Podobno lepszy wróbel w garści…

      No właśnie… Jak mówi stare przysłowie „lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu”. Teoretycznie więc być może lepiej byłoby sobie obrać jeden konkretny cel i w pełni na nim skoncentrować całe swoje siły i energię, niż próbować łapać za ogon kilka srok na raz. Po bardzo udanym pierwszym półroczu, gdzie udało mi się poprawić swój rekord życiowy na dystansie półmaratonu, a kilka miesięcy później także na 10km nabrałem ochoty, by w drugiej połowie tego roku rozprawić się również z dwoma pozostałymi wynikami na najbardziej popularnych dystansach, czyli 5km i maratonu. W przypadku krótszego dystansu teoretycznie mi się to już udało, bowiem kilka tygodni temu w Warszawie na Piątce z Żołnierzem uzyskałem lepszy o siedem sekund wynik, niż mój rekord z 2015 na atestowanej trasie (21:38). Natomiast kilka razy w życiu na nieatestowanej trasie udało mi się już pobiec szybciej, między innymi w 2016 roku na Parkrun Praga w Warszawie (21:17) i to do tego wyniku sięgają w tym roku moje ambicje. Z jednej strony czułem, że dam radę, że to zdecydowanie mój najlepszy biegowy sezon w życiu i stać mnie na to. Z drugiej strony istniało przecież całkiem spore ryzyko, że skupiając się na dwóch zupełnie różnych od siebie celach do żadnego nie uda mi się przygotować wystarczająco dobrze i ostatecznie mogę zostać z niczym. Teoretycznie nie była to łatwa decyzja, ale szczerze mówiąc nawet się za bardzo nie zastanawiałem. To przyszło mi jakoś tak zupełnie naturalnie i bez większych rozterek zapragnąłem zagrać o całą pulę. W końcu to przecież najlepszy biegowo rok w moim życiu.

      Gdyby pomysł pobicia wszystkich czterech życiówek, a nie tylko półmaratonu jak to było założone pierwotnie pojawił się już na początku roku miałbym okazję to wszystko dokładnie przemyśleć, zaplanować i poukładać treningowo i terminowo tak, żeby to wszystko miało ręce i nogi. Jednakże biorąc pod uwagę, że ta decyzja zapadła tak naprawdę dopiero latem znalazłem się w sytuacji, w której w ciągu kilku miesięcy przyjdzie mi sie mierzyć z dwoma skrajnymi dystansami. To trochę jak posadzić człowieka za kierownicą szybkiego sportowego wozu, a potem na miejscu kierowcy ogromnej niezgrabnej ciężarówki. Niby i tu i tu chodzi o jazdę samochodem, ale w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Myślę, że podobnie jest z bieganiem. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe zadanie, ale miałem okazję przekonać się na własnej skórze. Jak trenuje tempo i interwały potrzebne na 5 kilometrów to widzę, że brakuje kilometrów, jak biegam długie wybiegania pod maraton to spada mi pułap tlenowy, a przynajmniej tak pokazują dostępne mi i używane przeze mnie w dużej mierze uproszczone narzędzia pomiaru w postaci różnych aplikacji. Czuję też, że w ciężkim wielkilometrowym treningu nie ma takiej świeżości, nogi są ciężkie, brakuje prędkości. No, ale jakby już nie ma odwrotu. Nie chciałem wycofać ze swojej dość ryzykownej decyzji i uznałem, że po prostu konsekwentnie dalej robię swoje, licząc się z tym, że być w ostatecznym rozrachunku okaże się to błędem. Z drugiej strony to też ma swój urok. Przez 12 lata biegania, gdy wcześniej całe życie grałem głównie w piłkę nożną, w ogóle nie znałem tej dyscypliny i zaczynałem kompletnie od zera popełniłem wiele błędow. Minęło trochę czasu zanim je dostrzegałem, uczyłem się na nich, wyciągałem wnioski, coś poprawiałem. Być może właśnie dlatego potrzebowalem tak dużo czasu by znaleźć się teraz w swoim najlepszym w życiu sezonie biegowym. Uznałem więc, że cokolwiek by się nie stało i nawet jeśli ostatecznie zostałbym z niczym to nie będę żałował tego ryzyka, bo wiem, że przynajmniej spróbowałem. O ile w maratonie czeka mnie tylko jedna i jedyna szansa, o tyle w biegu na 5 kilometrów tych prób zaplanowłem sobie trzy. Pierwsza z nich była dziś podczas 14 Biegu Ursynowa w Warszawie. Bieg ten znany jest z dość szybkiej trasy wydawał się więc idealny na próbę bicia rekordów.  Wrześniowy termin też raczej powinien sprzyjać, gdyż upały w tym roku minęły już bezpowrotnie. To co mogło mi pokrzyżować plany to bardzo wczesna pobudka i konieczność dojazdu do Warszawy pociągiem, no i długie maratońskie treningi ostatnich dwóch tygodni, ktore czułem w nogach mimo dwóch dni regeneracji, ale generalnie byłem dobrej myśli. Miałem swoj plan na ten bieg. Przede wszystkim wiedziałem, że powinienem pilnować się na starcie i nie dać ponieść się ambicji i emocjom, chociażby tak, jak to miało miejsce miesiąc temu na Piątce z Żołnierzem, gdzie ewidentnie za szybko zacząłem, co tylko rozpoczęło dalszy ciąg błędów i skończyło się co prawda bardzo dobrym wynikiem, ale jednak trochę poniżej moich oczekiwań. Tym razem miało być już zupełnie inaczej.

      Na starcie tego biegu stanąłem z Pawłem, kolegą z Yulo Run Team Siedlce. Nie wiedzieliśmy, że obaj biegniemy w tym zawodach i spotkaliśmy się w pociągu zupełnie niespodziewanie, ale od tego momentu towarzyszyliśmy sobie już aż do momentu rozgrzewki i ustawienia się na starcie. Paweł biega jednak z w zupełnie innej lidze, dlatego zajmował miejsce zdecydowanie bardziej z przodu. Pół godziny przed wystrzałem startera rozpadał się deszcz. Sam nie wiedziałem czy się z tego cieszyć, czy niekoniecznie. Ja generalnie bardzo lubie biegać w deszcz, ale raczej jak jest ciepło, a dziś rano w porze zawodów temperatura nie była zbyt wysoka, dodatkowo wiało. Było też dość ślisko na mokrym asfalcie i trzeba było mocno uważać. Pierwszy kilometr pobiegłem mniej wiecej tak jak chciałem: 4:04, drugi 4:02. Biegło mi się nadspodziewanie dobrze. Dodało mi to na tyle animuszu, że zacząłem myśleć, że to jest właśnie ten czas i miejsce i że ten bieg po prostu musi się zakończyc życiówką. Na półmetku miałem czas 10:08. Trzeci i czwarty kilometr, na których tak naprawdę definitywanie zaprzepaściłem szansę kilka tygodni temu tym razem też całkiem nieźle: 4:12 i 4:16. Gdy już ogarnęła mnie ogromna pewność siebie i powoli zaczynałem się oswajać z tym, że dobiegnięcie poniżej upragnionych i wymarzonych 21 minut będzie jedynie formalnością przydarzyło się coś czego się kompletnie nie spodziewałem, a co po raz kolejny udowodniło mi, że do sportu należy jednak zawsze podchodzić z pokorą, bo do ostatniej chwili nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Pojawiła się kolka, która uniemożliwiała mi normalny bieg. Starałam się wykorzystywać znaną mi i sprawdzoną metodę walki z nią, niestety bez skutku. Z małym przerażeniem docierało do mnie, że dziś znowu mi się nie uda i że to, co wypracowalem na pierwszych 4 kilometrach w ciągu kilku minut teraz ponownie zostanie zaprzepaszczone. Moje tempo znacząco spadło o kilkadzesiąt sekund. Chciałem się nawet zatrzymać, albo przejść w marsz. Po kilkuset metrach sytuacja trochę się poprawiła, choć nadal normalny bieg sprawiał mi pewną trudność. Widząc już jednak metę na horyzoncie po prostu biegłem przed siebie ile sił. Wbiegłem na metę w zasadzie równo z Rafałem, kolejnym biegowym kolegą, którego poznałem na swoim najszybszym półmaratonie w życiu Poznaniu w kwietniu i z którym znowu przyszło mi się spotkać na kolejnych zawodach. Gdy dobiegłem na metę czułem z jednej strony zmęczenie, z drugiej ulgę, że się już skończyło, a z trzeciej niepewność. Nie wiedziałem jaki mam czas, z tego wszystkiego nawet zapomniałem zastopować zegarek. Wydawało mi się, że powinno być dobrze, ale pewności nie miałem i nie mogłem jej mieć, aż do momentu, gdy pojawią się oficjalne wyniki. W końcu się pojawiły. Przeglądając je przy swoim nazwisku dostrzegłem 21:12 i poczułem przypływ dużego rozczarowania. „No nie…” _ pomyślałem. Tak świetnie mi się biegło, a znowu coś pokrzyżowało mi plany i wszystko poszło na marne. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że patrzę w czas brutto. Netto, który mnie interesuje to 20:57:55. Ogarnęła mnie ogromna ulga i radość. Po pierwsze, że w końcu się udało i zrobiłem coś, o czym od conajmniej kilku lat myślałem, że jest to już dla mnie niemożliwe. Po drugie, że mogę teraz już w stu procentach skupić się na maratonie.  Liczę tam na kolejny sukces, choć mam też poczucie, że tam będzie zdecydowanie najtrudniej, ale też, że  cokolwiek wydarzy się w Poznaniu to ten rok mogę i tak już uznać za wyjątkowo udany. Zostały mi też jeszcze dwa biegi na 5km. Teraz, gdy swój cel już osiągnąłem mogę je pobiec bez tego psychologicznego ciężaru, zupełnie na luzie. Wiem, że gdyby nie kolka to dziś stać mnie było na czas 20:40, więc może uda się poprawić jeszcze dzisiejszy wynik? Nie wiem. Co będzie to będzie, przyjmę wszystko z pokorą. Najważniejszy jest jednak zdecydowanie maraton.

      Już na sam koniec chciałbym wspomnieć, że w dzisiejszym biegu wśród wielu utytułowanych zawodników i zawodniczek startowała również Domninika Stelmach, jedna z najlepsyzch w Polsce, a także i na świecie biegaczka długodystansowa. Wśród Jej dokonań wystaczy wymienić chociażby złote medale Mistrzostw Polski w biegach górskich, czy w maratonie. Wielokrotnie startowała także w bardzo prestiżowym i popularnym na świecie biegu Wings for Life, gdzie wygrywała w Polsce i Australii, RPA, czy Brazylii, a w 2018 roku w Chile była najlepsza na świecie ustanawiając przy okazji rekord trasy. Była także wicemistrzynią świata w długodystansowym biegu górskim. Miło było Ją spotkać i poznać osobiście. Kolega Paweł, który jak zwykle pobiegł rewelacyjnie i zajął drugie miejsce w kategorii M40 miał przyjemność i zaszczyt stanąć z Nią nawet razem na podium w łączonej dekoracji czterdziestolatków. Ogromne gratulacje dla Pawła i słowa uznania. Przykładając odpowiednią miarę do obu dokonań obaj wykonaliśmy dziś kawał dobrej roboty. Powrót do Siedlec był zatem wyjątkowo miły i radosny.

2022.09.18 Warszawa 5km: 14 BIEG URSYNOWA – 20:58


Warszawa nocą

     Od ostatniego półmaratonu minął raptem tydzień, a znowu przyszło mi stanąć na starcie zawodów na tym dystansie. No, ale cóż… taki czas, taka pora roku i teraz wszystko potoczy się już bardzo szybko. Wrzesień, październik to ten moment gdzie generalnie biegam najwięcej zawodów na dystansie półmaratonu czy maratonu i tak jest i tym razem. Po zeszłotygodniowym Biegu Jacka w Siedlcach przyszła pora na Adidas Nocny Półmaraton Praski. Mam już pewne doświadczenia związane z tymi zawodami. Startowałem w tym biegu w pierwszej edycji 2014, ale wówczas to sponsorem tytularnym było BMW, a bieg odbywał się w niedzielny poranek. Od kilku lat zawody mają już charakter półmaratonu nocnego, co sprawia, że mają swój dodatkowy urok i szczególny charakter.

      Do Warszawy wybraliśmy się pociągiem w kilkuosobowym gronie kolegów i koleżanek z Yulo Run Team Siedlce. Na miejscu spodziewałem się także spotkać z byłym kolegą z pracy Ivanem, z którym w tym roku miałem już okazję pobiec razem Bieg Marszałka w Sulejówku, który znowu zawitał do Polski i była to kolejna okazja by znowu się zobaczyć. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Jak już wspominałem tej jesieni mam zupełnie inne priorytety, niż półmaratony, poza tym w nogach jeszcze czułem niedzielne zawody na Biegu Jacka i treningi w środku tygodnia, trochę też nadal doskierwa uraz, którego już od pewnego czasu nie mogę się pozbyć. Jednakże bliskość w czasie ubiegłotygodniowych zawodów i tych powodowała, że naturalnie pojawiały się pewne  odniesienia i porównania pomiędzy jednym i drugim biegiem. Postanwiłem więc pobiec tak, by choć trochę poprawić wynik z niedzieli (1:44:39) zwłaszcza, że trasa w Warszawie podobnie jak w Siedlcach też jest dość szybka, a i warunki pogodowe w sobotni wieczór zdecydowanie bardziej sprzyjające, niż tydzień temu. Drugim czynnikiem który w pewnym stopniu determinował tempo w jakim miałbym pobiec ten bieg była strefa, w której startowałem. Gdy rejestrowałem się na te zawody na początku roku brałem pod uwagę, że w przypadku braku sukcesu wiosną być może będzie to kolejna próba łamania przeze mnie 1:40 w półmaratonie, dlatego start w takie strefie zadeklarowałem podczas rejestracji. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że taka sztuka uda mi się już w Poznaniu w kwietniu. Cel został zrealizowany, dzięki czemu jesienią mogłem pozmieniać priorytety. Tak, czy inaczej obecność na starcie w strefie 1:40 sprawiła, że przez myśl przechodziła mi chęć zmierzenia się z tym wynikiem. Miałem wątpliwości czy w tym momencie i w tych warunkach jestem na to gotowy zwłaszcza, że biegłem bez muzyki, która mnie jednak zawsze mocniej mobilizuje i ułatwia szybkie bieganie, nie miałem też ze sobą żadnych żeli energetycznych, które mogłyby się przydać zwłaszcza w końcówce, ale postanowiłem sprobować i zobaczyć jak się będzie dla mnie układał ten bieg i ewentualnie podjąć ostateczną decyzję już w trakcie.


      Rozpocząłem bardzo podobnie jak w Siedlcach. Pierwszy kilometr w dokładnie w takim samym tempie to jest 4:41. Trasa wiodła ulicami warszawskiej Pragi. Biegaczom towarzyszyło wielu żywiołowo dopingujących kibiców. Mimo wieczornej pory powietrze było dość ciepłe. Wiedziałem jednak, że porownując do Biegu Jacka tutaj czas będzie pracował na korzyść biegaczy i z każdym kilometrem w przeciwieństwie do niedzielnego biegu będzie coraz chłodniej i warunki będą coraz bardziej sprzyjać. Pierwsze 5 kilometrów w średnim tempie 4:39. Dość szybko jak na mnie. Prawie tak, jak w Poznaniu, gdy biłem życiówkę. Dokładnie takie samo średnie tempo było po 10 kilometrach. Biegło mi się jednak dość ciężko. Nie czułem się też pewnie jeśli chodzi o swój żołądek. Mam w sumie małe doświadczenie jeśli chodzi o biegi nocne. Nie do końca wiem jak się w ciagu dnia odżywiać, o której godzinie zjeść najpóźniej obiad by nie skończyło się to jakimiś kłopotami. Rano nie mam z tym żadnego problemu: lekkie śniadanie i można biec bez żadnego ryzyka. Tutaj trzeba bardziej uważać i łatwiej o błąd.  Ostatni duży posiłek zjadłem mniej więcej 6 godzin przed biegiem i miałem trochę wrażenie, że tego czasu było być może zbyt mało.  W każdym razie uznałem, że dziś na żadne fajerwerki mnie nie stać i wróciłem do pierwotnego planu. Od tej pory starałem się podobnie jak w Siedlcach po prostu pilnować tempa poniżej 5 minut na kilometr i generalnie mi się to udawało. Wyjątkiem był chyba tylko jeden kilometr, gdy bieg wiódł poprzez osiedle i trasa nie była wystarczająco oświetlona. Trzeba było uważać, by się nie potknąć i nie przewrócić. Ostatnie 5 kilometrów starałem się trochę przyspieszyć. Wydawało mi się, że biegnę szbciej choć chyba to było jedynie złudzenie, bo nie było tego za bardzo widać w tempie poszczególnych kilometrów. Dopiero ostatnie kilkaset metrów było rzeczywiscie dużo szybsze i ostatecznie metę przekroczyłem z czasem 1:42:26, czyli mniej więcej dokładnie w połowie między planem maksimum i planem minimum na dzisiejszy bieg. Nie ukrywam, że taki wynik daje mi pełna satysfakcję, zwłaszcza że to mój 5 wynik w życiu ze wszystkich 31 ukończonych do tej pory półmartonów. Szybciej biegałem jedynie w 2020 (raz) i 2022 roku (trzy razy). Był to naprawdę dobry trening, dostarczył mi też sporo wiedzy na temat tego, gdzie aktualnie jestem z formą. Wiem, że jeśli chciałbym powalczyć z życiówką maratońską w Poznaniu to czeka mnie jeszcze dużo pracy i naprawdę ciężki treningowo wrzesień. Niepokoi tylko trochę uraz, który od czerwca od czasu do czasu wraca i może pokrzyżować mi moje jesienne plany. No, ale zobaczymy… mimo wszystko jestem dobrej myśli.

2022.09.03 Warszawa Półmaraton: 7 ADIDAS NOCNY PÓŁMARATON PRASKI – 1:42:26


Droga do Poznania

      Ależ ten czas szybko leci… W pamięci jeszcze żywe i gorące wspomnienia z wiosennych półmaratonów, a tu już pora zaczynać sesję jesienną. Tej jesieni mam zaplanowane 4 półmaratony, ale wszystkie one są bardziej etapem przygotowań do październikowego maratonu w Poznaniu, niż celem samym w sobie.  Tak więc specjalnych oczekiwań co do wyników nie mam. Przeciwnie. Raczej traktuje je ulgowo, zwłaszcza, że w zasadzie dopiero rozpoczynam przygotowania, a i pogoda na razie nie sprzyja intensywnemu bieganiu i ciężkim treningom. Pierwszym z tych półmaratonów, który był zarazem jubileuszowym 30 półmaratonem w moim życiu był wczorajszy Bieg Jacka. To już mój 10 udział w tych zawodach, co sprawia, że jest to impreza, w której w ciągu tych 12 lat mojego biegania startuję najczęściej, no i generalnie od której moje bieganie się w ogóle zaczęło, ponieważ to właśnie w 2010 roku podczas pierwszej edycji ukończyłem swoje pierwsze w życiu biegowe zawody. Wówczas był to jeszcze dystans 10 kilometrów. Od tamtej pory zarówno w organizacji Biegu Jacka, jak i w moim bieganiu wiele się zmieniło. Jeśli jednak miałbym znaleźć jakieś analogie to bez wątpienia byłaby to pogoda. Podobnie jak 12 lat temu (bieg wówczas był jednak w czerwcu), tak i wczoraj mimo, że to już powoli końcówka lata na biegaczy czekała iście tropikalna pogoda. Na szczęście organizatorzy rozpoczęcie biegu zaplanowali już o 8 rano dając chociaż odrobinę nadziei, że będzie można łatwiej znieść trudy rywalizacji i uniknąć największego upału. SWoją drogą trzeba przyznać, że aura sprawiła biegaczom prawdziwego psikusa i okazała się być wyjątkowo złośliwa, bo już następnego dnia przyszło spore ochłodzenie.

      Szczerze mówiąc nie czułem się najlepiej przed startem. Zwykle przed półmaratonem, czy maratonem oszczędzam się przez prawie cały tydzień, ale tym razem było trochę inaczej. W zasadzie do środy biegałem, a dodatkowo było też sporo roweru i nie czułem się w pełni wypoczęty i zregenerowany.  Swoje zrobiła też aura i panujący od kilku dni upał. Trzeba było mocno dbać o to, aby się nie odwodnić. Martwiło też trochę opóźnienie startu, jak sie później okazało na szczęście tylko 15 minut, z powodów technicznych (no cóż… w końcu to trzynasta edycja) i stanie przez ten czas w słońcu. Wtedy może jeszcze promienie słoneczne tak mocno nie doskwierały, ale późniejszy o 15 minut oznaczał także przecież późniejszy finisz w czasie, gdy upał mógł stawać się już coraz bardziej nie do zniesienia. W końcu udało się jednak wystartować.

Zdjęcie: Rafał Wysocki

      Mój plan na ten bieg zakładał utrzymywanie tempa (jeśli się uda) w okolicach 5 minut na kilometr, co w ogólnym rozrachunku powinno mi dać czas, który całkowicie mnie zadowoli. Planem minimum, gdyby coś poszło jednak nie tak, było ukończenie poniżej 1:50. Zacząłem troszkę szybciej, niż zakładałem, zwłaszcza pierwszy kilometr, ale potem udało się już ustabilizować tempo na pożądanym poziomie. Niepokoiło mnie tylko trochę momentami jakieś kłucie w kostce, którego wcześniej przed startem nie czułem i nie wiedziałem czym się to może skończyć. Niewiele też brakowało, abym zaliczył upadek. Wybiegając z bufetu z kubkiem wody w dłoni potknąłem się o wystającą z jezdni nierówność  i chyba tylko fakt, że był to dopiero początek wyścigu i zmęczenie nie było jeszcze duże sprawił, że udało mi się zachować równowagę i uniknąć bolesnego upadku. Pierwszą siedmiokilometrową pętlę pokonałem dokładnie w 34 minuty. Niektórzy uważają, że bieganie półmaratonu czy maratonu po pętli jest nudne. Ja osobiście mam mieszane uczucia. Myślę, że generalnie ma to także swoje dobre strony. Po pierwsze łatwiej jest kontrolować tempo biegu, bo można porównywać między sobą poszczególne odcinki, a po drugie zdecydowanie poprawia to atmosferę biegu. Łatwiej jest bowiem zapełnić na przykład siedmiokilometrową petlę kibicami, niż całą 21-kilometrową trasę półmaratonu, a gorący doping towarzyszący biegaczom na pewno pomaga, zwłaszcza w tych trudniejszych momentach. 

Zdjęcie: Janusz Mazurek

      Drugą petlę biegło mi się już zdecydowanie trudniej. Słońce było już coraz wyżej i temperatura z każdym kilomerem rosła. Mimo więc, że może nie przekładało się to jeszcze na dużo gorsze czasy (pobiegłem ją tylko około 20-30 sekund wolniej niz pierwszą) to jednak nogi stawały się coraz cięższe i nie pomagały nawet porozstawiane na trasie kurtyny wodne, z których namiętnie korzystałem, ale które przynosiły jedynie krótkotrwałą ulgę. Jeszcze trudniej było na trzeciej ostatniej pętli, choć ta też była w tempie niewiele gorszym, albo nawet porónywalnym, co poprzednia. Być może był to jednak efekt tego, że ostatnie dwa kilometry byłem już trochę bardziej zdeterminowany i bardziej skłonny do ryzyka by trochę jednak przyspieszyć. Dopełnieniem po trzech siedmiokilometrowych pętlach do półmaratonu był finisz po bieżni. Meta bowiem, podobnie zreszta jak start i całe miasteczko biegowe tym razem zostały zlokalizowane na siedleckim stadionie lekkoatletycznym, co chyba było miłą odmianą i nadawało dodatkowy klimat.

Zdjęcie: Rafał Wysocki

      Ostatecznie bieg ukończyłem w czasie 1:44:39. Trochę zmęczony, ale bywało też zdecydowanie gorzej. Już w domu po sprawdzeniu swojego prywatnego archiwum okazało się, że to był mój najszybszy ze wszystkich 7 dotychczasowych półmaratonów na Biegu Jacka. Do tej pory najlepszy wynik osiągnałem w 2015 roku (wolniejszy od dzisiejszego o 6 sekund, a ten debiutancki w 2013 roku był wolniejszy o prawie 9 minut). Trudno więc nie być zadowolonym zwłaszcza, że tak jak wspomniałem oczekiwania biorąc pod uwagę okoliczności i warunki były zdecydowanie niższe. Jest dobrze, a szansa na poprawę tego wyniku przyjdzie bardzo szybko, bo kolejny półmaraton już za tydzień. Następny przystanek w drodze do Poznania to Półmaraton Praski w Warszawie. 

Zdjęcie: Tygodnik Siedlecki

2022.08.28 Siedlce Półmaraton: 13 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:44:39


Piątka z Żołnierzem

      Mocno rozochocony po czerwcowym biegu w Sulejówku podczas, którego poprawiłem swój najlepszy w życiu wynik na 10 kilometrów zacząłem się rozglądać za jakimiś zawodami na połowę krótszym dystansie by i tutaj rozprawić się w końcu ze swoją życiówką sprzed lat. Nie było łatwo, zwłaszcza że tych wolnych terminów w biegowym kalendarzu zaczyna mi już trochę brakować, ale ostatecznie udało się coś znaleźć. Pierwszym z tych biegów miała być Piątka z Żołnierzem organizowana w ramach centralnych obchodów Święta Wojska Polskiego oraz 102 rocznicy Bitwy Warszawskiej na błoniach Stadionu Narodowego. Gdy pojawiła się informaja o tym biegu nawet przez chwilę się nie wahałem by się zarejestrować. Abstrahując już od swoich planów związanych z dystansem 5 kilometrów bardzo lubię tematyczne i historyczne biegi, a niewątpliwie ogromną zachetą była też możliwość spotkania dwóch naszych wspaniałych lekkoatletów, którzy przez ostatnie lata dostarczali nam tak wiele sportowych emocji, to jest Marcina Lewandowskiego i Jakuba Krzewinę, ambasadorów tego wydarzenia. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marcin Lewandowski to brązowy medalista Mistrzostw Świata w biegu na 1500m, wielokrotny mistrz Europy, rekordzista Polski, a Jakub Krzewina był członkiem tej naszej wspaniałej stafety 4 x 400, która podczas Mistrzostw Świata w Birmingham w 2018 roku pobiła niesamowity rekord świata. Obaj Panowie są też oczywiście Olimpijczykami. Nie sposób było nie skorzystać z okazji by zrobić sobie wspólne zdjęcie i zamienić choć kilka słów z naszymi Mistrzami. Na liście startowej można było też dostrzec kolejnego Olimpijczyka, pochodzącego z moich rodzinnych Siedlec, najbardziej utytułowanego aktualnie polskiego biegacza narciarskiego Macieja Staręgę.

      Z życiówką na 5 kilometrów mam pewien problem. Generalnie nigdy nie lubiłem tego dystansu i mam bardzo mało oficjalnych startów na atestowanych trasach. Najlepszy mój wynik pochodził z XXV Biegu Konstytucji w Warszawie w 2015 i wynosił 21:38. Z drugiej strony  biegam parkruny, gdzie trasy nie są atestowane i tam pare razy udało mi się pobiec szybciej, a najszybciej w 2016 w Parku Skaryszewskim na Parkrun Praga, gdzie uzyskałem wynik 21:17. Generalnie jako życiówkę powinienem uznawać bieg na atestowanej trasie, ale jakoś tak mi się już mentalnie utarło, że to właśnie ten wynik z warszawskiego parkrunu podaje jako swój oficjalny rekord i to do tego wyniku chciałbym się równać w tym roku. Nie nastawiałem się na to, że to się wydarzy już dziś, bo to nie ten etap przygotowań, mam jeszcze w tym roku zaplanowane dwie dodatkowe szanse, ale brałem pod uwagę, że dziś może być naprawdę dobrze i na pewno chciałem spróbować. Wczoraj specjalnie cały dzień nie biegałem i odpoczywałem, w miarę się wyspałem, starałem się przed biegiem dobrze rozgrzać wiedząc jak duże znaczenie na tym dystansie ma rozgrzewka. Obawiałem się trochę pogody, ale warunki do biegania były dość dobre. Start biegu został przesunięty z godziny 13:30 na 11:00, co też bardzo mnie ucieszyło, bo dzięki temu można było uniknąć największego słońca, a pogoda w ostatnich dniach również jakby odpuściła i nie było już tak gorąco. Przeszkadzał natomiast trochę boczny wiatr. Bałem się, że w kilkusetosobowej stawce mogę zostać przyblokowany i to przekreśli moje szanse na oczekiwany wynik, dlatego na starcie ustawiłem się bardziej z przodu, niż zwykle. Wiedziałem też, że biegając po tej pętli w zasadzie każdy zakręt będzie w lewo, tak więc zająłem pozycję bardziej po lewej stronie by uniknać zbędnego nadkładania dystansu. Wydawało się więc, że warunki sprzyjają i zadbałem o wszystko na co mam wpływ, a co mogłoby zadecydować o tym czy się uda pobiec rekordowo szybko, czy nie. Niestety zabrakło jednego…. doświadczenia.

      Jak już wspomniałem nie lubię tego dystansu i mam z nim generalnie małe obycie, ale dziś pobiegłem jak kompletny nowicjusz, który daje się podpuścić samemu sobie na starcie i potem od połowy dystansu zaczyna za to płacić cenę, a potem nawet jeśli wszystko jest jeszcze do uratowania to tej szansy nie wykorzystuje, bo zbyt szybko się mentalnie poddał. Pierwszy kilometr pobiegłem w czasie 3:58 i to tylko dlatego, że zacząłem się trochę hamować wiedząć że tego tempa na dłuższym odcinku absolutnie nie wytrzymam. Drugi 4:10 więc też tylko trochę wolniej. Efekty tego przyszły na trzecim. Pojawił się kryzys. Moje tempo spadło na tym kilometrze do 4:37 i chyba mentalnie się wtedy poddałem. Przynajmniej tak to czuję z perspektywy czasu. Straciłem nad tym biegiem całkowicie kontrolę. Przestałem pilnować oddechu nosem, techniki i ruchu ramiom, tak jak to zwykle staram sie robić, przestałem kontrolować tempo. Czwarty kilometr pobiegłem niewiele szybciej 4:33 i nie zrobiłem w zasadzie nic, aby było inaczej, choć mogłem. Dopiero na ostatnim kilometrze myśląc, że biegnę na granicy 22 minut postanowiłem ruszyć trochę mocniej i powalczyć. Do mety dotarłem z czasem 21:31, co kompletnie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się takiego wyniku, bo miało być blisko 22 minut. Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, bo przecież jak na moje skromne możliwości to bardzo dobry czas. W zasadzie najlepszy w życiu na atestowanej trasie, więc trudno się nie cieszyć. Po chwili przyszła jednak refleksja, że skoro biegnąc w tak słabym stylu udało mi się uzyskać taki wynik to za pewne było mnie dziś stać również na to by rozprawić się także z czasem z nieatestowanej trasy.

      Nie ukrywam, że byłem na siebie zły. To nawet nie rozczarowanie, ale bardziej złość, bo jestem przekonany, że te 14 sekund byłem w stanie urwać. Mam nauczkę, że trzeba walczyć do końca. Dziś tej walki w pewnym momencie zdecydowanie zabrakło. Nie załamuje mnie to jednak. Przeciwnie. Dodało mi to ogromnej motywacji, bo wiem, że na tym etapie do realizacji tego celu jestem nawet bliżej, niż myślałem. Planuję jeszcze dwa biegi na tym dystansie w tym roku na atesowanej trasie. Może warunki będą jeszcze bardziej sprzyjać, a formę uda się jeszcze poprawić? Zobaczymy. Medal na mecie wręczał mi Mariusz Giżyński to kolejna legenda polskiej lekkiej atletyki obecna na tych zawodach jako ambasador. Mariusz ma na swoim koncie tytuł Mistrza Polski w półmaratonie, a także dwa tytuły Wicemistrza Polski w maratonie. Startował też dwukrotnie na mistrzostwach Europy i z sukcesami w wielu zagranicznych prestiżowych maratonach. Może to będzie dobry omen przed październikowym maratonem w Poznaniu, gdzie także mam swoje cele. Czas pokaże.

     Bieg Piątka z Żołnierzem był elementem szerszych obchodów  Święta Wojska Polskiego. Towarzyszył mu zlokalizowany wokół Stadionu Narodowego piknik, podczas którego zaprezentowano nowoczesny sprzęt wojskowy zarówno naszej, jak i sojuszniczych armii. Chętni mogli zobaczyć odtworzoną bazę Polskiego Kontyngentu Wojskowego, a także porozmawiać z żołnierzami. Niewatpliwie było to bardzo ciekawe wydarzenie i cieszy, że Warszawiacy tak licznie pojawili się by tego dnia świętować z naszą armią. Korzystajac z okazji warto w tym miejscu podziękować polskim żołnierzom, którzy dzień i noc, bez względu na porę roku, czy jest gorąco, czy zimno stoją na straży naszych granic i dbają o to by nasza Ojczyzna w tych trudnych, burzliwych czasach była bezpieczna. Doceniam i szanuję. 

2022.08.14 Warszawa 5km: PIĄTKA Z ŻOŁNIERZEM – 21:31


Więcej zdjęć z biegu:


Akcja Burza

      Niewątpliwie kategorią biegów, które stanowią dla mnie szczególne znaczenie są biegi historyczne. Bardzo interesuję się zwłaszcza tą współczesną historią i uważam, że w pełni bezpieczną i dobrą przyszłość możemy budować jedynie tylko wtedy, gdy znamy przeszłość. Dlatego też bardzo chętnie uczestniczę w tego typu wydarzeniach, które łączą w sobie rywalizację sportową z lekcją naszej historii, niezależnie od tego czy są to wielotysięczne biegi takie jak Bieg na Szczyt Monte Cassino, albo kultowy już Bieg Powstania Warszawskiego, czy też te małe kameralne lokalne zawody.

      W tym roku postanowiłem wystartować w Biegu Pamięci w 78 rocznicę Akcji Burza organizowanym przez przyjaciół z Grupy Biegaczy Skórzec Biega, Gminę Kotuń oraz Światowy Związek Żołnierzy AK Koło Gminne w Kotuniu. Ponieważ do zapisania się na ten bieg zabierałem się trochę jak przysłowiowy „pies do jeża” to niewiele brakowało, aby nic z tych planów nie wyszło, gdyż spóźniłem się kilka dni. Pomógł jednak przypadek i zbieg okoliczności, a mianowicie ze względu na nakładający się tego samego dnia Bieg Powstania Warszawskiego zmienił sie termin tych zawodów, a w związku z tym rejestracja odbyła się raz jeszcze, dając mi tym samym drugą szansę. Tym razem byłem już bardziej czujny.

      Zanim napiszę o samym biegu warto wspomnieć choć kilka słów o tym czymże była Akcja Burza. Wydaje mi się, że niewiele osób o niej słyszało. Choć sam jak wspomniałem interesuję się trochę historią to jednak moja wiedza na ten temat była bardzo ograniczona. Mówiąc w skrócie było to pewnego rodzaju zbrojne powstanie lub inaczej… plan wzmożonej dywersji przeciwko okupantowi niemieckiemu. Wobec klęski hitlerowskich Niemiec na froncie wschodnim i zbliżaniu się Armii Czerwonej do dawnych granic Polski gen. Tadeusz Komorowski „Bór” 20 listopada 1943 roku wydał rozkaz o rozpoczęciu na terenie kraju planu „Burza”. Żołnierze Armii Krajowej zgrupowani na terenie Kotunia przygotowywali się już do tej akcji dużo wcześniej, ale to właśnie w III dekadzie lipca 1944 dowódca placówki Kotuń ppor. Ludwik Szajda wydał rozkaz mobilizacji i koncentracji, która miała miejsce 24 lipca na pograniczu lasów Kotuń-Chlewiska-Pieróg. W 2004 roku w tym miejscu postawiono upamiętniający to wydarzenie obelisk, a od dwóch lat oprócz oficjalnych uroczystości zaczęto organizować i włączono do obchodów rocznicy także bieg pamięci.

      Na liście startowej głównego biegu (oprócz biegu, był także marsz Nordic Walking, treeking oraz biegi dziecięce) było zapisanych 56 osób, z czego 16 w mojej kategorii wiekowej. Trudno tam było wypatrzeć znajome nazwiska, o których od razu mógłbym powiedzieć, że są zdecydowanie poza moim zasięgiem. Z drugiej strony było też wiele osób spoza Siedlec i okolic, których możliwości kompletnie nie znałem. Nie byłem więc w stanie tak naprawdę oszacować swoich szans. Mimo to postanowiłem powalczyć o wysokie miejsce w swojej kategorii. Za takie uznawałem miejsce w piątce, a przy odrobinie szczęścia być może nawet trzecie.  Zaraz po starcie ukształtowała się pewna czołówka. Miałem przed sobą około kilkunastu osób. Kilka z nich wyprzedziłem jeszcze na pierwszym kilometrze. Wkrótce stawka mocno się rozciągnęła. Z przodu w zasięgu wzroku została mi jedynie trójka zawodników, za sobą nie widziałem już nikogo. Muszę przyznać, że biegło mi się dość ciężko. Upalna pogoda, która zdominowała ten tydzień i mocno utrudnia rywalizację sportową towarzyszyła także w dniu biegu. Termometry momentami pokazywały nawet 35 stopni. Czułem się zmęczony upałem już przed startem. Do tego dochodziła ciężka piaszczysta leśna trasa. Na starcie założyłem sobie, że będę starał się biec w tempie 4:30 na kilometr, ale dość szybko trzeba było te plany zweryfikować, gdyż na tej trasie w moim przypadku nie było to możliwe.

      Po dwóch kilometrach z naszej czterosobowej grupy został tylko nasz duet, pozostali byli już daleko z przodu. Starałem sie trzymać tuż za plecami swojego rywala, choć miałem wrażenie że moja strata się delikatnie cały czas powiększa i w kulminacyjnym momencie wynosiła ze dwadzieścia metrów. Na samym końcu dwu- i półkilometrowej pętli na biegaczy czekało prawdziwe wyzwanie: kilkusetmetrowy odcinek po głębokim i suchym niczym pustynia piachu, którego punktem kulminacyjnym był stromy i wysoki, pewnie conajmniej ośmiometrowy podbieg, po którym odechciewało się już dalszej rywalizacji. Nie bez przyczyny to miejsce nosi nazwę Diabelec, bo było to iście diabelsko trudne wyzwanie. Niewiele dalej, pewnie jakieś 200, a może 300 metrów usytułowana była już meta pętli. Czas mojego pierwszego okrążenia to 11 minut i 58 sekund. Do poprzedzającego mnie zawodnika miałem stratę 9 sekund. Zastanawiałem się który jestem. Wiedziałem, że w klasyfikacji Open powinno to być miejsce w dziesiątce, ale ważniejsza dla mnie była klasyfikacja kategorii wiekowej. Kompletnie nie wiedziałem ilu zawodników z mojej kategorii jest przede mną, ale zakładałem, że mogę być trzeci, albo czwarty, dlatego uznałem, że warto byłoby powalczyć z zawodnikiem, którego miałem tak blisko przed sobą, gdyż mogło to być decydujące z punktu widzenia ewentualnego podium. Mimo to nie udawało mi się go dojść dość długo i szczerze mówiąc traciłem powoli nadzieję. Moja determinacja zdecydowanie słabła. Zaczynałem myśleć o tym, aby po prostu dobiec. Z tyłu nikt mi już raczej i tak nie zagrażał. Mimo takiego nastawienia moja strata nie zwiększała się. Przeciwnie, zauważyłem, że powoli zmniejszam dystans do rywala, a gdy po raz drugi dobiegliśmy do piaszczystego odcinka opadł z sił, a ja po prostu go wyprzedziłem. Podbieg pokonałem już jako pierwszy i nie oglądając się za siebie pognałem do mety, która jak zapamiętałem po pierwszej petli była zlokalizowana kilkaset metrów dalej. Czas drugiego okrążenia to dokładnie 13 minut, czyli prawie dokładnie minutę wolniej, niż pierwszego, ale na tyle szybko by odrobić 9 sekundową stratę i dorzucić do tego kilka sekund swojej przewagi.

      Po dotarciu do mety i chwili dojścia do siebie zacząłem zastanawiać się co mi to da. Tak, jak już wspomniałem wcześniej brałem pod uwagę, że w grę może wchodzić 3 miejsce w kategorii, aczkolwiek podchodziłem do tego z pewnym dystansem, gdyż trudno mi było tak naprawdę ocenić ilu z tych, którzy dobiegli przede mną było z mojej kategorii wiekowej. Gdy jednak zobaczyłem wyniki nie mogłem uwierzyć, gdyż okazało się, że byłem pierwszy. Była to dla mnie ogromna niespodzianka. Zawsze warto powalczyć do końca, ale w tym wypadku opłacało sie to szczególnie. Stawką bowiem było pierwsze miejsce, a o moim zwycięstwie ostatecznie zadecydowały 4 sekundy. Finiszując nawet nie zauważyłem, że rywal ostatecznie był tak blisko, ale gdyby mnie dogonił byłbym jeszcze w stanie odeprzeć atak. W klasyfikacji Open mój wynik dał mi 8 miejsce na 52 osoby, które ukończyły.

      Cieszę się, że mimo pewnych perturbacji z rejestracją udało mi się jednak  wystartować w tych zawodach. Już nawet abstrahując od tego, że udało mi się stanąć na podium, co w moim wypadku zdarza się przecież bardzo rzadko to jednak był to niewątpliwie miło spędzony czas w równie miłym gronie. Była to okazja do tego by spotkać wielu znajomych, porozmawiać, a przy tym przeżyć lekcję historii i spotkać tych, którzy jeszcze pamiętają tamte wydarzenia. W tym miejscu podziękowania dla organizatorów, którzy przy okazji zawodów sportowych pielęgnują także pamięć o ważnych momentach naszej historii. Mam nadzieję, że za rok w kolejną rocznicę znowu będzie mi dane stanąć na starcie tego biegu. Zwłaszcza, że wygrana kategorii zobowiązuje podwójnie…

2022.07.23 Kotuń 5km (trial): III BIEG PAMIĘCI W 78 ROCZNICĘ AKCJI BURZA – 24:58

Zdjęcia: Nomad Foto Studio / Zabłąkany Aparat / A. Biernacka


Siedemnastka

      Czasy się zmieniają, świat się zmienia, ludzie się zmieniają, ja sam też się trochę zmieniłem, ale są rzeczy niezmienne od lat. Ten rower kupiłem w czerwcu 2005 roku za swoja pierwszą w życiu wypłatę. Od tamtej pory niezmiennie i nieprzerwanie towarzyszy mi przez tych 17 lat. Na różnego rodzaju wycieczkach, przejażdzkach, dojazdach, czy też nawet na kilku zawodach pokonałem na nim ponad 40 000 kilometrów, czyli mówiąc krótko udało mi się okrążyć Ziemię. 

2013 

      Doskonale pamiętam dzień i moment zakupu. Wybierajac się do sklepu nie miałem specjalnych oczekiwań. Dokładnie ten model Merida Kalahari 510 zaproponował mi kolega, który pracował w tym sklepie rowerowym. Gdy mi go pokazał wiedziałem już, że to właśnie ten rower chcę mieć  i muszę przyznać, że był to naprawdę dobry wybór. Jeśli miałbym wskazać krótką listę najlepszych zakupów w swoim życiu bezapelacyjnie musiałaby się tam znaleźć moja Merida. Przez pierwszych dziesięć lat nie przebiłem nawet dętki, nie mówiąc już o jakiejkolwiek awarii. Za rok na „osiemnastkę” chyba pasowałoby pomyśleć nad nowszym modelem, ale z drugej strony jak tu go wymieniać na inny jak generalnie nadal daje radę…?   

Korzystając z okazji zapraszam do wpisów z kategorii ROWEROWE ESKAPADY,  które zawierają relacje z kilku najciekawszych moich wycieczek rowerowych.

Zdjęcie w powiększeniu:


Parkrunowe historie

      No cóż…. stało się. Ukończyłem właśnie swój 30 parkrun Skórzec. To chyba idealny moment do tego by choć trochę przybliżyć ideę parkrunów, zachęcić do uczestnictwa i podsumować swoje starty. Już sama nazwa wiele mówi na temat tego czymże jest parkrun, warto jednak dodać coś więcej na ten temat. To, co  na pewno warto wiedzieć to to, że są to przede wszystkim bezpłatne, cotygodniowe spotkania, na których pokonuje się dystans pięciu kilometrów. Podczas parkrunu dokonywany jest pomiar czasu, a wyniki wraz ze statystykami rejestrowane na stronie internetowej. Można biec, truchtać, maszerować (także z kijkami), lub po prostu wspierać organizację przyjmując rolę wolontariusza. Spotkania te odbywają się w zawsze w sobotę o 9:00 rano.

      Choć idea parkrunów narodziła się w 2004 w Londynie dziś skupia już ponad 2000 lokalizacji w kilkudziesięciu innych krajach, w zasadzie na każdym kontynencie. W Polsce pierwszy bieg odbył się w Gdyni w 2011 roku i wzięło w nim udział pięciu biegaczy. Dziś na polskiej mapie można odnaleźć około 80 lokalizacji. W sumie co tydzień parkrun na całym świecie umożliwia setkom tysięcy uczestników rozpocząć weekend w sposób aktywny, miło spędzić czas i cieszyć się wspólnym spotkaniem z innymi . Jak dodają twórcy ideą tych spotkań jest także czynienie planety zdrowszej i szczęśliwszej. Na biegach parkrun każdy jest mile widziany, nikt nigdy nie jest ostatni. Na końcu stawki podąża zawsze wolontariusz, który zapewnia pomoc i dba o to, by nikt się nie zgubił i wszyscy szczęśliwie dotarli do mety.

      Moje początki na parkunie siegają roku 2018 kiedy to pobiegłem dwa razy parkrun Praga w Parku Skaryszewskim w Warszawie w ramach przygotowań do Ekidena. To zresztą tam pobiegłem wówczas  swoje jak na razie najszybsze 5km w życiu. W Skórcu parkrun pojawił się w końcówce roku 2017 i z czasem to zdecydowanie ta lokalizacja stała mi się najbliższa zarówno w wymiarze fizycznym, jak i sentymentalnym. Skórzec to niewielka miejscowość położona około 15 kilometrów od moich rodzinnych Siedlec. Dlatego też będąc w Siedlcach często w sobotni poranek siadam na rower i po prostu jadę sobie na parkrun by aktywnie rozpocząć weekend. Pierwszy raz pobiegłem w 25 edycji, dziś parkrun Skórzec ma już za sobą 173 spotkania, z czego w 30 miałem nieukrywaną przyjemność uczestniczyć. Skórzec to pewnie jedna z mniejszych miejscowości w Polsce, która gości uczestników parkrun. To, co wyróżnia tą lokalizację na tle innych, to też niewątpliwie trasa. W Skórcu nie biega się po parku. Biega się po lesie i polnych drogach. Nie ma asfaltu, Jest piach i ściółka leśna. Parkrun Skórzec chlubi się też tytułem najwolniejszej parkrunowej trasy w Polsce i rzeczywiście  nie należy ona do najłatwiejszych. Trudno tu o dobre wyniki, ale przecież nie to jest w tych spotkaniach najważniejsze i nie o to jedynie chodzi. Oczywiście można pobiec tyle ile ma się tylko sił, nawet się pościgać z innymi, parkruny jak każde inne zawody dają możliwość rywalizacji, ale to też, a może nawet przede wszystkim, spotkania towarzyskie, na których wiekszość osób się dobrze zna, a jak sie nie zna to się szybko poznaje i dominuje przyjemna rodzinna atmosfera. Poziom jest bardzo zróżnicowany. Nikt nie czuje się skrępowany swoją formą lub całkowitym jej brakiem. Można pożartować, pośmiać się, porozmawiać i po prostu miło spędzić czas. Zwykle są to kameralne spotkania, na które przybywa po kilkanaście osób, ale bywało że pojawiało się nawet w okolicach setki uczestników. Przychodza całe rodziny. Od czasu do czasu pojawi się też jakiś gość z daleka. Wraz z rozwojem parkrunów popularna stała się turystyka parkrunowa polegająca na tym, że ludzie podróżują po Polsce by odwiedzać poszczególne lokalizacje, pobiec, a przy okazji pozwiedzać. Często są to bardzo ciekawe osobowości, które zawsze fajnie poznać i czegoś się o Nich dowiedzieć. Wiele takich osób odwiedziło już także Skórzec, a to co powtarzają niemalże wszyscy nieważne skąd przyjechali to to, że atmosfera w Skórcu jest wyjątkowa i szczególna.

      Niewątpliwie najważniejszymi osobami, bez których parkrunu Skórzec, by nie było są Arek i Marta, choć w organizacji sobotnich spotkań licznie wspierają Ich także rodzina i przyjaciele. Nie ukrywam, że Ich zaangażowanie, konsekwencja i cierpliwość budzą mój podziw, bo już niemalże od pięciu lat z pandemiczną przerwą, w zasadzie niezależnie od okoliczności czy pogody parkruny w Skórcu odbywają się regularnie. Wymaga to od organizatorów nie tylko chęci, ale także czasu, a tego nam przecież wszystkim w dzisiejszym świecie i natłoku obowiązków bardzo brakuje. Mam nadzieję, że nie zabraknie Im determinacji i będą to kontynuować, bo jest to inicjatywa którą na pewno warto wspierać i rozwijać. Myślę, że to dobry moment by przede wszystkim Im, ale także innym wolontariuszom, których, czy to regularnie, czy incydentalnie w Skórcu spotykam, podziękować za to, że dają nam możliwość spotykać się w te sobotnie poranki i aktywnie i przede wszystkim miło spędzać czas.

      Już na sam koniec zacięcie statystyczno-analityczne nakazuje mi podsumowując swoje dotychczasowe starty na parkrunie Skórzec wspomnieć o tym, że w tych trzydziestu startach udało mi się być pięć razy na pierwszym miejscu, dwanaście razy na drugim, osiem razy na trzecim, tylko raz na najmniej lubianym przez sportowców miejscu czwartym (uff), dwa razy na piątym i również dwa razy na szóstym. Najlepszy wynik jaki osiągnąłem to 21:00 podczas 38 edycji we wrześniu 2018 roku, ale nie traktuje tego wyniku jako oficjalnego, gdyż na tej edycji trasa z przyczyn niezależnych była trochę skrócona. Drugi mój wynik 21:53 pochodzi ze 114 edycji w lutym 2020. Najwolniej pobiegło mi się w postpandemicznej edycji nr 120 w czerwcu 2021, gdzie pokonanie tej trasy zajęło mi dokładnie 26 minut W tym roku za dużo parkrunów jeszcze nie zaliczyłem, a najlepszy czas to 22:30 z czerwca z edycji nr 166, ale mam nadzieję, że teraz, gdy rozpocząłem małą przerwę w bieganiu półmaratonów i tych zawodów mam w kalendarzu zdecydowanie mniej to będzie mi łatwiej znaleźć czas i znowu częściej pojawiać się w Skórcu. Do zobaczenia! 

Więcej parkrunowych historii:

 

Moje dotychczasowe starty na parkrun Skórzec:

2022.06.26 Skórzec 5km: 173 PARKRUN SKÓRZEC – 24:46
2022.06.04 Skórzec 5km: 170 PARKRUN SKÓRZEC – 22:35 
2022.05.07 Skórzec 5km: 166 PARKRUN SKÓRZEC – 22:30
2021.11.20 Skórzec 5km: 142 PARKRUN SKÓRZEC – 23:40 
2021.11.13 Skórzec 5km: 141 PARKRUN SKÓRZEC – 24:12
 2021.10.30 Skórzec 5km: 139 PARKRUN SKÓRZEC – 23:19
2021.10.24 Skórzec 5km: 138 PARKRUN SKÓRZEC – 23:42
2021.10.09 Skorzec 5km: 136 PARKRUN SKÓRZEC – 23:26
2021.09.11 Skórzec 5km: 132 PARKRUN SKÓRZEC – 23:51 
2021.09.04 Skórzec 5km: 131 PARKRUN SKÓRZEC – 25:10
2021.07.24 Skórzec 5km: 125 PARKRUN SKÓRZEC – 24:28
2021.07.17 Skórzec 5km: 124 PARKRUN SKÓRZEC – 25:37
2021.06.26 Skórzec 5km: 121 PARKRUN SKÓRZEC – 24:46
2021.06.19 Skórzec 5km: 120 PARKRUN SKÓRZEC – 26:00
2021.06.12 Skórzec 5km: 119 PARKRUN SKÓRZEC – 25:35
2020.02.15 Skórzec 5km: 114 PARKRUN SKÓRZEC – 21:53
2020.01.11 Skórzec 5km: 110 PARKRUN SKÓRZEC – 22:38
2019.11.09 Skórzec 5km: 100 PAKRUN SKÓRZEC – 23:08
2019.09.21 Skórzec 5km: 93 PARKRUN SKÓRZEC – 22:12
2019.09.14 Skórzec 5km: 92 PARKRUN SKÓRZEC – 22:14
2019.08.17 Skórzec 5km: 88 PARKRUN SKÓRZEC – 25:14
2019.06.15 Skórzec 5 km: 79 PARKRUN SKÓRZEC – 25:00
2018.10.06 Skórzec 5km: 42 PARKRUN SKÓRZEC – 24:26
2018.09.08 Skórzec 4,7km: 38 PARKRUN SKÓRZEC – 21:00
2018.08.04 Skórzec 5km: 33 PARKRUN SKÓRZEC – 24:50
2018.07.28 Skórzec 5km: 32 PARKRUN SKÓRZEC – 24:02
2018.07.21 Skórzec 5km: 31 PARKRUN SKÓRZEC – 23:51
2018.07.17 Skórzec 5km: 29 PARKRUN SKÓRZEC – 24:31
2018.06.16 Skórzec 5km: 26 PARKRUN SKÓRZEC– 24:48
2018.06.09 Skórzec 5km: 25 PARKRUN SKÓRZEC – 25:50



W drodze po Koronę

      Sport to taka dziedzina, że niewiele dzieje się przez przypadek. To czy odnosi się sukces, albo czy coś się udaje, czy też nie jest raczej wypadkową wielu czynników takich jak talent, ciężka praca, cierpliwość, wytrwałość czy konsekwencja. Tylko niewielka cząstka, która uzupełnia i scala to wszystko to szczęście. Jeśli jednak spróbujemy mówić o sporcie w kontekście zbiegów okoliczności, różnych przypadków, wypadków, szczęścia, czy nieszczęścia to niewątpliwie można to zrobić w przypadku wyjazdu na ten bieg i konsekwencji ukończenia go, czyli mówiąc krótko zdobycia przeze mnie tak zwanej Korony Półmaratonów Polskich. Zanim może jednak przejdę do szczegółów pozwolę sobie w telegraficznym skrócie wyjaśnić czymże jest ta tak zwana Korona. To osiągnięcie polegające na ukończeniu 5 z 10 najbardziej prestiżowych półmaratonów organizowanych w Polsce w pewnym określonym regulaminem okresie czasu. W zasadzie nie planowałem zdobycia Korony w tym roku. Jednakże ten rok mija mi pod kątem zawodów na tym dystansie, przebiegłem ich w tym roku sporo i nagle okazało się, że mam ukończone już cztery wchodzące w jej skład biegi. Pierwsza była Wiązowna. To półmaraton który rozpoczął moje starty w tym roku, ale paradoksalnie przez pandemię, która mocno skomplikowała regulamin do Korony zaliczała się edycja jeszcze z 2020 roku, którą zresztą też wówczas ukończyłem. Krok numer dwa to październik 2021 i nieplanowany Kraków, który pobiegłem jedynie chcąc zmazać pewną plamę po zupełnie nieudanym półmaratonie w Platerowie dwa tygodnie wcześniej. Wiosna 2022 to Warszawa, Poznań. Ledwo się obejrzałem, a miałem skompletowane już 4 etapy. Nie mogłem już tego odpuścić. Kosztowało mnie to zbyt dużo czasu i energii. Jedyne co pozostało zrobić w tej sytuacji to wykorzystać szansę, która niewiadomo kiedy znowu się pojawi i wykonać piąty, ostatni krok. Zacząłem zastanawiać się który bieg wybrać i pierwszym wyborem był Białystok. Jednakże majowy termin trochę mi skomplikował sprawę, bo w maju miałem już zaplanowane trzy inne zagraniczne półmaratony. Postanowiłem więc szukać dalej. Myślałem o Wrocławiu, ale w głębi duszy czekałem na ogłoszenie terminu Gdyni. W końcu miałem jeszcze niezrealizowane zaległe plany związane z odwołaniem półmaratonu w tym mieście w 2020, na który tak mocno się wówczas przygotowywałem. Ostatecznie jednak szanse, że ten bieg w tym roku się w ogóle odbędzie zmalały w zasadzie do zera. Trzeba więc było szukać kolejnej altenatywy, a wiele już ich nie zostało. Zacząłem brać pod uwagę Gniezno, albo Piłę. Zwłaszcza Gniezno i Bieg Lechitów wydawał się być ciekawym wyborem. Jednakże zdecydowanie się na ten wrześniowy bieg oznaczał bardzo napięty jesienny terminarz startów i trochę komplikacji w przygotowaniach do ewentualnego maratonu w Poznaniu, na który być może się jeszcze zdecyduję w tym roku. Piła natomiast wypadała następnego dnia po Półmaratonie Praskim w Warszawie, na który już jestem od dawna zarejestrowany. Niby więc miałem kilka opcji, ale tak naprawdę wybór był mocno ograniczony. W pewnym sensie stałem się zakładnikiem tej sytuacji. Z jednej strony żal było rezygnować z Korony, z drugiej inne zaplanowane już jesienne biegi zupełnie ograniczały mi pole manewru. Mimo, że nie planowałem już więcej półmaratonów w tym półroczu i w sumie nie bardzo mi się chciało jechać na kolejny postanowiłem jednak wrócić do pomysłu z Wrocławiem. Nie chciałem odwlekać niczego na za kilka miesięcy, ale zależało mi, aby zrobić to teraz, by na jesieni móc się już na spokojnie skupić na półmaratonach zagranicznych i ewentualnym maratonie. Przyznać jednak muszę, że do końca się wahałem i decyzja zapadła w zasadzie w ostatniej chwili.

      A więc jednak Wrocław… Zaczęło się jednak niefortunnie. Na nasze koleje zawsze można liczyć w kwestii budowania emocji i napięcia. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Siedlec, a od razu na start dostałem godzinne opóźnienie co sprawiło, że mimo stosunkowo sporego marginesu czasu w dużym stopniu nierealne stało się zdążenie na kolejny pociąg z Warszawy do Wrocławia. Ratunkiem i nadzieją wydawał się inny pociąg, który przyjechał w międzyczasie. Wsiadłem do niego z nadzieją, że jednak wszystko się jakoś pozytywnie poskłada i uda się zdażyć. Niestety po piętnastu minutach i przejechaniu kilkunastu kilometrów wydobywajacy sie zapach spalenizny spod jednego z wagonów sprawił, że i ten pociag dalej już nie pojechał. Wówczas stało się już jasne, że moje plany dotyczcące tej podroży muszę szybko i drastycznie zmodyfikować…, albo się po prostu poddać. Jadąc do Warszawy już trzecim tego dnia składem, który w międzyczasie się pojawił zacząłem poszukiwać alternatyw. Niestety w kolejnych pociągach do Wrocławia w najbliższych godzinach nie było już wolnych miejsc, ale szczerze powiedziawszy zaistniała sytuacja i tak zraziła mnie do kolei i nadszarpnęła i tak już wielce ograniczone tego dnia zaufanie. Tu nie było już miejsca na kolejne ryzyko. Tak więc czas dojazdu do Warszawy wykorzystałem na poszukiwania w Internecie biletu na autobus. W najbliższym czasowo niestety też był brak wolnych miejsc, ale udało się znaleźć w kolejnym. Trzy godziny straty w zasadzie na samym starcie, no ale wyprawa do Wrocławia i sam bieg jest jeszcze do uratowania. Autobus, o zgrozo (to chyba jakaś zorganizowana akcja), także przyjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem, no ale sama podróż na szczęście przebiegła już bez większych przygód. Jedynie chyba tylko to warto skomentować, że zablokowane ulice Wrocławia w związku z biegiem były zaskoczeniem dla samego kierowcy, gdyż musiał chwilę krążyć po mieście zanim udało mu się dotrzeć na wrocławski przystanek skutecznie tym samym wydłużając opoźnienie o kolejne kilkanaście minut. Jadąc tak tym autobusem i zastanawiając się czy uda mi się ten bieg w ogóle pobiec od czasu do czasu spoglądałem na znajdujący się w środku termometr. Od kilku dni zapowiadano nadejście od Zachodu nad Polskę właśnie w sobotę afrykańskiego frontu z tropikalnym powietrzem. Wskazanie tego termometru rosło w zasadzie z każdą godziną podróży. Wyjeżdzając z Warszawy wskazywał 26 stopni. Niedługo potem było 28, 29, 30… gdy dojechałem do Wrocławia było to już 33 stopnie, a było już po osiemnastej. Istny tropik. Kilka godzin podróży w nieklimatyzowanym autobusie sprawiało, że odczuwałem już tego skutki. Gdy w końcu jednak wysiadłem poczułem pewną ulgę i nie tracąc już ani chwili od razu skierowałem się w stronę centrum na wrocławski rynek. Dużo czasu na zwiedzanie nie miałem, ale chciałem zobaczyć przynajmniej to serce miasta, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie miałem okazji. Niedługo potem siedziałem już w tramwaju na Stadion Olimpijski, gdzie zlokalizowane było miasteczko biegowe, start i meta. Po dotarciu na stadion odebrałem pakiet i w końcu mogłem trochę odpocząć, bo szczerze powiedziawszy czułem sie mocno zmęczony tą sytuacją i całym tym zamieszaniem z podróżą.

       Start zaplanowany byl o godzinie 21:30, a ostatecznie przesunął się o prawie pół godziny. Teoretycznie więc powinno być już dużo chłodniej, ale temperatura nadal sięgała 28 stopni. Nie czułem się najlepiej, dodatkowo nadal doskwierał mi ból w prawej stopie, który w dużej mierze ogranicza swobodne bieganie. Oczekiwań co do wyniku więc raczej żadnych nie miałem. Chciałem po prostu to przebiec w zdrowiu i stosunkowo dobrym samopoczuciu. W końcu przyjechałem do Wrocławia nie po wynik, a po Koronę. Nie ukrywam, że zlokalizowanie startu i mety na Stadionie Olimpijskim sprawiało, że atmosfera tego wydarzenia była podniosła i robiła spore wrażenie na uczestnikach. Tuż przed startem zapłonął znajdujący się na terenie stadionu znicz olimpijski, co zwłaszcza po zmroku dodawało niesamowitego klimatu. Na trybunach zasiadło pewnie kilka tysięcy żywiołowo dopingujących widzów. Pierwsze kilometry zacząłem spokojnie. Zresztą nawet gdybym chciał pobiec szybciej to w dużej mierze uniemożliwiał mi to spory tłok na trasie. Podobno na starcie stanęło około 8000 biegaczy. Myślałem, że podobnie jak w Sulejówku pod wpływem adrenaliny będę w stanie zapomnieć o bólu stopy, no ale tym razem było zupełnie inaczej. Bolało w zasadzie od samego początku do końca, a im bliżej końca tym bardziej. Nie pomagał też fakt, że trasa w większości prowadziła po wybrukowanych ulicach Wrocławia. Trzeba było mocno uważać, by się nie potknąć i nie przewrócić, zwłaszcza w miejscach gdzie brakowało wystarczającego oświetlenia, a takich miejsc było dość sporo. Być może to kwestia zmęczenia podróżą, ale nie czułem też jakiejś takiej determinacji zwiazanej ze startem w zawodach, która sprawia, że chce się dać z siebie 100%, a nawet więcej. Chyba więc trochę dlatego pobiegłem dość spontanicznie. Pierwszy raz od dłuższego czasu w zasadzie nie kontrolowałem czasu i skupiałem się na walorach trasy, a wiodła ona przez bardzo interesujące i atrakcyjne punkty miasta. Pięknie podświetlony Most Grunwaldzki, podobnie jak naszpikowany zabytkami Ostrów Tumski. Na ostatnich kilometrach pierwszy raz w historii biegacze mieli możliwość przebiec przez Halę Stulecia, a także wokół fontanny multimedialnej, która została włączona tego wieczoru specjalnie dla nich. Niedługo potem raz jeszcze przebiegłem przez Most Grunwaldzki i skierowałem sie w stronę Stadionu Olimpijskiego, gdzie podobnie jak start zlokalizowana była meta, a na mecie medale wręczali nasi byli Olimpijczycy sprzed lat. Jak na swoje raczej wolne tempo biegu to muszę przyznać, że byłem dość zmęczony. Wysoka temperatura i chyba nie do końca wystarczająca ilość punktów z wodą zrobiły swoje. Patrząc w wyniki  można zauważyć, że moje tempo na każdych kolejnych 5 kilometrach trochę spadało, a mimo to w klasyfikacji przesunałem się do przodu w sumie o około 300 pozycji. Połowę z tych trzystu osób, wyprzedziłem, druga połowa nie ukończyła co świadczy o trudnych warunkach.

       Chwila odpoczynku, pokibicowanie innym i przyszła pora ruszać w drogę na dworzec. Tak jak przyjechałem na bieg krótko przed startem, tak zaraz po biegu było trzeba wracać. Mimo porannych doswiadczeń musiałem się przeprosić z koleją. Kilka godzin oczekiwania na dworcu i przede mną jeszcze jeden nocny półmaraton tym razem w pociągu. Swoja drogą długi czas nocnego czekania na pociąg stał się pewną okazją do tego by bliżej przyjrzeć się wrocławskiemu dworcowi, który ma swój urok i należy chyba do najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałem.  Robi naprawdę wrażenie swoim stylem i klimatem.

      Po powrocie do domu zacząłem czytać wiele opinii na temat tego biegu i muszę przyznać, że pojawiło się wiele zarzutów co do organizacji tego wydarzenia. Szczerze powiedziawszy w trakcie i zaraz po biegu na wiele  z rzeczy, których te opinie dotyczyły nie zwróciłem uwagi (albo raczej nie wiązałem ich bezpośrednio z organizatorami). Dopiero w domu na spokojnie zacząłem się zastanawiać i faktycznie dotarło do mnie, że wiele w tym jest racji. Ale pokazuje to właśnie to, że chyba ja nie do końca poczułem ten bieg i nie do końca go przeżyłem. W świecie piłkarskim jest takie powiedzienie „przejść koło meczu”, które odnosi się do postawy polegąjacej na tym, że ktoś nie dał z siebie na boisku 100% i był na tym boisku nie do końca mentalnie obecny. Myślę, że te słowa w pewnym sensie odzwierciedlają mój udział i postawę w tym biegu. Całe to zamieszanie, zmęczenie, przyjechanie na bieg tego samego dnia w zasadzie w ostaniej chwili sprawiło, że chyba nie do końca wczułem się jego atmosferę i klimat. Zabrakło mi nie tylko sił, ale przede wszystkim motywacji i determinacji. Z drugiej strony wiedziałem po co jadę. Najważniejsze w tym wszystkim zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności było ten bieg po prostu ukończyć i wykonać ostatni krok do Korony. Sporo było w tym wszystkim przypadków, sporo przeszkód, ale udało się, a jesienią mogę się już spokojnie skupić na innych celach i planach. I to jest dla mnie najważniejsze. Żałuję trochę, że nieprzewidziane okoliczności plany mojego i tak krótkiego pobytu we Wrocławiu skróciły go jeszcze bardziej i nie dane mi było lepiej poznać miasta. No, ale może będzie to pretekst do tego aby kiedyś tu wrocić, bo niewątpliwie Wrocław ma swój urok i warto go poznać lepiej.

2022.06.18 Wrocław  Półmaraton: 8 PKO NOCNY WROCŁAW PÓŁMARATON – 1:55:32

 

 


Duety do mety

      Początki mojego biegania zdecydowanie muszę łączyć z Biegiem Siedleckiego Jacka. Pierwsza edycja tego biegu w 2010 roku to były moje pierwsze w życiu zawody biegowe, które wówczas po skromnych przygotowaniach jakoś po prostu przedreptałem w zupełnie nieprzystosowanym do biegania stroju i butach. Myślę, że to głównie fakt, że odbywały się one w moim rodzinnym mieście był decydującym czynnikiem, który sprawił, że odważyłem się w nich w ogóle wystartować. Potem minęły dwa lata zanim znowu stanąłem na starcie kolejnego biegu i znowu był to Bieg Siedleckiego Jacka. Tak więc choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, która od razu zapłonęła gorącym płomieniem, ale rozwijała się powoli, to jednak śmiało mogę powtarzać, że to od tej imprezy zaczęło sie moje bieganie. Jeśli jednak miałbym wskazać zawody, od których tak naprawdę moje starty nabrały rozpędu i które zapoczątkowały kolejne już zdecydowanie bardziej liczne i częstsze imprezy biegowe to musiałbym wymienić swój start numer trzy, czyli konkretnie Bieg Marszałka w Sulejówku w 2013 roku. Był to zresztą pierwszy rok, gdy zacząłem startować poza swoim rodzinnym miastem i wyjeżdzać na zawody. W Biegu Marszałka miałem przyjemność uczestniczyć już trzy razy: w 2013, 2014 i 2015 roku. W tym roku postanowiłem zrobić to po raz czwarty.  Czemu akurat w Sulejówku organizowany jest bieg związany z Piłsudskim? Wielu o tym wie, ale warto przypominać, że to właśnie tutaj znajduje się dom Marszałka – Willa Milusin, wybudowana w latach dwudziestych poprzedniego stulecia, w której Marszałek mieszkał przez wiele lat, w której to podejmował kluczowe dla losów naszego Państwa decyzje i gościł wybitne osobistości swojej epoki.  Dziś znajduje się tam muzeum.

      Głównym celem, który mi przyświecał w momencie rejestrowania się na ten bieg była chęć sprawdzenia sie na dystansie 10km. W tym roku skupiam sie głównie na półmaratonach i to one w dużym stopniu wypełniają mój biegowy kalendarz. Biorąc jednak pod uwagę, że akurat w tym terminie nie planowałem żadnego wyjazdu postanowiłem ten fakt wykorzystać. Tak się też fajnie złożyło, że w czerwcu w Warszawie przebywa mój kolega z Hiszpanii – Ivan, z którym kiedyś pracowałem w jednej firmie, a z którym dzielę pasję biegania i mieliśmy już nawet okazję w przeszłości startować razem w kilku zawodach. Nie widzieliśmy się już, jeśli dobrze liczę, trzy lata. Żal było nie wykorzystać okazji do spotkania się po tak długiej przerwie. Postanowiliśmy się więc zobaczyć, a wybraliśmy do tego formę najlepszą z możliwych, czyli wspólny start w tym biegu. 

      Zawody tradycyjnie już poprzedził przemarsz pod Kopiec Współtwórców Niepodległej, gdzie po kilku przemówieniach oficjeli reprezentacja biegaczy uroczyście złożyła kwiaty. Tuż obok kopca znajduję się też rzeźba zwana Ławeczką Piłsudskiego. Pomnik przedstawia Marszałka z córkami.  Po krótkiej ceremonii wszyscy wrócili na start, a do biegu zostało już jedynie kilka minut. Od paru tygodni miałem w głowie nieśmiałą chęć spróbowania zmierzyć się  w tym biegu ze swoim rekordowym czasem na dystansie 10 km, a to który już się trochę zakurzył. W 2015 roku w Biegu Oshee w ramach Orlen Maraton pobiegłem 10km w czasie 45:59 i w zasadzie od tamtej pory jest to mój najlepszy oficjalny wynik. W tym roku podczas Ekidena udało mi się w końcu pobiec ten dystans szybciej, to jest w czasie 44:09. Nie traktowałem jednak tego wyniku jako pełnowartościowej życiowki, bo po pierwsze był to bieg sztafetowy, a nie indywidualny, a po drugie trasa nie posiadała atestu, choć dystans był raczej zmierzony poprawnie. Uznałem więc, że dla własnej pełnej satysfakcji fajnie byłoby w Sulejówku już na w pełni atestowanej trasie pobiec chociaż sekundę szybciej niż wówczas w 2015 roku i zdecydowanie czułem się na siłach, aby to zrobić. Niestety pogoda w ostatnim czasie przestała sprzyjać szybkiemu bieganiu. Trudno o dobre wyniki w takim upale, jaki mieliśmy w ostatnich dniach. Dodatkowo przez kilka dni poprzedzających bieg pojawił się ból w prawej stopie, który przy szybkim bieganiu powodował duży dyskomfort. W takiej sytuacji ciężko było liczyć na powodzenie, no ale postanowiłem przynajmniej spróbować. Rozgrzewka nie napawała optymizmem. Nogi wydawały się dosyć ciężkie, a stopa przy próbie biegu delikatnie  bolała. Żeby osiągnąć zamierzony cel należało pobiec średnio 4:35 na kilometr i było to dokładnie to tempo którym planował przebiec swój bieg Ivan. Stanąłem więc przed pewnym dylematem czy pobiec tuż za nim starając się utrzymać za Jego plecami, czy też raczej spróbować swoim tempem i zobaczyć jak rozwinie sie sytuacja. Dylemat chyba trochę rozwiązął się sam, bo zaraz na starcie być może trochę przyblokowany przez innych biegaczy Ivan został za mną kilka metrów z tyłu i rozdzieliło to nasz polsko-hiszpański biegowy duet już na samym starcie.

      Pierwszy kilometr pobiegłem szybciej niż planowałem, zacząłem się nawet trochę obawiać, że może za szybko, ale biegło mi się w miarę dobrze. Boląca stopa bardzo nie przeszkadzała. Adrenalina zrobiła swoje. Bolało tylko wtedy, gdy sobie o tym przypominałem. Starałem się więc skupiać myślami na czymś innym. Liczne punkty z wodą i kurtyny wodne także pomagały znieść trudy związane z upałem i słońcem. Pierwsze trzy kilometry przebiegłem dokładnie w 13 minut. Czasami odwracałem się do tyłu patrząc czy nie ma za plecami Ivana. Nie było Go, a z każdym kilometrem wiedząc jak zamierza biec szanse, że go zobaczę stawały się coraz mniejsze. Jedynie jakiś mój kryzys mógłby to zmienić, ale tego na szczęście nie było. Starałem się pilnować tempa i pokonywać każdy kilometr poniżej czterech i pół minuty. Do półmetka udawało mi się to stosunkowo łatwo. Potem pojawiły sie pewne trudności, biegło się coraz ciężej, ale jakby nie miało to nadal przełożenia na gorsze czasy. Dopiero gdzieś mniej więcej koło 8 kilometra mijałem chłopaka, któremu udzielana była pomoc medyczna. Wyglądało to dość poważnie, być może dlatego w pewnym momencie straciłem kontrolę nad swoim biegiem i ten kilometr był delikatnie wolniejszy od pozostałych. Nie straciłem jednak zbyt wiele, a już na następnym wróciłem do swojego tempa. Wówczas już wiedziałem, że plan minimum prawie na pewno zostanie zrealizowany, zwłaszcza że nadal czułem się w miarę mocno. Na ostatnim jak się okazało najszybszym kilometrze udało się nawet mocno zafiniszować. Wpadłem na metę wiedząc, że jest dobrze. Dużo lepiej niż myślałem.  Mijając finisz na zegarku dostrzegłem 44:18, czyli nie tylko poprawiony wynik z 2015 roku, ale także znacznie złamane 45 minut. Teraz już nie ma żadnych watpliwości, czy w tym roku poprawiłem swój najlepszy wynik, czy nie. Nie ukrywam, że sprawiło mi to ogromną radość zwłaszcza, że okoliczności temu na pewno nie sprzyjały i kompletnie się tego nie spodziewałem. Po cichu liczyłem, że uda się poprawić swój rekord sprzed lat, ale osiągnięty rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Chwilę potem na mecie zameldował sie Ivan z czasem porównywalnym do tego, który osiągnąłem w 2015 roku.  Gdybym pobiegł za Nim skończyło by się więc także realizacją planu – planu minimum. Też dobrze, no ale byłoby to jedynie „minimum”. Tak udało się zgarnąć „maxa”.  Po biegu zajadając się tradycyjnie w Sulejówku gróchówką mieliśmy okazję chwilę posiedzieć na leżakach i porozmawiać, powspominać. To był naprawdę udany i miły poranek.  Fajnie było się spotkać, równie fajnie pobiec w tym biegu. Warto tutaj też już na sam koniec powiedzieć, że dzisiejsze zawody były moimi zawodami numer 152. Niemalże dokładnie 9 lat temu w tych samych zawodach, które były moimi zawodami numer trzy, na tej samej trasie pobiegłem w czasie 57:07.  Niemalże 13 minut różnicy.  To dowód na to, że wyniki wcale nie muszą iść w parze z wiekiem i czas nie musi tutaj działać na naszą niekorzyść. Ważniejsza od upływu czasu jest regularność i konswekencja.

2013.06.15 Sulejówek 10km: VI BIEG MARSZAŁKA – 57:07
2014.06.14 Sulejówek 10km: VII BIEG MARSZAŁKA – 54:13
2015.06.13 Sulejówek 10km: VIII BIEG MARSZAŁKA – 51:18
2022.06.11 Sulejówek 10km: XV BIEG MARSZAŁKA – 44:15

 


Zbyt wysoka cena

      Nie opadł jeszcze kurz i emocje po ostatnim wyjeździe, nie zdążyłem jeszcze do końca rozpakować plecaka, a przyszła znowu pora wyruszyć w podróż. Tym razem wyzwaniem, które na mnie czekało był Luksemburg i ING Night Halfmarathon. To już mój 32 kraj na liście i 28 oficjalny półmaraton. Niedawno próbowałem policzyć wszystkie zawody, w których startowałem na przestrzeni kilkunastu lat swojego biegania. Wliczając w to parkruny nazbierało się już prawie 150 różnego rodzaju imprez. Jednakże na tej liście nie ma zbyt wielu biegów, które są coraz bardziej popularne, a które odbywają się nocą. Szukając na szybko w pamięci odnajduję jedynie kilka biegów Powstania Warszawskiego, które odbywają się późnym lipcowym wieczorem już o zmroku i mają zresztą swój niepotwarzalny urok. W maju planowałem pobiec też nocny półmaraton w Białymstoku, ale najpierw organizatorzy zmienili formułę biegu na dzienny ze względu na nakładającą się w tym dniu Noc Muzeów, a ostatecznie i tak musiałem zrezygnować z tego wyjazdu ze względu na nie do końca pasujący mi termin i inne zawody. W sierpniu planuję też pobiec nocny Półmaraton Praski w Warszawie, ale to chyba już wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia i plany związane z nocnymi zawodami. Dlatego też zbliżająca się wizja pobiegnięcia takiego półmaratonu wydawała mi się dość ciekawa.

      Planując podróż do Luksemburga szczerze mówiąc nie spodziewałem się, aż tak dużego problemu z noclegiem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że nie ma tam w zasadzie w ogóle niskobudżetowych hosteli.  Miałem już nawet zrezygnować z tego wyjazdu, ale pomocną dłoń wyciągnęła do mnie Aniela i Jej chłopak Sergio. Z Anielą kilka lat temu pracowaliśmy w jednej firmie, mieliśmy też okazję reprezentując naszego pracodawcę pobiec wspólnie Sztafetę Ekiden. Wówczas byliśmy nawet w jednej tej samej drużynie. Aktualnie Aniela wybrała Luksemburg jako swoje miejsce do życia. Pojawiła się okazja ponownie się spotkać i trochę powspominać. Podobnie jak w przypadku ostatniej wyprawy, tak i tym razem zmiana godziny wylotu skomplikowała mi trochę plan na ten wyjazd. Lot późnym popołudniem sprawił, że w piątek nie było już szansy ani cokolwiek zwiedzić, ani nawet odebrać pakietu. Dlatego też wszelkie aktywności mogłem planować dopiero następnego dnia rano, ale za to plan był wyjątkowo ambitny.

      Przyznam się szczerze, że Luksemburg przed wyjazdem był dla mnie sporą niewiadomą. Nie bardzo wiedziałem co warto tu zobaczyć i co mocno przyciąga turystów. Ponieważ mocno interesuję sie historią zwłaszcza tą XX wieku jedyne miejsce, które traktowałem jako punkt obowiązkowy swojej podróży to amerykański cmentarz wojskowy z czasów drugiej wojny światowej w Hamm, na którym spoczywa ponad 5000 amerykańskich żołnierzy poległych głównie w walkach o Ardeny, a także znajdujący się na tym cmentarzu grób generała Pattona. Wcześniej kompletnie o tym nie wiedziałem i dowiedziałem się dopiero po powrocie, że poza tym, że był wybitnym żołnierzem to był także sportowcem. Na Igrzyskach Olimpijskich w Sztokholmie w 1912 reprezentował USA w pięcioboju nowoczesnym i w kontrowersyjnych okolicznościach zajął 5 miejsce. W trakcie zawodów w strzelaniu z pistoletu nie znaleziono śladu po jednej z kul wystrzelonych przez Pattona. Uznano, że chybił On całkowicie, choć bardziej prawdopodobne było, że brakująca kula przeszła otworem zrobionym już wcześniej przez inny strzał. Mało kto chyba też zdaje sobie sprawę, że ta jedna z najbardziej barwnych postaci II wojny światowej, bohater narodowy Stanów Zjednoczonych jest pochowany w Europie właśnie w Luksemburgu. Zmarł pod koniec 1945 roku w szpitalnym łóżku, po tym jak dzień przed swoim powrotem z Niemiec do ojczyzny w jego cadillaca wjechała amerykańska ciężarówka. Wielu uważa, choć chyba nie ma na to wystarczających dowodów, że za śmiercią Pattona stało NKWD w wyniku zemsty Stalina. Patton nie miał złudzeń co do zamiarów sowieckiego dyktatora i samej Rosji, wypowiadał sie o Niej bardzo ostro i agresywnie. Był erudytą, znawcą historii wojen, jasne były dla niego prawidła rządzące rosyjską polityką imperialną. W swoich pamiętnikach napisał dość brutalne słowa, a które i dziś pozwalają nam łatwiej zrozumieć to, co Rosjanie  robią na Ukrainie. Wskazywał na rzeczy, których współecześni zachodni politycy nawet dziś jeszcze niedawno kompletnie nie zrozumieli, albo byli na nie głusi i ślepi. Jak pokazują dzisiejsze wydarzenia mimo upływu 80 lat w kwestii Rosji niewiele się zmieniło:

„Problem w zrozumieniu Rosjanina jest taki, że nie bierzemy pod uwagę faktu że on nie jest Europejczykiem, ale Azjatą i dlatego myśli pokrętnie. My nie możemy zrozumieć Rosjanina bardziej niż Chińczyka czy Japończyka i od kiedy mam z nimi do czynienia, nie miałem żadnego szczególnego pożądania zrozumienia ich poza obliczeniami jak dużo ołowiu lub stali trzeba zużyć, aby ich zabić. W dodatku, poza innymi cechami charakterystycznymi dla Azjatów, Rosjanie nie mają szacunku dla ludzkiego życia i są sukinsynami, barbarzyńcami i pijakami”.

W dniu zakończenia wojny nawiązując między innymi do konferencji w Jałcie wobec której był bardzo krytyczny, a która na dziesięciolecia oddała Polskę i inne kraje naszego regionu w obszar wpływów Sowieckiej Rosji powiedział:

„To, co zrobili dzisiaj politycy w Waszyngtonie i Paryżu, podobni do ołowianych żołnierzyków, to historia, o której będziecie pisać przez jakiś czas. (…) Pozwolili nam wykopać w cholerę jednego gnoja, a jednocześnie zmusili, żebyśmy pomogli usadowić się następnemu, równie złemu albo jeszcze gorszemu niż tamten. (..) Wygraliśmy tylko szereg bitew, nie wojnę o pokój. (..) Będziemy potrzebowali nieustającej pomocy Wszechmogącego, jeśli mamy żyć na jednym świecie ze Stalinem i jego morderczymi zbirami”

„Zastanawiam się, co powiedzą dzisiaj wiedząc, że po raz pierwszy od stuleci pozwoliliśmy siłom Czyngis-chana wejść do Europy Środkowej i Zachodniej. Zastanawiam się , jak się czują, wiedząc, że w naszych czasach nie będzie pokoju, a Amerykanie, także ci, którzy się dopiero urodzą, będą musieli walczyć z Rosjanami jutro albo za piętnaście czy dwadzieścia lat”.

„Dzisiaj powinniśmy powiedzieć Rosjanom, że mają iść w cholerę, zamiast ich słuchać, kiedy nam mówią, że mamy się cofnąć. To my powinniśmy im mówić, że jeśli im się nie podoba, niech idą w piz..u, i wydać im wojnę. Pokonaliśmy jednego wroga ludzkości, ale umocniliśmy drugiego, znaczenie gorszego, w którym jest więcej zła i zajadłości niż w pierwszym”.

„Niestety, niektórzy z naszych przywódców okazali się przeklętymi głupcami, całkowicie pozbawionymi wiedzy o przeszłości Rosji. Do diabla, wątpię, czy w ogóle wiedzieli, że jeszcze niecałe sto lat temu Rosja zajmowała Finlandię, wysysała krew z Polski i zamieniła Syberię w więzienie dla własnego ludu. Ależ Stalin musiał mieć uciechę, kiedy urządzał wraz z nimi wszystkie te oszukańcze konferencje.”

 

      Nie ukrywam, że ten cmentarz na którym spoczywa ponad 5000 amerykańskich żołnierzy zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo pozwala naocznie uświadomić sobie jak duża jest cena każdej wojny i przynajmniej odrobinę zrozumieć jak wiele pochłania istnień ludzkich. Odczucia te potęgował fakt, że akurat w dniu, w którym miałem okazję być na tym cmentarzu jak co roku w ostatnią niedzielę maja były organizowane obchody związane z Memorial Day, czyli dniem w którym Amerykanie oddają hołd tym, którzy zginęli służąć w amerykańskiej armii. Tuż przed samym wyjazdem dowiedziałem się, że stosunkowo niedaleko od amerykańskiego cmentarza jest też drugi cmentarz w Sandweiler, na którym spoczywają dla odmiany żołnierze niemieccy. Postanowiłem odwiedzić także i to miejsce. Spoczywa na nim prawie 11 000 żołnierzy, z czego połowa w zbiorowej mogile. Serce krwawi, gdy się widzi takie miejsca. Serce boli, gdy się pomyśli jak wielką cenę czasem muszą zapłacić narody za chore ambicje równie chorych z nienawiści ludzi. Minęło 80 lat. Wydawało się, że przynajmniej tu blisko żyjemy już w świecie, w którym wojna jest pojęciem zupełnie obcym. Niestety ktoś postanowił to przeświadczenie brutalnie zburzyć znowu przynosząc na nasz kontynent krew i śmierć.

      Ponieważ do wieczornego biegu zostawało jeszcze sporo czasu postanowiliśmy wraz Anielą i Sergio odebrać mój pakiet i pochodzić trochę po mieście. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Fort Thungen, czyli zabytkowy fort austrijacki z XVIII wieku, a z którego rozpościerają się wspaniałe widoki na miasto, czy też wybudowany w bardzo nowoczesnej formie robiący wrażenie swoim kształtem budynek filharmonii. Po kilku godzinach wędrówki wrociliśmy do hali expo, rozdzieliliśmy się na jakiś czas, a ja znalazłem sobie spokojny kącik, gdzie można było przysiąść na chwilę, odpocząć przez kilka godzin poprzedzających bieg i uzupełnić kalorie. Siedząc tak sobie czułem się trochę zmęczony i przede wszystkim senny. Długi spacer kosztował mnie trochę energii i w sumie to chyba wówczas najchętniej bym sobie poleżał w łóżku. Im jednak było bliżej do startu to adrenalina i emocje robiły swoje i zapominałem o zmęczeniu. Tuż przed startem czułem się już gotowy na to wyzwanie.

      Planów co do wyniku podobnie jak na poprzednich wyjazdach specjalnych nie miałem. Myślałem sobie, że fajnie byłoby złamać po prostu godzinę i piędziesiąt minut. Aczkolwiek brałem pod uwagę, że może się to nie udać. W sumie nie mam wielkiego doświadczenia w biegach rozgrywanych wieczorami i nie wiem jak organizm zareaguje zwłaszcza w sytuacji, gdy cały dzień wędrówki po mieście kosztował mnie sporo sił i energii. Zacząłem więc bieg z delikatną nutką ostrożności. Pogoda na szczeście sprzyjała. Na początku było jeszcze troszkę piekącego słońca. Jednak z każdą minutą stawało się ono mniej dokuczliwe, a tempretaura powietrza była do biegania idealna.

      Początek trasy to miejsca dobrze mi już znane, które miałem okazję zobaczyć kilka godzin wcześniej: nowa biblioteka, uniwersytet, parlament europejski, czy filharmonia, niedaleko potem fort. Biegło mi się stosunkowo dobrze, nie czułem już dużego zmęczenia. Miałem wręcz poczucie, że biegnę ze sporym zapasem i gdybym chciał to mógłbym przyspieszyć. W pewnym momencie usłyszałem okrzyk „Mariusz, Mariusz!” Obejrzałem się i kątem oka dostrzegłem Anielę i Sergio, którzy postanowili zrobić mi niespodziankę i mnie dopingować na trasie. Potem podobno jeszcze kilkakrotnie mijałem Ich na trasie, ale szczerze powiedzawszy biorąc pod uwagę głośny doping naprawdę wielu ludzi i narastające zmęczenie nie byłem w stanie Ich ani zauważyć, ani usłyszeć. Mniej więcej w połowie dystansu przebiegałem obok polskiej ambasady w Luksemburgu. Zawsze cieszy, gdy widzi się polski akcent. Widziałem też kilku Polaków wśród biegaczy. Zwykle kończy się to pozdrowieniami i życzeniami powodzenia. Mniej więcej około 15 kilometra, gdy przebiegaliśmy przez bardzo urokliwe uliczki i place w centrum miasta poczułem delikatne klepnięcie w plecy i po chwili usłyszałem polski głos. To byl Piotr z Bydgoszczy, a w zasadzie aktualnie z Londynu z perspektywą powrotu do kraju. Widząc polskie imię z tyłu mojej koszulki i biało-czerwoną flagę na plecach od razu wiedział, że jestem z Polski. Zaczeliśmy rozmawiać dzięki czemu przez pewien czas można było zapomnieć o zmęczeniu i dystansie do pokonania. To, na co obaj zwróciliśmy uwagę i co razem komentowaliśmy to wyjątkowa atmosfera na trasię. Mam już na swoim koncie wiele biegów zagranicznych w różnych częściach Europy, podobnie Piotr, ale obaj zgodnie przyznaliśmy, że atmosfera, która towarzyszyła biegaczom w Lukemburgu była niepowtarzalna. Naprawdę duża rzesza ludzi w zasadzie na całej trasie biegu, którzy przez cały czas żywiołowo dopingowali zawodników naprawdę robiła wrażenie i sprawiała, że biegło się fantastycznie. Niestety w pewnym momencie musieliśmy się rozdzielić z Piotrem, gdyż On biegł pełen maraton, a mniej więcej koło 16km trasy sie rozdzielały. Życzyliśmy więc sobie nawzajem powodzenia i resztę dystansu przyszło mi przebiec już samemu. Czułem się nadal bardzo dobrze. Żadnym problemem nie okazał się nawet fakt, że ostatnie kilka kilometrów trzeba było przebiec pod wiatr. Im byłem bliżej, tym coraz bardziej byłem pewien, że uda mi się osiągnąć założony czas godzinę i pięćdziesiąt minut. Gdy byłem już bardzo blisko mety zacząłem sobie zdawać sprawę, że być może nawet uda mi się złamać godzinę i czterdzieści pięć minut. Ostatecznie jednak na metę zlokalizowaną zresztą z ogromnym rozmachem w hali LuxExpo przy naprawdę żywiołowym i gorącym dopingu pewnie conajmniej tysiąca ludzi udało mi się wbiec sekundę później. Warto tutaj wspomnieć, że tak naprawdę nocny półmaraton w moim przypadku nie okazał się być w ogóle nocnym. Bieg rozpoczynał się o godzinie 19 i udało mi się go ukończyć zanim nastał zmrok. W nocnej scenerii kończyli jedynie najwolniejsi półmaratończycy i maratończycy, których wysiłek trwał średnio pewnie około dwóch godzin dłużej niż mój. Tak więc jeśli chodzi o moje doświadczenia z bieganiem półmaratonów w nocy to nadal wszystko przede mną. Na chwilę obecną mogę jedynie powiedzieć, że mimo wszystko chyba wolę zawody organizowane rano. Wówczas organizm jest jeszcze wypoczęty i nie myśli się cały dzień o zbliżajacych się zawodach, co także jest w pewnym stopniu trochę męczące. Inna sprawa, że być może właśnie wieczorem łatwiej jest przyciągnąć kibiców. Po biegu wraz z Anielą i Sergio jeszcze chwilę pokibicowaliśmy innym i wrociliśmy do domu. Już faktycznie w nocy.


      W niedzielę czekała na nas kolejna porcja wysiłku, a mianowicie spacer po miescie i zwiedzanie. Na liście miejsc, które chciałem zobaczyć tego dnia było w sumie kilkanaście pozycji w centrum Luksemburga. Dzień jednak rozpocząłem od wycieczki rowerowej do Francji. Tak, tak… to nie pomyłka.. do Francji. Luksemburg nie jest zbyt dużym krajem, a dodatkowo dom Anieli i Sergio położony jest pod miastem w zasadzie przy samej granicy. Dlatego też wykorzystując ten fakt zaraz po śniadaniu wsiadłem na pożyczony rower i przejechałem półtora kilometra na południe by znaleźć się zagranicą. Nie ukrywam, że to dość zabawna sytuacja, gdy możesz wsiąść na rower, podjechać kawałek by wysłać pozdrowienia z zagranicy i chwilę potem wrócić. Największe atrakcje te dnia były jednak jeszcze przede mną. Podobnie jak dzień wcześniej towarzyszla mi Aniela, Sergio i tym razem także jego Mama. Sprawdzili się oni nie tylko jako wyjątkowo miłe towarzystwo, ale świetni przewodnicy. Dzięki temu zwiedzanie było nie tylko bardziej przyjemne, ale także optymalne i efektywne. Nie traciłem bowiem ani czasu, ani energii na poszukiwanie miejsc, które chciałem zobaczyć i na bezsensowne pokonywanie dodatkowych kilometrów.

      Swój spacer ulicami Luksemburga zaczeliśmy od dworca głównego (Gare Centrale), niewiele potem dotarliśmy do mostu Pont Adolphe kierując się w stronę tutejszej katedry Notre Damme, po drodze minęliśmy Plac Konstytucji, z którego można podziwiać piękne widoki, a także Monument of Remembrance. Ten pomnik pamięci znany również pod nazwą Gelle Fra jest pomnikiem wojennym dedykowanym tysiącom Luksemburczyków, którzy zgłosili się na ochotnika do służby w siłach zbrojnych mocarstw alianckich podczas obu wojen światowych i wojny koreańskiej. Niebawem dotarliśmy na plac Guillaume’a II przy którym zlokalizowany jest także ratusz. Korzenie zarówno placu jak i ratusza sięgają początków XIX wieku. Idąc dalej dotarliśmy do Place d’Armes, czyli centralnego placu na Starym Mieście, który zwykle przyciaga wielu turystów. Przy okazji mieliśmy możliwość podziwiać występ tak zwanego „tuna academica” czyli studenckiego zespołu muzycznego koncertującego na ulicach miast koniecznie w nieodzownym czarnym stroju studenckim, który prezentował tradycyjne portugalskie utwory. Szczerze powiedziawszy przed wyjazdem zupełnie nie zdawałem sobie sprawy jak duża społeczność portugalska żyje na codzień w Luksemburgu. Szacuje się, że co szósty mieszkaniec tego kraju ma pochodzenie portugalskie, a portugalski jest tutaj drugim najliczniej uzywanym językiem zaraz po luksemburskim. Nie chciałbym wyjść na ignoranta, ale zawsze mi się wydawało, że dominujacym językiem w tym kraju jest francuski, było więc to dla mnie spore zaskoczenie. Idąc dalej dotarliśmy do Pałacu Wielkich Książąt. Korzenie tego wyjątkowo urokliwego budynku sięgają XVI wieku. Pod koniec wieku XVII w czasie oblężenia Luksemburga piwnice obiektu pełniły role schronu, a sam budynek doznał poważnych zniszczeń. W trakcie II wojny światowej okupujący Luksemburg Niemcy przekształcili pałac w karczmę i organizowali w nim koncerty. Dokonano wówczas zniszczeń i rozkradziono dzieła sztuki oraz kosztowności. Symboliczną manifestacją powrotu budynku w ręce Luksemburczyków było powitanie wielkiej księżnej Szarlotty w kwietniu 1945 roku. Niewiele później dotarliśmy do Bock Casemates. To rozległy kompleks podziemnych tuneli i korytarzy z połowy XVII wieku, podczas II wojny światowej używany jako schron przeciwlotniczy. Miejsce to mogłem podziwiać już poprzedniego dnia z daleka z Fortu Thungen. Ostatnimi punktem ale na pewno nie najmniej interesującym było dotarcie do Chemin de la Corniche zwanej także najpiękniejszym balkonem Europy i faktycznie widok, który się tu rozpościera po prostu zapiera dech w piersiach. W dole widać rzekę Alzette oraz Opactwo Neumunster, czyli były klasztor benedyktyńskich mnichów, którego historia sięga połowy XVI wieku. Podążając dalej w stronę dworca nasza podróż zatoczyła koło. Po drodze była też okazja spróbować lokalnych potraw. Spędziliśmy ze sobą naprawdę miło czas. W końcu przyszedł jednak moment by się pożegnać i pojechać na lotnisko, a stąd już prostu do Polski.


      W tym miejscu nie sposób nie podziękować moim przyjaciołom Anieli, Sergio i jego Mamie za naprawdę miłe przyjęcie, gościnność i poświecony, czas i towarzystwo podczas tych dwóch dni. Dostałem od Was dużo więcej niż nawet śmiałbym oczekiwać i przez te dwa dni czułem się naprawdę zaopiekowany. Mam nadzieję, że nie byłem dużym obciążeniem i problemem. Dzięki Wam ta podróż była dużo lepsza i przyjemniejsza, niż byłaby bez Was. Serdeczne „dziekuję”!

2022.05.28 Luksemburg (Luksemburg) ING HALFMARATHON LUXEMBOURG – 1:45:01

Więcej zdjęć z Luksemburga:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z cmentarza w Hamm:


Więcej zdjęć z cmentarza Sendweiler:

 


2014 Mariusz Ryżkowski