Licencja na bieganie

      Już się w zasadzie stało kilkuletnią tradycją, że sezon półmaratoński rozpoczynam w Wiązownie pod koniec lutego. Podobnie miało być i w tym roku. Bez zbędnej zwłoki zarejestrowałem się już pierwszego dnia zapisów na początku stycznia. Jedyne co pozostało to powoli budować formę i czekać na start.  To miał być już mój sześćdziesiąty półmaraton i pewnie nie byłoby w nim nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że okazało się, że w tym roku w ramach tego wydarzenia miały odbyć się także oficjalne Mistrzostwa Polski na tym dystansie. Na początku nie ekscytowałem się tym za bardzo i nie wzbudzał ten fakt we mnie większych emocji. Nie było powodu. Do czasu.

      Już od wielu lat należę do klubu biegowego Yulo Run Team Siedlce. Na początku swojej biegowej przygody nie czułem potrzeby przynależności do żadnej z grup. Biegałem sam dla siebie i mi to wystarczało. Zwłaszcza, że przez lata żyłem przecież trochę w rozkroku między Siedlcami, a Warszawą nie wiedząc tak naprawdę, z którym miejscem zwiążę ostatecznie swoją przyszłość. W pewnym momencie jednak Basia koleżanka ze studiów zaczęła mnie namawiać, abym dołączył do siedleckiego klubu, którego była członkinią. Dość długo się zastanawiałem. Trudno mi było zrezygnować ze swojej pełnej niezależności i naprawdę trochę to trwało, ale w końcu się zdecydowałem. Z perspektywy czasu czuję, że w zasadzie było to chyba nawet nieuniknione i prędzej czy później i tak by się wydarzyło. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w czasie pandemii wróciłem do Siedlec już na stałe. Miałem w tym klubie coraz więcej przyjaciół, z czasem poznawałem kolejnych. Często się spotykaliśmy przy różnych okazjach, a nasze ścieżki ciągle się krzyżowały i choć nadal nieformalnie to mentalnie czułem się już i tak częścią tej grupy. Był więc to naturalny krok, który należało wykonać. Wykonałem go, a od tego momentu przez kolejne lata przyszło mi poza sobą reprezentować także Yulo Run Team Siedlce. Gdy zbliżał się termin biegu w Wiązownie Juliusz – założyciel i Prezes zapytał, czy ktoś z naszej grupy nie chciałby wyrobić sobie licencji Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, by móc być w tych mistrzostwach sklasyfikowany deklarując przy tym pełną pomoc w przebrnięciu przez cały proces. W zasadzie w pierwszej chwili przyjąłem to dość spokojnie, dystansem i z umiarkowanym zainteresowaniem, no bo gdzie tam ja, taki zupełny amator na Mistrzostwa Polski… Nie będę się wygłupiał. Pasuję tam przecież, jak „pięść do oka”. Po chwili zastanowienia uznałem jednak, że w sumie byłaby to fajna przygoda i kolejne ciekawe doświadczenie. Na wszelki wypadek przezornie sprawdziłem wyniki z zeszłego roku i gdy okazało się, że istniała szansa, że udałoby mi się nawet kilku zawodników wyprzedzić to stwierdziłem: „Czemu nie?”

      Podstawowym wymogiem była konieczność wykonania badań lekarskich. Uznałem, że nawet gdyby ostatecznie zabrakło mi odwagi i jednak bym się wycofał to i tak warto je zrobić. Ostatni raz badałem się trzy lata temu przed wyjazdem na półmaraton do Nicei, gdzie aby wystartować też musiałem przedstawić podpisane przez lekarza zaświadczenie. Na szczęście przez te trzy lata nic się nie zmieniło, wyniki mam dobre i nadal mogę biegać. Potem symboliczna opłata za licencję i zdjęcie, którego nawet nie musiałem robić, bo zostało mi po wymianie w tym roku paszportu na nowy. Całą resztę, czyli wypełnienie wniosku na stronie związku zadeklarował się zrobić Juliusz. Pod koniec stycznia, dokładnie cztery tygodnie przez startem licencja trafiła w moje ręce, a ja stałem się oficjalnie zawodnikiem zrzeszonym w Polskim Związku Lekkiej Atletyki. Wooow… brzmi dumnie!

      Nie ukrywam, że mocno zmobilizowało mnie do treningów. Na cuda raczej nie można było liczyć. Przecież nigdy nie miałem talentu do biegania i nawet w gdybym swoim tak zwanym „prime” pobiegł swój najszybszy bieg w życiu to i tak przyszłoby mi stanowić jedynie kompletne tło i to nie tylko dla najlepszych, ale nawet średniaków. Poza tym po zimowej przerwie w intensywnych treningach zaczynałem raczej z niskiego poziomu i miałem świadomość, że trudno będzie zbudować jakąś szczytową dyspozycję, która pozwoliłaby mi powalczyć na przykład o nową życiówkę. Na początku więc nawet za bardzo o tym nie myślałem. Nie byłem zresztą przekonany, czy jeszcze stać mnie w ogóle na wyniki na swoim najwyższym poziomie. Biorąc to wszystko pod uwagę czułem się trochę jak reprezentanci afrykańskich krajów na zimowych Igrzyskach Olimpijskich dla których osiągnięciem jest już sam fakt, że mają okazję przyjechać, stanąć na starcie i wziąć udział w tej imprezie. I nie ważne, że do mety będą docierać pół godziny za najlepszymi, gdy ci będą już wracać spakowani do hotelu. Już to dawało mi sporo satysfakcji i poczucie fajnej przygody. Z drugiej strony nie chciałem też tego biegu po prostu odbębnić tylko naprawdę się postarać, aby to był godny start na miarę moich skromnych możliwości. Skoro już mam startować na Mistrzostwach Polski, to niech to jakoś chociaż wygląda. Postanowiłem więc zrobić naprawdę wiele by móc powiedzieć, że przynajmniej próbowałem sprawić, aby to był najlepszy start w moim życiu. Zabrałem się więc ostro za treningi.

      Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę trenował tak intensywnie. Ostatnie sezony traktowałem raczej ulgowo i nawet jak biegałem naprawdę sporo i stawiałem przed sobą jakieś sportowe cele, czy wyzwania to były one bardzo dalekie od moich najlepszych osiągnięć. Teraz czułem jednak znowu pełną mobilizację i determinację. Plan na przygotowania już miałem gotowy. Trzy lata temu sprawdził się przecież doskonale. Chciałem więc podążać znowu tą samą sprawdzoną drogą. Forma rzeczywiście zaczęła dość szybko iść w górę, ale mimo wszystko nie byłem zadowolony z postępów. Cały czas miałem wrażenie, że ciągle jestem kilka kroków dalej, niż powinienem. A to pokonywane kilometry były o te kilka sekund wolniejsze, niż trzy lata temu, a to średni krok ciągle krótszy o tych parę centymetrów. Brakowało szybkości, wytrzymałości, siły, lekkości. Każdy trening wymagał dłuższej regeneracji by ponownie „naładować baterie” przed kolejnym, a jeden czy może dwa kilogramy na wadze mniej też pewnie dawałyby większe nadzieje na pomyślność tej misji. Wiara w sukces z każdym kolejnym tygodniem po trochu bladła. Zaczęło do mnie powoli docierać, że trzy lata to jednak kawał czasu i to, co idealnie sprawdziło się wtedy teraz już niekoniecznie zagwarantuje mi realizacje planów. Czułem, że nie jestem już w stanie pokonać dokładnie tej samej treningowej ścieżki, a co za tym idzie oczekiwać podobnych rezultatów. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że choć na zdrowie i formę nadal narzekać nie mogę, to jednak ten szczyt mam już chyba za sobą i być może nigdy nie będzie już tak jak było wtedy w 2022 roku, cokolwiek bym nie robił. Nie ma się zresztą co dziwić. W końcu to już przecież czterdzieści sześć lat na karku. Gdy do tego wszystkiego na dwa tygodnie przed biegiem, a więc w najbardziej kluczowym momencie przygotowań przypałętało się ostre zapalenie zatok, które na pewien czas przywiązało mnie do łóżka i wykluczyło przez ten czas z jakichkolwiek aktywności burząc całkowicie plan przygotowań trzeba było już chyba ostatecznie przełknąć tę gorzką pigułkę prawdy. Dotarło do mnie, że pora zacząć trochę weryfikować swoje ambicje i nadzieje. Poczułem pewne rozczarowanie z jednej strony, z drugiej cały czas chciałem wycisnąć ile tylko się da, nawet jeśli miałby to nie być już ten przysłowiowy „max”. Mimo wszelkich nieprzychylności losu nadal zależało mi, aby był to chociaż jeden z tych szybszych półmaratonów w moim życiu, a po drugie nie chciałem na mecie być ostatni. To były moje dwa podstawowe cele, które przed sobą postawiłem. Czy uda się je zrealizować? Dowiem się wkrótce.

      Z niepokojem śledziłem prognozy pogody ostatnich dni przed biegiem. Po okresie, gdy w powietrzu czuło się już oznaki wiosny powróciła prawdziwa zima. Śnieg czy duży mróz nie tylko utrudniał treningi, ale też nie napawał optymizmem i mógł całkowicie pokrzyżować szyki oraz pogrzebać nadzieje na szybki bieg. Na szczęście w dniu zawodów miało być już trochę cieplej. Dobre i to, ale prognozowane zero, czy też kilka stopni na plusie to dla mnie i tak trochę za mało by poczuć się naprawdę komfortowo. Do Wiązowny podobnie jak rok wcześniej przyjechałem z kolegą Łukaszem Jego samochodem i klubowym kolegą Leszkiem. Na miejscu znajomych twarzy było jednak zdecydowanie więcej. To już tradycja, że na pierwszym półmaratonie naszego regionu roku spotykam wielu przyjaciół, których poznawałem na różnych etapach swojej biegowej przygody. Jest tu też ponad dwudziestoosobowa grupa z naszego klubu. Na dłuższe rozmowy nie ma za bardzo czasu. Niebawem przecież start. Więcej okazji będzie już po biegu. Gdy ustawiłem się już na starcie przeżywam pewne „deja vu”. Sporo mam już przecież tych biegów na koncie, a czuje się podobnie jak wtedy w 2010 roku, gdy kompletnie onieśmielony pojawiłem się na swoich pierwszych zawodach w życiu i stałem tak zastanawiając się co ja tutaj w ogóle robię.  Znając swoje skromne możliwości zwykle na starcie ustawiam się w środku stawki w swojej strefie czasowej. Tym razem jako zawodnik Mistrzostw Polski startuje w pierwszej grupie w samym przedzie w pięćdziesięcioosobowej grupie. Za mną stoi kilka tysięcy innych biegaczy bez licencji PZLA, ale w dużej mierze i tak szybszych ode mnie. Dziwnie się czuję widząc wokół siebie tak utytułowanych zawodników. Kilka metrów przede mną stoi na przykład Dominika Stelmach, jedna z najszybszych polskich biegaczek specjalizująca się w biegach ultra, czy też Mistrzyni Polski w maratonie Aleksandra Brzezińska. Tuż obok mnie w ostatnim rzędzie ustawił się Pan Tadeusz Dziekoński, medalista różnych zawodów rangi Mistrzostw Europy weteranów i najlepszy w Polsce atestator tras biegów ulicznych, prawdziwa legenda. Poznaliśmy się w 2017 roku na Malcie podczas mojego wyjazdu na półmaraton. On biegł tam pełen maraton. Krótka pogawędka pozwala delikatnie rozładować napięcie i dodaje animuszu. Mimo wszystko i tak trochę onieśmiela mnie to zacne towarzystwo. Wiem też, że fakt, że zarówno przed sobą jak i za sobą mam dużo szybszych od siebie zawodników nie ułatwi mi zadania, gdyż przynajmniej przez pierwsze kilometry wszyscy będą mnie po prostu wyprzedzać. Strasznie to podcina skrzydła. Czasami zdarzało mi się to na ostatnich kilometrach, tu zacznie się to już kilka sekund po starcie i będzie trwało niewiadomo jak długo. To zresztą to nie jedyne utrudnienie. Zwykle zwłaszcza jeśli mi zależy na dobrym wyniku biegam z muzyką w słuchawkach. Rytm pozwala mi się bardziej zmotywować do jeszcze większego wysiłku i mimo zmęczenia zapomnieć o bólu i dowieść wynik do samej mety. Tym razem muszę się obejść bez tego. Przepisy PZLA mówią jasno, że jest to zabronione. Trudno. Długo zastanawiałem się jak się ubrać. Ostatecznie nie zaryzykowałem biegu w koszulce z krótkim rękawem, ale poszedłem na kompromis i założyłem krótkie spodenki. To była dobra decyzja, bo jeszcze przed startem w słońcu zrobiło się zaskakująco ciepło. „A niech to… Można było założyć także krótką koszulkę” – pomyślałem. No cóż.. za późno. Zegarek ustawiłem sobie, by poprowadził mnie na wynik 1:42. Uznałem, że biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności na więcej mnie nie stać, a to i tak będzie jeden z lepszych moich rezultatów w życiu i taki wynik w pełni mnie zadowoli.

      W końcu rozlega się wstrzał startera i ruszamy. Staram się nie zwracać uwagi na wszystko co się dzieje wokół i biec swoim tempem, ale się nie da. Daję się ponieść emocjom i pierwszy kilometr przebiegłem jak na swoje możliwości zdecydowanie za szybko, a i tak wszyscy mnie wyprzedzają. Już w domu na spokojnie sprawdzę w aplikacji, że najwyższe tętno, dużo wyższe od średniej z całego biegu mam już na drugim kilometrze, co w ogóle jest kuriozum i pokazuje, że naprawdę tu przesadziłem. Na szczęście udaje się wszystko w miarę ustabilizować na kolejnych. Gdzieś koło piątego kilometra wyprzedzam zawodnika z charakterystycznym żółtym numerem startowym Mistrzostw Polski. Jest to niewątpliwie moment, który tknął we mnie dużo wiary, że może mi się udać spełnić jeden z założonych celów – nie być ostatnim. Po kilku kolejnych kilometrach widzę kolejnego zawodnika z takim numerem idącego poboczem. Zszedł z trasy. Poczułem pewną ulgę, bo w tym momencie w zasadzie jestem już pewien, że jeśli tylko dobiegnę to będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć sobie, że ostatni nie byłem. Od tej pory mogę więc się skupić bardziej na tempie biegu. Mija kilometr za kilometrem. Od czasu do czasu spotykam na trasie znajome twarze. Każde takie spotkanie kończy się krótką pogawędką i pozdrowieniami. Na trzynastym kilometrze, gdzie na biegaczy czekał drugi z podbiegów zaczynam przeżywać mały kryzys. Biegnie mi się naprawdę ciężko i z trudem udaje mi się utrzymywać swoje dotychczasowe tempo. Potem na szczęście na biegaczy czeka zbieg, gdzie można chwilę odpocząć. Kolejny podbieg dopiero na siedemnastym kilometrze, ale ten już chyba nie daje mi się tak bardzo we znaki, a może to po prostu złudzenie, bo generalnie zaczyna się już robić trudniej i komfortu nie odczuwam wcale. W głowie zaczynam coraz bardziej kalkulować, ale zegarek podpowiada mi, że cały czas mam pewien zapas. Na dwudziestym kilometrze znowu robi się ciężko. To drugi kilometr, po trzynastym, na którym moje średnie tempo wyniosło kilka sekund powyżej pięciu minut. No, ale jest już blisko więc jakoś to przetrwam. W końcu ostatni kilometr już bez żadnej kalkulacji zwłaszcza, że niesie nas doping zebranych tutaj licznych kibiców. Ostatecznie na metę wpadam z wynikiem 1:41:21. Naprawdę zadowolony! To mój piąty najszybszy półmaraton w życiu więc jest tak, jak chciałem i jak mi zależało. Dla pewności sprawdzę jeszcze klasyfikację. Gdy okaże się, że w sumie wyprzedziłem trzech zawodników, a kolejnych sześciu zeszło z trasy i nie dobiegło wiem już, że udało mi się osiągnąć wszystko to, co sobie założyłem przed startem. Niewątpliwie daje mi to ogromną radość, bo bardzo mi na tym zależało. Jedną z trzech osób, które wyprzedziłem był Pan Tadeusz. Dobiegłem do mety ponad trzy minuty szybciej od Niego i ja wiem, że On jak na weterana biegów przystało ma już przeszło 70 lat, ale mimo wszystko wygrana na takiej imprezie z takim mistrzem dla takiego amatora jak ja jest osiągnięciem i cieszy. Po biegu jeszcze miłe rozmowy z klubowymi kolegami i innymi biegowymi znajomymi, wspólne pamiątkowe zdjęcia i można wracać do domu. Cały ten miesiąc to była dla mnie niewątpliwie wspaniała przygoda, a dzisiejszy dzień to jeden z wyjątkowych momentów kilkunastu lat mojego biegania i cieszę się, że mimo wątpliwości nie wycofałem się i doprowadziłem to wszystko do końca. Z drugiej strony to dziwne i trochę smutne, że na Mistrzostwach Polski startuje tak mała garstka zawodników i wcale nie muszą to być wszyscy najlepsi. To, co trochę mnie też rozczarowało to to, że decyzją organizatorów Półmaraton Wiązowski i Mistrzostwa Polski PZLA uznano jako dwie osobne imprezy i choć biegacze rywalizowali w tym samym czasie, na tej samej trasie wśród tych samych kibiców to nie jestem w ogóle sklasyfikowany w Półmaratonie Wiązowskim co przerywa moją pewną ciągłość, bo od 2020 regularnie stawałem na starcie tej imprezy. Choć w tym roku też go przebiegłem to oficjalnie mnie tam nie było. No cóż… byłem za to na Mistrzostwach Polski. Suma summarum cieszy zdecydowanie bardziej, niż rozczarowuje.

2025.02.23 Wiązowna Półmaraton: 34. PZLA MISTRZOSTWA POLSKI W PÓŁMARATONIE – 1:41:21

Zdjęcia: własne / Fotomaraton / SportSiedlce.pl


Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 9

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *