Jak to się mówi nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Siedmiogodzinne opóźnienie lotu na Kubę w zeszłym roku kosztowało mnie trochę nerwów i dodatkowego zmęczenia. Ostatecznie okazało się jednak, że było warto. Nie przypuszczałem, że z tej sytuacji, która pierwotnie była dla mnie niewątpliwie powodem pewnej frustracji wyciągnę na końcu jakieś profity. Podróżowałem wówczas liniami spoza Europy, które nie podlegają pod prawo unijne i nie liczyłem, że jakiekolwiek odszkodowanie mi się w tej sytuacji w ogóle należy. Zdziwiłem się więc, gdy zaoferowano mi jakieś promocyjne punkty, które podczas kolejnych podróży można rzekomo wymieniać na różne bonusy takie, jak na przykład dodatkowy bagaż, czy wybór miejsca w samolocie. Ponieważ kolejnych lotów tymi liniami na tamtą chwilę nie planowałem nie potraktowałem tej oferty w ogóle poważnie i po prostu odmówiłem nie oczekując już niczego w zamian. Mocno się zdziwiłem, gdy okazało się, że po kilku dniach nadeszła kolejna propozycja. Był to voucher na trzysta sześćdziesiąt euro na zakup kolejnego biletu w tych samych liniach. Tym razem zastanawiać się już nie musiałem. Sprawdziłem tylko jakie kraje mam do wyboru i po chwili decyzja została podjęta. Za połowę ceny lecę do Kenii, czyli tam gdzie bieganie jest czymś więcej, niż tylko sportem. Lecę na STANDARD CHARTERED NAIROBI HALFMARATHON.

Swoją przygodę zaczynałem w piątek rano. Dwadzieścia godzin w podróży z kilkugodzinnym przystankiem w Stambule trochę się dłużyło, ale w końcu dotarłem do Nairobi. Jeszcze przed wylotem zarezerwowałem sobie transport z lotniska do hotelu. Lądując w środku nocy uznałem, że to najlepsza i najbezpieczniejsza opcja. Z kierowcą ostatecznie umówiłem się jednak dopiero na szóstą rano. Wcześniej do miasta i tak nie bardzo było po co jechać, a rezerwacji w hotelu na tę noc nie miałem.

Hotel tym razem był dla mnie pewną odmianą. Zwykle przecież nocuję niskobudżetowo zakwaterowany w wieloosobowych pokojach. W Nairobi odszedłem od tej reguły. Tanich hosteli za bardzo nie było, poza tym hotel mimo swoich trzech gwiazdek też był stosunkowo tani. Pomyślałem: „Czemu nie”? Od czasu do czasu warto pozwolić sobie na jakiś większy luksus. Skończyło się to tym, że miałem do swojej dyspozycji cały pokój z dwuosobowym łóżkiem, z osobistą łazienką, lodówką i telewizorem. Na nic narzekać nie mogłem. Może jedynie na przeogromny hałas za oknem od rana do późnej nocy i poranne spotkania z karaluchami. Obrzydlistwo. Na szczęście mniej dokuczliwe, niż kiedyś pluskwy w Porto. Poza tą trudną do przewidzenia atrakcją miałem w pokoju wszystko czego na tych kilka dni potrzebowałem i dość całkiem wysoki standard.

Gdy dotarliśmy na miejsce zostawiłem w zasadzie tylko rzeczy i od razu wyruszyłem odkrywać miasto. Tego dnia musiałem oczywiście odebrać pakiet startowy i chciałem to zrobić jak najszybciej z samego rana zwłaszcza, że trzeba było dojechać autobusem całkiem spory kawałek. Biuro zawodów i całe Expo zawodów mieściło się w Uhuru Gardens. Te ogrody to szczególne miejsce dla Kenijczyków. To narodowy park muzeum upamiętniający moment odzyskania przez Kenię niepodległości. To w tym miejscu ponad pół wieku temu zdjęto brytyjski sztandar i po raz pierwszy wciągnięto flagę Kenii.

Spodziewałem się szczerze mówiąc, że dojadę tam normalnym autobusem miejskim. Okazało się jednak, że autobusy w Nairobi to tak naprawdę stare zdezelowane kilkunastoosobowe busiki, znane mi już przecież doskonale z Kairu, gdzie pasażerowie tłoczą się jak sardynki i żeby z niego wysiąść to wyjść musi połowa pasażerów. Tyle, że akurat te w Nairobi zatrzymują się na stałych przystankach, a nie na machnięcie ręki w zasadzie gdzie popadnie i obsługuje je dwóch ludzi: kierowca i osoba, która pobiera pieniądze i mocnym walnięciem pięścią w bok pojazdu daje znać, ze wszyscy już wsiedli, wysiedli i można jechać dalej. Obecność drugiej osoby nie dziwi, zwłaszcza, że kierowanie autem w tej komunikacyjnej dżungli jest niewątpliwie ogromnym wyzwaniem. Po dwudziestu minutach zaliczając po drodze Pit Stop na stacji benzynowej na tankowanie byliśmy na miejscu.

O tej porze tuż po otwarciu nie było jeszcze kolejki. Ludzie zaczynali się dopiero schodzić. Rozbawił mnie poproszony o zrobienie zdjęcia pewien Kenijczyk. Pochodził z Iten, czyli miejsca, gdzie wszyscy z Europy jeżdżą trenować. Od niego dowiedziałem się, że podobno często tam bywam. Rozpoznał we mnie jakiegoś biegacza, który regularnie tam przyjeżdża. Cóż. Najwyraźniej tak, jak nam białym wszyscy czarnoskórzy wydają się podobni, tak i oni mają z nami taki sam problem. Odebrałem pakiet w miarę sprawnie i skierowałem się w drogę powrotną, tak jak przyjechałem. Wrócę w to miejsce następnego dnia. To tu bowiem zaplanowany jest zarówno start jak i meta biegu.

Po powrocie do hotelu chwilę odpocząłem i ruszyłem dalej odkrywać miasto. Tego dnia zaplanowałem do odwiedzenia jeszcze dwa miejsce. Pierwszym z nich był Targ Masajów. To kolorowy bazar na świeżym powietrzu, gdzie można poznać ich kulturę i zakupić tradycyjne rękodzieło, w tym biżuterię, tkaniny, rzeźby, obrazy czy wyroby z koralików. Zależało mi, aby odwiedzić to miejsce od razu, gdyż wyczytałem, że targ przenosi się w różne części miasta w zależności od dnia tygodnia. W sobotę akurat było najbliżej mojego hostelu. Będąc tu od razu kupiłem trochę pamiątek. Pewnie trochę przepłaciłem, ale nie miałem serca targować się jeśli ceny są dla mnie w pełni akceptowalne, a rzeczy bardzo ładne i warte by tyle za nie zapłacić. Niech stracę.

Drugim miejscem, które zaplanowałem tego dnia był Kariokor. To cmentarz wojskowy upamiętniający żołnierzy i pracowników afrykańskich, którzy zginęli podczas obu wojen światowych, szczególnie w służbie dla brytyjskich sił w ramach Commonwealth. Spoczęło tu kilkudziesięciu żołnierzy i pracowników wojskowych. Może to dziwne, ale lubię odwiedzać takie miejsca zwłaszcza związane z II wojną światową. Zajęło mi chwilę znalezienie go, bo o ile sam cmentarz jest niewielki, o tyle kompleks na terenie którego się znajduje jest dość rozległy. Ostatecznie zaprowadził mnie tam jeden ze strażników. Przechodząc obok pewnej wiaty pod którą wysokim ogniem płonął usypany stos zapytałem go co to takiego. Okazało się, że aktualnie poza wojskowym charakterem cmentarz pełni także dodatkowe funkcje głównie dla społeczności muzułmańskich, czy Hindi, a to na co zwróciłem uwagę, to były kremowane właśnie zwłoki. Przeżyłem mały szok. Kawałek dalej znajdowała się kaplica, a w której właśnie odbywał się kolejny pogrzeb, tym razem już tradycyjny, z klasyczną trumną. Po chwilach spędzonych w tym miejscu skierowałem do hostelu. Byłem naprawdę zmęczony nie tylko fizycznie wielokilometrowym marszem, ale także nieprzespaną nocą. Od momentu, w którym opuściłem hotel cały czas towarzyszył mi przeogromny hałas, gwar, tłok i potworny smród spalin. Stare zdezelowane auta, dziesiątki motocykli, niekończące się dźwięki klaksonów, tysiące ludzi przeciskających się między tymi samochodami, setki ulicznych straganów, gwizdy, czy nawoływania kupców, zaczepki mężczyzn próbujących mi coś zaoferować, albo na coś namówić – to wszystko z czym musiałem się zmierzyć zarówno w jedną jak i drugą stronę. Tego dnia miałem już tej atmosfery trochę dość. Wróciłem do hostelu w końcu trochę się wyspać.

Następnego dnia bieg. Trochę niepokoiłem się czy uda mi się dojechać tak wcześnie na start zaplanowany tuż po na siódmej rano. Gdy, kilka dni przed wyjazdem okazało się, że organizatorzy zapewnili specjalne busy, które z centrum Nairobi miały zawieść biegaczy na start, a potem także odwieźć ich z powrotem ucieszyłem się, bo była to niewątpliwie dobra wiadomość. Nie rozwiało to jednak całkowicie mojego niepokoju i zachowywałem pewną powściągliwość z okazywaniem radości. W pamięci ciągle mam przecież jeszcze nieszczęsną Gizę dwa lata temu, gdzie też miały być autobusy i były, a ja i tak spóźniłem się na start, bo nie byłem w stanie ich zlokalizować. Bałem się trochę także tego, że mogę zaspać. Udało się na szczęście zarówno obudzić o właściwej porze, jak i zlokalizować miejsce, gdzie stały zaparkowane autobusy, choć muszę uczciwie przyznać, że chwilkę to trwało, a ja już zaczynałem mieć przed oczami prawdziwe egipskie deja vu.

Start o 7:20. Maratończycy są już na trasie od ponad pół godziny. Nie mam specjalnych planów. Obawiam się trochę, że mój organizm odzwyczaił się już od biegania w upale. Tydzień temu w Lublinie startowaliśmy przecież z temperaturą ledwo przekraczającą zero. Z profilu trasy wiem też, że na samym końcu na biegaczy będzie czekał długi kilkukilometrowy naprawdę stromy podbieg. Wielką niewiadomą jest też dla mnie wysokie położenie miasta. To około 1700 m n.p.m., a tak wysoko jeszcze chyba nie biegałem. Mimo wszystkich swoich obaw zaczynam tempem po pięć minut na kilometr. Wymaga to jednak już od początku dość sporego wysiłku. Już po kilometrze koszulka jest cała mokra od potu. Staram się dużo pić. Na szczęście punktów z wodą jest naprawdę sporo. Trasa wiedzie południową obwodnicą miasta wzdłuż Parku Narodowego. Próbuję naiwnie wypatrywać jakichś zwierząt, ale z tej dalekiej perspektywy nie sposób jest cokolwiek dostrzec. Na następny dzień mam zaplanowane zorganizowane Safari po parku. Liczę więc, że wówczas okoliczności będą może bardziej sprzyjać i będę miał więcej szczęścia. W tym momencie jedyne, co mogę dostrzec to nieznane mi do tej pory dzikie ptaki, które najwyraźniej zaciekawione całym tym biegowym zamieszaniem podlatują pod ogrodzenie i siadają na pobliskich drzewach lub krążą nad nami. Gdzieś na szóstym kilometrze jest punkt kibicowania, na którym stoją ludzie przebrani w masajskie stroje i śpiewają. Przez chwilę chciałem się zatrzymać, by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Ostatecznie pobiegłem dalej. Wierzę jeszcze w wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Po dystansie ośmiu i pół kilometra, gdzie następowała nawrotka mam zapas około minuty. Po trzynastu nic już z niego nie zostało. Biegnie mi się coraz ciężej, a każdy kilometr jest już około trzydzieści sekund wolniejszy, niż na początku. Gdy dobiegamy do siedemnastego kilometra zaczyna się podbieg, którego obawiałem się już przed startem. Sześćdziesięciometrowe wzniesienie rozciągnięte na ponad dwa, może nawet trzy kilometry. Tu zrobiło się już naprawdę ciężko. Udaje się jakoś przetrwać ten moment, a końcówka na szczęście jest już delikatnie z górki. Na metę wbiegam z wynikiem trochę powyżej godziny i pięćdziesięciu trzech minut. Generalnie jestem zadowolony. Niby osiem minut wolniej, niż w Krakowie, czy Lublinie tydzień wcześniej, ale biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności i tło zmagań przyjmuje ten wynik z pokorą i satysfakcją.

Po biegu zostałem jeszcze chwilę by nacieszyć się wydarzeniem, zrobiłem kilka zdjęć między innymi na tle muralu z Kipchoge, światową legendą maratonu, czterokrotnym medalistą olimpijskim i dwukrotnym medalistą mistrzostw świata i wróciłem do hostelu. Prysznic, zmiana ubrania i mogłem kontynuować zwiedzanie miasta. Pierwszym punktem mojej wycieczki tym razem było Narodowe Archiwum Kenii, które gromadzi, chroni i udostępnia zabytkowe dokumenty, fotografie oraz dzieła sztuki afrykańskiej, pełniąc funkcję muzeum oraz kustosza narodowej pamięci historycznej i kulturowej. Podążając dalej minąłem gmach Sądu Najwyższego i miejski Ratusz. W tle za sądem widać już było wieżę Kenyatta International Convention Centre. To ikoniczny budynek w Nairobi, pełniący funkcję centrum konferencyjnego, wystawowego i kulturalnego. Jest także symbolem Kenii i jej stolicy. Budynek ma ponad sto metrów wysokości, a jego konstrukcja jest inspirowana tradycyjnymi afrykańskimi formami, z cylindryczną wieżą przypominającą tradycyjny afrykański kształt chaty. Na szczycie znajduje się platforma widokowa, z której roztacza się panoramiczny widok na Nairobi.

Będąc pod obok wieży przy pomniku Jomo Kenyatty pierwszego premiera prezydenta i patrona kompleksu poprosiłem jakąś kobietę z grupką około dziesięciu dzieciaków o zrobienie mi pamiątkowego zdjęcia. Po chwili kobieta zapytała, czy dzieciaki mogłyby sobie zrobić zdjęcie ze mną. Kompletnie zdziwiony odpowiedziałem, że oczywiście, że tak. Chwilę potem podobną propozycję na wspólne selfie dostałem od młodego chłopaka. Przez moment poczułem się, jak jakiś celebryta. Potem będę spotykał się ze sporym zainteresowaniem w zasadzie każdego dnia. Muzungu, bo tak nazywany jest tu biały człowiek nie jest tu jednak częstym widokiem, a raczej pewną atrakcją. Kolejnym punktem mojej wycieczki był budynek Parlamentu. Co ciekawe w budynku znajduje się wieża zegarowa stylizowana trochę na londyński Big Ben, co miało nawiązać do architektury Westminsteru. Na terenie parlamentu znajduje się także grób wspomnianego już Jomo Kenyatty. Parlament wielokrotnie był miejscem kluczowych wydarzeń politycznych. W czerwcu 2024 roku podczas protestów przeciwko ustawie finansowej, budynek został szturmowany przez demonstrantów, a część jego pomieszczeń podpalona. Policja otworzyła ogień, w wyniku czego zginęło kilkanaście osób, a wiele zostało rannych. Chwilę potem byłem już przy Bazylice Katedralnej Świętej Rodziny. Jest ona duchowym centrum stolicy Kenii i jedną z najważniejszych budowli sakralnych miasta, łączącą tradycyjne i nowoczesne elementy architektury. Na pamiątkowej tablicy wewnątrz kościoła wyczytałem, że w 1980 roku był tu Papież Jan Paweł II. Tuż niedaleko znajduje się kolejna świątynia, tym razem muzułmańska. Meczet Jamia to największy i najważniejszy meczet w Kenii stanowiący centrum życia religijnego i kulturalnego lokalnej społeczności muzułmańskiej. Jest naprawdę duży. Sala modlitewna podobno jest w stanie pomieścić dwanaście tysięcy ludzi. Odegrał on kluczową rolę w integracji społeczności muzułmańskiej w Nairobi, zarówno w okresie kolonialnym, jak i już po uzyskaniu niepodległości. Ostatnim punktem mojej wyprawy po mieście tego dnia było Muzeum Narodowe. To kluczowe centrum kultury, historii, sztuki i przyrody w Kenii, oferujące bogate kolekcje oraz edukacyjne i rekreacyjne doświadczenia dla zwiedzających. Muzeum zostało założone na początku poprzedniego wieku roku jako instytucja zajmująca się badaniem przyrody i zachowaniem dziedzictwa Kenii. Na terenie muzeum znajdują się także Botaniczny Ogród oraz Park Węży. Dość mocno zmęczony wróciłem w końcu do hotelu i położyłem się wcześniej spać. Następnego dnia czekała mnie bowiem znowu bardzo wczesna pobudka.

Samochód z napędem na cztery koła i otwieranym dachem, którym mieliśmy udać się do Narodowego Parku miał podjechać o 5:30 pod mój hotel. Nie ukrywam, że czułem pewną ekscytację. To unikatowy park położony zaledwie siedem kilometrów od centrum miasta, gdzie można zobaczyć dzikie zwierzęta na tle miejskiej panoramy drapaczy chmur. Za kierownicą pojazdu siedział Anthony, przewodnikiem był natomiast Lucky. Niebawem skład wycieczki uzupełniła pary młodych ludzi z Niemiec Melek i Muhammad oraz Włosi Irene i Marco i trzeba przyznać, że było to miłe towarzystwo. Już po kilku minutach pobytu w parku udało nam się wypatrzeć pierwszą zwierzynę. To było stadko Impali, czyli afrykańskich antylop, które najwyraźniej przyzwyczajone do częstych gości w parku zupełnie niewzruszone podchodziło do samochodu na odległość kilku metrów. Podążając dalej szutrowymi drogami parku dojechaliśmy do pewnego bajora. Na środku dało się wypatrzeć kilka wystających ponad tafle wody hipopotamów. Przy brzegu natomiast czaił się krokodyl. Byłem coraz bardziej podekscytowany. Przyznam się szczerze, że przed wyjazdem miałem sporo obaw, co do tego jak ta wycieczka będzie wyglądać i brałem pod uwagę, że będąc przecież tak blisko miasta całe to Safari to może być jedynie przereklamowana przejażdżka autem i tak naprawdę niewiele uda nam się zobaczyć. Teraz docierało już do mnie powoli, że nie ma tu żadnej przesady i czeka mnie wspaniała przygoda i obcowanie z dziką przyrodą. Jadąc dalej z odległości kilkudziesięciu metrów wypatrzyliśmy odpoczywającego w zaroślach lwa. Mieliśmy sporo szczęścia. W całym parku żyje podobno jedynie około trzydziestu osobników i nie tak łatwo je spotkać. Chwilę odczekaliśmy, aż król będzie łaskaw wyłonić się z zarośli, by moc podziwiać go w całej okazałości. Niestety, nie był zainteresowany bliższym spotkaniem. Nie w tym momencie. Pojechaliśmy więc dalej. Przemierzając kolejne szlaki mieliśmy okazję podziwiać strusie, najbardziej niebezpieczne dla człowieka nosorożce i bawoły, które leniwie przechodząc przez drogę na chwilę zablokowały nam przejazd. W pewnym momencie kierowca odebrał telefon. Nie wiedzieliśmy co się stało, bo rozmowa była w języku suahili, ale nagle zatrzymał się, zawrócił i pognał w kierunku, z którego właśnie przyjechaliśmy. Po chwili okazało się, że dostał informację od innego zaprzyjaźnionego kierowcy, że lew ostatecznie zdecydował się opuścić kryjówkę. Gdy dojechaliśmy z powrotem na miejsce czekał na nas widok, który bardzo rzadko można oglądać, a mianowicie lew targający w zębach rozszarpaną zebrę. Lucky wytłumaczył nam, że zamiast delektować się zdobyczą na miejscu ciągnął ją kilkaset metrów dalej, aby zdobycz znalazła się na terenie jego stada i dopiero tam dzieląc się z innymi będzie delektował się tym, co upolował. Poruszeni, a trochę podekscytowani tym, co właśnie zobaczyliśmy pojechaliśmy dalej mijając po drodze przy wodopoju duże stada zebr, żyraf, czy też przepiękne ptaki, mnóstwo cudownych ptaków, które widziałem po raz pierwszy w życiu. Podobno w całym parku żyje ich, aż około czterysta gatunków.

Na sam koniec czekały na nas jeszcze dwie atrakcje. Pierwszą był światowej sławy sierociniec dla słoni, gdzie można zobaczyć malutkie słoniątka. To miejsce ratowania porzuconych zwierząt i ich rehabilitacji. Codziennie między jedenastą, a dwunastą są one wyprowadzane do turystów i można je obserwować podczas karmienia i zabawy. Każdy jeden ma swoje imię i swoja własną tragiczną historię. Na sam koniec była okazja odwiedzić Centrum poświęcone ochronie żyraf Rothschilda, gdzie ze specjalnych platform mieliśmy okazję karmić te wyjątkowe zwierzęta. Po ośmiu godzinach obcowania z prawdziwie dziką naturą wróciłem do hotelu. Niewątpliwie była to niezapomniana wspaniała przygoda, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

Na ostatni dzień swojego pobytu zaplanowałem trochę relaksu i wyprawę do lasu Karura. To prawdziwy zielony raj położony w samym sercu Nairobi, stolicy Kenii. Ten rozległy las miejski, zajmujący powierzchnię ponad tysiąc hektarów, jest jednym z największych tego typu obszarów na świecie. Oferuje ponad pięćdziesiąt kilometrów ścieżek przeznaczonych do spacerów, biegania i jazdy na rowerze. W lesie znajdują się malownicze wodospady, spokojne stawy i bambusowe zagajniki. Las jest także ostoją dla małp, ptaków i pięknych ogromnych motyli. Wybrałem się tam z Marreen. Jeszcze przed wyjazdem znalazłem w Internecie jakąś stronę, gdzie ogłaszają się lokalni przewodnicy i uznałem, że może chociaż tego ostatniego dnia przyda mi się jakieś miłe lokalne towarzystwo. Umówiliśmy się, że wybierzemy się tam na spacer razem. Zaczęło się niestety od godzinnego spóźnienia towarzyszki, ale miałem okazję przekonać się już jak wyglądają tu korki i poruszanie się po mieście. Podszedłem więc do tego ze zrozumieniem, zwłaszcza, że tego dnia innych planów już nie miałem i nigdzie się nie spieszyłem. Po trzech godzinach spacerowania, miłych rozmów i cieszeniem się pięknem tego miejsca wróciłem do hotelu. Wieczorem wyjdę jeszcze ostatni raz na miasto zjeść coś lokalnego przed podróżą i zobaczyć jak wygląda tutejsze nocne życie. W restauracji nie znając kompletnie potraw wybrałem coś wskazując po prostu palcem na obrazek w menu. Okazało się, że dostałem i tak co innego. Nie marudziłem jednak. Byłem bardzo głodny, a podana porcja Gintheri, czyli mieszanki duszonej kukurydzy, fasoli i ziemniaka była naprawdę solidna. Czy smaczna? Powiedzmy, że była ok.

Samolot miałem przed piątą rano. Podobnie więc jak po przyjeździe zarezerwowałem sobie transfer na lotnisko. Położyłem się wcześniej by trochę wypocząć przed podróżą. Długo jednak nie mogłem zasnąć, co chwilę przewracając się z boku na bok i wstając. W końcu jednak zupełnie odpłynąłem. Obudził mnie dźwięk telefonu. Spojrzałem na ekran. Siedem nieodebranych wiadomości to było coś czego się nie spodziewałem, a co momentalnie postawiło nie na nogi. Pięć minut później siedziałem już w samochodzie w drodze na lotnisko. Uff. Niewiele brakowało, a wpadłbym w kłopoty. Jeszcze tylko ponad dwadzieścia godzin w podróży tą samą drogą, którą tu przybyłem i w domu.

Moje afrykańskie Safari dobiegło końca. Podróżując do Kenii miałem okazję tak naprawdę zobaczyć jej dwa skrajne zupełnie różne oblicza. Pierwsze, którego w ogóle nie znałem, czyli niewyobrażalny gwar, tłok, hałas, trochę ubóstwa, choć mniej niż można się było spodziewać, poza tym ten wszechobecny pęd od rana do późnej nocy ludzi, których jest tak dużo, że brakuje miejsca na chodnikach i co chwilę na siebie wpadają, niesamowite korki, niekończący się nigdy ryk klaksonów, palący w gardła smog i zapach spalin. To są doznania, które trudno opisać słowami i nawet nie będę tego próbował. Nie ukrywam więc, że to raczej to drugie spokojne, piękne, naturalne, oblicze, które znałem z filmów i które przywiodło mnie do tego kraju to jest ten obraz, który będę ostatecznie milej wspominał.

2025.10.26 Nairobi (Kenia) STANDARD CHARTERED NAIROBI HALFMARATHON – 1:53:13
Więcej zdjęć z biegu:
Więcej zdjęć z Nairobi:
Więcej zdjęć z Parku Narodowego:













































































































































































































































