Biega oraz Yulo Run Team Siedlce. Po odebraniu pakietu miałem już tylko jeden punkt do odwiedzenia, a mianowicie stadion piłkarski Jagiellonii. Choć piłka nożna nie zajmuje już w moim życiu tak ważnego miejsca, jak kiedyś to jednak sentyment do dawnej pasji ciągle pozostał i jak tylko mogę to staram się odwiedzać także miejsca związane z futbolem. Więcej planów na ten dzień już nie miałem. Pozostało jedynie dotarcie do Akademika, gdzie czekał na mnie zarezerowany nocleg, a potem odpoczynek i ładowanie akumulatorów przed biegiem. Zajadając się pokaźną porcją ulubionego makaronu w akademickiej kuchni poznałem Kamila, który na bieg przyjechał z Puław. Czas minął nam na miłej rozmowie, a jak się później okazało nasze drogi skrzyżowały się potem jeszcze dwa razy. Raz tuż przed startem, a drugi raz, gdy po ukończeniu swojego biegu dopingował mnie na ostatnich kilkuset metrach tuż przed metą.

      Wyjeżdzając na różnego rodzaju biegi zazwyczaj nocuję w wieloosobowych pokojach niskobudżetowych hosteli. Korzystając z opcji zapewnionej przez organizatora taniego noclegu w akademiku tym razem cały pokój miałem jedynie dla siebie, Jak się jednak okazało nie było to gwarancją dobrego snu. Zasnąłem stosunkowo szybko, ale w nocy budziłem się kilka razy. Nie wiem co było przyczyną. Może po prostu położyłem się zbyt wcześnie. W każdym razie ostatecznie wstałem jeszcze przed ustawionym w telefonie budzikiem. Czułem się chyba też trochę odwodniony. Całą sobotę spedziłem w podróży i na zwiedzaniu, a dzień był dość ciepły i słoneczny. W dniu biegu pogoda dawała sie we znaki chyba jeszcze bardziej. Już od 8 rano, jak tylko opuściłem Akademik czułem, że to będzie naprawdę gorący dzień.

      Idąc na start po drodze miałem okazję zobaczyć kilka fajnych murali. Generalnie Białystok z nich słynie. W całym mieście znajduje się około 30 pięknych, wielkoformatowych malowideł ściennych zdobiących przestrzenie tego miasta. Chyba najbardziej znany z nich to “Dziewczynka z konewką”. Niebawem byłem już w dobrze znanym parku przy Pałacu Branickich, gdzie byłem umówiony z kolegą Łukaszem, również znanym mi ze skórzeckich Parkrun’ów, który z Siedlec na bieg do Białegostoku przyjeżdzał bezposrednio z domu w dniu startu i poprosił mnie o odbiór w Jego imieniu pakietu, co niniejszym uczyniłem. W zasadzie od tego momentu z wyjątkiem samego biegu towarzyszyliśmy sobie już cały czas, aż do powrotu do domu. Choć startowaliśmy w zupełnie innych strefach startowych to jak się okazało nawet na  metę wbiegliśmy niemalże w tym samym momencie.

      Start biegu zlokalizowany był tuż przy bramie Pałacu Branickich. Biorąc pod uwagę przypadającą właśnie 80-tą rocznicę wybuchu Powstania w getcie białostockim organizatorzy część trasy wytyczyli po ulicach, które znajdowały się na ówczesnych terenach getta. Ciekawostką był też fakt, że zgodnie z zapowiedzią, aż 7 kilometrów biegu miało prowadzić przez tereny zielone.  Fajnie. Profilu trasy specjalnie nie sprawdzałem, ale wydawało się, że będzie raczej płaska. Już po biegu okazało się, że aż tak całkiem płasko to wcale nie było. Nie były to też łatwe warunki pogodowe. Im było bliżej do rozpoczęcia rywalizacji, tym stawało się coraz cieplej. Coraz więcej też spotykało się znajomych twarzy. Niewątpliwie przemiłym akcentem było spotkanie i krótka pogawędka z naszą wspaniałą biegaczką średniodystansową, medalistką Mistrzostw Europy, olimpijką z Rio – Joanną Jóźwik, która jako ambasadorka projektu Biegam, bo Lubię na zaproszenie organizatorów pojawiła się na starcie imprezy i przeprowadzała wspólną rozgrzewkę. W końcu jednak nadszedł moment, gdy trzeba było skupić się już na tym, co najważniejsze, czyli na biegu.

Zdjęcie: Zabłąkany Aparat

      Specjalnych planów co do wyniku nie miałem. Nie jestem w takiej formie, jak w zeszłym roku. Nie trenuję tak ciężko jak wówczas, straciłem trochę pewność siebie, skłonność do ryzyka i nie wiem tak naprawdę na co aktualnie mnie stać. W zasadzie to powinienem powiedzieć, że czuję, że w porównaniu do zeszłego sezonu to w tej chwili stać mnie na niewiele. Po tak udanym poprzednim roku, który był zdecydowanie najlepszym sezonem biegowym w moim życiu, gdy biłem swoje rekordy za rekordem w tym roku nie czuję już jakiejś takiej determinacji, by nadal szarpać się z urywaniem kolejnych minut i staram się raczej cieszyć bieganiem. Nie trenuje tak ciężko. Dlatego też uznałem, że pobiegnę sobie w miarę spokojnie na czas 1:50. W tym, że to słuszna decyzja utwierdzała mnie przede wszystkim pogoda. Od momentu rozgrzewki do momentu startu upłynęło prawie pół godziny i już samo tak długie stanie w słońcu w strefie startowej dawało się mocno we znaki. Nie pomagało nawet polewanie głowy wodą. Było więc dla mnie jasne, że to będzie trudny bieg.

      Pierwsze pięć kilometrów pobiegłem bardzo ostrożnie. Założyłem sobie, że zacznę stosunkowo wolno, by potem w zależności od samopoczucia przyspieszyć. Wówczas wydawało mi się, że mimo wszystko biegnę w tempie bardzo zbliżonym do tego, które pozwoli mi ostatecznie i tak osiagnąć zamierzony rezultat. Już do biegu analizując wyniki zrozumiałem, że poniosłem tu dość duże, większe niż zakładałem straty, bo po 5km prognozowany czas na mecie mialem na poziomie 1:51:08. Biegło mi się w miarę dobrze i mniej więcej koło 8 kilometra postanowiłem trochę przyspieszyć. Trwało to mniej więcej do połowy dystansu. Po 10 kilometrach prognozowany czas według wyników miałem 1:50:47, czyli znaczną część strat z początku biegu dość szybko odrobiłem. Potem zaczął się jednak dość stromy i długi podbieg. Wróciłem ze swoim tempem, do tego co było na początku i w zasadzie tak z tym zostałem. Prognozowany czas na mecie po pokonaniu 15 kilomerów miałem znowu dużo słabszy – 1:51:29, choć wówczas nie zdawałem sobie z tego jeszcze w ogóle sprawy. Największe straty poniosłem na 13 i 14 kilometrze, które zdecydowanie odstawały od reszty. Podobnie było później na kilometrze 18. Ten odcinek to był to chyba generalnie najtrudniejszy moment biegu dla wielu, gdyż po drodze mijałem kilka osób, które potrzebowały pomocy medycznej. Ja czułem się natomiast nadal całkiem dobrze. Zacząłem sobie w końcu powoli kalkulować w głowie i zrozumiałem, że chcąc złamać, tak jak sobie założyłem 1:50 muszę zdecydowanie przyspieszyć. Na efekty nie trzeba było długo czekać. 19 kilometr był zdecydowanie najszybszy ze wszystkich. Po 20 kilometrach prognozowany wynik to 1:50:47. Na ostatnim kilometrze musiałbym urwać 47 sekund. Podjąłem próbę, ale już wkrótce wiedziałem, że jest to już chyba nierealne, a przynajmniej nie mam w sobie na tyle determinacji, by o to za wszelką cenę walczyć. Do mety dobiegłem ostatecznie z czasem 1:50:26. Trochę mimo wszystko zmęczony, ale raczej zadowolony. W zasadzie już w drodze powrotnej czytając w mediach społecznościowych relacje i wrażenia startujących w tym biegu licznych znajomych zdałem sobie sprawę, jak trudny to był półmaraton. Z pojedynczymi wyjątkami w zasadzie każdy, kto startował w tym biegu ze znanych mi osób pobiegł poniżej (czasem zdecydowanie) tego, czego oczekiwał. Wiele osób kompletnie nie wytrzymywało założonego przez siebie tempa, co pokazuje jak ciężkie to były warunki. Tymbardziej cieszy, że ja choć też mi trochę zabrakło do założonego celu, to jednak w zasadzie przebiegłem ten półmaraton ze sporym zapasem i być może to asekuracyjny start okazał się być receptą na to by ukoczyć ten bieg w zdrowiu i względnie dobrej formie bez większego kryzysu, a mimo wszystko z przyzwoitym wynikiem.

      Choć poza posiłkiem i chwilą relaksu w Strefie Finishera na biegaczy popołudniem czekała jeszcze impreza integracyjna to jednak trzeba było powoli wracać do domu. Z Podlasia zabieram do niego bardzo miłe wspomnienia.  To był naprawdę udany weekend. Białystok zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie.  Fajne miasto, dużo zieleni, mili ludzie, wspaniała pogoda. Sama impreza została zorganizowana także na jak najwyższym poziomie. Do tego wszystkiego miło było spotkać tak wiele znajomych twarzy. Myślę, że będę chciał tu kiedyś wrócić. Może już za rok? Kto wie. Do domu zabrałem jeszcze jedno postanowienie. Od kilku już ładnych lat chodzi mi po głowie to, by w końcu zabrać ze sobą rower i odwiedzić na dwóch kółkach Puszczę Białowieską. Mam nadzieję, że w tym roku latem ten plan uda się wreszcie zrealizować.

2023.05.14 Białystok Półmaraton:  10 PKO BIAŁYSTOK PÓŁMARATON – 1:50:26

Po godzinach

      W latem 2019 roku po prawie trzynastu latach postanowiłem jak to się oficjalnie mówi “poszukać nowych wyzwań poza swoją firmą” i zmieniłem pracę. W nowym miejscu dość szybko znalazłem wspólny język i zącząłem dobrze dogadywać się z nowymi kolegami. Na pewno pomógł fakt, że przynajmniej z wieloma z nich połączyło nas zamiłowanie do biegania, albo przynajmniej sportu i szeroko rozumianej aktywności sportowej. Był to temat, który bardzo często pojawiał się podczas porannej biurowej kawy, czy też wspólnych wyjść na tak zwany “lunch”, albo po prostu obiad.

      Jeszcze tego samego roku w listopadzie, mimo, że dla mnie tamten sezon startowy się już w zasadzie skończył i raczej nie zakładałem kolejnych zawodów to wiedząc o planach kolegów Adama i Łukasza, którzy zamierzali wystartować w Półmaratonie Kampinowskim postanowiłem się przyłączyć. Poza faktem, że bieganie po pięknej Puszczy Kampinoskiej dla mnie, przyzwyczajonego głównie do miejskiego biegania było fajnym doświadczeniem to był to na pewno również bardzo miło spędzony czas. Myślałem, że zapoczątkuje to jakąś dalszą serię wspólnych biegowych startów. Niestety potem przyszła pandemia i te nadzieje przynajmniej na pewien czas przekreśliła. Ja po latach spędzonych w Warszawie wróciłem do Siedlec i w zasadzie od trzech lat pracuję zdalnie z domu. Przestałem pojawiać się w biurze. Skończyły się spotkania przy kawie, przestaliśmy rozmawiać o bieganiu, nie było też wielu okazji na wspólne starty. Minęły trzy lata i taka okazja w końcu się pojawiła, tym razem już w mieście na asfaltowej trasie 17 Nationale-Nederlanden Półmaratonu Warszawskiego, gdzie tak, jak trzy lata temu znowu pobiegliśmy wspólnie w tym samym trzyosobowym składzie, a dodatkowo tym razem dołączył do nas jeszcze Ivan, z którym znam się z poprzedniej pracy, a z którym też miałem okazję przebiec już wspólnie różne zawody.

      Trzeba przyznać, że tegoroczne edycja Półmaratonu Warszawskiego przybrała charakter prawdziwego biegowego święta. Kilkanaście tysięcy biegaczy na dwóch dystansach (5km i półmaraton) i największa frekwencja zawodów biegowych w Polsce od czasów wybuchu pandemii, znakomici zawodnicy na starcie zarówno z kraju, jak i zagranicy nastawieni na bicie rekordów trasy, dobra organizacja. To wszystko sprawiało, że po prostu chciało się w tym wydarzeniu uczestniczyć. Do tego dla mnie dochodził aspekt osobisty i możliwość spotkania wielu znajomych twarzy: nie tylko z aktualnej pracy, ale także z poprzedniej firmy, przyjaciół z Yulo Run Team Siedlce i niezliczoną rzeszę innych biegowych znajomych poznanych na przestrzeni wielu lat, w różnych okolicznościach. Nie ukrywam też, że przemiłą niespodzianką było dla mnie spotkanie jeszcze przed biegiem naszej wspaniałej złotej i srebrnej Olimpijki ze sztafety 4 x 400 metrów Gosi Hołub-Kowalik, którą darzę ogromną sympatią, nie tylko ze względu na to, jak pięknie biega i dostarcza nam wszystkim wspaniałych sportowych emocji na najwyższym lekkoatletycznym poziomie, ale także za styl bycia, osobowość i piękny uśmiech.

      Pogoda tym razem generalnie raczej nie rozpieszczała. Dość chłodny poranek, od rana padający deszcz i wiatr zwiastowały trudne warunki. Potem jednak trochę się poprawiło, ale generalnie pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie i na przemian biegaczom towarzyszył padający deszcz i wychodzące z zza chmur słońce. Biorąc pod uwagę, że traktowałem ten bieg głównie towarzysko specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, aczkolwiek po cichu liczyłem, że uda się znowu wrócić poniżej 1:50. Ponieważ Adam miał podobny plan wystartowaliśmy razem. Łukasz, który solidnie przepracował zimowy okres i chciał wyśrubować nową życiówkę nastawił się na wynik co najmniej 5 minut szybszy.

      Pierwsze kilometry zaczęliśmy dość luźno biegnąc tuż przed pacemakerem na 1:50. Nasze tempo było jednak chyba trochę szybsze i dość szybko zaczeliśmy się od niego oddalać, mając za to cały czas w zasięgu wzroku zająca na 1:45. Z wyjątkiem pierwszego dość ostrożnego, każdy kilometr wychodził poniżej pięciu minut. Biegło się na tyle komfortowo, że w zasadzie pierwszych osiem kilometrów spędziliśmy na konwersacji, a było o czym rozmawiać i tematów nie brakowało. Później jak przyszło pierwsze zmęczenie już tak rozmowni nie byliśmy. Mimo, że tempo było zdecydowanie szybsze, niż 9 dni temu w Jerozolimie to jednak biegło mi się dobrze i bardzo równo. Mniej więcej koło 16 kilometra zauważyłem, że Adam zaczyna mieć tendencje do przyspieszenia, a ponieważ sam nie czułem się w tej chwili raczej na siłach, aby podkręcić tempo nie chcąc Go spowalniać zasugerowałem, aby przyspieszył i pobiegł do mety już sam. Ja zostałem przy swoim rytmie. Dopiero ostatnie dwa kilometry starałem się przyspieszyć i w sumie okazało się, że właśnie te dwa były najszybsze ze wszystkich. Na ostatniej długiej porostej widząc, że wynik będzie na granicy 1:46 starałem się dać z siebie tyle ile mogłem. Udało się. Zdążyłem. Na metę wbiegłem w czasem 1:45:54. Prawie 10 minut szybciej niż 9 dni temu w Jerozolimie i najszybciej w tym roku. Na pewno wynik cieszy, bo jest zdecydowanie powyżej oczekiwań. Ponadto miło było zobaczyć tak wiele znajomych twarzy. Po biegu jeszcze na chwilę spotkaliśmy się z chłopakami, wymieniliśmy wrażenia, emocje, spostrzeżenia, gratulacje. Należały się zwłaszcza Łukaszowi, któremu udało się wyśrubować wspaniały wynik powyżej oczekiwań, ale generalnie każdy z nas był zadowolony. To był naprawdę udany dzień i miło spędzony czas. Cieszę się, że mogliśmy się znowu zobaczyć po tak długiej przerwie i pobiec razem. Na szczęście na kolejna okazję nie trzeba będzie aż tak długo czekać, gdyż już w maju zamierzamy wystartować w Warszawie jako firma Parexel na Sztafecie Maratońskiej Ekiden. Już się nie mogę doczekać.

2023.03.26 Warszawa Półmaraton:  17 NATIONALE-NEDERLANDEN PÓŁMARATON WARSZAWSKI – 1:45:54