Drugie podejście

    Poprzedni sezon mimo, że we Włoszech już kiedyś byłem chciałem zacząć od półmaratonu w Bolonii, a przy okazji ze względu na bliską odległość połączyć ten wyjazd z wyprawą do kolejnego kraju – San Marino. W 2014 roku wracając z Monte Cassino do Polski przejeżdżaliśmy przez to włoskie miasto. Wówczas z perspektywy okna naszego autokaru miałem okazję zobaczyć mury zlokalizowanego tam Polskiego Cmentarza Wojskowego. Ponieważ w zeszłym roku przypadała osiemdziesiąta rocznica bitwy przymierzałem się by niemalże dokładnie po dziesięciu latach wrócić i go odwiedzić już w pełnym tego słowa znaczeniu. Niestety komplikacje wynikające chociażby z terminów lotów, czy znalezieniem noclegu sprawiły, że Bolonię musiałem przesunąć o co najmniej rok. Ten rok właśnie minął i przyszła pora na drugie podejście do tego, by ten plan w końcu zrealizować.

      Lot miał się odbyć w sobotę nad ranem. Noc zatem po raz kolejny przyszło mi spędzić na lotnisku. Na szczęście bez żadnych komplikacji do Bolonii dotarłem przed południem, a chwilę potem siedziałem już w autobusie w kierunku Piazza Maggiore, czyli głównego placu miasta, gdzie zlokalizowane było miasteczko biegowe, a planowany w tym miejscu był także start i meta. Spędzając na placu troszkę czasu odebrałem pakiet i skierowałem się w stronę położonego tuż nieopodal hostelu. Na znajdujące się w centrum miasta atrakcje turystyczne jedynie rzuciłem okiem. Będę miał wystarczająco czasu, aby już na spokojnie obejrzeć sobie wszystko po biegu. Zwłaszcza, że zaczęło trochę padać.

      Z hostelem trafiłem idealnie. Miałem tu wszystko czego mi było potrzeba. Dużo przestrzeni. Do tego, czysto, schludnie, cicho i blisko na bieg. Gdy tylko się zameldowałem rozpakowałem się i poszedłem spać. Trzeba było w końcu odespać bezsenną noc na lotnisku. Po jakimś czasie obudziła mnie rozmowa po polsku. To był Wiktor i Asia z Krakowa, którzy kontynuowali swoją podróż po Włoszech, a w Bolonii zamierzali także wziąć udział w biegu. Poza tym w naszym pokoju zamieszkało dwóch chłopaków z Wielkiej Brytanii Orran, i Rafa oraz Patricio z Meksyku, który jako jedyny z nas zamierzał pobiec pełen maraton. Co ciekawe podobno kilka lat temu przemierzał Polskę rowerem podczas swojej wyprawy Ryga-Budapeszt. Mówił, że mu się podobało, a w pamięci zapadł mu zwłaszcza Białystok. Tego popołudnia wyszedłem już tylko coś zjeść. Pizzą nigdy nie pogardzę, zwłaszcza tą prawdziwą włoską.   

      Następnego dnia w niedzielę o 9:00 start. Pogoda nawet sprzyja. Dość rześko, a zza chmur nieśmiało wygląda delikatne słońce. Jeszcze miesiąc temu powiedziałbym, że specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. To przecież dopiero początek sezonu, a zimą też przecież jakoś strasznie ciężko nie trenowałem i raczej na spokojnie planowałem wejść w nowy sezon. Dopiero wizja startu w Wiązownie mocno mnie zmobilizowała, ostatni miesiąc przepracowałem naprawdę solidnie, udało się przygotować dobrą dyspozycję i żal było tej formy nie wykorzystać. Podobnie jak tydzień wcześniej ustawiłem więc zegarek na tempo na wynik godzinę i czterdzieści dwie minuty. Czy i tym razem uda się ten plan zrealizować? Już wkrótce będę wiedział, że nie.

      Od początku biegnie mi się dość ciężko i nie wiem czy bardziej to efekt zmęczenia podróżą i nieprzespaną nocą na lotnisku, czy też trasą. Pierwsze kilometry w dość dużym tłumie wiodą wąskimi wybrukowanymi uliczkami miasta. W dodatku już po kilku kilometrach na biegaczy czeka jeden z dwóch najtrudniejszych podbiegów. Weryfikacja przyszła więc naprawdę szybko i od tej pory trochę rozczarowany postanawiam po prostu pobiec dość mocno, ale bez jakiegoś wnikliwego kontrolowania tempa i zdać się na to, co ostatecznie z tego wyjdzie. Generalnie byłem trochę pogodzony, że nie ma co liczyć już na wielki sukces. Trudno. Co zrobić. Trasa dość pagórkowata, często prowadzi przez parki, wiadukty, dużo trudniejsza, niż ta w Wiązownie. Mimo tego wszystkiego udaje mi się biec w miarę szybko. Być może dlatego w pewnym momencie w głowie zakiełkowała myśl, by jednak spróbować powalczyć chociaż o najlepszy wynik, który udało mi się kiedykolwiek zrobić za granicą. Ten aktualny (1:42:42), uzyskany na Malcie ma już przecież osiem lat. Warto byłoby się z nim rozprawić, zwłaszcza, że jestem w formie i stać mnie na to. Trzymam więc mocne tempo. Dopiero koło piętnastego kilometra, gdy dobiegamy do drugiego z podbiegów zaczyna się już robić na tyle ciężko, że muszę trochę zwolnić. Trwa to kilkanaście minut. Na tyle długo by stracić wiarę, że może się udać. Co ciekawe paradoksalnie w połowie tego kilkukilometrowego wzniesienia, gdy zaczyna być jeszcze stromiej to trochę odzyskuję wigor i znowu biegnę szybciej. Ostatni kilometr prowadzący nas ponownie na Piazza Maggiore pokonuję już ile sił w nogach i wpadam na metę niesiony żywiołowym dopingiem zebranych tu licznych kibiców. W końcówce nawet nie kontrolowałem czasu. Po przekroczeniu mety z ciekawością zerkam więc na zegarek. Okazuje się, że do wyniku z Malty zabrakło mi jedynie dwadzieścia dwie sekundy. Czuję pewne rozczarowanie. Z jednej strony mam satysfakcję, że udało mi się pobiec kolejny bieg w tempie, w którym tak niedawno nie sądziłem, że kiedykolwiek będę jeszcze w stanie. Z drugiej to, że do najlepszego wyniku za granicą zabrakło tak niewiele sprawiło, że poczułem pewien niedosyt. Gdybym tylko miał większą świadomość i bardziej to wszystko kontrolował to pewnie by się udało. A tak? No cóż. Teraz jest już za późno. Nic z tym nie zrobię. Wśród pięćdziesięcioosobowej grupy Polaków, którzy pobiegli w Bolonii półmaraton to i tak czwarty wynik. Wróciłem więc do hostelu mimo wszystko zadowolony. Odświeżyłem się, chwilę odpocząłem i byłem gotowy na to, by w końcu poznać bliżej miasto już na spokojnie i zobaczyć co ma do zaoferowania z tej turystycznej strony. Pogoda do zwiedzania tego dnia już idealna. Nie pada, w miarę ciepło, a zza nielicznych chmur coraz mocniej wyłania się słońce.

      Wróciłem na Piazza Maggiore. To tu przecież zlokalizowana jest większość najważniejszych zabytków tego miasta, które zaplanowałem odwiedzić. Tutaj też można spotkać odpoczywających mieszkańców, spacerujących turystów. Tego dnia z powodu biegu było ich tu pewnie jeszcze kilka razy więcej niż zwykle. Swój tour po mieście rozpocząłem od fontanny Neptuna. Jest piękna i w końcu mogę ją sobie obejrzeć już na spokojnie. To chyba najbardziej znana bolońska rzeźba. Jest dużo większa, niż ta, którą pamiętam z Gdańska. Neptun z trójzębem w dłoni stoi tu nagi od połowy XIV wieku dumnie pokazując swoje walory, a otaczają go delfiny, syreny i inne mityczne morskie stworzenia. Tuż obok rzeźby znajduje się Ex-sala Borsa. Kiedyś była to giełda papierów wartościowych, obecnie we wnętrzach budynku znajduje się biblioteka miejska. Nie jest to jednak zwykła biblioteka. Posiada posadzkę ze szkła, pod którą zobaczyć można ruiny antycznego miasta. W zasadzie na przeciwko biblioteki odnalazłem Pałac Króla Enzo. Został wybudowany prawie osiemset lat temu i zaraz po ukończeniu stał się „rezydencją-więzieniem” wziętego do niewoli w bitwie pod Fossalta sycylijskiego króla Enzo – syna cesarza Fryderyka II. Spędził w nim dwadzieścia trzy lata, aż do swojej śmierci. Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Palazzo del Podestà. Pałac zlokalizowany w samym centrum placu był pierwszym miejscem zarządzania miastem sprawowanym przez burmistrza, jego sędziów i urzędników. Naprzeciwko stoi imponująca Bazylika Św. Petroniusza. Świątynia, której budowa rozpoczęła się pod koniec XIV wieku sprawia wrażenie niedokończonej. Po stu latach prace zostały bowiem wstrzymane na polecenia papieża, który nie chciał, by rozmiary świątyni przekroczyły wysokość rzymskiej bazyliki św. Piotra. Mimo tego to i tak jeden z największych Kościołów w Europie. Co ciekawe w 2005 roku niewiele brakowało aby stał się miejscem zamachu terrorystycznego. Atak, którego autorem mieli być islamscy fundamentaliści udaremniła włoska policja, a prawdopodobną przyczyną było przedstawienie przez autora na jednym z fresków Mahometa wśród potępionych. Znajdują się tu także najstarsze na świecie funkcjonujące organy pochodzące z XV wieku. Kilkaset metrów dalej zaplanowałem kolejny przystanek, ale widać było go już z daleka. To dwie wieże. W średniowieczu było ich tu podobno prawie dwieście. Obecnie zostały jedynie nieliczne, a dwie z nich – Due Torri są niezaprzeczalnym symbolem miasta. Ich powstanie datuje się na początek XII wieku. Mają więc ponad dziewięćset lat. Co ciekawe mówi się, że ich powstanie to tak naprawdę efekt rywalizacji między dwoma rodami, która miała pokazać, który z nich jest potężniejszy. Wyższa z nich – Torre degli Asinelli ma prawie sto metrów wysokości aktualnie odchyla się od poziomo o prawie trzy metry i jest najbardziej krzywą wieżą we Włoszech, bardziej nawet od tej w Pizie. Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i poszedłem dalej. Następny przystanek na mojej mapie to położona na placu o tej samej nazwie i uznawana za jedną z piękniejszych świątyń Bolonii i to nie tylko ze względu na architekturę, ale także swoją historię Bazylika Santo Stefano. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że to tak naprawdę siedem różnych kościołów, które powstawały w różnych epokach od IV do XIII wieku. Dopiero Na przełomie XIX i XX zostały złączone w jeden kompleks. Przy bazylice znajduje się interesujące muzeum, w którym zgromadzone są cenne przedmioty religijne oraz dzieła sztuki ze wszystkich siedmiu kościołów. Moją uwagę przykuły zwłaszcza piękne malowidła, czy też pastorał i mitra papieska z XIV wieku. Idąc dalej dotarłem do historycznej siedziby uniwersytetu Palazzo dell’Archiginnasio. Uniwersytet boloński to najstarsza uczelnia cywilizacji zachodniej, która powstała już w 1088 roku. Co ciekawe studiowali tu także wybitni Polacy, chociażby Jan Kochanowski, Wincenty Kadłubek, czy też Mikołaj Kopernik, a ten ostatni także tu wykładał. Na sam koniec zostawiłem sobie miejsce nazywane „Małą Wenecją” Nie wiedziałem o tym wcześniej i dowiedziałem się dopiero przed wyjazdem, że Bolonia była kiedyś miastem kanałów, które łączyły ją z portem. Z biegiem lat i rozwojem miasta, kanały zostały ukryte, ale jest miejsce, które jest małą pamiątką tamtych czasów. Tą pamiątką jest małe okienko w ścianie jednego z budynków i to wszystko, co zanim się kryje. Gdy tylko dotarłem w tę okolicę i zobaczyłem kilkunastometrową kolejkę na pierwszy rzut oka donikąd wiedziałem już, że jestem na miejscu. Po kilku minutach czekania przyszła moja kolej i mogłem i rzucić okiem na „Małą Wenecję”. Widok jest naprawdę piękny i nic dziwnego, że tak wielu turystów chce go zobaczyć. To był mój ostatni zaplanowany na ten dzień punkt. Mogłem już powoli wracać do hostelu. Przemierzając przez cały dzień bolońskie uliczki na każdym kroku mogłem podziwiać piękne arkady, które tutaj są w zasadzie wszechobecne. W całym mieście jest ich podobno około kilkadziesiąt kilometrów, co jest ewenementem na skalę światową wpisanym na listę UNESCO. Geneza ich powstania jest całkiem prozaiczna, a w zasadzie pragmatyczna. Gdy w średniowieczu nastąpił nagły rozwój miasta i  przyjeżdżało coraz więcej ludzi zaczęło brakować powierzchni mieszkalnych. Postanowiono rozbudowywać budynki, ale chcąc zachować przestrzeń komunikacyjną robiono to dopiero od pierwszego piętra w górę zachowując pierwotną szerokość chodników i ulic. Niewątpliwie dodaje to miastu uroku i jest bardzo praktyczne. W sobotę, gdy padał deszcz mogłem spokojnie spacerować nie przejmując się wcale, że zmoknę.

      W poniedziałek czekała mnie ponownie wczesna pobudka. Plan na te dzień przewidywał bowiem wyprawę do jednego najmniejszych państw w Europie – San Marino. Mniejsze są tylko Watykan i Monaco. Co ciekawe San Marino jest podobno także najstarszą nadal istniejącą republiką na świecie. Powstało pod koniec XIII wieku. Niestety nie ma bezpośredniego połączenia z Bolonii. Dlatego też pierwszy etap mojej podróży to pociąg, a następnie autobus do stolicy państwa o tej samej nazwie. Po półtorej godziny jazdy dotarłem do Rimini. To średniej wielkości miasto to jedno z najpopularniejszych ośrodków turystyczno-wypoczynkowych nad północnym Adriatykiem. Za wiele czasu na poznanie miasta nie miałem. Półtorej godziny oczekiwania na autobus wystarczyło jedynie na spacer po porcie i promenadą wzdłuż morza. Więcej czasu będzie w drodze powrotnej, gdy uda się zobaczyć wszystkie największe atrakcje miasta, w tym te dwie najbardziej znane: Most Ś. Tyberiusza, czyli mający dwa tysiące lat jeden z najstarszych mostów na świecie, oraz Łuk Św. Augusta, który został wybudowany kilka lat później jako dar ludu rzymskiego dla Cezara Oktawiana, syna Juliusza. 

      Po godzinie jazdy autobusem dojechaliśmy do San Marino. Po wyjściu z autobusu już tylko krótki spacer dzielił mnie od pierwszego punktu mojej wycieczki, czyli bramy św. Franciszka (Porta San Francesco). Po przejściu przez bramę moim oczom ukazała się historyczna zabudowa tego miasta, a ponieważ znajduje się na wzgórzu to był to także pierwszy punkt widokowy na okolicę. Już chwilę po przekroczeniu bramy odnalazłem kolejny punkt na swojej liście – Kościół św. Franciszka. Ten wybudowany na przełomie XIV i XV wieku obiekt nie rzuca się w oczy, ponieważ zlewa się z przylegającymi do niego innymi kamienicami. Nie jest być może zbyt imponujący, ale cieszę się, że mogłem go zobaczyć, bo to najstarsza świątynia w San Marino. Idąc dalej dotarłem pod Pałac Rządowy, zwany Palazzo Pubblico. To jeden z najważniejszych symboli tego niewielkiego kraju. Budynek, będący siedzibą parlamentu i rządu San Marino został wybudowany w połowie XIX wieku, a jego konstrukcja nawiązuje do poprzedniej średniowiecznej budowli stojącej wcześniej w tym miejscu. Przed pałacem rozciąga się Plac Wolności, a w jego centralnym punkcie stoi Statua, też wolności. Kierując się jeszcze wyżej dotarłem do Bazyliki św. Maryna, będącej najważniejszym kościołem w mieście. Obecna neoklasycystyczna świątynia została wybudowana w pierwszej połowie XIX wieku w miejscu stojącej tu wcześniej średniowiecznej budowli. W budynku spoczywają relikwie św. Maryna, założyciela San Marino. Według legendy  to właśnie on na początku IV wieku założył pierwszą osadę na tym terenie. Do ówczesnego Imperium Rzymskiego przybył z wyspy Arbe i pracował w porcie w Rimini, po czym był zmuszony uciekać przed prześladowaniami Chrześcijan i ukrył się na wzgórzu Monte Titano, gdzie niedługo potem zaczęła powstawać wspólnota będąca zalążkiem współczesnego państwa. Dalsza przechadzka staromiejskimi uliczkami doprowadziła mnie do bardzo charakterystycznego placu, będącego jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych San Marino zwanego Il Cantone. Widok stąd na panoramę włoskiego regionu Emilia-Romania jest naprawdę przepiękny. Dookoła rozlewają się malownicze wzgórza, a przy wyjątkowo dobrej pogodzie widać stąd podobno nawet wybrzeże Adriatyku. Nie tym razem.

      Na sam koniec zostawiłem sobie zdecydowanie najważniejszy zabytek San Marino – wznoszący się na samym szczycie wzgórza Monte Titano zamek La Rocca o Guaita, który przez setki lat bronił wolności mieszkańców republiki i nigdy nie został zdobyty. Obiekt ten tworzą między innymi trzy twierdze-wieże: Guaita, Cesta i Montale.  Pierwsza z nich jest najstarszą, największą i najbardziej imponującą częścią zamku. Powstała ona około X lub XI wieku, w całej swojej historii była kilkukrotnie restaurowana, a jeszcze w latach 60-tych mieściło się w niej więzienie. Cesta, powstała w pierwszej połowie XIII wieku. Montale natomiast wznosi się osamotniona nieco na uboczu. Nie robi ona tak dużego wrażenia jak dwie poprzednie. Po czterech godzinach zwiedzania wróciłem w miejsce od którego zacząłem swoją wędrówkę uliczkami San Marino. Jeszcze tylko godzinka czekania na autobus do Rimini, kolejny spacer ulicami miasta, pociąg do Bolonii i droga z dworca do hostelu. Gdy tam dotarłem zrobiło się już późno, a ja byłem naprawdę zmęczony.

      Ostatni dzień mojego pobytu to w końcu wycieczka do miejsca dla którego w zasadzie przecież tu przyjechałem, czyli na Polski Cmentarz Wojskowy II Polskiego Korpusu gen. Andersa. Przypomniało mi się trochę Monte Cassino i wróciły wspomnienia sprzed ponad dekady. Cmentarz znajduje się z dala od centrum. Po godzinie przeciskania się przez miasto autobusem dotarłem na miejsce. Gdy wszedłem bramą na jego teren zaskoczył mnie trochę swoimi rozmiarami. To największa nekropolia z czterech polskich cmentarzy znajdujących się na terenie Włoch. Powstał tuż po wojnie z inicjatywy gen. Andersa. Spoczywa tu prawie półtora tysiąca żołnierzy poległych w walkach na Linii Gotów, w Apeninie Emiliańskim i w bitwie o Bolonię. To wyjątkowe dla polskiej pamięci historycznej miejsce wielokrotnie odwiedzały ważne osobistości polskiego życia. Ks. Karol Wojtyła, był tu dwukrotnie jeszcze jako kardynał, a potem już jako papież Jan Paweł II. Cmentarz w Bolonii odwiedził też Prymas Polski ks. kard. Stefan Wyszyński. Jeszcze przed przyjazdem do Włoch przejrzałem listę pochowanych tutaj żołnierzy chcąc sprawdzić, czy jest ktoś z mojego miasta lub okolic. Udało mi się odnaleźć na liście kilku z byłego województwa siedleckiego, a także jednego z wioski Emilianówka położonej tuż pod Siedlcami. Był to Kanonier 1 Pułku Artylerii Lekkiej Konstanty Turski. Zginął 15 lutego 1945 roku w wieku 22 lat. Niedawno minęło więc niemalże dokładnie osiemdziesiąt lat. Postanowiłem odnaleźć Jego grób i to właśnie tam symbolicznie pomodlić się za tych wszystkich, którzy oddali życie za wolną Polskę. Miałem już powoli wracać do centrum, gdy moją uwagę przykuł drugi mniejszy cmentarz, o którym kompletnie nie wiedziałem, a który znajdował się tuż obok. Był to cmentarz na którym spoczęło około dwustu żołnierzy Armii Zjednoczonego Królestwa, w tym Brytyjczyków, Australijczyków, Nowozelandczyków, Kanadyjczyków, Hindusów oraz Afrykanerów Południowych. Wszedłem na jego teren, a spacerując między grobami mój wzrok przyciągnął i poruszył zwłaszcza ten Josepha Cawlaya, który zginął w wieku 31 lat, a na którym ktoś zostawił Jego zdjęcie i czerwony mak. W krajach anglosaskich to symbol pamięci o bohaterach wojennych, ale mi się mocno kojarzy także z Monte Cassino.

      Z jednej strony poruszony tym co zobaczyłem, z drugiej usatysfakcjonowany, że tak jak jedenaście lat temu po biegu na Monte Cassino tak i tym razem udało mi się wypełnić swoją misję by oddać hołd naszym bohaterom wróciłem do hostelu po swoje rzeczy. Potem już tylko autobus na lotnisko, kilka godzin oczekiwania i wieczorem powrót do domu. Tym razem już na szczęście bezpośrednim lotem. Kolejny bieg zaliczony. To cieszy. Tak samo jak cieszy forma i zdrowie. Poprzedni rok zaczynałem przecież z problemami zdrowotnymi i kontuzją pleców, a do mety kwietniowego półmaratonu w Poznaniu docierałem ledwo mieszcząc się w dwóch godzinach i zastanawiając się czy nie będę musiał zrezygnować z biegania. Dziś jestem w zupełnie innym miejscu, znowu biegam jedne ze swoich najszybszych półmaratonów w życiu i nie ukrywam, że czuję z tego powodu dużą radość.

2025.03.02 Bolonia (Włochy) RUN TUNE UP BOLOGNA HALFMARATHON – 1:43:04

Więcej zdjęć z Bolonii:

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Rimini:

Więcej zdjęć z San Marino:

Więcej zdjęć z cmentarzy:


Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 2

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *