Radomski Czerwiec

      Kolejnym punktem na mojej półmaratońskiej mapie okazał się Radom. Byłem już kiedyś w tym mieście.  Raz, wiele, wiele lat temu. Nigdy natomiast nie miałem okazji w Radomiu biegać. Teraz zresztą też był to raczej spontaniczny nie do końca planowany start, o którym ostatecznie przesądziła w miarę bliska odległość i stosunkowo korzystny termin. Połowa czerwca to czas, gdy wielu biegów na tym dystansie się nie organizuje. Nie było więc innych alternatyw i choć wiedziałem, że pogoda o tej porze roku może mocno utrudniać zmagania postanowiłem się zapisać.

      Czemu akurat czerwiec jest tutaj, aż tak bardzo istotny?  Odpowiedzi trzeba szukać w historii. To właśnie w czerwcu 1976 roku  na ulice Radomia wyszło ponad 20 tysięcy robotników, by zaprotestować przeciwko drastycznym i rujnującym ich domowe budżety podwyżkom cen żywności. Robotniczy bunt, choć rozpędzony przez milicję, zmusił jednak władze do wycofania się z podwyżek i co równie ważne – doprowadził do powstania szeregu ugrupowań opozycyjnych, które protestowały przeciwko brutalnym represjom, jakie spotkały uczestników manifestacji. W ten sposób radomski Czerwiec 1976 wpisał się na trwałe w najnowszą historię Polski jako kolejny z „polskich miesięcy” i dziś już nikt nie ma wątpliwości, że przybliżał Polaków do odzyskania pełnej wolności i suwerenności. Przypominając tamte wydarzenia postanowiono organizować bieg, który w tym roku miał odbyć się już po raz trzynasty

      Początkowo planowałem do Radomia pojechać pociągiem dzień wcześniej i przenocować w hotelu. Gdy okazało się, że z Siedlec na ten bieg wybierają się także inni moi biegowi znajomi samochodem postanowiłem jednak zmienić plany i wybrać się razem z nimi licząc się z tym, że tym razem wątek turystyczny trzeba będzie odłożyć na kiedy indziej. Trochę szkoda, bo miasto wydaje się być bardzo ładne, ale przynajmniej będzie powód, aby tu kiedyś wrócić.

      By na spokojnie zdążyć na bieg z Siedlec wyjeżdżaliśmy jeszcze przed piątą rano. Trudno więc było się dobrze wyspać. Bardziej jednak niepokoiła mnie pogoda. Ostatnie tygodnie były zdecydowanie chłodne. Nie pamiętam już nawet kiedy w maju i czerwcu temperatury były tak niskie, jak tego roku. W dniu biegu sytuacja miała się jednak zdecydowanie odwrócić. Zapowiadano nawet 26 stopni co biorąc pod uwagę nieprzygotowany organizm mogło całkowicie pokrzyżować szyki. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem więc i chciałem pobiec w miare spokojnie w czasie poniżej 1:50. Jak będzie szansa to może nawet 1:48.

      Trochę żałowałem, gdy okazało się, że w tym roku ten bieg wyglądał trochę inaczej, niż w poprzednich latach. Zamiast startu i mety na stadionie lekkoatletycznym, co zawsze dodaje kolorytu, tym razem ze względu na inne organizowane tam wydarzenia zostało wszystko przesunięte w inne miejsce, a konkretnie w okolice nowego stadionu piłkarskiego, na którym swoje mecze rozgrywa tutejsza drużyna Radomiak. W sumie też fajnie, zwłaszcza jak się jest kibicem. Zarówno start jak i meta wyznaczono jednak poza jego terenem. No cóż… trudno. Kolejny powód, by kiedyś tu wrócić.

      Gdy na zegarze wybiła godzina 9  wystartowaliśmy. Zacząłem trochę szybciej, niż planowałem, ale od początku biegło mi się zdecydowanie ciężko.   Upał  dawał się we znaki od pierwszej minuty. Mniej więcej po trzech kilometrach dobiegliśmy do stadionu, o którym już wspomniałem. Będę miał okazje go zobaczyć z daleka raz jeszcze, gdyż bieg odbywał się na dwóch pętlach. Po siedmiu kilometrach miałem wypracowany zapas około półtorej minuty, ale wiedząc ile wysiłku musiałem włożyć w każdy z nich czułem, że może być problem by utrzymać to tempo i aby udało się zrealizować założony przed startem cel. Wiedziałem już też, że przyjdzie nam się zmierzyć nie tylko z upalną pogodą, ale także z licznymi stromymi podbiegami. Mniej więcej na 8 kilometrze w punkcie z wodą udało mi się chwycić od wolontariuszy namoczoną chłodną gąbkę. Bardzo mi to pomogło. Biegłem z nią wsuniętą za koszulkę na karku i wkrótce pozwoliło mi to poczuć pewną ulgę, a także odzyskać trochę wigoru. Ten manewr powtórzę jeszcze dwa razy na kolejnych punktach z wodą. Po czternastu kilometrach mam zapasu 2 minuty i od tego momentu w zasadzie będzie mnie stać już jedynie na kontrolowanie tego, by ten wypracowany od początku biegu margines czasu się nie kurczył. Po piętnastu kilometrach dobiegliśmy do najdłuższego i najbardziej stromego podbiegu na wiadukt. Znałem go już po pierwszej pętli, ale tym razem dał się we znaki chyba jeszcze bardziej. Po osiemnastu kilometrach nadal miałem około dwóch minut zapasu i choć biegło mi się coraz trudniej to jednak zaczynałem nabierać przekonania, że uda się zrealizować cel. Przedostatni kilometr to kolejny podbieg, choć już nie taki straszny jak ten wcześniej. Ostatecznie do mety dobiegam z czasem 1:48:09. W zasadzie więc dokładnie tak jak chciałem, choć przyznam szczerze, że mimo wszystko myślałem, że będzie dużo łatwiej. Nie doceniłem warunków w których przyszło nam rywalizować, a które były naprawde wymagające. Z drugiej strony dzięki temu satysfakcja, że się udało jest jeszcze większa. Po biegu solidna porcja makaronu, dekoracja najlepszych i można wracać do domu. Półmaraton numer 67 zaliczony. Przede mną jeszcze dwa biegi przed wakacjami i chyba trzeba się już powoli oswajać, że będzie podobnie ciężko, jak dziś.  Lato zbliża się wielkimi krokami. 

2025.06.15 Radom Półmaraton: XIII PÓŁMARATON RADOMSKIEGO CZERWCA – 1:48:09


Sami Swoi

      Na swój drugi wyjazd zagraniczny tego roku musiałem poczekać, aż do czerwca, ale było warto. Miejscem, które planowałem tym razem odwiedzić miało być bowiem amerykańskie Chicago i kolejny kroczek w swojej podróży po coraz to nowych, najbardziej odległych zakątkach świata. Teoretycznie biegałem już w Ameryce Północnej. Byłem przecież na Kubie, która geograficznie też zaliczana jest do tego kontynentu, ale po pierwsze to bardziej Ameryka Środkowa, a po drugie to wyspa. Teraz miałem mieć już możliwość pobiec w samym sercu kontynentu i całkowicie uciąć wszelkie męczące mnie czasem na tym polu wątpliwości.

      Zanim jednak doszło do tego, że mogłem stanąć na amerykańskiej ziemi czekała mnie długa droga i to nie tylko w wymiarze geograficznym. Trochę zaskoczył mnie fakt, gdy okazało się, że mimo, że Polacy już generalnie wiz nie potrzebują to jednak poza posiadaniem paszportu dodatkowo trzeba wypełnić i opłacić specjalny wniosek o pozwolenie na wjazd. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy okazało się że dostałem odmowę możliwości skorzystania z tej uproszczonej ścieżki, a to ze względu na podróż w zeszłym roku na Kubę, która traktowana jest przez Stany jako państwo wspierające terroryzm. Nie przekreślało to moich szans na wjazd do USA, ale wiedziałem już że muszę przejść całą drogę starania się o normalną wizę i wiąże się to nie tylko z dodatkowymi sporymi kosztami, ale też dłuższym czasem oczekiwania i licznymi formalnościami. W sumie i tak odetchnąłem z ulgą, że nie przyszło mi do głowy, aby we wniosku skłamać i napisać, że na Kubie nie byłem, licząc, że nikt tego nie sprawdzi. Dopiero później wyczytałem, że urzędnicy przeczesują dość skrupulatnie nawet media społecznościowe i generalnie ciężko jest ukryć fakt że się tam było, a złapanie na kłamstwie w tej kwestii często wiąże się nawet z dożywotnim zakazem wjazdu.  Nie chciałbym tego. 

      Nie ukrywam, że przejście przez proces wizowy było sporym wyzwaniem. To nie to samo co czekało mnie podczas poprzednich swoich wyjazdów do Turcji, Egiptu, Brazylii, Izraela, czy nawet na Kubę, gdzie formalności sprowadzały się w zasadzie do wniesienia opłaty. Tym razem samo wypełnienie kwestionariusza na stronie internetowej trwało blisko dwie godziny, a dodatkowo musiałem sobie odświeżyć w pamięci łącznie z datami przebieg swojej edukacji, karierę zawodową, powymieniać kraje, w których byłem w ciągu pięciu ostatnich lat, a trochę się ich przecież nazbierało. Na sam koniec czekał na mnie cały zestaw ciekawych pytań w stylu czy nie jestem członkiem organizacji terrorystycznej, czy nie zajmuje się praniem brudnych pieniędzy lub handlem organami, czy nie brałem udziału w ludobójstwie oraz czy nie zamierzam w Ameryce uprawiać prostytucji. Po wypełnieniu kwestionariusza i opłaceniu wniosku, czekała mnie już tylko wizyta w Ambasadzie USA w Warszawie i rozmowa konsulem. Ta na szczęście poszła szybko i gładko. Skończyło się na trzech krótkich prostych pytaniach: po co lecę do Stanów, co robiłem na Kubie i jak długo tam przebywałem. Potem mogłem już spokojnie odliczać ostatnie tygodnie do wyjazdu. Aż w końcu nadszedł ten dzień…

      Swoją podróż zaczynałem z Siedlec w piątek w zasadzie jeszcze w środku nocy. Na lotnisku musiałem być bowiem już rano. Pierwotnie miałem lecieć przez Finlandię i Helsinki. Jednak dwa dni przed podrożą odwołali mi lot. Załamałem się w pierwszej chwili i myślałem, że to koniec tej przygody, zanim się tak naprawdę zaczęła, ale już po kilku minutach zdenerwowany zacząłem szukać alternatywy. Gdy znalazłem inne połączenie i w akcie desperacji byłem nawet gotów zaakceptować dwa razy droższy bilet okazało się, że moje nerwy były niepotrzebne. Linia rozwiązała ten problem za mnie. W ciągu dwóch godzin dostałem wiadomość z propozycją alternatywnego lotu, tym razem przez Londyn. W dodatku na miejscu miałem być trzy godziny wcześniej. Jedynym minusem był fakt, że miałem niewiele czasu i musiałem się bardzo mocno spieszyć by w Londynie dostać się z jednego terminalu na drugi. Na szczęście nie okazało się to być dużą przeszkodą, a ja mogłem odetchnąć z ulgą. Uff…

     Po czternastu godzinach spędzonych w powietrzu i na lotniskach wylądowałem w końcu Chicago. W miarę sprawnie udało mi się namierzyć metro i po kolejnej godzinie jazdy dotarłem do komunikacyjnego serca miasta, czyli Chicago Loop, co w wolnym tłumaczeniu oznacza chicagowską pętlę. To tu bowiem zbiegają się ze sobą wszystkie linie. Stąd miałem już tylko kilkaset metrów do hostelu. Z hostelem trzeba przyznać, że trafiłem w dziesiątkę. Nie należał może do najtańszych, ale też nic innego konkurencyjnego pod względem ceny nie było. Chyba takie tutaj po prostu realia. Niewątpliwie ogromną zaletą była lokalizacja. Zaledwie pięćset metrów do jednej z głównych stacji metra, z której to otwierały się przede mną wszelkie szlaki do miejsc, które planowałem odwiedzić to była rzecz, której nie mogłem nie docenić. Wyposażenie, przestrzeń, czystość i generalnie wysoki standard spełniał moje oczekiwania, a nawet mocno je przewyższał. Zwykle w hostelach, których nocuje jest po prostu ciasno. Tutaj sala, w której przyszło mi przez tych kilka dni zamieszkać była ogromna. Pewnie to efekt tego legendarnego amerykańskiego zamiłowania do przestrzeni i wszystkiego co duże, które zresztą widać na każdym kroku.

      W sobotę przede wszystkim musiałem odebrać pakiet startowy. Zanim się jednak po niego wybrałem miałem jeszcze jedno zadanie do wykonania. Planując ten wyjazd nie sądziłem, że tak się to wszystko ułoży, że za granicą przyjdzie mi głosować w wyborach prezydenckich. Pierwsza tura, która miała miejsce dwa tygodnie wcześniej nie przyniosła rozstrzygnięcia. Druga przypadła akurat na czas mojego pobytu w Stanach. To były dla mnie zbyt ważne wybory, aby sobie je tak po prostu odpuścić. Jeszcze długo przed wyjazdem skontaktowałem się z polskim konsulatem, by dowiedzieć się co powinienem zrobić aby móc głosować w Chicago, potem wizyta w Urzędzie Gminy po stosowne zaświadczenie i z czystym sumieniem mogłem lecieć wiedząc, że będę miał możliwość spełnić swój obywatelski obowiązek. Konsulat, gdzie zlokalizowany był lokal wyborczy oddalony był od mojego hostelu prawie pięć kilometrów. Pojechałem więc metrem. Po oddaniu głosu mogłem w końcu skierować się w stronę pawilonu, gdzie znajdowało się biuro zawodów i gdzie wydawano pakiety startowe. Po załatwieniu formalności resztę dnia mogłem już wykorzystać na zwiedzanie.

      W zasadzie to przed wyjazdem niewiele wiedziałem co najbardziej warto w Chicago zobaczyć. Podobnie jak inne amerykańskie metropolie powstało stosunkowo niedawno, jego historia nie jest zbyt długa. Nie ma więc tu bardzo starej architektury i historycznych miejsc, które zawsze budzą moje zainteresowanie. To, z czym mi się do tej pory zawsze kojarzyło to miasto to ogromna licząca prawie dwa miliony polonia i perypetie bohaterów trzeciej części trylogii Sylwestra Chęcińskiego „Sami Swoi”, którzy wyruszyli do Ameryki w odwiedziny do Johna, brata Pawlaka. Wiedziałem więc, że na pewno nie zabraknie akcentów polskich i bardzo na nie liczyłem, ale udało mi się też stworzyć listę takich miejsc i atrakcji niekoniecznie z Polską związanych, a których zaliczenie sprawiłoby, że mógłbym uznać wyjazd za turystycznie spełniony.

      Pierwszym takim punktem był znajdujący się niedaleko mojego hostelu pomnik Abrahama Lincolna. Rzeźba siedzącego na fotelu jednego z najbardziej rozpoznawalnych byłych Prezydentów Stanów Zjednoczonych Ameryki, który wsławił się chociażby tym, że zniósł niewolnictwo stoi w tym miejscu od połowy lat dwudziestych poprzedniego stulecia. Podążając dalej przygotowanym szlakiem dotarłem do dość symbolicznego miejsca, czyli do punktu, gdzie zaczyna się otwarta niemalże dokładnie sto lat temu Route 66. Kilka miesięcy przed wyjazdem przygotowując się do wyjazdu wyczytałem gdzieś, że początek tej legendarnej drogi znajduje się właśnie w Chicago i stoi tam nawet specjalny znak informujący o tym fakcie. Znana jako „Matka dróg” trasa, która ma długość 3940 km i która prowadzi przez cały kontynent, aż do Santa Monica w Kalifornii stała się symbolem amerykańskiej kultury i jest często wspominana w literaturze, filmach, czy muzyce. Gdy pół roku wcześniej  podejmowałem decyzję o biegu w Chicago jeszcze tego nie wiedziałem, że półmaraton w tym mieście będzie moim 66 biegiem na tym dystansie, ale tak właśnie się stało. Zbieżność tym razem zupełnie przypadkowa, ale jednak bardzo symboliczna. Dosłownie w tym samym miejscu tyle, że na przeciwko po drugiej stronie ulicy znajdował się kolejny przystanek na mojej mapie, czyli Art Institute of Chicago. To założone sto pięćdziesiąt lat temu jedno z najważniejszych muzeów sztuki na świecie. Muzeum posiada imponującą kolekcję dzieł sztuki, obejmującą różne epoki, kultury i style, w tym prace takich mistrzów jak Vincent van Gogh, Pablo Picasso, czy Claude Monet. Tuż za instytutem odnalazłem Chicago Stock Exchange Arch. Jest on jednym z nielicznych fragmentów historycznego budynku chicagowskiej giełdy z końca XIX wieku. Stąd było już niedaleko do Cloud Gate. Ta monumentalna rzeźba znajdująca się w Millennium Park zwana również ze względu na swój kształt „fasolką” została wykonana z polerowanej stali nierdzewnej i zaprojektowana tak, by odbijała otoczenie, w tym panoramę miasta, niebo oraz przechodniów z różnych perspektyw. Jest codziennie czyszczona, aby utrzymać jej lustrzaną powierzchnię w idealnym stanie. Wracając powoli w stronę, z której rozpoczynałem zwiedzanie nagle usłyszałem ryk silników. Obejrzałem się za siebie. Była to wataha około stu motocykli różnego typu, począwszy od legendarnych klasycznych Harleyów Davidson, po nowoczesne ścigacze. Niesamowity widok, który prawdopodobnie można zobaczyć jedynie w Ameryce.

      Ponieważ było jeszcze wcześnie, a nie wiedziałem do końca jak rozwiną się plany następnego dnia to postanowiłem odwiedzić od razu jeszcze jedno miejsce – United Center, czyli halę, która jest domem dla drużyn sportowych koszykarskiej Chicago Bulls i hokejowej Chicago Blackhawks. Arena jest również miejscem wielu koncertów, wydarzeń kulturalnych i innych imprez masowych. United Center gościło wiele światowych gwiazd muzyki, takich jak na przykład U2, Madonna, czy Taylor Swift. Wyczytałem przed wyjazdem, że przy głównym wejściu do areny znajduje się słynny pomnik Michaela Jordana, który stał się jednym z ulubionych miejsc do fotografowania dla fanów koszykówki. Nigdy nie przepadałem akurat za tą dyscypliną, nawet mimo wzrostu, ale jak na miłośnika sportu przystało doskonale pamiętałem lata dziewięćdziesiąte, gdzie drużyna prowadzona przez Jordana przez wiele lat zdominowała całą ligę NBA, a on sam został okrzyknięty koszykarzem wszechczasów. Obszedłem halę dookoła. Natrafiłem jedynie na pomnik poświęcony hokeistom, w tym Stanisława Mikity, nie znanego mi do tej pory podobno w latach sześćdziesiątych poprzedniego stulecia najlepszego na świecie zawodnika z Rosji, który spędził w Chicago najlepsze lata swojej kariery. W końcu jednak udało się znaleźć także Jordana.  Okazało się, że stoi w środku budynku w głównym hallu.

      Kierując się już powoli w stronę metra zauważyłem mały kościółek. Postanowiłem wejść do środka. Akurat odbywał się pogrzeb jakiegoś starszego czarnoskórego mężczyzny. Na środku kościoła przy ołtarzu  ustawiony był ekran, na którym wyświetlano zdjęcia zmarłego, obok na ustawionych instrumentach wliczając w to perkusję zespół grał muzykę Gospel, a zebrani ludzie, za pewne przyjaciele i rodzina śpiewali. Wśród zgromadzonych kilkudziesięciu osób byłem jedynym białym. Pomodliłem się chwilę i poszedłem dalej  w stronę metra.

      Początek biegu w niedzielę stosunkowo wcześnie, bo o siódmej rano. Nie zdążyłem się jeszcze przestawić do nowej strefy czasowej więc bardzo nie odczułem porannego wstawania nawet mimo tego, że słabo spałem, co chwilę się budząc. Generalnie nie licząc pierwszej nocy po podróży to ten problem towarzyszył mi będzie przez cały wyjazd. Niestety na start miałem dość daleko. Bieg organizowany był z dala od centrum, a dojazd metrem trwał ponad pół godziny. Wysiadłem na stacji metra Pulaski. Nazwanie jej od nazwiska Polaka nie jest przypadkowe. To polsko-amerykański bohater walk o niepodległość. W naszym kraju walczył z Rosją jako konfederata barski, w Stanach Zjednoczonych uratował życie przyszłemu pierwszemu prezydentowi Jerzemu Waszyngtonowi. Gdy ten znalazł się w opałach w walce z doborowymi oddziałami Brytyjczyków wraz z trzydziestoma swoimi kawalerzystami pospieszył na ratunek przyszłemu pierwszemu Prezydentowi Stanów Zjednoczonych, zatrzymał ich natarcie, co następnie pozwoliło amerykańskiemu wodzowi na ujście z pola bitwy. Zginął śmiercią bohatera na amerykańskiej ziemi podczas bitwy pod Savannah. Ze stacji Pułaski czekał mnie jeszcze krótki spacer i wkrótce byłem na miejscu, czyli w Garfield Park, jednym z największych i najstarszych parków miejskich w Chicago. Z każdą zbliżającą się minutą tłum gęstniał i w sumie zebrało się prawie dziesięć tysięcy biegaczy.

      Tuż przed startem jak to często bywa na wydarzeniach sportowych w Ameryce pewna Pani odśpiewała amerykański hymn i w zasadzie punktualnie o 7:00 rozlega się wystrzał startera. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. Chcę po prostu złamać godzinę i pięćdziesiąt minut i tak ustawiłem sobie zegarek, by do takiego celu mnie poprowadził. Początkowo nie biegnie mi się jakoś wyjątkowo lekko,  ale w zasadzie od pierwszego kilometra wypracowuje sobie dość znaczny zapas. Staram się by każdy kolejny kilometr był w tempie poniżej pięciu minut. Mniej więcej po kwadransie dobiegamy do Douglas Park. Jest w miarę ciepło, cieplej niż podczas moich ostatnich półmaratonów, ale nie gorąco. Promienie słoneczne niwelowane są przez drzewa która chronią organizm przed przegrzaniem. Często wiejący silny wiatr, sprawia, że Chicago nadano łatkę „wietrznego miasta”, ale tego poranka nie jest on zbyt silny. Dystans na trasie oznaczany jest w milach. Utrudnia to trochę pilnowanie tempa, skupiam się więc jedynie na informacji z zegarka. Na szczęście jest też kilka punktów odmierzonych w kilometrach. Na tym po piątym ustawione są flagi krajów, z których pochodzi najwięcej biegaczy. Ucieszyłbym się z takiego widoku, ale ta polska odwrócona jest do góry nogami. Hmm… Udam więc, że tego nie widziałem. Po dziesiątym kilometrze odnotowuje czas na poziomie czterdziestu ośmiu minut. To szybko jak na moje ostatnie starty. Biegnie mi się jednak coraz swobodniej i pewniej. Nie przeżywam żadnych kryzysów i jestem coraz bardziej zmotywowany, tym bardziej, że czuję mocne wsparcie kibiców, zwłaszcza tych biało-czerwonych, którzy widząc moją koszulkę z orłem mocno mnie dopingują. Polaków spotykam także w stawce biegaczy. Pozdrawiamy się nawzajem. Na trzynastym kilometrze zebrało się najwięcej ludzi i jest najgłośniej. W tym miejscu ustawiony jest także duży punkt wsparcia polskiej grupy biegaczy z Chicago, którzy dopingują każdego, a zwłaszcza rodaków. Ich duży biało-czerwony baner dostrzegłem już z daleka. Jeszcze przed startem spotkałem kilkunastoosobową grupę tutejszych biegaczy polskiego pochodzenia. Miło i wesoło chwilę porozmawialiśmy, zrobiliśmy wspólne zdjęcie i umówiliśmy się na spotkanie po biegu.  Gdzieś po piętnastu kilometrach dobiegliśmy do Humboldt Park. Znany ze swoich malowniczych krajobrazów i szerokich terenów rekreacyjnych zielony kompleks to centrum życia społecznego i kulturalnego, szczególnie dla społeczności portorykańskiej. W parku znajduje się na przykład Narodowe Muzeum Sztuki i Kultury Portorykańskiej, które podkreśla dziedzictwo tej grupy. W pewnym momencie przebiegam obok pomnika patrona. Już po powrocie do domu dowiem się, że Alexander von Humboldt to pruski przyrodnik i odkrywca, który wniósł znaczący wkład w dziedziny meteorologii, geografii, oceanografii i magnetyzmu. Na tym etapie biegu wiem już, że cel prawdopodobnie uda mi się zrealizować. Jestem coraz bardziej pewny siebie. Nie tracę animuszu, zwłaszcza, że im bliżej mety tym mam wrażenie, że doping jest coraz bardziej żywiołowy i coraz głośniejszy. Co jakiś czas wśród rozradowanych gardeł daje się wyłowić głośne „Brawo Polska”, a nawet „Go Poland, let’s go!”. Na ostatnich kilometrach zachowałem jeszcze sporo sił i zaczynam wierzyć, że tego dnia stać mnie nawet na to by pobiec swój rekordowy bieg zagranicą. Ten aktualnie najlepszy wynik (1:42:42) pochodzi z Malty z 2017 roku, już się więc trochę zakurzył. Jeśli miałoby mi zabraknąć motywacji to w tym właśnie momencie odnalazłem jej dodatkowe pokłady. Chcę poprawić ten rekord, nie mogę już odpuścić. W końcówce już nawet nie do końca słyszę własnych myśli. W uszach dzwonią natomiast dzwoneczki sponsora rozdawane kibicom tysiącami w biurze zawodów dzień wcześniej. Przekraczając metę już wiem, że się udało. Jestem szczęśliwy. Na mecie spędzę jeszcze trochę czasu na rozmowach z tutejszą Polonią i pora wracać.

      Tego dnia czekało mnie jeszcze spotkanie z Mariuszem i Moniką. Przed laty pracowaliśmy w jednej firmie w Warszawie. Potem Mariusz dostał propozycje przeniesienia się do biura w Chicago i z tej możliwości skorzystał, a wraz z nim do Stanów wyemigrowała Jego żona Monika. Z Nią spotkałem się zupełnie przypadkowo przez chwilę na lotnisku w Warszawie, gdy wracałem z Lublany ponad rok temu, z Mariuszem nie widziałem się prawie siedem lat. Była więc niepowtarzalna okazja powspominać dawne czasy. Co ciekawe, gdy w piątek popołudniu wylądowałem w Chicago i wychodziłem z hali lotniska natknąłem się na Janka, który mnie w tej samej firmie przed osiemnastu laty zatrudniał i był moim pierwszy menadżerem. Wszystkiego bym się spodziewałem, ale nie takiego spotkania. Był to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności i kolejny dowód na to jaki ten świat jest tak naprawdę mały.

      Z Mariuszem i Moniką umówiliśmy się pod moim hostelem, a potem poszliśmy w stronę jeziora Michigan. To jedno z pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej i jedyne, które leży całkowicie na terenie Stanów Zjednoczonych.  Jego powierzchnia to prawie jedna piąta powierzchni Polski, co czyni je jednym z największych jezior na świecie. Spacerując promenadą dotarliśmy do Planetarium, przed którym stoi ustawiony tutaj w pięćsetną rocznicę urodzin pomnik Mikołaja Kopernika. Nie wiedziałem o nim. Była więc to dla mnie miła niespodzianka. Spod pomnika pojechaliśmy autobusem już do ścisłego centrum, a chwilę potem byliśmy pod Chicago Theatre. Ten ikoniczny teatr został otwarty w 1921 roku i jest znany ze swojej charakterystycznej fasady w stylu francuskiego baroku oraz ogromnego znaku „CHICAGO”. Charakterystyczny świetlny napis jest nieoficjalnym symbolem miasta i często można go zobaczyć w filmach, telewizji, sztuce i fotografii. Po krótkiej przerwie na pizzę kontynuowaliśmy swój spacer dalej. Kierując się tym razem na północ dotarliśmy do Tribune Tower. Budowa tego jednego z najbardziej charakterystycznych wieżowców zakończyła się dokładnie sto lat temu. Budynek ma trzydzieści sześć pięter i wysokość stu czterdziestu jeden metrów. Pierwotnie siedzibą gazety Chicago Tribune oraz związanych z nią mediów. W ostatnich latach został przekształcony w luksusowe rezydencje. Przed wyjazdem wyczytałem, że jednym z najbardziej charakterystycznych elementów Tribune Tower są fragmenty historycznych budowli z całego świata wmurowane w jego fasadę, w tym kawałki Wielkiego Muru Chińskiego, Partenonu, Colosseum, katedry Notre-Damme i Taj Mahal, czy nawet Wawelu. Następnego dnia tu wrócę i odnajdę w jego murach fragmenty kilku znanych budowli. Tego z Wawelu mi się nie uda. Tuż obok po drugiej stronie ulicy lśnił w słońcu szklany Trump Tower, czyli drugi co do wielkości mający ponad czterysta metrów hotel w Stanach. Jest naprawdę imponujący. Poszliśmy dalej wzdłuż rzeki. Rzeka Chicago to unikalny ciek wodny, którego naturalny bieg został odwrócony przez człowieka. Stanowi ważną drogę wodną łączącą Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie z rzeką Missisipi. Na przełomie XVIII i XIX wieku inżynierowie zmienili jej kierunek, aby zapobiec zanieczyszczeniu wody pitnej w jeziorze Michigan. Odwrócenie biegu rzeki wymagało stworzenia skomplikowanego systemu śluz, który kontroluje przepływ wody. Rzeka Chicago jest znana z licznych mostów zwodzonych, które umożliwiają przepływ statków i ruch drogowy. Dzięki temu Chicago ma więcej mostów zwodzonych niż jakiekolwiek inne miasto na świecie. W końcu nadszedł moment, gdy trzeba było zakończyć naszą wycieczkę. Podziękowałem za wspólnie spędzony czas i spotkanie, pożegnaliśmy się i wróciłem do hostelu.

     To był już ten moment, gdy można było nasłuchiwać wyniku wyborów. Okazało się jednak, że choć minęło już kilka godzin od zamknięcia lokali to nadal nic nie było jasne, a stawka była tak wyrównana, że wszystko zmieniało się z godziny na godzinę. Czekałem z pójściem spać na ogłoszenie wyników. Gdy w Polsce dochodziła druga, podano te ze zdecydowanej większości komisji i w zasadzie niewiele mogło się już zmienić poszedłem spać.

      Poniedziałek to dzień najbardziej intensywnego zwiedzania. Pierwszym miejscem, które planowałem odwiedzić było betonowe molo na brzegu jeziora Michigan zwane  Queen‘s Landing. Nazwa tego miejsca pochodzi od wizyty królowej Elżbiety II w 1959 roku, która to wysiadła wasnie tu z królewskiej barki podczas Jej pierwszej wizyty w Chicago. Wówczas zgromadziło się tu milion ludzi by powitać Królową, która następnie przeszła po mającym prawie siedemset metrów najdłuższym czerwonym dywanie na świecie w stronę kolejnego punktu na mojej mapie, czyli Navy Pier. To popularne miejsce odwiedzane przez turystów i oferujące szeroki wachlarz atrakcji przez cały rok, na przykład rejsy wycieczkowe po jeziorze Michigan, czy też słynne diabelskie koło, które zapewnia niesamowite widoki na miasto i jezioro. Ma długość ponad jednego kilometra i jest jednym z najdłuższych pomostów na świecie.

      Kolejne miejsce, do którego podążałem było związane z dramatyczną historią Chicago. Już kiedyś dawno temu słyszałem o ogromnym pożarze pod koniec XIV wieku w tym mieście. Legenda głosi, że wybuchł na skutek kopnięcia przez krowę lampy naftowej. Był on jedną największych katastrof tamtego stulecia w Ameryce, doszczętnie strawił całe wybudowane wówczas z drewna centrum miasta i skończył się śmiercią około trzystu osób. Odbudowa, która rozpoczęła się niemal natychmiast po ostygnięciu zgliszcz uczyniła z Chicago jedno z najludniejszych i gospodarczo najważniejszych miast Ameryki. Jednym z nielicznych budynków ówczesnego centrum Chicago, które przetrwały była Water Tower. Budynek został zbudowany w 1869 roku, aby pomieścić potężną pompę wodną. Ironią jest fakt, że stacja pomp przestała działać podczas pożaru, ponieważ dach, który nie był wykonany z wapienia, zapalił się. Dziś znajduje się tu mała galeria sztuki. Będąc pod wieżą zapytałem po angielsku pewne starsze małżeństwo, czy mogliby mi zrobić zdjęcie. Ku mojemu zdziwieniu usłyszałem odpowiedź łamaną polszczyzną: „Oczywyście”. Roześmiałem się ewidentnie zaskoczony. Pan poznał, że jestem z Polski po orle na mojej koszulce. Porozmawialiśmy chwilę o Polsce, o wyborach, nowym Prezydencie i poszedłem dalej. Na sam koniec zostawiłem sobie Willis Tower. Budynek znany w przeszłości jako Sears Tower to ikoniczny wieżowiec w Chicago ukończony w 1973 roku. Ma wysokość 442 metry, a razem z antenami 527 metrów. Przez prawie 25 lat był najwyższym budynkiem na świecie, aż do roku 1998, kiedy to został zdetronizowany przez Petronas Towers w Kuala Lumpur w Malezji. To był już mój ostatni punkt zaplanowany tego dnia.

     W hostelu przypadkowo poznałem Izę. Już drugiego dnia minęliśmy się na korytarzu. Wówczas skończyło się na krótkiej wymianie uprzejmości i pozdrowieniach. Teraz po dwóch dniach spotkaliśmy się znowu. Tym razem mogliśmy już porozmawiać dłużej i lepiej się poznać. Okazało się, że choć obecnie mieszka w Warszawie to w niedalekiej przyszłości planuje przeprowadzkę w okolice Siedlec i w Siedlcach czasem bywa, w dodatku lubi moje miasto. Niesamowity zbieg okoliczności, którego nikt nie był w stanie przewidzieć. Czas na rozmowie mijał naprawdę miło, niestety w końcu trzeba było się pożegnać.  Może jescze kiedyś będzie okazja się spotkac, ale to juz raczej w Polsce, bo następnego dnia powrót do kraju.

      Lot mam jednak dopiero wieczorem. Dlatego też na ten dzień zostawiłem sobie odwiedzenie tych miejsc w Chicago, które są mocno związane z Polską, a które były na trasie metra z hostelu na lotnisko. Pierwszym moim przystankiem był tak zwany „Trójkąt Polonijny”. To skwer w polskiej dzielnicy, którą w latach dwudziestych i trzydziestych zamieszkiwało około 80% chicagowskich Polaków. Miejsce to funkcjonowało jako swego rodzaju stolica amerykańskiej Polonii, z siedzibami najważniejszych polskich organizacji w Stanach Zjednoczonych. Po dawnej świetności nie ma dziś śladu, ale ciągle znajduje się tu renomowany Chopin Theatre, a plac jest wykorzystywany jako miejsce procesji Bożego Ciała przez polskie parafie. Jadąc metrem kilka przystanków dalej w stronę lotniska dotarłem do Jackowa zwanego również „Polish Village”. Sporo poczytałem przed wyjazdem o tej historycznej polskiej dzielnicy i nie ukrywam, że bardzo zależało mi, aby ją odwiedzić. Nazwa przyjęła się po 1921 roku, kiedy to zakończona została budowa kościoła Św. Jacka, który stał się centralnym punktem tutejszej społeczności. Okres świetności „Polish Village” przeżywała zwłaszcza w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to po upadku komunizmu w Europie spłynęły tu największe fale emigracyjne. Język polski usłyszeć można było tu niemal wszędzie, masowo powstawały polskie biznesy, sklepy, punkty usługowe oraz restauracje, zaś Milwaukee Avenue, przecinająca dzielnicę żartobliwie nazywana była Ulicą Marszałkowską. Czasy, kiedy Jackowo było ostoją polskości w USA powoli też odchodzą jednak do przeszłości. Polacy ustąpili miejsca Latynosom, Portorykańczykom i Afroamerykanom. Wyczytałem, że mimo upływu czasu i dokonujących się zmian, w Jackowie nadal można znaleźć kilka polskich sklepów i restauracji, które oferują tradycyjne polskie potrawy, często uważane za lepsze, niż te dostępne w Polsce i chciałem je zobaczyć.

      Swoje zwiedzanie Jackowa rozpocząłem od budynku, który pamiętałem jako dom Johna Pawlaka z filmu „Kochaj albo rzuć”. Adres 3517 Wolfram Street odnalazłem niemalże od razu. Mimo upływu prawie pół wieku budynek niewiele się zmienił. Znak czasu widać jedynie po drzewie, które rośnie tuż przed wejściem. Idąc dalej Pope John Paul II Way dotarłem do wspomnianego już Kościoła. W bazylice znajdują się relikwie wielu świętych, w tym św. Jacka, św. Stanisława Kostki, św. Faustyny Kowalskiej i św. Jana Pawła II. Parafia do dziś odgrywa kluczową rolę w życiu polskiej społeczności w Chicago. Już miałem podążać dalej, gdy wychodząc przy bramie parafii spostrzegłem grupkę rozmawiających ludzi. Podszedłem by zapytać, gdzie tu jeszcze można odnaleźć kolejne ślady polskości. Okazało się, że był to kościelny Pan Stanisław, który mieszka w Chicago od czterdziestu czterech lat, a także kilku żołnierzy Sił Powietrznych z Warszawy. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się nawet, że mamy w Siedlcach wspólnych znajomych. Chwilę potem Pan Stanisław oprowadził nas po Kościele pokazując wszelkie zakamarki i tajemnice, wliczając w to dzwonnicę i dach, z którego rozpościera się widok na okolicę.

      Dalsze zwiedzanie kontynuowałem już z nowymi znajomymi. Niebawem dotarliśmy do polskiego sklepu „Kurowski Sausage Shop”, gdzie zdecydowaną większość stanowiły produkty z Polski. Można było też zjeść Polski obiad. Stwierdziłem, że schabowy z ziemiankami w naprawdę rozsądnej cenie to dobry pomysł przed czekającą mnie wielogodzinną podróżą. Gdy miałem już powoli dziękować za towarzystwo i kierować się w stronę lotniska nowo poznani koledzy powiedzieli, że przyjechali do Jackowa samochodem, wybierają się jeszcze pod położony około 15 mil od Chicago filmowy dom „Kevina samego w domu” i zaproponowali, że chętnie zabiorą mnie ze sobą. Miałem jeszcze sporo czasu więc postanowiłem z tej nieoczekiwanej atrakcji skorzystać. Pojechaliśmy tam, a potem odwieźli mnie na lotnisko. Gdy po kilku godzinach oczekiwania stanąłem przed bramką kontroli paszportowej i myślałem, że nic mnie już nie będzie w stanie zaskoczyć od urzędnika w amerykańskim mundurze sprawdzającego dokumenty usłyszałem po polsku: „Ooo, z Siedlec… , a ja jestem z Lublina!”. Uśmiechnąłem się. Znowu sami swoi… Jeszcze tylko kilkanaście godzin, powrót tą samą drogą przez Londyn i w końcu w domu…

2025.06.01 Chicago (USA) BANK OF AMERICA CHICAGO 13.1 – 1:42:15

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Chicago:

Więcej zdjęć z Jackowa:


Z sercem po raz czwarty

     Niewątpliwie szczególne miejsce w historii mojej biegowej przygody (oczywiście poza półmaratonami) zajmują starty w warszawskiej sztafecie maratońskiej Ekiden. To zawody, w których sześcioosobowa drużyna ma do przebiegnięcia maraton. Pierwsza osoba pokonuje 7 kilometrów i 195 metrów, dwie kolejne 10 kilometrów, a ostatnie trzy po 5 kilometrów – razem dokładnie tyle, ile wynosi ten królewski dystans. To, co wyróżnia Ekiden od innych zawodów to to, że poza emocjami i przeżyciami związanymi z własnym biegiem dochodzi czynnik drużynowy, współodpowiedzialność za kolegów i wynik całej drużyny oraz kilka godzin miło spędzonego czasu wśród bliższych, lub dalszych znajomych. Uczestniczę w tym biegu od 2014 roku. Do tego momentu miałem na koncie ukończonych już dziewięć edycji i za każdym razem wracam na tą imprezę z ogromną przyjemnością. Mam także wiele związanych z nimi wspaniałych wspomnień. Dotyczą one zarówno sześciu startów w mojej poprzedniej firmie, jak i aktualnej, w barwach, której pobiegłem do tej pory trzy razy. Biorąc pod uwagę, że od czasów pandemii pracuję zdalnie całkowicie poza biurem z dala od Warszawy jest też to dla mnie wspaniała okazja, by spotkać się z kolegami z pracy i spędzić  miło czas.

    Tak, jak w ostatnich latach tak i w tym roku miejscem rywalizacji miał być warszawski park Kępa Potocka. Wystawiliśmy tym razem, aż cztery drużyny, przy czym to ta nasza z założenia miała być tą najszybszą, choć na szczególny wynik w tym roku specjalnie nie liczyliśmy.  Nieobecność kilku osób, które miałyby pewne miejsce w pierwszym składzie sprawiła, że po dwóch latach biegania zmiany na zmianie pięciokilometrowej w tym roku przyszło mi pobiec dziesięć kilometrów przejmując pałeczkę od Renaty, która rozpoczynała nasza rywalizację. Początkowo planowałem pobiec solidnie, ale asekuracyjnie nie ryzykując kontuzji przed kolejnymi półmaratonami i chcąc po prostu pobiec poniżej 50 minut, ale szybko te plany zweryfikowałem. Już pierwszy kilometr w tempie około 4:35 pokazał, że to jednak ambicja i adrenalina będą rozdawać karty. Na kolejnych czując, że może być za szybko troszkę zwolniłem, ale nadal było to cały czas tempo poniżej 4:45. Pogoda do biegania była chyba idealna. Upał, który często towarzyszył biegaczom, w tym roku nie przeszkadzał wcale. Przeciwnie, było dość rześko. Nogi więc niosły.  Do mety pierwszej pętli dobiegłem z czasem 23:11. Druga okazała się być jeszcze szybsza (23:00). Co ciekawe czas, który przed biegiem wziąłbym w ciemno na tę chwilę dawał nam nawet trzecie miejsce w klasyfikacji Służby Zdrowia i Firm Medycznych. Było to dla nas totalnym zaskoczeniem. Pałeczkę przekazałem Kamili, a potem w naszej drużynie swoje pięciokilometrowe odcinki pobiegli Ola, Gosia i Łukasz. Ostatecznie ukończyliśmy z czasem 3:36:04, czyli około dwudziestu minut wolniej, niż w zeszłym roku, ale i tak w naszej kategorii skończyliśmy na szóstym miejscu, co myślę, że jest sporym sukcesem.

      Miałem się już powoli pakować i wracać do domu z poczuciem miło spędzonego dnia i wykonania dobrej roboty. Spotkałem się jednak na sam koniec jeszcze z kolegami z poprzedniej firmy, którzy także wystawili swoje drużyny by chwilę porozmawiać. Okazało się, że mają problem ze składem i jedna z drużyn będzie miała problem by dokończyć rywalizację, gdyż osoba z ostatniej zmiany nie pojawiła się na starcie. Zgodziłem się, na szczęście to już tylko 5 kilometrów. Pobiegłem i to nawet całkiem szybko. Choć planowałem po prostu złamać 25 minut do mety udało się dotrzeć w czasie 23:58. W ten o to sposób choć to mój bieg numer 255 to pierwszy raz w życiu na tych samych zawodach pobiegłem dwa razy, dwa różne dystanse, w dodatku w dwóch różnych koszulkach. Myślę, że to fajna klamra, która spina te 10 lat mojego biegania na Ekidenie, czy to w starych barwach, czy aktualnych. Dało mi to też dodatkową satysfakcję. Motto mojej firmy brzmi „With heart” nabrało dziś dla mnie dodatkowego znaczenia. To był niewątpliwie miło spędzony czas..

2024.05.24 Warszawa EKIDEN 2025 MARATON SZTAFET – PAREXEL I: 3:14:34 (Moje 10km: 22:25) / NIQ 6: 3:53:52 (Moje 5km:23:58)

 


W kratkę

      Można powiedzieć, że w tym roku biega mi się w kratkę. Po świetnym wyniku w Wiązownie, bardzo dobrym w Bolonii przyszły gorsze starty w Warszawie, gdzie pobiegłem tak sobie i bardzo słabo w Poznaniu. Potem na szczęście w Gdyni poszło mi jak na moje skromne możliwości rewelacyjnie, co pokazało, że Poznań to była jedynie jednorazowa wpadka i tknęło to we mnie nowego ducha. Gdy z dużą wiarą w swoje możliwości zaczynałem patrzeć w kierunku kolejnych czekających mnie w tym roku startów znów stało się coś, co nadszarpnęło ten optymizm. Dosłownie dzień przed kolejnym czekającym mnie półmaratonem tym razem w Białymstoku pojawiło się przeziębienie, problemy w postaci osłabienia i zatkanego katarem nosa. Choć nie planowałem jakoś wyjatkowo mocno ściagć się ze swoimi rekordami to wiedziałem też już, że na jakieś szczególne fajerwerki liczyć nie mogę.

      Do Białegostoku pojechałem pociągiem już w sobotę. To już moja trzecia wizyta w tym mieście. Planów turystycznych więc też nie miałem i po odebraniu pakietu zameldowałem się od razu w hostelu. W pokoju tym razem miałem towarzystwo Mateusza z Malborka, oraz Pana Stanisława, który do Białegostoku przyjechał z Podkarpacia. Popołudnie minęło na miłych rozmowach, a mi dodatkowo na emocjach piłkarskich. Tego popołudnia bowiem siedlecka Pogoń grała swój kolejny ligowy mecz o być albo nie być w I lidze i trochę nawet żałowałem, że nie było mnie na stadionie. Pozostała transmisja w internecie. Mimo, że Pogoń nie była faworytem udało się wygrać z dużo silniejszym rywalem Miedzią Legnica przedłużając swoje nadzieje na utrzymanie. Jeszcze dwa kroki do zrobienia i się uda. Wierzę w to. Powodzenia chłopaki!

      Następnego dnia start. Pogoda do biegania stosunkowo dobra. Choć świecił słońce to jednak zwłaszcza rano jest dość chłodno. W ciągu dnia ma się także pojawić zachmurzenie i delikatne opady. Zastanawiałem się jak się ubrać. Ostatecznie decyduję się na koszulkę z krótkim rękawem. Cel jaki przez sobą stawiam to 1:50. Rozpoczynam jednak troszkę szybciej sprawdzając jak się będzie biegło. Nie jest łatwo od samego początku. Nogi wydają się bardzo ciężkie, brakuje trochę sił, ale udaje się utrzymywać to samo tempo. Zwolnię dopiero koło 5 kilometra, gdy pojawi się pierwszy z dwóch większych podbiegów na tej trasie. Na tym etapie mam już jednak spory zapas, który daje duże nadzieje na pozytywne zakończenie. Na półmetku to już prawie trzy minuty. Od czasu do czasu udaje się wypatrzeć na trasie jakieś znajome twarze. Każde takie spotka nie kończy się pozdrowieniami.

      Po drodze możemy też podziwiać kilka murali. Białystok z nich słynie. W całym mieście jest ich podobno około trzydziestu, w tym ten najbardziej znany „Dziewczynka z konewką”. Mniej więcej od trzynastego kilometra zaczyna się najtrudniejszy etap tego biegu, a mianowicie około trzech kilometrów pod górkę. Wiem, że jeśli uda mi się przetrwać ten odcinek bez żadnego kryzysu to cel będzie zrealizowany. Mimo, że trochę zwolniłem to jednak jest to cały czas tempo na poniżej 1:50.  Przebiegamy między innymi obok stadionu Jagiellonii. Gdy w zeszłym roku tu biegłem dzień wcześniej Jagiellonia zdobywała na tym stadionie właśnie swój pierwszy w historii tytuł mistrza Polski, w tym sezonie już im tak dobrze nie poszło. Skończy się prawdopodobnie na trzecim miejscu. Mniej więcej na 15 kilometrze zaczyna padać deszcz z delikatnym gradem. Nie trwa to jednak zbyt długo. Gdy dobiegamy do campusu uniwersyteckiego, a mi nadal udaje się utrzymywać tempo powoli zaczynam mieć pewność, że nic złego nie powinno się już tu wydarzyć i uda się zrealizować zamierzony cel. Od tego momentu to już jedynie trzy kilometry, w dodatku z górki. Na metę wpadam z czasem 1:45:39. Przed biegiem biorąc pod uwagę samopoczucie taki wynik wziąłbym w ciemno, zwłaszcza że ze wszystkich trzech startów które mam za sobą w Białymstoku ten wynik jest zdecydowanie najlepszy. Do domu wróciłem w dobrym nastroju, choć ciągle z przeziębieniem. Miałem tylko nadzieje, że po biegu nie rozwinie się to w coś poważniejszego. Nie mam przecież teraz czasu na chorowanie.

2025.05.11 Białystok Półmaraton: PKO BIAŁYSTOK PÓŁMARATON – 1:45:39


Rachunki z przeszłości

      Dobrze ten 2025 rok się dla mnie rozwinął. Poprzedni zaczynałem przecież z problemami zdrowotnymi i kontuzją pleców, a do mety kwietniowego półmaratonu w Poznaniu docierałem ledwo mieszcząc się w dwóch godzinach i zastanawiając się, czy nie będę musiał przynajmniej na jakiś czas w ogóle zrezygnować z biegania. Dziś jestem w zupełnie innym miejscu. Znowu jak chcę i mi zależy to biegam jedne ze swoich najszybszych półmaratonów w życiu i choć może zbudowanie dobrej dyspozycji kosztuje mnie więcej wysiłku, niż jeszcze kilka lat temu, to wiem, że ciągle jestem w stanie i nie ukrywam, że czuję z tego powodu dużą radość i satysfakcję.

      Po Wiązownie i Bolonii były kolejne wiosenne półmaratony w kraju. Tradycyjnie już Warszawa i Poznań, choć te pobiegłem już wolniej. Po Wiązownie, która była w tym roku dla mnie najważniejsza spuściłem trochę z tonu z intensywnością treningów i dość szybko znalazło to przełożenie w aktualnej dyspozycji i wynikach. Kolejna miała być Gdynia, której nie dane mi było pobiec w 2020 roku z powodu wybuchu pandemii. Przez te ostatnie lata zdarzało mi się wracać wspomnieniami do czasu, gdy miałem właśnie pobiec swój prawdopodobnie najważniejszy bieg w życiu. To miały być przecież Mistrzostwa Świata, a otwarta formuła tych zawodów stwarzała niepowtarzalną okazję na to by mógł tam się pojawić nawet taki amator, jak ja. Solidnie trenowałem całą zimę i zrobiłem naprawdę wiele, by był to najszybszy półmaraton jaki kiedykolwiek przebiegłem. Niestety los spłatał figla. Bieg został w ostatniej chwili najpierw przełożony na jesień, a potem odwołany, a ja zostałem z tą ciężko przygotowaną formą niczym „Himilsbach z angielskim”. Przez tych kilka ostatnich lat było to dla mnie trochę jak wbita drzazga. Uwierało mnie to i wiedziałem, że prędzej czy później będę chciał to nadrobić i w Gdyni ostatecznie pobiegnę. Oczywiście czasu się nie cofnie, a teraz po tych kilku latach, ani ranga tych zawodów nie jest już aż tak bardzo wysoka, jak wtedy, ani moja motywacja tak silna, by nawet próbować ponownie mierzyć się z życiówką. Zwłaszcza, że dziś jest już na zupełnie innym poziomie, niż wówczas. W końcu jednak rzeczywiście pojawiła się okazja na to, by w Gdyni pobiec i to miejsce na swojej biegowej mapie ostatecznie odhaczyć.

      Gdy czasu do tego wydarzenia zostawało coraz mniej znowu dopadł mnie pech. Nie wiem w sumie co było przyczyną, ale mając w pamięci pandemię sprzed kilku lat pierwsze skojarzenie nasunęło się samo. Zaatakował mnie jakiś wirus. Już na Półmaratonie w Poznaniu, który miał miejsce dwa tygodnie wcześniej źle się czułem i poszło mi bardzo słabo, czego nie potrafiłem do końca zrozumieć i racjonalnie wytłumaczyć. Potem przez kolejny tydzień bardzo bolała mnie głowa, mięśnie, czułem się osłabiony. Na treningach borykałem się niewytłumaczalną niemocą, z którą ledwo udawało mi się przetruchtać co najwyżej dziesięć, góra dwanaście kilometrów, a do domu mimo wolnego tempa wracałem naprawdę zmęczony. Przytłoczony tym wszystkim zacząłem się nawet zastanawiać, czy jest sens w ogóle tam jechać, bo nie czułem się nawet na siłach by ten bieg ukończyć, a po prostu przemaszerować go nie chciałem. Na ostateczną decyzję dałem sobie więcej czasu. Do biegu było bowiem jeszcze kilka dni. Gdy w końcu zacząłem odczuwać delikatną poprawę i pojawiła się decyzja „Może po prostu pojadę i zobaczę co z tego wyjdzie” zdarzyło się coś, co znowu postawiło wszystko pod znakiem zapytania. Zmarł Papież Franciszek, a na dzień, w którym miał się odbyć bieg na okoliczność pogrzebu Prezydent RP wprowadził dzień żałoby narodowej. Przez kolejne długie godziny w oczach pięciu tysięcy zapisanych na te zawody biegaczy oznaczało to w zasadzie jedno. Bieg będzie odwołany. Znowu!

      Aż trudno mi było uwierzyć w taki zbieg okoliczności i że to właśnie się dzieje. Wszystko wskazywało na to, że podobnie jak kilka lat temu tak i teraz los płata mi wstrętnego figla. Pogodzony już trochę z faktem, że i w tym roku w Gdyni nie pobiegnę miałem wrażenie, że to jakieś fatum ciąży na mnie i na  tych zawodach. Bo jak tu uwierzyć w zwykły przypadek skoro tyle się zadziało by znowu skomplikować mi plany? Targały mną skrajne emocje. Z jednej strony poczułem pewną ulgę, bo ciągle byłem osłabiony, a taki rozwój wypadków sprawiał, iż nie musiałem się zastanawiać nad ostateczną decyzją i problem rozwiązywał się sam. Unikałem też wyrzutów sumienia, że to ja się wycofuję. Po prostu siła wyższa. Nic nie poradzę. Widocznie tak miało być.  Z drugiej strony po cichu liczyłem, że jednak ten bieg się odbędzie. Gdy więc wieczorem okazało się, że zakres żałoby narodowej zostanie wprowadzony w stopniu umożliwiającym organizację imprez sportowych, choć ciągle jeszcze nie miałem pewności czy będę w stanie pobiec, to mimo wszystko odetchnąłem z pewną ulgą.

      Bieg miał się odbyć w sobotni wieczór. Do Gdyni wybrałem się więc rano, a po biegu tuż przed północą czekał mnie od razu powrót do domu. W pociągu miałem towarzystwo. Jeszcze przed wyjazdem wiedziałem, że spotkam tam Kamila z Puław, którego poznałem na półmaratonie w Białymstoku w 2023 roku. Minęło dwa lata zanim dane było nam się znowu zobaczyć. Podróż minęła na miłych rozmowach i wkrótce dojechaliśmy do Gdyni. Z dworca spacerkiem skierowaliśmy się bezpośrednio w stronę Skweru Kościuszki, gdzie zlokalizowane miało być miasteczko biegowe oraz start i meta. Czasu do biegu było jeszcze sporo. Odebraliśmy więc pakiety i skupiliśmy uwagę, na tym co Gdynia ma do zaoferowania turystom, czyli zacumowanych w tym miejscu okręcie ORP Błyskawica oraz żaglowcu „Dar Pomorza”. Robią naprawdę spore wrażenie.

      Pierwszy z nich to prawdziwa perła naszej historii i dawna duma naszej floty. W czasach swojej świetności był jednym z najpotężniejszych niszczycieli, a dziś jest najstarszym na świecie zachowanym okrętem tego typu. Brał udział w wielu ważnych operacjach, takich jak kampania norweska, ewakuacja Dunkierki i bitwa o Atlantyk. To jedyny okręt Marynarki Wojennej Polski, który został odznaczony Virtuti Militari, najwyższym polskim odznaczeniem wojskowym za męstwo. Dziś dumnie stoi zacumowany w gdyńskim porcie pełniąc rolę pływającego muzeum. Tuż obok odnaleźliśmy „Dar Pomorza” zwany także ze względu na swój charakterystyczny wygląd „Białą Fregatą”. Ten historyczny polski żaglowiec zbudowany na początku poprzedniego stulecia to pierwszy polski statek, który opłynął ziemię. W ciągu pięćdziesięciu lat swojej służby jako statek szkoleniowy wyszkolił kilkanaście tysięcy żeglarzy. Od 1982 roku stoi zacumowany w Gdyni jako statek-muzeum, będący oddziałem Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Jest naprawdę piękny.

      Gdy kilkugodzinny czas oczekiwania na bieg się skończył, na zegarze wybiła 20:30 i nadszedł moment startu trzeba się było skupić już jedynie na tym, po co do Gdyni przyjechaliśmy. Ustawiłem się więc w swojej strefie w gronie kilku tysięcy biegaczy. Żałoba wymusiła na organizatorach zmianę formuły wydarzenia na bardziej skromną i stonowaną. Start poprzedziła też minuta ciszy. W końcu jednak ruszyliśmy na trasę. Zrobiło się już ciemno więc nawet za bardzo nie planowałem skupiać się na podziwianiu Gdyni, a bardziej na swoim samopoczuciu. Choć czułem się już zdecydowanie lepiej to jednak ciągle jeszcze miałem w pamięci niedawne osłabienie. Brałem pod uwagę fakt, że długa podróż też na pewno nie pomoże. Przypominał mi się trochę czerwiec 2023, gdy w pogoni za ostatnim brakującym elementem do Korony Półmaratonów wybrałem się w podobnych okolicznościach do Wrocławia i też przyszło mi biec bezpośrednio po podróży w dodatku w upalny wieczór. Dobrze pamiętałem, że była to trudna przeprawa. Celów więc żadnych szczególnych przed sobą nie stawiałem i dość zachowawczo chciałem po prostu ukończyć w zdrowiu. Reszta miała być drugorzędna. Pierwsze kilometry, które pokonałem w tempie poniżej pięciu minut biegło mi się jednak zaskakująco dobrze. Minęliśmy Muzeum Emigracji. To muzeum powstałe w gmachu Dworca Morskiego skąd przez dziesięciolecia wypływały polskie transatlantyki. Poświęcone jest  milionom Polek i Polaków, którzy na przestrzeni dziejów opuścili kraj i udali się w świat w poszukiwaniu chleba, wolności, czy po prostu lepszego życia. Cały czas czekałem, aż pojawi się gorsze samopoczucie. W Warszawie, czy Poznaniu stało się to w zasadzie już po trzech kilometrach i musiałem po prostu zwolnić. Tutaj nadal mogłem kontynuować bieg w tym samym założonym na początku tempie. Niewątpliwie pomagała pogoda. Dwa poprzednie biegi odbywały się w ciepłe słoneczne dni w dodatku poprzedzone chłodniejszymi i organizm najwyraźniej nie był w stanie odnaleźć się w tej nagłej przemianie. Tym razem było odwrotnie. Po cieplejszym okresie przyszło ochłodzenie i gdy startowaliśmy na termometrze było jedynie kilka stopni. Na czwartym kilometrze przebiegliśmy obok wybudowanej po I wojnie światowej Stoczni Gdynia. Powstało tutaj ponad 600 statków. Na siódmym minęliśmy Pomnik Ofiar Grudnia 1970 poświęcony tragicznym wydarzeniom sprzed pół wieku. Wówczas doszło do brutalnych starć między protestującymi robotnikami, a siłami bezpieczeństwa ówczesnej komunistycznej władzy, które otworzyły ogień do bezbronnych ludzi. Według oficjalnych danych zginęło wtedy 18 osób, a wiele zostało rannych. W rzeczywistości ofiar było jednak więcej. Mijały kolejne kilometry, a mi biegło się nadal bardzo dobrze i nie odczuwałem kryzysu coraz bardziej wierząc w dobry wynik. Niewątpliwie animuszu dodawali liczni i żywiołowo dopingujący na trasie kibice. Atmosfera była naprawdę wspaniała. Mniej więcej na trzynastym kilometrze przebiegaliśmy obok stadionu piłkarskiego Arki Gdynia. Tak się ciekawie złożyło, że dokładnie w tym samym momencie drużyna Arki rozgrywała mecz w moim rodzinnym mieście, z którego do Gdyni przyjechałem, z siedlecką Pogonią. Nawet trochę żałowałem przed wyjazdem, że nie będę mógł być na tym meczu. Ale cóż…  Miałem nadzieję, że przynajmniej wynik będzie satysfakcjonujący. Już po biegu sprawdziłem, że padł remis 1:1. Biorąc pod uwagę możliwości i aktualne ambicje obu drużyn wynik trzeba szanować. Po blisko półtorej godzinie zmagań na trasie byłem coraz bardziej nastawiony optymistycznie i coraz mocniej zmotywowany. Mimo sporych obaw na starcie udało mi się przebiec wszystkie dotychczasowych piętnaście kilometrów w tempie poniżej pięciu minut i to ze sporym marginesem, a ja nadal czułem się naprawdę dobrze i nawet przez chwilę nie straciłem animuszu. W głowie zacząłem sobie kalkulować na jaki biegnę rezultat i wyszło mi, że powinno to być około 1:43. W tym momencie w mej głowie zrodził się pomysł by spróbować pobiec na wynik taki, jak chciałem wtedy w marcu 2020, bo ciągle była na to szansa (1:41:49). Jak się później okaże kolejne kilometry, aż do samej mety to będą najszybsze kilometry całego biegu. Na dwudziestym dobiegliśmy do bulwarów. Przed biegiem trochę bałem się, że w naszych zmaganiach będzie nam przeszkadzał wiejący od strony morza wiatr. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Pojawiające się od czasu do czasu podmuchy nie miały większego znaczenia. Z każdą kolejną sekundą docierało już do mnie powoli, że biegnę właśnie jeden ze swoich najszybszych półmaratonów w życiu i raczej nic nie będzie w stanie mi przeszkodzić. Ostatnie kilkaset metrów to jeszcze mocniejszy zryw i do mety w blasku szpaleru ogni po niebieskim dywanie dobiegłem z czasem 1:40:51. Przekraczając metę uśmiechnąłem się nie mogąc w to uwierzyć. Nigdy bym nie przypuszczał, że stać mnie było na taki sukces. To mój czwarty wynik ze wszystkich sześćdziesięciu czterech półmaratonów, które do tej pory przebiegłem, ale właśnie taki, o jakim wtedy w 2020 marzyłem, bo wówczas oznaczałby mój życiowy rekord poprawiony o minutę. Nie wiem jak to się stało i co tu się wydarzyło, bo przez ostatnie tygodnie, dni, czy nawet godziny nic, ale to nic nie wskazywało na to, że tak to będzie wyglądać, ale jestem bardzo szczęśliwy. Jest to dla mnie ogromna niespodzianka, bo po pierwsze udało mi się w pewnym sensie wyrównać rachunki z przeszłości, a po drugie okazało się, że wpadka w Poznaniu i gorsza dyspozycja to był jedynie incydent, a nie trwała tendencja. Po biegu jeszcze chwila na biegowym After party i marsz na dworzec. Czeka mnie cała noc spędzona w pociągach, ale nie zmrużę nawet oka. Radość i emocje pulsujące w żyłach na to nie pozwolą.

2025.04.26 Gdynia Półmaraton: PKO GDYNIA PÓŁMARATON – 1:40:51


Poznań Miasto Doznań

      W Poznaniu startowałem do tej pory trzy razy, każdy z tych biegów był szczególny i każdemu z nich towarzyszyły wyjątkowe emocje. Pierwszy był półmaraton w 2022 roku, gdy na fali swoich osobistych sukcesów w tamtym czasie postanowiłem w końcu rozprawić się z wynikiem godzina i czterdzieści minut. Udało się i do tej pory jest to mój najszybszy półmaraton w  życiu (1:38:28). Całkiem prawdopodobnie, że już tak zostanie. Pół roku później był maraton, po którym dla odmiany wracałem do domu przegrany. Miała być życiówka. Mimo ciężkich, sumiennych treningów i formy nadzieję na sukces można było mieć jedynie do 35 kilometra. Potem był jeden wielki dramat i rozczarowanie. Trzeci start to wiosna 2024, gdy mimo kontuzji pojechałem do Poznania na swój 48 półmaraton w życiu tylko dlatego, aby ten w brazylijskim Rio mógł być pięćdziesiątym jubileuszowym. Doczłapałem wówczas do mety ledwo mieszcząc się w dwóch godzinach. W tym roku pojechałem do Poznania po raz czwarty, ale tym razem po raz pierwszy miało być bez większych emocji. Chciałem po prostu bez żadnej presji solidnie przebiec ten bieg, zaliczyć kolejny półmaraton i dobrze się bawić.

      Do Poznania wybrałem się w sobotę. Już w pociągu dało się zauważyć, że znaczną część pasażerów stanowią biegacze. Tradycyjnie od razu po wyjściu z dworca udałem się do położonej tuż obok hali Międzynarodowych Targów Poznańskich, by odebrać pakiet startowy. Nie działo się w sumie nic ciekawego więc po odebraniu numeru startowego i po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć opuściłem halę. Zwiedzania tym razem nie planowałem żadnego. Wszystko, co chciałem w Poznaniu zobaczyć już widziałem podczas poprzednich pobytów. Udałem się więc bezpośrednio do hostelu odpoczywać. Hostel wybrałem dokładnie ten sam, co rok temu. Jak coś jest dobre i sprawdzone to nie ma co zmieniać. Podobnie, jak w pociągu, w hostelu dominowali biegacze. Tak poznałem choćby Ukraińca Vadima, czy Sławka z Warszawy, z którymi przyszło mi dzielić pokój.

      W nocy choć obudziłem się ze dwa razy to w sumie dobrze spałem. Rano szybkie śniadanie, pakowanie plecaka i niebawem byłem już znowu w okolicach hali targów, gdzie tradycyjnie zaplanowano początek biegu. Gdy punktualnie o godzinie 10:00 rozległ się sygnał do startu ciągle  mogłem mieć jeszcze nadzieję na solidny wynik. Nie miałem szczególnych planów by szarpać się z czasem, ale nie zakładałem też szczególnych problemów. W końcu to już mój czwarty półmaraton w tym roku. Słońce grzało jednak coraz mocniej, chyba nawet bardziej, niż w Warszawie. Po tygodniu nagłego ochłodzenia i temperatur w okolicach zera już poprzedniego dnia było zdecydowanie cieplej, a w dniu zawodów temperatury miały przekroczyć dwadzieścia stopni. Trudno było przewidzieć jak zachowa się w takiej sytuacji nieprzyzwyczajony organizm. Pierwsze trzy kilometry pobiegłem jeszcze dość szybko. Potem jednak nie widząc szans na jakiś szczególny wynik zwolniłem. Mimo dość wolnego jak na mnie tempa nie biegło mi się wcale komfortowo. Przebiegliśmy obok stadionu Lecha. To tutaj zgromadzonych było kilka punktów kibicowania, choć gorąco i żywiołowo dopingujących kibiców nie brakowało w zasadzie na całej trasie. Połowę dystansu pokonałem w około 53 minuty. Tydzień temu na drugim etapie Siedleckiego Półmaratonu na Raty ten sam dystans pokonałem 5 minut szybciej, w dodatku po trudnej leśnej trasie, a mimo to czułem się zdecydowanie lepiej. Z każdym kilometrem robiło się coraz trudniej. Nie myślałem, już nawet o złamaniu 1:50, co ostatnio traktuję jako pewien punkt odniesienia. Ostatnie pięć kilometrów to już naprawdę spore wyzwanie, a przecież na końcu czekały mnie jeszcze 3 kilometry mocno pod górkę. Pamiętałem ten podbieg doskonale z 2022, jak i z 2024 roku. Od czasu do czasu widząc jak trudno mi się biegnie zerkałem na zegarek sprawdzając, czy aby na pewno nie ma ryzyka, że nie zmieszczę się w dwóch godzinach, co traktowałbym już jako totalną klęskę. Na szczęście ciągle miałem spory zapas.

      Ostatecznie do mety dobiegłem w czasie 1:55:57 walcząc jeszcze na ostatnich stu metrach, by nie przekroczyć kolejnej minuty. Miało być wolno, miło i przyjemnie. Było tylko wolno. Nie spodziewałem się, że ten bieg da mi tak bardzo w kość i nawet nie wiem czy to gorsza dyspozycja dnia, czy pogoda, ale było naprawdę ciężko. Wracając do domu pociągiem szukałem odpowiedzi takiego stanu rzeczy i do głowy przychodziło mi tylko jedno. Przez ostatnie dwa tygodnie mało biegałem. Najpierw kilka dni odpoczywałem przez Siedleckim Półmaratonem na Raty, potem w zasadzie cały tydzień regenerowałem się  przed półmaratonem. Brakowało też dłuższych odcinków. Maksymalny dystans jaki przebiegłem w ciągu ostatnich dwóch tygodni to 10 kilometrów. Być może tego zabrakło. W połączeniu z pogodą taki stan rzeczy okazał się być sporym wyzwaniem. Pora wziąć się za siebie i to nadrobić, bo kolejny półmaraton już za dwa tygodnie.

      No cóż. Jak widać startom w #PoznańMiastoDoznań zawsze muszą towarzyszyć jakieś emocje, w dodatku skrajne, nawet jak się ich nie planuje. Na szczęście sześćdziesiąty trzeci półmaraton ukończony. W dodatku poniżej dwóch godzin. To najważniejsze.

2025.04.13 Poznań Półmaraton: 17 PKO POZNAŃ PÓŁMARATON – 1:55:57


Półmaraton na raty

      Wśród 250 zawodów, które ukończyłem do tej pory dominują oczywiście te na najbardziej klasycznych dystansach półmaratonu, dziesięciu, czy pięciu kilometrów, ale zdarzały się także te o dość nietypowej długości trasy. Są tam też takie o dość specyficznej formule. Jednym z biegów, który zresztą bardzo przypadł mi wówczas do gustu był organizowany w 2014 roku nad siedleckim zalewem Maraton na Raty. Podczas 5 dwugodzinnych etapów rozłożonych na 3 dni biegacze wedle własnego uznania pokonywali trzykilometrowe pętle wokół siedleckiego zalewu tak, by się zmieścić w widełkach każdego etapu i by ostatecznie zgromadzić pełen królewski dystans. Wynik to suma czasów przebiegniętych 14 pętli.

Zdjęcie: Mariusz Drabio

      Minęło kilkanaście lat i ta impreza powróciła, choć tym razem w trochę innej formie. Różnicą jest to, że tym razem rywalizacja miała odbyć się w trzech etapach w trzech różnych miejscach naszego miasta i o z góry określonej długości. Mimo tychże zmian i tak przyjąłem tę informację z radością i postanowiłem wystartować, choć biorąc pod uwagę zbliżający się półmaraton w Poznaniu zamiast maratonu wybrałem jedynie półmaraton.

Zdjęcie: SportSiedlce.pl

      Pierwszy etap miał się odbyć w piątkowy wieczór w Parku Aleksandria. Biegacze zebrali się w okolicach Pałacu Ogińskich gdzie znajdowało się biuro zawodów oraz start i meta. Ja do pokonania miałem trzy półtorakilometrowe pętle. Niewiele brakowało, abym zaliczył falstart. Zagadałem się na starcie, a gdy rozległ się wystrzał startera ruszyłem do przodu i dopiero po kilku sekundach refleksji dotarło do mnie, że przecież półmaraton startuje minutę później. Cofnąłem się więc na start i chwilę potem ruszyłem raz jeszcze. Tym razem już tak, jak należy.  Początek był bardzo szybki, a mimo to od razu zostałem z tyłu za ścisłą czołówka. Jeśli mogłem mieć jakieś nadzieje na pierwsza szóstkę przed startem, to momentanie zostały one rozwiane. Naliczyłem przed sobą 8 zawodników, którzy szybko zaczęli znikać mi z oczu. Zwolniłem więc troszkę wiedząc, że tego tempa prawdopodobnie i tak do końca nie wytrzymam. Na trasie udało się wyprzedzić jednego zawodnika, później wyprzedził jeden mnie i choć mając go cały czas w zasięgu wzroku próbowałem z nim powalczyć na końcówce to jednak do mety dotarłem dziesiąty pokonując cztero- i półkilometrowa trasę w czasie 19:15. 

Zdjęcie: Mariusz Drabio

      Drugi dzień zmagań to prawdziwy pogodowy rollercoaster, choć  jeszcze kilkanascie godzin wcześniej podczas pierwszego etapu  było bardzo gorąco. Tym razem na starcie na biegaczy czekało słońce, ale już kilkanaście stopni niższa temperatura, a końcówka rywalizacji odbywała się w iście zimowej scenerii przy wzmagającym się bardzo silnym wietrze i padającym śniegu. Gdy do tego doliczymy trudną, leśną pagórkowatą trasę ścieżkami Rezerwatu Gołobórz i dość długi dystans to było to nie lada wyzwanie. Szczególnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Wiedziałem już, że na najszybsza szóstkę, która przewidziana jest do dekorowania nie mam w zasadzie szans. Z drugiej strony nie czułem się najlepiej. W nocy bardzo słabo spałem i dokuczało mi ogólne osłabienie. Postanowiłem więc spróbować pobiec średnio po 5 minut na kilometr, co na mecie powinno dać wynik poniżej 50 minut. Biegło mi się wyjątkowo dobrze nawet mimo porannych problemów z samopoczuciem. Gdy do mety pozostawało kilka kilometrów a ja nie czułem jakiegoś strasznego kryzysu postanowiłem jeszcze przyspieszyć by wyciągnąć ile się da z tego wyniku. Ostatni kilometr to już walka nie tyle ze zmęczeniem co bardzo silnym wiatrem w twarz i padającym gęstym śniegiem, Przekraczając metę nawet za bardzo jej nie widziałem. Ostateczny wynik 47:00 i 8 miejsce. Nie ukrywam, że wynik totalnie mnie zaskoczył i dał mi sporo satysfakcji. 

Zdjęcie: Janusz Mazurek

      Trzeci etap to słońce, ale za to temperatura na granicy zera i przenikliwy wiatr. Specjalnych oczekiwań sportowych nie miałem. Po dwóch etapach moja strata do siódmego miejsca wynosiła dwie minuty, miałem też minutę przewagi na miejscem dziesiątym. Niewiele zatem mogło się już tu wydarzyć i ostatnie 6 kilometrów chciałem po prostu pokonać w miarę mocno, ale bez szczególnej determinacji. Pierwsze pół okrążenia wokół siedleckiego zalewu pobiegłem jeszcze dość szybko, ale gdy dotarliśmy do przeciwległego brzegu nagłe uderzenie wiatru było tak silne, że nie byłem w stanie utrzymać cały czas tak wysokiego tempa. Lepiej zrobiło się w zasadzie dopiero, gdy wróciliśmy do punktu startu i rozpocząłem drugie okrążenie. Potem jednak historia się znowu powtórzyła. Ostatnie kilkaset metrów pobiegłem już dość szybko i wpadłem na metę z czasem 26:52. Na tym etapie byłem dziewiąty. W całej klasyfikacji zawodów, zwłaszcza dzięki temu biegowi, któremu się najbardziej obawiałem dało mi to ostatecznie ósme miejsce. Myślę, że to miejsce na miarę moich możliwości. Przyjmuje je więc z pokorą i cieszę się nim, aczkolwiek najwięcej satysfakcji daje mi i tak czas spędzony w ciągu tych trzech dni w gronie biegowych znajomych i przyjaciół. Niektórych nie widziałem od lat. To była naprawdę fajna impreza i czekam na kolejną edycję.

Zdjęcie: Tygodnik Siedlecki

2025.04.04 Siedlce 4,5km: SIEDLECKI PÓŁMARATON NA RATY ETAP I – 19:15 (10 miejsce)
 
2025.04.05 Siedlce 10km: SIEDLECKI PÓŁMARATON NA RATY ETAP II – 47:00 (8 miejsce)
 
2025.04.06 Siedlce 6km: SIEDLECKI PÓŁMARATON NA RATY ETAP III – 26:52 (9 miejsce)
 
Wynik końcowy: 01:33:07 – 8 miejsce

Powrót do rutyny

      Organizatorzy Półmaratonu Warszawskiego reklamują się hasłem, że wiosna startuje w Warszawie. Tymczasem dla mnie to już trzeci półmaraton w tym roku. Jeśli chodzi o te największe sportowe ambicje to też choć to dopiero marzec to to, co dla mnie było najważniejsze w sezonie 2025 to już za mną i wydarzyło się miesiąc temu w Wiązownie. Po naprawdę sumienie przepracowanej zimie, gdzie mocno trenowałem udało się na najważniejszym półmaratonie w tym roku zrealizować swoje cele (1:41:21) i mogłem wrócić do swojego normalnego lekkiego trybu treningów. W Bolonii, która była tydzień po Wiązownie udało się jeszcze wykorzystać wysoką formę i pobiec dość szybko (1:43:04), ale potem zdecydowanie spuściłem już z tonu. Nie czułem już ani takiej potrzeby, ani determinacji by ciągle się katować i zluzowałem treningi. Biegałem ciągle dużo, ale nie tak intensywnie.

      Do Warszawy wybrałem się pociągiem. W pociągu w niedzielny poranek poza kilkuosobową grupą kolegów i koleżanek z mojego klubu generalnie dominowali biegacze. Podróż upłynęła nam na miłych rozmowach i po półtorej godzinie, które minęły nie wiadomo kiedy byliśmy na miejscu, czyli na Błoniach Stadionu Narodowego. To tu zlokalizowane było miasteczko biegowe i meta. Na start trzeba było kawałek podejść w okolice Mostu Poniatowskiego. Ilość ludzi, którzy zebrali się w tym miejscu, by wspólnie pobiec i przeżyć ten dzień aktywnie naprawdę robiła wrażenie.

      Już na rozgrzewce czułem, że to chyba nie będzie mój dzień i nie wiem czy bardziej decydowało tu odpuszczenie treningów, niedyspozycja dnia, czy też pogoda. Od rana było naprawdę ciepło i mocno świeciło słońce. Można powiedzieć, że tak jak zapowiadali organizatorzy wiosna wystartowała na dobre właśnie dziś. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Nie mniej chciałem sprawdzić ile zostało jeszcze z tej formy sprzed miesiąca. Ustawiłem się więc na starcie na czas 1:45, ale już po kilku kilometrach wiedziałem, że w sumie to chyba za wiele jej nie zostało, a ja też nie czułem jakiejś dużej ochoty się z tym czasem szarpać. Wróciłem więc do swojej rutyny, czyli tego jak biegałem większość  półmaratonów ostatnich dwóch lat z celem złamania 1:50.

      Minęliśmy Muzeum Narodowe, niedługo potem Pałac Kultury i Nauki. Następnie trasa wiodła obok Ogrodu Saskiego i dalej przez Stare Miasto. Był to zdecydowanie najprzyjemniejszy moment tego biegu. Miałem jeszcze sporo sił, a dodatkowo można było podziwiać wspaniałą architekturę tej części Warszawy. Na trasie było też naprawdę sporo kibiców. Co jakiś czas zerkałem na zegarek upewniając się, że jestem na dobrej drodze, aby osiągnąć zamierzony cel. Robiło się coraz cieplej. Sprawy nie ułatwiały także podbiegi na liczne wiadukty. Cały czas miałem jednak zapas wypracowany na pierwszych kilometrach. Gdzieś po trzynastym dobiegliśmy do Wybrzeża Gdyńskiego. Znałem dobrze to miejsce. W poprzednich latach to tu ulokowana była meta tego biegu. Zmieniło się to dopiero w zeszłym roku. W tym miejscu w 2017 roku finiszowałem też swój najszybszy w życiu pełen maraton (3:48:08). Mam więc miłe wspomnienia. Niedługo potem przebiegliśmy mostem przez Wisłę. W oddali można było już dostrzec stadion, choć to jeszcze kilka kilometrów. Ponownie zerknąłem na zegarek. Ciągle miałem jeszcze pewien zapas, ale ten nie wiadomo kiedy znacznie się już skurczył. Postanowiłem więc bardziej to wszystko kontrolować i skupić się trochę na tempie. W końcu zza zakrętu wyłoniła się meta. Widząc, że ciągle mam pół minuty zapasu nawet za bardzo nie finiszowałem. Dobiegłem z czasem 1:49:47.

      Nie ma ani szczególnej radości, ani rozczarowania. Choć mimo wszystko spodziewałem się, że to będzie łatwiejszy bieg to jednak nie miałem szczególnych planów i nie mam czego żałować. Trudności odczuwałem nie tylko ja. Już gdzieś w połowie dystansu minąłem stojącą na poboczu Kenijkę z damskiej elity, która zeszła z trasy. Jak widać kryzysy nie omijają nawet najlepszych. Potem im bliżej mety tym coraz więcej ludzi także wymagało pomocy medycznej. Z drugiej strony szkoda, że ta forma, nad którą tak ciężko pracowałem tak szybko wyparowała. No cóż…  Najbardziej z tego wszystkiego cieszy ukończenie kolejnego już sześćdziesiątego drugiego półmaratonu i możliwość spotkania wielu znajomych. Mam nadzieję, że jeszcze trochę tych biegów na tym dystansie przede mną. Ten był rekordowy. Na starcie stanęło 16250 uczestników. Biegałem już w zawodach gdzie było około 40000 ludzi, ale w Polsce to rekord.

2025.03.30 Warszawa Półmaraton: 116 123. PÓŁMARATON WARSZAWSKI – 1:49:47


Drugie podejście

    Poprzedni sezon mimo, że we Włoszech już kiedyś byłem chciałem zacząć od półmaratonu w Bolonii, a przy okazji ze względu na bliską odległość połączyć ten wyjazd z wyprawą do kolejnego kraju – San Marino. W 2014 roku wracając z Monte Cassino do Polski przejeżdżaliśmy przez to włoskie miasto. Wówczas z perspektywy okna naszego autokaru miałem okazję zobaczyć mury zlokalizowanego tam Polskiego Cmentarza Wojskowego. Ponieważ w zeszłym roku przypadała osiemdziesiąta rocznica bitwy przymierzałem się by niemalże dokładnie po dziesięciu latach wrócić i go odwiedzić już w pełnym tego słowa znaczeniu. Niestety komplikacje wynikające chociażby z terminów lotów, czy znalezieniem noclegu sprawiły, że Bolonię musiałem przesunąć o co najmniej rok. Ten rok właśnie minął i przyszła pora na drugie podejście do tego, by ten plan w końcu zrealizować.

      Lot miał się odbyć w sobotę nad ranem. Noc zatem po raz kolejny przyszło mi spędzić na lotnisku. Na szczęście bez żadnych komplikacji do Bolonii dotarłem przed południem, a chwilę potem siedziałem już w autobusie w kierunku Piazza Maggiore, czyli głównego placu miasta, gdzie zlokalizowane było miasteczko biegowe, a planowany w tym miejscu był także start i meta. Spędzając na placu troszkę czasu odebrałem pakiet i skierowałem się w stronę położonego tuż nieopodal hostelu. Na znajdujące się w centrum miasta atrakcje turystyczne jedynie rzuciłem okiem. Będę miał wystarczająco czasu, aby już na spokojnie obejrzeć sobie wszystko po biegu. Zwłaszcza, że zaczęło trochę padać.

      Z hostelem trafiłem idealnie. Miałem tu wszystko czego mi było potrzeba. Dużo przestrzeni. Do tego, czysto, schludnie, cicho i blisko na bieg. Gdy tylko się zameldowałem rozpakowałem się i poszedłem spać. Trzeba było w końcu odespać bezsenną noc na lotnisku. Po jakimś czasie obudziła mnie rozmowa po polsku. To był Wiktor i Asia z Krakowa, którzy kontynuowali swoją podróż po Włoszech, a w Bolonii zamierzali także wziąć udział w biegu. Poza tym w naszym pokoju zamieszkało dwóch chłopaków z Wielkiej Brytanii Orran, i Rafa oraz Patricio z Meksyku, który jako jedyny z nas zamierzał pobiec pełen maraton. Co ciekawe podobno kilka lat temu przemierzał Polskę rowerem podczas swojej wyprawy Ryga-Budapeszt. Mówił, że mu się podobało, a w pamięci zapadł mu zwłaszcza Białystok. Tego popołudnia wyszedłem już tylko coś zjeść. Pizzą nigdy nie pogardzę, zwłaszcza tą prawdziwą włoską.   

      Następnego dnia w niedzielę o 9:00 start. Pogoda nawet sprzyja. Dość rześko, a zza chmur nieśmiało wygląda delikatne słońce. Jeszcze miesiąc temu powiedziałbym, że specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. To przecież dopiero początek sezonu, a zimą też przecież jakoś strasznie ciężko nie trenowałem i raczej na spokojnie planowałem wejść w nowy sezon. Dopiero wizja startu w Wiązownie mocno mnie zmobilizowała, ostatni miesiąc przepracowałem naprawdę solidnie, udało się przygotować dobrą dyspozycję i żal było tej formy nie wykorzystać. Podobnie jak tydzień wcześniej ustawiłem więc zegarek na tempo na wynik godzinę i czterdzieści dwie minuty. Czy i tym razem uda się ten plan zrealizować? Już wkrótce będę wiedział, że nie.

      Od początku biegnie mi się dość ciężko i nie wiem czy bardziej to efekt zmęczenia podróżą i nieprzespaną nocą na lotnisku, czy też trasą. Pierwsze kilometry w dość dużym tłumie wiodą wąskimi wybrukowanymi uliczkami miasta. W dodatku już po kilku kilometrach na biegaczy czeka jeden z dwóch najtrudniejszych podbiegów. Weryfikacja przyszła więc naprawdę szybko i od tej pory trochę rozczarowany postanawiam po prostu pobiec dość mocno, ale bez jakiegoś wnikliwego kontrolowania tempa i zdać się na to, co ostatecznie z tego wyjdzie. Generalnie byłem trochę pogodzony, że nie ma co liczyć już na wielki sukces. Trudno. Co zrobić. Trasa dość pagórkowata, często prowadzi przez parki, wiadukty, dużo trudniejsza, niż ta w Wiązownie. Mimo tego wszystkiego udaje mi się biec w miarę szybko. Być może dlatego w pewnym momencie w głowie zakiełkowała myśl, by jednak spróbować powalczyć chociaż o najlepszy wynik, który udało mi się kiedykolwiek zrobić za granicą. Ten aktualny (1:42:42), uzyskany na Malcie ma już przecież osiem lat. Warto byłoby się z nim rozprawić, zwłaszcza, że jestem w formie i stać mnie na to. Trzymam więc mocne tempo. Dopiero koło piętnastego kilometra, gdy dobiegamy do drugiego z podbiegów zaczyna się już robić na tyle ciężko, że muszę trochę zwolnić. Trwa to kilkanaście minut. Na tyle długo by stracić wiarę, że może się udać. Co ciekawe paradoksalnie w połowie tego kilkukilometrowego wzniesienia, gdy zaczyna być jeszcze stromiej to trochę odzyskuję wigor i znowu biegnę szybciej. Ostatni kilometr prowadzący nas ponownie na Piazza Maggiore pokonuję już ile sił w nogach i wpadam na metę niesiony żywiołowym dopingiem zebranych tu licznych kibiców. W końcówce nawet nie kontrolowałem czasu. Po przekroczeniu mety z ciekawością zerkam więc na zegarek. Okazuje się, że do wyniku z Malty zabrakło mi jedynie dwadzieścia dwie sekundy. Czuję pewne rozczarowanie. Z jednej strony mam satysfakcję, że udało mi się pobiec kolejny bieg w tempie, w którym tak niedawno nie sądziłem, że kiedykolwiek będę jeszcze w stanie. Z drugiej to, że do najlepszego wyniku za granicą zabrakło tak niewiele sprawiło, że poczułem pewien niedosyt. Gdybym tylko miał większą świadomość i bardziej to wszystko kontrolował to pewnie by się udało. A tak? No cóż. Teraz jest już za późno. Nic z tym nie zrobię. Wśród pięćdziesięcioosobowej grupy Polaków, którzy pobiegli w Bolonii półmaraton to i tak czwarty wynik. Wróciłem więc do hostelu mimo wszystko zadowolony. Odświeżyłem się, chwilę odpocząłem i byłem gotowy na to, by w końcu poznać bliżej miasto już na spokojnie i zobaczyć co ma do zaoferowania z tej turystycznej strony. Pogoda do zwiedzania tego dnia już idealna. Nie pada, w miarę ciepło, a zza nielicznych chmur coraz mocniej wyłania się słońce.

      Wróciłem na Piazza Maggiore. To tu przecież zlokalizowana jest większość najważniejszych zabytków tego miasta, które zaplanowałem odwiedzić. Tutaj też można spotkać odpoczywających mieszkańców, spacerujących turystów. Tego dnia z powodu biegu było ich tu pewnie jeszcze kilka razy więcej niż zwykle. Swój tour po mieście rozpocząłem od fontanny Neptuna. Jest piękna i w końcu mogę ją sobie obejrzeć już na spokojnie. To chyba najbardziej znana bolońska rzeźba. Jest dużo większa, niż ta, którą pamiętam z Gdańska. Neptun z trójzębem w dłoni stoi tu nagi od połowy XIV wieku dumnie pokazując swoje walory, a otaczają go delfiny, syreny i inne mityczne morskie stworzenia. Tuż obok rzeźby znajduje się Ex-sala Borsa. Kiedyś była to giełda papierów wartościowych, obecnie we wnętrzach budynku znajduje się biblioteka miejska. Nie jest to jednak zwykła biblioteka. Posiada posadzkę ze szkła, pod którą zobaczyć można ruiny antycznego miasta. W zasadzie na przeciwko biblioteki odnalazłem Pałac Króla Enzo. Został wybudowany prawie osiemset lat temu i zaraz po ukończeniu stał się „rezydencją-więzieniem” wziętego do niewoli w bitwie pod Fossalta sycylijskiego króla Enzo – syna cesarza Fryderyka II. Spędził w nim dwadzieścia trzy lata, aż do swojej śmierci. Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Palazzo del Podestà. Pałac zlokalizowany w samym centrum placu był pierwszym miejscem zarządzania miastem sprawowanym przez burmistrza, jego sędziów i urzędników. Naprzeciwko stoi imponująca Bazylika Św. Petroniusza. Świątynia, której budowa rozpoczęła się pod koniec XIV wieku sprawia wrażenie niedokończonej. Po stu latach prace zostały bowiem wstrzymane na polecenia papieża, który nie chciał, by rozmiary świątyni przekroczyły wysokość rzymskiej bazyliki św. Piotra. Mimo tego to i tak jeden z największych Kościołów w Europie. Co ciekawe w 2005 roku niewiele brakowało aby stał się miejscem zamachu terrorystycznego. Atak, którego autorem mieli być islamscy fundamentaliści udaremniła włoska policja, a prawdopodobną przyczyną było przedstawienie przez autora na jednym z fresków Mahometa wśród potępionych. Znajdują się tu także najstarsze na świecie funkcjonujące organy pochodzące z XV wieku. Kilkaset metrów dalej zaplanowałem kolejny przystanek, ale widać było go już z daleka. To dwie wieże. W średniowieczu było ich tu podobno prawie dwieście. Obecnie zostały jedynie nieliczne, a dwie z nich – Due Torri są niezaprzeczalnym symbolem miasta. Ich powstanie datuje się na początek XII wieku. Mają więc ponad dziewięćset lat. Co ciekawe mówi się, że ich powstanie to tak naprawdę efekt rywalizacji między dwoma rodami, która miała pokazać, który z nich jest potężniejszy. Wyższa z nich – Torre degli Asinelli ma prawie sto metrów wysokości aktualnie odchyla się od poziomo o prawie trzy metry i jest najbardziej krzywą wieżą we Włoszech, bardziej nawet od tej w Pizie. Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i poszedłem dalej. Następny przystanek na mojej mapie to położona na placu o tej samej nazwie i uznawana za jedną z piękniejszych świątyń Bolonii i to nie tylko ze względu na architekturę, ale także swoją historię Bazylika Santo Stefano. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że to tak naprawdę siedem różnych kościołów, które powstawały w różnych epokach od IV do XIII wieku. Dopiero Na przełomie XIX i XX zostały złączone w jeden kompleks. Przy bazylice znajduje się interesujące muzeum, w którym zgromadzone są cenne przedmioty religijne oraz dzieła sztuki ze wszystkich siedmiu kościołów. Moją uwagę przykuły zwłaszcza piękne malowidła, czy też pastorał i mitra papieska z XIV wieku. Idąc dalej dotarłem do historycznej siedziby uniwersytetu Palazzo dell’Archiginnasio. Uniwersytet boloński to najstarsza uczelnia cywilizacji zachodniej, która powstała już w 1088 roku. Co ciekawe studiowali tu także wybitni Polacy, chociażby Jan Kochanowski, Wincenty Kadłubek, czy też Mikołaj Kopernik, a ten ostatni także tu wykładał. Na sam koniec zostawiłem sobie miejsce nazywane „Małą Wenecją” Nie wiedziałem o tym wcześniej i dowiedziałem się dopiero przed wyjazdem, że Bolonia była kiedyś miastem kanałów, które łączyły ją z portem. Z biegiem lat i rozwojem miasta, kanały zostały ukryte, ale jest miejsce, które jest małą pamiątką tamtych czasów. Tą pamiątką jest małe okienko w ścianie jednego z budynków i to wszystko, co zanim się kryje. Gdy tylko dotarłem w tę okolicę i zobaczyłem kilkunastometrową kolejkę na pierwszy rzut oka donikąd wiedziałem już, że jestem na miejscu. Po kilku minutach czekania przyszła moja kolej i mogłem i rzucić okiem na „Małą Wenecję”. Widok jest naprawdę piękny i nic dziwnego, że tak wielu turystów chce go zobaczyć. To był mój ostatni zaplanowany na ten dzień punkt. Mogłem już powoli wracać do hostelu. Przemierzając przez cały dzień bolońskie uliczki na każdym kroku mogłem podziwiać piękne arkady, które tutaj są w zasadzie wszechobecne. W całym mieście jest ich podobno około kilkadziesiąt kilometrów, co jest ewenementem na skalę światową wpisanym na listę UNESCO. Geneza ich powstania jest całkiem prozaiczna, a w zasadzie pragmatyczna. Gdy w średniowieczu nastąpił nagły rozwój miasta i  przyjeżdżało coraz więcej ludzi zaczęło brakować powierzchni mieszkalnych. Postanowiono rozbudowywać budynki, ale chcąc zachować przestrzeń komunikacyjną robiono to dopiero od pierwszego piętra w górę zachowując pierwotną szerokość chodników i ulic. Niewątpliwie dodaje to miastu uroku i jest bardzo praktyczne. W sobotę, gdy padał deszcz mogłem spokojnie spacerować nie przejmując się wcale, że zmoknę.

      W poniedziałek czekała mnie ponownie wczesna pobudka. Plan na te dzień przewidywał bowiem wyprawę do jednego najmniejszych państw w Europie – San Marino. Mniejsze są tylko Watykan i Monaco. Co ciekawe San Marino jest podobno także najstarszą nadal istniejącą republiką na świecie. Powstało pod koniec XIII wieku. Niestety nie ma bezpośredniego połączenia z Bolonii. Dlatego też pierwszy etap mojej podróży to pociąg, a następnie autobus do stolicy państwa o tej samej nazwie. Po półtorej godziny jazdy dotarłem do Rimini. To średniej wielkości miasto to jedno z najpopularniejszych ośrodków turystyczno-wypoczynkowych nad północnym Adriatykiem. Za wiele czasu na poznanie miasta nie miałem. Półtorej godziny oczekiwania na autobus wystarczyło jedynie na spacer po porcie i promenadą wzdłuż morza. Więcej czasu będzie w drodze powrotnej, gdy uda się zobaczyć wszystkie największe atrakcje miasta, w tym te dwie najbardziej znane: Most Ś. Tyberiusza, czyli mający dwa tysiące lat jeden z najstarszych mostów na świecie, oraz Łuk Św. Augusta, który został wybudowany kilka lat później jako dar ludu rzymskiego dla Cezara Oktawiana, syna Juliusza. 

      Po godzinie jazdy autobusem dojechaliśmy do San Marino. Po wyjściu z autobusu już tylko krótki spacer dzielił mnie od pierwszego punktu mojej wycieczki, czyli bramy św. Franciszka (Porta San Francesco). Po przejściu przez bramę moim oczom ukazała się historyczna zabudowa tego miasta, a ponieważ znajduje się na wzgórzu to był to także pierwszy punkt widokowy na okolicę. Już chwilę po przekroczeniu bramy odnalazłem kolejny punkt na swojej liście – Kościół św. Franciszka. Ten wybudowany na przełomie XIV i XV wieku obiekt nie rzuca się w oczy, ponieważ zlewa się z przylegającymi do niego innymi kamienicami. Nie jest być może zbyt imponujący, ale cieszę się, że mogłem go zobaczyć, bo to najstarsza świątynia w San Marino. Idąc dalej dotarłem pod Pałac Rządowy, zwany Palazzo Pubblico. To jeden z najważniejszych symboli tego niewielkiego kraju. Budynek, będący siedzibą parlamentu i rządu San Marino został wybudowany w połowie XIX wieku, a jego konstrukcja nawiązuje do poprzedniej średniowiecznej budowli stojącej wcześniej w tym miejscu. Przed pałacem rozciąga się Plac Wolności, a w jego centralnym punkcie stoi Statua, też wolności. Kierując się jeszcze wyżej dotarłem do Bazyliki św. Maryna, będącej najważniejszym kościołem w mieście. Obecna neoklasycystyczna świątynia została wybudowana w pierwszej połowie XIX wieku w miejscu stojącej tu wcześniej średniowiecznej budowli. W budynku spoczywają relikwie św. Maryna, założyciela San Marino. Według legendy  to właśnie on na początku IV wieku założył pierwszą osadę na tym terenie. Do ówczesnego Imperium Rzymskiego przybył z wyspy Arbe i pracował w porcie w Rimini, po czym był zmuszony uciekać przed prześladowaniami Chrześcijan i ukrył się na wzgórzu Monte Titano, gdzie niedługo potem zaczęła powstawać wspólnota będąca zalążkiem współczesnego państwa. Dalsza przechadzka staromiejskimi uliczkami doprowadziła mnie do bardzo charakterystycznego placu, będącego jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych San Marino zwanego Il Cantone. Widok stąd na panoramę włoskiego regionu Emilia-Romania jest naprawdę przepiękny. Dookoła rozlewają się malownicze wzgórza, a przy wyjątkowo dobrej pogodzie widać stąd podobno nawet wybrzeże Adriatyku. Nie tym razem.

      Na sam koniec zostawiłem sobie zdecydowanie najważniejszy zabytek San Marino – wznoszący się na samym szczycie wzgórza Monte Titano zamek La Rocca o Guaita, który przez setki lat bronił wolności mieszkańców republiki i nigdy nie został zdobyty. Obiekt ten tworzą między innymi trzy twierdze-wieże: Guaita, Cesta i Montale.  Pierwsza z nich jest najstarszą, największą i najbardziej imponującą częścią zamku. Powstała ona około X lub XI wieku, w całej swojej historii była kilkukrotnie restaurowana, a jeszcze w latach 60-tych mieściło się w niej więzienie. Cesta, powstała w pierwszej połowie XIII wieku. Montale natomiast wznosi się osamotniona nieco na uboczu. Nie robi ona tak dużego wrażenia jak dwie poprzednie. Po czterech godzinach zwiedzania wróciłem w miejsce od którego zacząłem swoją wędrówkę uliczkami San Marino. Jeszcze tylko godzinka czekania na autobus do Rimini, kolejny spacer ulicami miasta, pociąg do Bolonii i droga z dworca do hostelu. Gdy tam dotarłem zrobiło się już późno, a ja byłem naprawdę zmęczony.

      Ostatni dzień mojego pobytu to w końcu wycieczka do miejsca dla którego w zasadzie przecież tu przyjechałem, czyli na Polski Cmentarz Wojskowy II Polskiego Korpusu gen. Andersa. Przypomniało mi się trochę Monte Cassino i wróciły wspomnienia sprzed ponad dekady. Cmentarz znajduje się z dala od centrum. Po godzinie przeciskania się przez miasto autobusem dotarłem na miejsce. Gdy wszedłem bramą na jego teren zaskoczył mnie trochę swoimi rozmiarami. To największa nekropolia z czterech polskich cmentarzy znajdujących się na terenie Włoch. Powstał tuż po wojnie z inicjatywy gen. Andersa. Spoczywa tu prawie półtora tysiąca żołnierzy poległych w walkach na Linii Gotów, w Apeninie Emiliańskim i w bitwie o Bolonię. To wyjątkowe dla polskiej pamięci historycznej miejsce wielokrotnie odwiedzały ważne osobistości polskiego życia. Ks. Karol Wojtyła, był tu dwukrotnie jeszcze jako kardynał, a potem już jako papież Jan Paweł II. Cmentarz w Bolonii odwiedził też Prymas Polski ks. kard. Stefan Wyszyński. Jeszcze przed przyjazdem do Włoch przejrzałem listę pochowanych tutaj żołnierzy chcąc sprawdzić, czy jest ktoś z mojego miasta lub okolic. Udało mi się odnaleźć na liście kilku z byłego województwa siedleckiego, a także jednego z wioski Emilianówka położonej tuż pod Siedlcami. Był to Kanonier 1 Pułku Artylerii Lekkiej Konstanty Turski. Zginął 15 lutego 1945 roku w wieku 22 lat. Niedawno minęło więc niemalże dokładnie osiemdziesiąt lat. Postanowiłem odnaleźć Jego grób i to właśnie tam symbolicznie pomodlić się za tych wszystkich, którzy oddali życie za wolną Polskę. Miałem już powoli wracać do centrum, gdy moją uwagę przykuł drugi mniejszy cmentarz, o którym kompletnie nie wiedziałem, a który znajdował się tuż obok. Był to cmentarz na którym spoczęło około dwustu żołnierzy Armii Zjednoczonego Królestwa, w tym Brytyjczyków, Australijczyków, Nowozelandczyków, Kanadyjczyków, Hindusów oraz Afrykanerów Południowych. Wszedłem na jego teren, a spacerując między grobami mój wzrok przyciągnął i poruszył zwłaszcza ten Josepha Cawlaya, który zginął w wieku 31 lat, a na którym ktoś zostawił Jego zdjęcie i czerwony mak. W krajach anglosaskich to symbol pamięci o bohaterach wojennych, ale mi się mocno kojarzy także z Monte Cassino.

      Z jednej strony poruszony tym co zobaczyłem, z drugiej usatysfakcjonowany, że tak jak jedenaście lat temu po biegu na Monte Cassino tak i tym razem udało mi się wypełnić swoją misję by oddać hołd naszym bohaterom wróciłem do hostelu po swoje rzeczy. Potem już tylko autobus na lotnisko, kilka godzin oczekiwania i wieczorem powrót do domu. Tym razem już na szczęście bezpośrednim lotem. Kolejny bieg zaliczony. To cieszy. Tak samo jak cieszy forma i zdrowie. Poprzedni rok zaczynałem przecież z problemami zdrowotnymi i kontuzją pleców, a do mety kwietniowego półmaratonu w Poznaniu docierałem ledwo mieszcząc się w dwóch godzinach i zastanawiając się czy nie będę musiał zrezygnować z biegania. Dziś jestem w zupełnie innym miejscu, znowu biegam jedne ze swoich najszybszych półmaratonów w życiu i nie ukrywam, że czuję z tego powodu dużą radość.

2025.03.02 Bolonia (Włochy) RUN TUNE UP BOLOGNA HALFMARATHON – 1:43:04

Więcej zdjęć z Bolonii:

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Rimini:

Więcej zdjęć z San Marino:

Więcej zdjęć z cmentarzy:


Licencja na bieganie

      Już się w zasadzie stało kilkuletnią tradycją, że sezon półmaratoński rozpoczynam w Wiązownie pod koniec lutego. Podobnie miało być i w tym roku. Bez zbędnej zwłoki zarejestrowałem się już pierwszego dnia zapisów na początku stycznia. Jedyne co pozostało to powoli budować formę i czekać na start.  To miał być już mój sześćdziesiąty półmaraton i pewnie nie byłoby w nim nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że okazało się, że w tym roku w ramach tego wydarzenia miały odbyć się także oficjalne Mistrzostwa Polski na tym dystansie. Na początku nie ekscytowałem się tym za bardzo i nie wzbudzał ten fakt we mnie większych emocji. Nie było powodu. Do czasu.

      Już od wielu lat należę do klubu biegowego Yulo Run Team Siedlce. Na początku swojej biegowej przygody nie czułem potrzeby przynależności do żadnej z grup. Biegałem sam dla siebie i mi to wystarczało. Zwłaszcza, że przez lata żyłem przecież trochę w rozkroku między Siedlcami, a Warszawą nie wiedząc tak naprawdę, z którym miejscem zwiążę ostatecznie swoją przyszłość. W pewnym momencie jednak Basia koleżanka ze studiów zaczęła mnie namawiać, abym dołączył do siedleckiego klubu, którego była członkinią. Dość długo się zastanawiałem. Trudno mi było zrezygnować ze swojej pełnej niezależności i naprawdę trochę to trwało, ale w końcu się zdecydowałem. Z perspektywy czasu czuję, że w zasadzie było to chyba nawet nieuniknione i prędzej czy później i tak by się wydarzyło. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w czasie pandemii wróciłem do Siedlec już na stałe. Miałem w tym klubie coraz więcej przyjaciół, z czasem poznawałem kolejnych. Często się spotykaliśmy przy różnych okazjach, a nasze ścieżki ciągle się krzyżowały i choć nadal nieformalnie to mentalnie czułem się już i tak częścią tej grupy. Był więc to naturalny krok, który należało wykonać. Wykonałem go, a od tego momentu przez kolejne lata przyszło mi poza sobą reprezentować także Yulo Run Team Siedlce. Gdy zbliżał się termin biegu w Wiązownie Juliusz – założyciel i Prezes zapytał, czy ktoś z naszej grupy nie chciałby wyrobić sobie licencji Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, by móc być w tych mistrzostwach sklasyfikowany deklarując przy tym pełną pomoc w przebrnięciu przez cały proces. W zasadzie w pierwszej chwili przyjąłem to dość spokojnie, dystansem i z umiarkowanym zainteresowaniem, no bo gdzie tam ja, taki zupełny amator na Mistrzostwa Polski… Nie będę się wygłupiał. Pasuję tam przecież, jak „pięść do oka”. Po chwili zastanowienia uznałem jednak, że w sumie byłaby to fajna przygoda i kolejne ciekawe doświadczenie. Na wszelki wypadek przezornie sprawdziłem wyniki z zeszłego roku i gdy okazało się, że istniała szansa, że udałoby mi się nawet kilku zawodników wyprzedzić to stwierdziłem: „Czemu nie?”

      Podstawowym wymogiem była konieczność wykonania badań lekarskich. Uznałem, że nawet gdyby ostatecznie zabrakło mi odwagi i jednak bym się wycofał to i tak warto je zrobić. Ostatni raz badałem się trzy lata temu przed wyjazdem na półmaraton do Nicei, gdzie aby wystartować też musiałem przedstawić podpisane przez lekarza zaświadczenie. Na szczęście przez te trzy lata nic się nie zmieniło, wyniki mam dobre i nadal mogę biegać. Potem symboliczna opłata za licencję i zdjęcie, którego nawet nie musiałem robić, bo zostało mi po wymianie w tym roku paszportu na nowy. Całą resztę, czyli wypełnienie wniosku na stronie związku zadeklarował się zrobić Juliusz. Pod koniec stycznia, dokładnie cztery tygodnie przez startem licencja trafiła w moje ręce, a ja stałem się oficjalnie zawodnikiem zrzeszonym w Polskim Związku Lekkiej Atletyki. Wooow… brzmi dumnie!

      Nie ukrywam, że mocno zmobilizowało mnie do treningów. Na cuda raczej nie można było liczyć. Przecież nigdy nie miałem talentu do biegania i nawet w gdybym swoim tak zwanym „prime” pobiegł swój najszybszy bieg w życiu to i tak przyszłoby mi stanowić jedynie kompletne tło i to nie tylko dla najlepszych, ale nawet średniaków. Poza tym po zimowej przerwie w intensywnych treningach zaczynałem raczej z niskiego poziomu i miałem świadomość, że trudno będzie zbudować jakąś szczytową dyspozycję, która pozwoliłaby mi powalczyć na przykład o nową życiówkę. Na początku więc nawet za bardzo o tym nie myślałem. Nie byłem zresztą przekonany, czy jeszcze stać mnie w ogóle na wyniki na swoim najwyższym poziomie. Biorąc to wszystko pod uwagę czułem się trochę jak reprezentanci afrykańskich krajów na zimowych Igrzyskach Olimpijskich dla których osiągnięciem jest już sam fakt, że mają okazję przyjechać, stanąć na starcie i wziąć udział w tej imprezie. I nie ważne, że do mety będą docierać pół godziny za najlepszymi, gdy ci będą już wracać spakowani do hotelu. Już to dawało mi sporo satysfakcji i poczucie fajnej przygody. Z drugiej strony nie chciałem też tego biegu po prostu odbębnić tylko naprawdę się postarać, aby to był godny start na miarę moich skromnych możliwości. Skoro już mam startować na Mistrzostwach Polski, to niech to jakoś chociaż wygląda. Postanowiłem więc zrobić naprawdę wiele by móc powiedzieć, że przynajmniej próbowałem sprawić, aby to był najlepszy start w moim życiu. Zabrałem się więc ostro za treningi.

      Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę trenował tak intensywnie. Ostatnie sezony traktowałem raczej ulgowo i nawet jak biegałem naprawdę sporo i stawiałem przed sobą jakieś sportowe cele, czy wyzwania to były one bardzo dalekie od moich najlepszych osiągnięć. Teraz czułem jednak znowu pełną mobilizację i determinację. Plan na przygotowania już miałem gotowy. Trzy lata temu sprawdził się przecież doskonale. Chciałem więc podążać znowu tą samą sprawdzoną drogą. Forma rzeczywiście zaczęła dość szybko iść w górę, ale mimo wszystko nie byłem zadowolony z postępów. Cały czas miałem wrażenie, że ciągle jestem kilka kroków dalej, niż powinienem. A to pokonywane kilometry były o te kilka sekund wolniejsze, niż trzy lata temu, a to średni krok ciągle krótszy o tych parę centymetrów. Brakowało szybkości, wytrzymałości, siły, lekkości. Każdy trening wymagał dłuższej regeneracji by ponownie „naładować baterie” przed kolejnym, a jeden czy może dwa kilogramy na wadze mniej też pewnie dawałyby większe nadzieje na pomyślność tej misji. Wiara w sukces z każdym kolejnym tygodniem po trochu bladła. Zaczęło do mnie powoli docierać, że trzy lata to jednak kawał czasu i to, co idealnie sprawdziło się wtedy teraz już niekoniecznie zagwarantuje mi realizacje planów. Czułem, że nie jestem już w stanie pokonać dokładnie tej samej treningowej ścieżki, a co za tym idzie oczekiwać podobnych rezultatów. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że choć na zdrowie i formę nadal narzekać nie mogę, to jednak ten szczyt mam już chyba za sobą i być może nigdy nie będzie już tak jak było wtedy w 2022 roku, cokolwiek bym nie robił. Nie ma się zresztą co dziwić. W końcu to już przecież czterdzieści sześć lat na karku. Gdy do tego wszystkiego na dwa tygodnie przed biegiem, a więc w najbardziej kluczowym momencie przygotowań przypałętało się ostre zapalenie zatok, które na pewien czas przywiązało mnie do łóżka i wykluczyło przez ten czas z jakichkolwiek aktywności burząc całkowicie plan przygotowań trzeba było już chyba ostatecznie przełknąć tę gorzką pigułkę prawdy. Dotarło do mnie, że pora zacząć trochę weryfikować swoje ambicje i nadzieje. Poczułem pewne rozczarowanie z jednej strony, z drugiej cały czas chciałem wycisnąć ile tylko się da, nawet jeśli miałby to nie być już ten przysłowiowy „max”. Mimo wszelkich nieprzychylności losu nadal zależało mi, aby był to chociaż jeden z tych szybszych półmaratonów w moim życiu, a po drugie nie chciałem na mecie być ostatni. To były moje dwa podstawowe cele, które przed sobą postawiłem. Czy uda się je zrealizować? Dowiem się wkrótce.

      Z niepokojem śledziłem prognozy pogody ostatnich dni przed biegiem. Po okresie, gdy w powietrzu czuło się już oznaki wiosny powróciła prawdziwa zima. Śnieg czy duży mróz nie tylko utrudniał treningi, ale też nie napawał optymizmem i mógł całkowicie pokrzyżować szyki oraz pogrzebać nadzieje na szybki bieg. Na szczęście w dniu zawodów miało być już trochę cieplej. Dobre i to, ale prognozowane zero, czy też kilka stopni na plusie to dla mnie i tak trochę za mało by poczuć się naprawdę komfortowo. Do Wiązowny podobnie jak rok wcześniej przyjechałem z kolegą Łukaszem Jego samochodem i klubowym kolegą Leszkiem. Na miejscu znajomych twarzy było jednak zdecydowanie więcej. To już tradycja, że na pierwszym półmaratonie naszego regionu roku spotykam wielu przyjaciół, których poznawałem na różnych etapach swojej biegowej przygody. Jest tu też ponad dwudziestoosobowa grupa z naszego klubu. Na dłuższe rozmowy nie ma za bardzo czasu. Niebawem przecież start. Więcej okazji będzie już po biegu. Gdy ustawiłem się już na starcie przeżywam pewne „deja vu”. Sporo mam już przecież tych biegów na koncie, a czuje się podobnie jak wtedy w 2010 roku, gdy kompletnie onieśmielony pojawiłem się na swoich pierwszych zawodach w życiu i stałem tak zastanawiając się co ja tutaj w ogóle robię.  Znając swoje skromne możliwości zwykle na starcie ustawiam się w środku stawki w swojej strefie czasowej. Tym razem jako zawodnik Mistrzostw Polski startuje w pierwszej grupie w samym przedzie w pięćdziesięcioosobowej grupie. Za mną stoi kilka tysięcy innych biegaczy bez licencji PZLA, ale w dużej mierze i tak szybszych ode mnie. Dziwnie się czuję widząc wokół siebie tak utytułowanych zawodników. Kilka metrów przede mną stoi na przykład Dominika Stelmach, jedna z najszybszych polskich biegaczek specjalizująca się w biegach ultra, czy też Mistrzyni Polski w maratonie Aleksandra Brzezińska. Tuż obok mnie w ostatnim rzędzie ustawił się Pan Tadeusz Dziekoński, medalista różnych zawodów rangi Mistrzostw Europy weteranów i najlepszy w Polsce atestator tras biegów ulicznych, prawdziwa legenda. Poznaliśmy się w 2017 roku na Malcie podczas mojego wyjazdu na półmaraton. On biegł tam pełen maraton. Krótka pogawędka pozwala delikatnie rozładować napięcie i dodaje animuszu. Mimo wszystko i tak trochę onieśmiela mnie to zacne towarzystwo. Wiem też, że fakt, że zarówno przed sobą jak i za sobą mam dużo szybszych od siebie zawodników nie ułatwi mi zadania, gdyż przynajmniej przez pierwsze kilometry wszyscy będą mnie po prostu wyprzedzać. Strasznie to podcina skrzydła. Czasami zdarzało mi się to na ostatnich kilometrach, tu zacznie się to już kilka sekund po starcie i będzie trwało niewiadomo jak długo. To zresztą to nie jedyne utrudnienie. Zwykle zwłaszcza jeśli mi zależy na dobrym wyniku biegam z muzyką w słuchawkach. Rytm pozwala mi się bardziej zmotywować do jeszcze większego wysiłku i mimo zmęczenia zapomnieć o bólu i dowieść wynik do samej mety. Tym razem muszę się obejść bez tego. Przepisy PZLA mówią jasno, że jest to zabronione. Trudno. Długo zastanawiałem się jak się ubrać. Ostatecznie nie zaryzykowałem biegu w koszulce z krótkim rękawem, ale poszedłem na kompromis i założyłem krótkie spodenki. To była dobra decyzja, bo jeszcze przed startem w słońcu zrobiło się zaskakująco ciepło. „A niech to… Można było założyć także krótką koszulkę” – pomyślałem. No cóż.. za późno. Zegarek ustawiłem sobie, by poprowadził mnie na wynik 1:42. Uznałem, że biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności na więcej mnie nie stać, a to i tak będzie jeden z lepszych moich rezultatów w życiu i taki wynik w pełni mnie zadowoli.

      W końcu rozlega się wstrzał startera i ruszamy. Staram się nie zwracać uwagi na wszystko co się dzieje wokół i biec swoim tempem, ale się nie da. Daję się ponieść emocjom i pierwszy kilometr przebiegłem jak na swoje możliwości zdecydowanie za szybko, a i tak wszyscy mnie wyprzedzają. Już w domu na spokojnie sprawdzę w aplikacji, że najwyższe tętno, dużo wyższe od średniej z całego biegu mam już na drugim kilometrze, co w ogóle jest kuriozum i pokazuje, że naprawdę tu przesadziłem. Na szczęście udaje się wszystko w miarę ustabilizować na kolejnych. Gdzieś koło piątego kilometra wyprzedzam zawodnika z charakterystycznym żółtym numerem startowym Mistrzostw Polski. Jest to niewątpliwie moment, który tknął we mnie dużo wiary, że może mi się udać spełnić jeden z założonych celów – nie być ostatnim. Po kilku kolejnych kilometrach widzę kolejnego zawodnika z takim numerem idącego poboczem. Zszedł z trasy. Poczułem pewną ulgę, bo w tym momencie w zasadzie jestem już pewien, że jeśli tylko dobiegnę to będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć sobie, że ostatni nie byłem. Od tej pory mogę więc się skupić bardziej na tempie biegu. Mija kilometr za kilometrem. Od czasu do czasu spotykam na trasie znajome twarze. Każde takie spotkanie kończy się krótką pogawędką i pozdrowieniami. Na trzynastym kilometrze, gdzie na biegaczy czekał drugi z podbiegów zaczynam przeżywać mały kryzys. Biegnie mi się naprawdę ciężko i z trudem udaje mi się utrzymywać swoje dotychczasowe tempo. Potem na szczęście na biegaczy czeka zbieg, gdzie można chwilę odpocząć. Kolejny podbieg dopiero na siedemnastym kilometrze, ale ten już chyba nie daje mi się tak bardzo we znaki, a może to po prostu złudzenie, bo generalnie zaczyna się już robić trudniej i komfortu nie odczuwam wcale. W głowie zaczynam coraz bardziej kalkulować, ale zegarek podpowiada mi, że cały czas mam pewien zapas. Na dwudziestym kilometrze znowu robi się ciężko. To drugi kilometr, po trzynastym, na którym moje średnie tempo wyniosło kilka sekund powyżej pięciu minut. No, ale jest już blisko więc jakoś to przetrwam. W końcu ostatni kilometr już bez żadnej kalkulacji zwłaszcza, że niesie nas doping zebranych tutaj licznych kibiców. Ostatecznie na metę wpadam z wynikiem 1:41:21. Naprawdę zadowolony! To mój piąty najszybszy półmaraton w życiu więc jest tak, jak chciałem i jak mi zależało. Dla pewności sprawdzę jeszcze klasyfikację. Gdy okaże się, że w sumie wyprzedziłem trzech zawodników, a kolejnych sześciu zeszło z trasy i nie dobiegło wiem już, że udało mi się osiągnąć wszystko to, co sobie założyłem przed startem. Niewątpliwie daje mi to ogromną radość, bo bardzo mi na tym zależało. Jedną z trzech osób, które wyprzedziłem był Pan Tadeusz. Dobiegłem do mety ponad trzy minuty szybciej od Niego i ja wiem, że On jak na weterana biegów przystało ma już przeszło 70 lat, ale mimo wszystko wygrana na takiej imprezie z takim mistrzem dla takiego amatora jak ja jest osiągnięciem i cieszy. Po biegu jeszcze miłe rozmowy z klubowymi kolegami i innymi biegowymi znajomymi, wspólne pamiątkowe zdjęcia i można wracać do domu. Cały ten miesiąc to była dla mnie niewątpliwie wspaniała przygoda, a dzisiejszy dzień to jeden z wyjątkowych momentów kilkunastu lat mojego biegania i cieszę się, że mimo wątpliwości nie wycofałem się i doprowadziłem to wszystko do końca. Z drugiej strony to dziwne i trochę smutne, że na Mistrzostwach Polski startuje tak mała garstka zawodników i wcale nie muszą to być wszyscy najlepsi. To, co trochę mnie też rozczarowało to to, że decyzją organizatorów Półmaraton Wiązowski i Mistrzostwa Polski PZLA uznano jako dwie osobne imprezy i choć biegacze rywalizowali w tym samym czasie, na tej samej trasie wśród tych samych kibiców to nie jestem w ogóle sklasyfikowany w Półmaratonie Wiązowskim co przerywa moją pewną ciągłość, bo od 2020 regularnie stawałem na starcie tej imprezy. Choć w tym roku też go przebiegłem to oficjalnie mnie tam nie było. No cóż… byłem za to na Mistrzostwach Polski. Suma summarum cieszy zdecydowanie bardziej, niż rozczarowuje.

2025.02.23 Wiązowna Półmaraton: 34. PZLA MISTRZOSTWA POLSKI W PÓŁMARATONIE – 1:41:21

Zdjęcia: własne / Fotomaraton / SportSiedlce.pl