W bólach

      Kolejny przystanek na mojej biegowej mapie zaplanowałem sobie w Rzeszowie. Szukałem jakiegoś dodatkowego półmaratonu na wiosnę i wybór padł na stolicę Podkarpacia. Nigdy nie byłem w tym mieście więc uznałem, że to będzie dobry wybór. Pierwotnie bieg miał odbyć się w niedzielę. Zakładałem więc, że wybiorę się do Rzeszowa w sobotę, zobaczę miasto, odwiedzę największe atrakcje turystyczne, przenocuje w hostelu, a następnego dnia po biegu wrócę do domu. Niestety ze względu na niedzielne wybory samorządowe organizatorzy zmienili termin na sobotę, a ja zostałem z pewnym problemem. Na szczęście nie był to problem całkowicie nie do rozwiązania. Okazało się, że na ten bieg wybiera się samochodem kilku moich biegowych kolegów. Ostatecznie więc do Rzeszowa wybrałem się z Nimi. Wiązało się to co prawda z bardzo wczesną pobudką w zasadzie jeszcze w środku nocy i nie była to komfortowa sytuacja, ale uznałem, że jakoś sobie z tą niedogodnością poradzę. Zwłaszcza, że nie planowałem biec na jakiś szczególny, wyśrubowany wynik.

      Tydzień przed biegiem okazało się, że przyjdzie mi się zmierzyć z jeszcze większym problemem, a mianowicie z kontuzją. W dodatku chyba był to najbardziej absurdalny uraz jaki mnie spotkał w życiu. Mówiąc w skrócie i nie wdając się w szczegóły w nocy przyśniło mi się, że nagle gwałtowanie zrywam się z miejsca. W tym samym momencie, gdy to się stało obudziłem się z ogromnym bólem w okolicach biodra. Niestety już na jawie. Nie mam pojęcia co mi się stało. Ból był jednak naprawdę bardzo silny. Przez kolejne dni nie ustępował i nie tylko zaburzał komfort dobrego samopoczucia, ale też uniemożliwiał nawet normalne chodzenie. Święta Wielkanocne spędziłem głównie na kanapie. O bieganiu nie było nawet mowy. Byłem załamany. Przywoływało mi to trochę wspomnienia bardzo podobnej kontuzji piłkarskiej, której nabawiłem się wiele lat temu, a która wyłączyła mnie wówczas z normalnej gry na kilka miesięcy. Bałem się, że być może jest to podobny uraz. W myślach zaczynały przelatywać mi wszystkie zaplanowane na wiosnę półmaratony, które po prostu przechodzą mi teraz koło nosa, a byc może nawet całkowite zawieszenie biegania na dłuższy czas. Trudno było mi się z tym pogodzić zwłaszcza, że w zasadzie mimo faktu, że co roku biegałem przecież bardzo dużo to poważne kontuzje w ostatnich latach w zasadzie mnie omijały. Ta jedna zdarzyła się w wyjątkowo złym momencie i to w dodatku w tak absurdalnych okolicznościach. Po dwóch dniach pojawiło się na szczęście światełko w tunelu. Nie bolało już tak bardzo, a i coraz bardziej swobodniej mogłem chodzić. W kolejnych dniach na zmianę: było raz lepiej, raz gorzej. Mimo wszystko starałem się być dobrej myśli i liczyłem, że wystarczy czasu, aby całkiem wrócić do pełni dyspozycji. Tak się nie działo. Decyzje o wyjeździe na ten bieg zmieniałem kilka razy. W końcu w piątkowe popołudnie założyłem buty i spróbowałem przebiec chociaż jeden kilometr. Mimo, że nie było komfortowo to udało się to zrobić. Postanowiłem więc mimo wszystko zaryzykować licząc się jednak z tym, że być może po prostu przyjdzie mi przeczłapać do mety, a być może nawet zejść z trasy i w ogóle nie ukończyć. No cóż. Życie…

      Wyjeżdżaliśmy w sobotę w zasadzie jeszcze w środku nocy. To w końcu prawie trzysta kilometrów. Nie rozpieszczała nas także pogoda. Od samego momentu wyjazdu padał deszcz. Na szczęście wszystkie prognozy zapowiadały, że w Rzeszowie opady ustaną jeszcze przed biegiem i faktycznie tak się stało. Przywitała nas już piękna pogoda. Idąc do galerii handlowej, w której zlokalizowane było biuro zawodów i odbiór pakietów ciągle czułem ból, choć nie był on, aż tak bardzo duży jak mogłem się tego spodziewać jeszcze dzień wcześniej.

      Rozgrzewkę przed biegiem prowadziła urodzona w Rzeszowie nasza dwukrotna Olimpijka w biegu na 3000 metrów z przeszkodami z Londynu 2012 oraz Rio 2016 Matylda Kowal (z domy Szlęzak). Była więc okazja poznać Ją osobiście, ale na dłuższe rozmowy nie było już czasu. Trzeba było zająć miejsce wśród ponad półtora tysiąca półmaratończyków i wkrótce nastąpił start. Adrenalina oraz dobra rozgrzewka niewątpliwie trochę pomogły zapomnieć o bólu. Uznałem więc, że może przynajmniej spróbuje złamać dwie godziny. Choć nie biegło się do końca komfortowo to bardzo nie dokuczało. Chcąc jednak oszczędzać kontuzjowane biodro najwyraźniej nienaturalnie obciążałem drugie. Wkrótce zacząłem odczuwać tego skutki, ale w sumie biegło się w miarę dobrze. Lepiej, niż się mogłem tego spodziewać. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej nie mogłem nawet w zasadzie normalnie chodzić.

      Mniej więcej na piątym kilometrze dobiegliśmy do tutejszego Rynku. Obecna zabudowa pochodzi z XIX wieku i jest skutkiem pożaru, jaki nawiedził miasto w 1842 roku. Nie ukrywam, że rynek zrobił na mnie spore wrażenie, bo prezentuje się naprawdę pięknie. Było też tu sporo kibiców. Niestety prowadził na niego dość stromy podbieg w dodatku po bruku. Nie był więc to łatwy moment tego biegu.  Kilka kilometrów dalej mój wzrok przyciągnęła imponująca budowla. Dobiegliśmy do Zamku Lubomirskich. Jego historia sięga polowy XV wieku. W obecnej formie odbudowano go na początku poprzedniego stulecia. Trasę stanowią dwie pętle więc wiem, że będę miał okazje zobaczyć zarówno Rynek, jak i Zamek jeszcze raz. Trochę dalej mogliśmy podziwiać tutejsze murale poświęcone choćby legendarnym muzykom: Tomaszowi Stańko, czy Tadeuszowi Nalepie. Te, które zapamiętałem z Białegostoku chyba jednak robią większe wrażenie. Mimo pewnego nasilającego się z każdym kilometrem dyskomfortu udaje mi się utrzymywać tempo. Kolejne kilometry wiodą wzdłuż przepływającej przez Rzeszów rzeki Wisłok. Tutaj przyjdzie nam się zmierzyć z podbiegiem na most, w dodatku wiatr także nie będzie pomagał wiejąc prosto w twarz. Zaczęło się robić także zdecydowanie cieplej. Gdy ukończyłem pierwszą pętlę wiedziałem już, że jestem na dobrej drodze by osiągnąć swój cel. Ból bardzo nie doskwierał, a na pierwszej połowie dystansu udało się wypracować spory zapas by spokojnie złamać dwie godziny. Nie chcąc więc ryzykować postanowiłem trochę zwolnić. Gdzieś koło szesnastego kilometra wiedziałem już chyba, że się uda. I faktycznie. Kontrolując swoje tempo na poziomie pięciu i pół minuty na kilometr udało się dotrzeć do mety, zdecydowanie poniżej dwóch godzin i cieszyć się kolejnym medalem.

      Przed nami było już tylko cztery godziny powrotnej jazdy, podczas której miło rozmawiając z kolegami i przeżywając nasze zmagania mogłem cieszyć się, że mimo wszystko zdecydowałem się na ten wyjazd i dzięki temu mogłem ukończyć swój kolejny już półmaraton. Bardzo mi zależało na tym biegu. W czerwcu chciałbym pobiec swój pięćdziesiąty jubileuszowy, a wyrwa ta ze względu na brak dodatkowych opcji byłaby być może nie do uzupełnienia. Jedyny wariant, który przychodził mi do głowy to Gdynia w połowie maja, ale dodatkowy nieplanowany start w tym biegu też nie do końca mi pasował. Cieszę się więc, że udało się pójść do przodu zgodnie z planem i wykonać ten kolejny kroczek tak, jak to sobie założyłem na początku roku. Bałem się tylko, że być może gdy już emocje opadną, zejdzie ze mnie adrenalina i trochę ochłonę to okaże się, że kontuzja się pogłębi i wróci ze zdwojoną siłą. Na szczęście godziny mijały i nie było tak źle. Uff. Mogłem chyba odetchnąć. Przede mną w najbliższym czasie jeszcze jeden półmaraton, tym razem w Poznaniu za tydzień, ale myślę ze potem warto zrobić sobie jednak choćby chwilę przerwy na jakąś głębszą regenerację.    

2024.04.06 Rzeszów Półmaraton: 17 PKO PÓŁMARATON RZESZOWSKI – 1:53:42


Brakujący element

     Tak się jakoś składało, że znaczną część moich wyjazdów w dwóch poprzednich latach stanowiły te związane z Bałkanami. Wcześniej jakoś zaniedbywałem te kierunki. Nie wiem w sumie dlaczego. Może było to pokłosie tego, że w 2016 roku wyjeżdżając na turniej piłkarski w firmie, w której pracowałem miałem okazję zobaczyć Belgrad. Wtedy jednak stolica Serbii nie zrobiła na mnie w ogóle wrażenia i potem jakoś nie ciągnęło mnie już w te rejony. Minęło kilka ładnych lat zanim zdecydowałem się ponownie na jakiś bałkański kierunek i tuż po pandemii w 2022 roku wybrałem się na półmaraton do chorwackiego Dubrovnika, łącząc to przy okazji z wycieczką do Mostaru w Bośni i Hercegowinie. Może dlatego, że zobaczyłem zupełnie odmienne oblicze tych rejonów Europy i potem Dubrownik stał się jednym z moich ulubionych kierunków jeszcze tego samego roku na jesieni zdecydowałem się pobiec w Skopje, stolicy Macedonii Północnej odwiedzając także Prisztinę, stolicę Kosowa. Gdy jesienią kolejnego roku przy okazji wyjazdu do Albanii miałem okazję zaliczyć także Podgoricę, stolicę Czarnogóry okazało się, że jedynym brakującym elementem pozostającym mi z tej układanki krajów, które powstały z rozpadu byłej Jugosławii został ten siódmy, ostatni – Słowenia. W takiej sytuacji było już jedynie kwestią czasu, by i ten kraj w końcu pojawił się w moich rozważaniach. Naturalną koleją rzeczy była myśl by pobiec w stolicy Słowenii Lublanie półmaraton. Jest on jednak organizowany na jesieni w październiku, a ja jesienne plany miałem już zupełnie inne. Postanowiłem więc podejść do tego z drugiej strony i na bieg wybrać się w marcu do chorwackiego Zagrzebia, a ponieważ oba miasta dzieli raptem sto dwadzieścia kilometrów stamtąd autobusem udać się do Lublany i spędzić tam dwa dni już jedynie w roli turysty. Plan ten miał co najmniej jedną dodatkową zaletę. Dawał możliwość ponownego spotkania z moją chorwacką koleżanką Mariną, którą poznałem niemalże dokładnie dwa lata temu podczas w biegu w Dubrowniku i udaje nam się utrzymywać miły kontakt do dziś.

      Przed samym wyjazdem nie czułem tym razem jakiejś szczególnej ekscytacji. Mając generalnie dość ciężki tydzień nawet nie bardzo miałem czas by myśleć o zbliżającej się podroży, a gdy do tego doliczymy bardzo wczesną pobudkę i padający za oknem deszcz to chyba po prostu już najchętniej bym posiedział w ten weekend w domu i odpoczął. Wiedziałem jednak, że im będę bliżej lotniska tym moje odczucia będą się zmieniać i rzeczywiście tak się stało. Wkrótce nie miałem już żadnych wątpliwości  czy mi się naprawdę chce. Wczesny wylot sprawił, że w południe byłem już na miejscu. Przywitała mnie bardzo ładna, dużo lepsza niż w Polsce pogoda. Nie byłem zbytnio zdziwiony. Sprawdzałem prognozy. Dopiero następnego dnia miało być trochę chłodniej. Szybko udało się namierzyć odpowiedni autobus i wkrótce jechałem już w stronę centrum miasta. Miejsce, w którym biegacze mogli odbierać swoje pakiety było zlokalizowane w gmachu Biblioteki Narodowej. Tuż obok budynku następnego dnia miał być także start i meta. To tam skierowałem zatem swoje pierwsze kroki. Gdy już numer startowy trafił w moje ręce mogłem udać się w stronę hostelu. Miałem jeszcze zaplanowanych kilka punktów, które chciałem zobaczyć od razu tego samego dnia, gdyż znajdowały się po drodze. Pierwszy z nich, tak zwaną Cibona Tower widać było już z daleka. Ten jeden z najwyższych budynków w Zagrzebiu jest częścią całego kompleksu sportowego i został wybudowany z okazji Uniwersjady, która odbyła się w tym mieście w 1987 roku. Wieża stoi na placu Dražena Petrovicia, a tuż przed wejściem znajduje się Jego pomnik. Nie jest to przypadkowy patron. Petrović był wybitnym koszykarzem. Pierwszym Europejczykiem który został prawdziwą gwiazdą NBA. Wielu nazywało go „Mozartem Koszykówki” i był uważany za jednego z najlepszych europejskich graczy w historii tego sportu. Zginął bardzo młodo w wieku dwudziestu ośmiu lat w szczycie swojej kariery w wypadku samochodowym w Niemczech, gdy wracał z turnieju rozegranego w Polsce. Miał ogromnego pecha. Koledzy z Jego reprezentacji wrócili do ojczyzny samolotem. On odłączył się od drużyny, bo chciał spędzić trochę czasu z dziewczyną, która przyjechała po niego na lotnisko we Frankfurcie samochodem. To ona prowadziła auto. Przeżyła. Choć nie przepadam za koszykówką doskonale pamiętam tą historię. Odbiła się ona głośnym echem, a Jego śmierć była ogromną stratą w świecie sportu. Oglądałem też kiedyś bardzo ciekawy i poruszający film dokumentalny „Bracia” o jego bardzo bliskiej przyjaźni z Serbem Vlade Divacem. Przyjaźni, którą zakończyła wojna serbsko-chorwacka. We dwóch jako główni liderzy zaprowadzili reprezentację ówczesnej Jugosławii na szczyty światowej koszykówki. Po wybuchu wojny stanęli po dwóch stronach konfliktu, co na zawsze nieodwracalnie przekreśliło ich bliskie relacje.

       Podążając dalej dotarłem do hotelu Esplanade. Ten pięciogwiazdkowy wybudowany w 1925 roku hotel uznany został za architektoniczny klejnot. Uważany jest za narodowe dziedzictwo i jeden z najbardziej eleganckich budynków tego miasta. Co ciekawe został zbudowany tuż obok dworca jako noclegownia dla pasażerów słynnego Orient Expresu, którzy mogli tu odpocząć podczas swojej podróży. W kolejnych dekadach nocowały tu także zarówno gwiazdy kina, czy estrady. Na przykład Woody Allen, Alfred Hitchcock, Catherine Deneuve, Rolling Stones, Tina Turner, czy też możni tego świata: Królowa Elżbieta II, Nikita Chruszczow oraz Richard Nixon. Kilkaset metrów dalej znajduje się budynek Teatru Narodowego. Wybudowano go tu pod koniec XIX wieku po trzęsieniu ziemi, które uszkodziło stary gmach. Co ciekawe ostatnie symboliczne uderzenie srebrnym młotkiem podczas jego budowy na oczach licznych mieszkańców Zagrzebia wykonał cesarz Franciszek Józef I, noszący wówczas także tytuł króla Chorwacji.  Planowałem go także zobaczyć po drodze do hostelu, ale kompletnie o nim zapomniałem i przypomniałem sobie dopiero wieczorem. Nie szkodzi. Następnego dnia rano niespodziewanie natknę się na niego idąc na start biegu.

      W hostelu w zasadzie zostawiłem tylko rzeczy i byłem już gotowy na spotkanie z Mariną. Byliśmy umówieni pod moim hostelem. Miło rozmawiając pospacerowaliśmy w stronę ścisłego centrum Zagrzebia. Marina opowiadała mi o mieście, a potem w pobliskiej pizzerii skusiliśmy się na pizzę. Przed wyjazdem zjadłem sporo makaronu, ale dodatkowa porcja węglowodanów na pewno się przyda. Pizzą zresztą nigdy nie pogardzę. No chyba, że z owocami morza. Fuj. Czas minął niewiadomo kiedy, było naprawdę miło, ale zrobiło się już trochę późno. Przyszła pora się pożegnać i wkrótce byłem już z powrotem w hostelu. Tam tym razem mogłem liczyć na towarzystwo Sama. Początkowo biorąc pod uwagę akcent i imię myślałem, że to Amerykanin. Okazało się, że Anglik. W dodatku też biegacz, który przyjechał na półmaraton. Co ciekawe zanim dotarł do Zagrzebia spędził kilka dni w Słowenii, między innymi w Lublanie, czyli tam gdzie też się właśnie wybierałem.

      Następnego dnia rano wczesna pobudka. Spało mi się wyjątkowo dobrze, ale rano przeżyłem mały szok. Wieczorem padał deszcz, słyszałem go także w nocy, ale do rana miało przestać. Niestety nadal lało się z nieba, a w dodatku, gdy wyjrzałem przez okno moim oczom ukazały się białe płaty śniegu na samochodach. Brrr… Zrobiło mi się zimno na samą myśl, zwłaszcza, że planowałem biec w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem. W głębi duszy cieszyłem się tylko, że mimo iż prognozy nie zapowiadały na te dni opadów to przed wyjazdem dosłownie w ostatniej chwili zapakowałem parasolkę. Zmókłbym niemiłosiernie. Na start miałem około dwóch i pół kilometra. Nie udało się znaleźć bliżej żadnego noclegu. Bieg zaplanowano o 8:30, więc stosunkowo wcześnie. Z jednej strony dobrze by było pospać dłużej, z drugiej strony dzięki temu zostało więcej czasu na zwiedzanie po biegu, co biorąc pod uwagę, że to mój ostatni dzień w Chorwacji miało spore znaczenie. Nie marudziłem więc. Na szczęście gdy dotarłem na start już nie padało. Do dyspozycji biegaczy był też hol gmachu Biblioteki, gdzie wczoraj odbierałem pakiet, a dziś w cieple można się było przebrać i przygotować do biegu. W pewnej chwili usłyszałem polski język. To uczestnicy jakiegoś obozu rowerowego, którzy będąc w Chorwacji postanowili przy okazji pobiec. Chwilę porozmawialiśmy. Na dłuższe pogawędki nie było już czasu. Skierowałem się zatem na start gdzie spotkałem Marinę. Życzyliśmy sobie powodzenia. Znając Jej plany wiedziałem,  że tym razem na trasie się raczej nie spotkamy. 1:42 to dla mnie w tej chwili zdecydowanie za szybko. W 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, którego nabawiłem się w ostatnich tygodniach grudnia i z różnych powodów mocno zachwianą motywacją sportową. Od co najmniej kilku lat styczeń był właśnie tym miesiącem, w którym trenowałem najciężej. Co roku mimo często niedogodnych warunków atmosferycznych i wysokiego śniegu budowałem w tym czasie formę, z której potem korzystałem podczas wiosennych półmaratonów. Tym razem było inaczej. Przez kłopoty i zawirowania, o których już wspomniałem, nie mogłem dać z siebie tyle ile bym chciał. Mimo problemów starałem się robić swoje. Niestety nie byłem w stanie biegać, ani tak dużo, ani tak intensywnie, jak się do tego przyzwyczaiłem w ostatnich latach. Wiedziałem już więc na samym starcie, że w nowy sezon będę wchodził z nienajlepszą dyspozycją. Ponieważ nie miałem jakichś specjalnych planów w tym roku na bicie swoich sportowych rekordów też strasznie się jakoś tym nie przejmowałem. Miałem tylko nadzieję, że problemy w końcu ustaną, gdy zaczną się starty, by resztę sezonu móc już kontynuować bez przeszkód, z formą jaką by ona nie była. Pod koniec lutego pobiegłem półmaraton w Wiązownej i okazało się, że z moją formą wcale nie jest tak źle. W Zagrzebiu chciałem więc powtórzyć ten wynik i spróbować pobiec znowu poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Brałem jednak pod uwagę taką możliwość, że może się to nie udać.

      W końcu nastąpiło odliczanie i wystartowaliśmy. Nie zrobiłem dobrej rozgrzewki, ale okazało się nie być to dużym problemem. Brak wydzielonych stref i tłok na starcie sprawia, że utknąłem trochę w tłumie i jako rozgrzewkę mogę potraktować pierwszych kilkaset metrów. Temperatura do biegu zrobiła się w zasadzie prawie idealna. Trochę przeszkadza jedynie wiatr. Trasa miała być generalnie podobno płaska. Nie sprawdzałem nawet profilu. Od Mariny wiedziałem tylko, że będzie podbieg na most. Gdy na piątym kilometrze dobiegliśmy do mostu i go pokonaliśmy myślę, że mam go już za sobą. Potem okaże się, że będziemy go pokonywać jeszcze dwa razy w drugiej części dystansu. Trasa biegnie ulicami Nowego Miasta i po terenach zielonych. Z dala od  największych atrakcji turystycznych Zagrzebia. Mogę więc skupić się jedynie na biegu. Zerkam często na zegarek. Mimo, że od samego startu nogi mam dość ciężkie to jednak mniej więcej do połowy dystansu każdy kilometr pokonuję w bardzo dobrym i przede wszystkim bardzo równym tempie około pięciu minut. Na ósmym kilometrze moją uwagę przyciąga pewien budynek. To tutejszy Uniwersytet. Mniej więcej od połowy dystansu wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Moje tempo delikatnie spada, ale nie była to duża różnica, poza tym nadal gwarantuje mi realizację celu. Nic więc z tym nie robię. Na trzynastym kilometrze jest nawrotka. Wypatrzyłem tam biegnącą już z naprzeciwka Marinę.  Szybko sobie przekalkulowałem i wychodzi mi, że chyba biegnie zbyt wolno by osiągnąć swój cel. „No cóż.. może ma jakiś zapas sił i jeszcze nie wszystko stracone” – pomyślałem. Na piętnastym kilometrze dobiegamy do hali Arena Zagrzeb. Nie słyszałem o niej wcześniej. Już w hostelu dowiem się, że to hala widowiskowo-sportową wybudowana jako główna arena na Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej w 2009 roku. Rozegrano tu większość meczów w tym finał. Grali w niej także Polacy i to właśnie tu najpierw w półfinale ulegliśmy gospodarzom, a potem pokonaliśmy w meczu o brąz faworyzowaną drużynę Danii. Oba mecze pamiętam z telewizji. Półfinał przegraliśmy z kretesem, ale w meczu o brąz emocje były ogromne. Gdy dobiegam do szesnastego kilometra zaczyna się jak zwykle mała matematyka. Próbuje sobie w głowie przekalkulować na jaki czas biegnę. Zaczyna już do mnie powoli docierać, że mimo ze czeka mnie przecież jeszcze jeden podbieg ma most to jeśli nie wydarzy się jakaś tragedia to nie powinno być problemu ze zrealizowaniem założonego celu, nawet jeśli znacznie zwolnię. Gdy mijają kolejne kilometry, a to nie następuje jestem już w zasadzie pewien. Na metę wbiegam z czasem ponad trzy minuty lepszym, niż planowałem. Chwilę potem spotykam też Marinę. Ostatecznie, tak jak przeczuwałem nie udało Jej się zrealizować założonego celu. Zabrakło około dwóch minut, ale i tak jest generalnie zadowolona. Rozmawiamy jeszcze chwilę, dziękuję Jej za nasze spotkanie, towarzystwo i miło spędzony czas i pośpiesznie wracam do hostelu. Wszakże plan dnia jest bardzo napięty.

      Szybki prysznic, chwila odpoczynku i wyruszyłem odkrywać Zagrzeb. Tym razem jego serce, czyli największe atrakcje Starego Miasta. Daleko nie miałem. To raptem kilkaset metrów od mojego hostelu. Idąc w stronę centrum w pierwszej kolejności dotarłem do zbudowanego w czasie II wojny światowej schronu przed nalotami alianckimi. To tunel Grič. Pół wieku później wykorzystywano go także podczas chorwackiej wojny o niepodległość. Z czasem stał się turystyczną atrakcją i miejscem imprez kulturalnych. W latach dziewięćdziesiątych wykorzystano jego akustykę i zorganizowano w nim jeden z pierwszych w Chorwacji rave, w którym wzięło udział trzy tysiące osób i wielu DJ-ów z Europy Zachodniej. Będąc w środku miałem okazję przekonać się, że akustyka tego miejsca jest naprawdę wyjątkowa, a dźwięk roznosi się faktycznie w nietypowy sposób.

       Podążając dalej dotarłem do Wieży Lotrscak. Pod wieżę wjeżdża kolejka. To najkrótsza kolejka linowo-terenowa w Europie. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów w górę pokonuje w niespełna minutę. Zdecydowałem się na schody i też mniej więcej po minucie byłem już na górze. Wieża Lotrscak to jeden z symboli miasta i jest niemal ostatnią, a zarazem najlepiej zachowaną pozostałością po średniowiecznych murach Górnego Miasta. Zawieszony na wieży w połowie XVII wieku dzwon o godzinie dziewiętnastej, a latem o dwudziestej informował pracujących poza murami mieszkańców, że brama wkrótce zostanie zamknięta i powinni wrócić do miasta. Za pewne musieli wówczas przechodzić też przez znajdującą się tuż obok jeszcze starszą Kamienną Bramę. Jest to również jedyna zachowana, spośród czterech bram pierwotnie wybudowanych wokół starówki chorwackiej stolicy. W bramie znajduje się ołtarz z obrazem Matki Boskiej oraz wmurowane tabliczki z podziękowaniami ludzi, którym pomogła. Obraz uznaje się za cudowny mniej więcej od połowy XVIII wieku, kiedy to podczas pożaru spłonęły okoliczne budynki, a on wyszedł bez większych zniszczeń, jedynie z nadpaloną ramą. Legenda głosi, że ogień zgasł, gdy tylko osiągnął skraj wizerunku Maryi. Idąc dalej dotarłem do placu Św. Marka. W centralnej części placu wznosi się Kościół tego samego patrona. Od razu przyciągnął moja uwagę głównie ze względu na przepiękną kolorową mozaikę na dachu. Znałem go z Internetu i od razu wiedziałem, że muszę go zobaczyć na żywo. Oprócz Kościoła, który wydaje się stosunkowo mały można tu odnaleźć także gmachy związane z chorwacką polityką. Po zachodniej stronie znajduje się Pałac Bana – barokowa siedziba rządu, zaś po przeciwnej odnalazłem budynek Zgromadzenia Narodowego – Hrvatski Sabor. Po północnej stronie wznosi się siedziba Sądu Konstytucyjnego, a na rogu placu Stary Ratusz. Biorąc pod uwagę taki stan rzeczy, wyrażenia plac świętego Marka używa się niekiedy w znaczeniu przenośnym dla określenia całokształtu chorwackiej polityki. Na placu miało też miejsce wiele istotnych wydarzeń w historii Chorwacji. Na przykład w XVI wieku stracono tu Matiję Gubca – przywódcę powstania chłopskiego. Podążając dalej dotarłem do ulicy o dość intrygującej nazwie Krwawy Most. Trudno to miejsce zresztą nazwać ulicą, bo ma może około dwudziestu metrów. W Internecie wyczytałem, że nazwa wywodzi się od dawnych, często bardzo krwawych, zatargów pomiędzy mieszkańcami dwóch osad, tworzących obecnie jądro zagrzebskiej starówki – Kaptolu i Gradca. Cóż… Chorwaci zawsze słynęli z gorącej krwi. Kierując się w stronę katedry dotarłem do funkcjonującego tu od lat trzydziestych poprzedniego stulecia Targu Dolac. Na dużym placu można zakupić od rolników świeże owoce, warzywa, mleko, śmietanę, jajka, różne przetwory, oliwę, miody itd. Handluje się tu jednak także innymi rzeczami. To fascynujące miejsce przyciąga zarówno mieszkańców, jak i turystów pragnących skosztować lokalnych specjałów. Obok znajduje się ciekawa, wykonana z brązu statua kobiety targowej. W niedzielę akurat było tu raczej pusto, ale niektóre stoiska były otwarte dzięki temu mogłem kupić od razu pamiątki. W końcu dotarłem do Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jej historia jest bardzo długa, bo sięga końcówki XI wieku, potem niestety został zniszczona podczas najazdu mongolskiego. Przez kolejne stulecia wielokrotnie przebudowywana, a ostatnia poważna renowacja miała miejsce po trzęsieniu ziemi w 1880 roku, kiedy to nadano jej styl neogotycki. Wówczas też dobudowano dwie wieże, które stanowią nie tylko wizytówkę miasta, ale także jego symbol. Katedra z zewnątrz jest przepiękna. Niestety remont sprawił, że nie można było wejść do środka. Trudno. Na sam koniec zostawiłem sobie miejsce poza centrum, a mianowicie założony blisko sto pięćdziesiąt lat temu cmentarz Mirogoj. Jest tu pochowanych wielu znanych Chorwatów, jak chociażby odnowiciel państwa chorwackiego i pierwszy prezydent Franjo Tuđman z 1991 roku, Vladimir Prelog – chemik, laureat Nagrody Nobla, czy wspomniany już Dražen Petrovic. Monumentalny pomnik Prezydenta odnalazłem już przy głównym wejściu. Grobowiec Petrovica znajduje się w nowej części cmentarza. Przytwierdzone do niego zdjęcie zawodnika z meczu NBA, gdy czarował swoja grą porusza serca tych, którzy przychodzą go tu odwiedzić i powspominać.

      W poniedziałek z samego rana miasto budziło się do życia po weekendzie, a mnie czekała wczesna pobudka i marsz na dworzec autobusowy, skąd miałem zaplanowaną dalszą podróż do Lublany – stolicy Słowenii. W zasadzie przed wyjazdem nie wiedziałem, że Zagrzeb położony jest aż tak blisko granicy. To pewnie niespełna trzydzieści kilometrów i wkrótce byliśmy już na terytorium Słowenii. Przemierzając autostradę po słoweńskiej stronie coraz częściej moim oczom zaczęły ukazywać się widoki kojarzone z alpejskimi krajobrazami: porozrzucane po zielonych wzgórzach osady wiejskich, białych domków oraz piękne małe stare kościółki ze strzelistymi wieżyczkami z zegarem. Na horyzoncie coraz bardziej rysowały się białe ośnieżone alpejskie szczyty. Trzeba przyznać, że widok ten robił na mnie ogromne wrażenie. Być może właśnie dzięki temu ponad dwugodzinna podróż minęła bardzo szybko.

      Pierwszym punktem mojego pobytu w Lublanie był plac Prešerena. To centralny plac, który stanowi serce miasta. Jest położony w obrębie starego miasta i jest wyłączony z ruchu kołowego. Na tym placu odbywają się koncerty, wydarzenia sportowe, polityczne demonstracje oraz obchody miejskiego karnawału. Wokół niego znajdują się ważne budynki i zabytki. Można tu odnaleźć między innymi piękny różowy kościół Franciszkanów, czy też wybudowany w stylu secesyjnym Dom Hauptmana, który jest jednym z niewielu budynków na tym placu, który przetrwał trzęsienie ziemi pod koniec XIX wieku. Na wschodniej stronie placu stoi też posąg wspomnianego France Prešerena, słoweńskiego najwybitniejszego narodowego poety Słowenii, na którym jest wraz ze swoją muzą, Julią Primic. Następnie mostem Tromostovje udałem się na drugą stronę rzeki Ljubljanica, choć w zasadzie to nie most, a połączone ze sobą trzy mosty. Kiedyś był jeden. Jednak ze względu na zbyt małą przepustowość po zakończeniu I wojny światowej postanowiono go zburzyć i w jego miejscu zbudować szerszy, nowy. Ostatecznie podjęto decyzję, aby nie burzyć starego, ale dodać dwa po bokach. Inspiracją dla projektanta były podobno drewniane przejścia dla pieszych dobudowywane do mostu Karola w Pradze. Dziś Potrójny Most jest jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków Lublany, ozdobą starej części miasta i popularnym miejscem wśród turystów. Po przejściu na drugą stronę rzeki poszedłem wzdłuż jej brzegu do kolejnego z tutejszych mostów. Most Smoków to także jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów miasta z historią sięgającą początków XX wieku. Formalnie nosił imię Cesarza Franciszka Józefa, ale oficjalna nazwa nigdy się nie przyjęła. Mostu strzegą cztery smoki. Według legendy ponoć poruszają ogonem za każdym razem, gdy przez most przechodzi dziewica. Po drodze minąłem także imponującą Katedrę Świętego Mikołaja. W miejscu obecnej katedry w XIII wieku stała bazylika romańska. W XVII wieku stan techniczny kościoła był tak zły, że zaplanowano budowę nowej katedry, która po różnych perypetiach powstała na początku XVIII wieku. Przemierzając dalej Stare Miasto dotarłem do miejsca które nazywa się Plac Miejski (Mestni Trg). To urokliwy plac, który stanowi serce starego miasta. Jest to miejsce o bogatej historii i pełne fascynujących zabytków. Znajduje się tu między innymi miejski ratusz. Przed ratuszem, tak jak planowałem odnalazłem fontannę Robba znaną również jako fontanna Trzech Rzek. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków barokowej Lublany. Została stworzona między w połowie XVIII wieku przez weneckiego rzeźbiarza i architekta Francesco Robbę. Robba spędził większość swojego życia w Lublanie. Na placu stoi kopia, oryginał znajduje się w Muzeum Narodowym. Centralnie na przeciwko ratusza stoi tak zwany Krisper House, gdzie na początku XIX wieku urodziła się wspomniana już Julia Primic. Pół wieku później mieszkał w nim wybitny austriacki kompozytor i dyrygent uważany za jednego z najwybitniejszych symfoników na świecie Gustaw Mahler, gdy w jednym z tutejszych teatrów pracował jako bileter. Na budynku odnalazłem odlane z brązu portret kompozytora i informującą o tym fakcie tabliczkę.

      Wkrótce odnalazłem uliczkę prowadzącą w okolice tutejszego Zamku. Już wcześniej widać go było w zasadzie z każdego miejsca, które do tej pory odwiedziłem, bo góruje nad miastem na wysokim wzgórzu. Pierwsze fortyfikacje powstały jeszcze za czasów celtyckich. Średniowieczny zamek powstał w IX wieku, aczkolwiek pierwsza wzmianka o tej budowli pochodzi dopiero z roku 1144. Obecna forma datowana jest na XVI wiek. W przeszłości pełnił różne funkcje: od rezydencji królewskiej po więzienie. Dziś Zamek w Lublanie to chyba największa atrakcja Starego Miasta. Nie ukrywam że wejście na wzgórze było sporym wyzwaniem. Czułem się już trochę zmęczony tymi dwoma dniami i targaniem od rana plecaka, a wejście na wysokie wzgórze było dość strome, w dodatku po wybrukowanej drodze. Było jednak warto, choćby dlatego, że stąd rozpościera się także wspaniała panorama okolicy i widać nawet przepiękne góry, czy to austriackie, czy też słoweńskie Alpy, w tym Triglav, znajdujący się także w herbie i na słoweńskiej fladze najwyższy szczyt Słowenii.

      W okolicach Zamku spędziłem trochę czasu. Potem kontynuując swoją wycieczkę po mieście dotarłem do Placu Kongresowego. To największy i chyba najczęściej odwiedzany przez mieszkańców i najbardziej malowniczy plac, którego zabudowę stanowią zabytkowe kamienice. Znajduje się tu także budynek Filharmonii, Uniwersytet Słoweński i Kościół Urszulanek p.w. Św. Trójcy. Od kilku lat plac jest na Liście światowego dziedzictwa UNESCO. Kawałeczek dalej odnalazłem ciekawy budynek z ustawionymi przed nim masztami z flagami wielu krajów. Już później okazało się, że to tutejszy parlament. Podążając dalej dotarłem do Opery i Baletu, a chwilę potem Galerii Narodowej. Oba budynki są piękne i zrobiły na mnie spore wrażenie. Ponadto otwarta ponad sto lat temu galeria dysponuje największą kolekcją sztuki na terenie Słowenii. Więcej planów już nie miałem. Skierowałem się zatem w stronę hostelu. Lubljana nie jest dużym miastem, więc nie miałem daleko. Hostel był zresztą zlokalizowany blisko ścisłego centrum w miejscu, gdzie znajdowało się wiele gmachów różnych instytucji rządowych oraz ambasad. Najpiękniejszy wydał mi się ten ambasady amerykańskiej. Tuż obok znajdowała się ta niemiecka. Mój wzrok przykuła wystawiona w trawie ogrodu tablica że zdjęciem,  jakimś napisem, kwiatami i poustawianymi wzdłuż ogrodzeni zniczami. Gdy się zbliżyłem, okazało się, że to tablica poświęcona zamordowanemu przez Putina rosyjskiemu opozycjoniście Nawalnemu. Niedługo potem bylem już w hostelu. W końcu mogłem odpocząć.

      Następnego dnia specjalnych planów już nie miałem. W końcu mogłem poleżeć w łóżku troszkę dłużej, bo zrealizowałem już wszystko co chciałem zobaczyć, a lot miałem dopiero późnym popołudniem. Udałem się zatem do położonego obok mojego hostelu Parku Tivoli. To podobno ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców tego miasta i idealne miejsce na relaks w otoczeniu pięknej natury, zabawę na placach zabaw, bieganie, czy też jazdę rowerem. Rzeczywiście mimo, że to poniedziałek park tętnił życiem od samego rana. Spocząłem tu na chwilę. W końcu jednak ścieżkami, które już dobrze znałem ten ostatni raz na pożegnanie przeszedłem się po ulicach Lublany, by ostatecznie udać się na dworzec autobusowy, a potem na lotnisko. Jadąc tak przejeżdżaliśmy przez kilka miasteczek, w których można było odnaleźć alpejski klimat, a na horyzoncie całą drogę towarzyszył mi przepiękny widok ośnieżonych alpejskich szczytów. Cudowny to był widok. Wkrótce siedziałem już w samolocie. Brakujący puzzel jugosłowiańskiej układanki w końcu został zdobyty i trzeba przyznać, że była to swoista wisienka na torcie, bo stolica Słowenii wyrasta na jedno z moich największych pozytywnych zaskoczeń.

2024.03.24 Zagrzeb (Chorwacja) Półmaraton: ZAGREB21 SPRING HEINEKEN HALFMARATHON – 1:46:47


Więcej zdjęć z Zagrzebia:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Lublany:

Zdjęcia: własne / Davor Denkovski

Biały Krzyż

      Od kilkunastu już lat 1 marca to Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Jest to data poświęcona żołnierzom antykomunistycznego i niepodległościowego podziemia działającego w latach 1944-63, którzy nigdy nie pogodzili się z faktem, że po wojnie Polska trafiła w ręce Sowietów, i którzy o wolną Ojczyznę walczyli do samego końca…, swojego końca. Prawda o ich tragicznych losach przez kolejne dekady była ukrywana, albo zakłamywana. Przez pół wieku cenzura dbała o to, by był to temat zapomniany, a piosenki takie jak skomponowana przez Krzysztofa Klenczona “Biały Krzyż”, w której to w zawoalowany sposób upamiętniał losy swojego ojca były tylko jednym z niewielu świadectw i pamiątek po tych polskich bohaterach.

      Dopiero ostatnie lata przywróciły Im godne miejsce w historii. Ciągle jednak jako społeczeństwo wiemy o nich zbyt mało, a ponieważ przypominać o ważnych historycznych wydarzeniach i postaciach można także na sportowo z tej okazji co roku na początku marca w wielu miejscach w Polsce organizowane są różnego rodzaju wydarzenia, których celem jest oddanie hołdu tym polskim bohaterom. Podobnie było w ostatnią niedzielę w Siedlcach, gdzie odbył Biegu Pamięci Żołnierzy Wyklętych – Tropem Wilczym. Wydarzenie zostało zorganizowane przez mojego klubowego kolegę z Yulo Run Team Siedlce ks. Marcina Olka oraz Katolicką Szkołę Podstawową im. Błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki w Siedlcach. Ponieważ historia zawsze była dla mnie ważna i staram się pielęgnować pamięć o losach Polski i ważnych wydarzeniach długo nie musiałem się zastanawiać i uczestnictwo w tym biegu potraktowałem jako swoisty obowiązek. Z drugiej strony cieszyła mnie też możliwość spotkania wielu znajomych, którzy podobnie jak ja stawili się na starcie. Pogoda nie mogła stać się żadną wymówką, bo jak na początek marca było wyjątkowo ciepło i pięknie.

      Tym razem ścigania nie było. Nie było ono najważniejsze. Bieg był elementem obchodów Święta Żołnierzy Wyklętych, miał charakter jedynie symboliczny i odbył się bez rywalizacji sportowej. Poprzedziła go Msza Święta oraz prelekcja podczas której uczestnicy mieli okazję poznać ciekawą historię działalności 6 Wileńskiej Brygady AK na terenie powiatów siedleckiego oraz sokołowskiego. Jako ktoś kogo interesuje historia wysłuchałem go z uwagą i zaciekawieniem. Potem przyszedł w końcu czas na wspólną rozgrzewkę, odśpiewany hymn i start. Trasa biegu wynosiła niespełna 6 kilometrów i wiodła ulicami naszego miasta. Biegaczom, którzy biegli trzymając w ręku biało-czerwone flagi przez całą drogę towarzyszyły pieśni patriotyczne i wspaniała atmosfera. Na 1963 metrze biegu nawiązującym do roku śmierci ostatniego z Wyklętych – Józefa Franczaka ps. “Lalek” przy symbolicznie ustawionym krzyżu zatrzymaliśmy się i zapaliliśmy znicz. Mniej więcej w połowie dystansu, gdy dobiegliśmy do centrum miasta złożyliśmy także  kwiaty pod pamiątkową tablicą na ścianie siedleckiego więzienia, a następnie tą samą trasą wszyscy wróciliśmy w miejsce startu przy gmachu Katolickiej Szkoły Podstawowej w Siedlcach, gdzie na wszystkich uczestników czekała gorąca herbata i wojskowa grochówka.

      Było to niewątpliwie bardzo miłe i wzruszające wydarzenie i cieszę się, że mogłem  w nim uczestniczyć, spędzić ten czas w sympatycznym, patriotycznym gronie, a przy okazji pielęgnować pamięć o tych, którzy oddali Polsce całe serce, a często także życie. Z poczuciem spełnionego obowiązku i dobrze spędzonego czasu wróciłem do domu. Cześć i chwała bohaterom!

2024.03.10 Siedlce 5,8km: BIEG PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH – TROPEM WILCZYM

Zdjęcia: Tomasz Konko / Katolicka Szkoła Podstawowa im Bł. ks Jerzego Popiełuszko


Nie jest tak źle

      W nowy 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, kłopotami zdrowotnymi, pewnymi zawirowaniami i trochę nadszarpniętą motywacją sportową. Od co najmniej kilku lat styczeń był właśnie tym miesiącem, w którym trenowałem najciężej. Co roku mimo często niedogodnych warunków atmosferycznych i wysokiego śniegu budowałem w tym czasie formę, z której potem korzystałem podczas wiosennych półmaratonów. Tym razem było inaczej. Przez kłopoty, o których już wspomniałem, nie mogłem dać z siebie tyle ile bym chciał. Mimo problemów starałem się robić swoje. Niestety nie byłem w stanie biegać, ani tak dużo, ani tak intensywnie, jak się do tego przywyczaiłem w ostatnich latach. Wiedziałem już więc na samym starcie, że w sezon 2024 będę wchodził z nienajlepszą dyspozycją i jedyne na co miałem nadzieję to to, że problemy ustaną, gdy zaczną się starty, by resztę sezonu móc już kontynuować bez przeszkód, z formą jaką by ona nie była. 

      Już od 2020 sezon półmaratoński zaczynam w Wiązownej. To miejscowość, która co roku jako pierwsza w Polsce organizuje półmaraton. Organizatorzy reklamują się jako “pierwsi w sezonie” i rzeczywiście, można uznać, że sezon biegowy, a na pewno ten półmaratoński zaczyna się właśnie tu. Za każdym impreza ta przyciąga do siebie w zasadzie tysiące biegaczy z całej Polski stęsknionych za tym dystansem. W Wiązownej, jak to w lutym, często trzeba zmierzyć się z niską temperaturą, śniegiem i mrozem. Tym razem jednak aura przypominała bardziej wiosnę, niż środek zimy. Pogoda okazała się być ogromnym zaskoczeniem i było wyjątkowo ciepło. Już od co najmniej kilku dni temperatury oscylowały w granicach 10 stopni, ale to w dniu biegu temperatura zanotował chyba swoj szczyt ostatnich dni, a dodatkowo święciło piekne słońce. Oszczędziło mi to dylematu jak się ubrać. Jedyne nad czym się mogłem się jeszcze zastanawiać to to na jaki pobiec czas, ale tą decyzję zostawiłem sobie na ostatnią chwilę.

      Do Wiązownej wybrałem się z kolegami Łukaszem i Leszkiem samochodem. Po godzinie jazdy byliśmy na miejscu i od razu udało nam się wypatrzeć znajome twarze. Zawsze jest tu okazja nie tylko pobiec, ale także spotkać wielu biegowych przyjaciół. Zarówno tych, których często spotykam na różnego rodzaju zawodach, ale także spotykanych sporadycznie, jak na przykład Przemka, którego poznałem podczas wyjazdu na półmaraton w Oslo i była to pierwsza okazja aby się zobaczyć od tamtego wyjazdu. Czas oczekiwania na bieg minął między innymi na miłych rozmowach. W końcu trzeba było jednak się przebrać i przygotować do biegu.

      Gdy na zegarze wybiła godzina 10:00 nadszedł moment startu. Trzeba było też w końcu zadecydować jaki sobie postawić na mecie cel. Uznałem, że mimo opisywanych na wstępie kłopotów, nienajwyższej formy spróbuję złamać 1:50 i ustawiłem się za pacemakerem dokładnie na ten wynik. Tak też wystartowałem. Po dwóch kilometrach postanowiłem jednak przyspieszyć. Po pierwsze było trochę dla mnie za wolno, wolniej niż planowałem, po drugie w dużej grupie biegło mi się małokomfortowo. Przez kolejne kilometry starałem się utrzymywać tempo miedzy 5:00, a 5:10 i w zasadzie bez problemu mi się to udawało. Na trasie co jakiś czas mijało się żywiołowo dopingujących mieszkańców okolicznych miejscowości i trzeba przyznać, że atmosfera była wspaniała. Pozwalało to łatwiej znosić trudnu tego biegu i nie myślec o zmęczeniu. Gdy byłem już na 9 kilometrze z naprzeciwko zaczęli dobiegać będący już po nawrotce najszybsi zawodnicy tego biegu. Starałem się wypatrywać znajome twarze. Ledwo się spostrzegłem, a moje tempo mimo, że się trochę zapomniałem i przestałem je kontrolować na kilku kolejnych kilometrach nie tylko nie spadło, ale nawet wzrosło poniżej 5 minut na kilometr.

      Ponieważ biegło mi się w miarę dobrze postanowiłem to utrzymać. Gdy jednak dobiegłem do 13 kilometra i dodatkowo pojawił się podbieg zaczęło być trudniej i moje tempo trochę spadło. Nie próbowałem się więc jakoś szarpać z czasem. Nie było mi to dziś potrzebne. Wróciłem do wcześniejszych założeń w okolicach 5:10. Powoli zaczynałem sobie też już w głowie kalkulować co mi to da na mecie i jakby nie licząc wychodziło mi, że jeśli nie pojawi się jakiś dramatyczny kryzys to założona godzina i pięćdziesiąt minut powinny zostać spokojnie złamane. Gdy minąłem 17 kilometr zaczynałem nabierać przekonania, że uda mi się zrealizować plan. Trasa nie zmieniła się od dawna. Znam ją z poprzednich lat i wiem, że najtrudniejsze momenty to podbiegi na wspomnianym już 13 kilometrze, a także na 17. Potem jest już jedynie płasko, albo z górki. Mniej więcej dwa kilometry przed metą wiedziałem już że prawdopodobnie uda mi się złamać nawet 1:49. Ostatni kilometr najszybszy ze wszystkich i na mecie melduje się z czasem 1:48:17.

      Nie ukrywam, że ten wynik bardzo mnie ucieszył i był pewną niespodzianką. Pogoda oczywiście sprzyjała i generalnie sypnęło dobrymi wynikami. Biorąc jednak pod uwagę to jak wyglądały dwa ostatnie miesiące to nie spodziewałem się, że stać mnie było teraz na taki wynik, nawet przy sprzyjającej aurze. Plecy na szczęście też nie dokuczały. Dobrze to wszystko wróży przed kolejnymi startami. Co prawda tym w roku nie nastawiam się na ściganie z czasem i bicie swoich rekordów, ale miałem nadzieję, kręcić się w okolicach godziny i pięćdziesięciu minut i wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze, aby tak było.   

2024.02.25 Wiązowna Półmaraton: 44 PÓŁMARATON WIĄZOWSKI – 1:48:17

Zdjęcia: Fotomaraton


BGBB: Kontynuacja

      Po udanej zeszłorocznej reaktywacji Biegów Górskich Bogdana Bali tym razem musiała być kontynuacja i do takiej kontynuacji rzeczywiście doszło. Po epizodzie w poprzedniej edycji w rywalizacji na krótszym dystansie, kiedy to zdecydowałem się na starty na 5 kilometrów, tym razem postanowiłem wrócić do dziesiątki. W zeszłym roku z powodu mniejszej konkurencji upatrywałem tam swojej szansy na bycie na podium w kategorii wiekowej i ostatecznie faktycznie tak się stało. W tym roku uznałem jednak, że dodatkowe kilometry na trudnej i wymagającej trasie przydadzą mi się w perspektywie nadchodzących półmaratonów bardziej, a na wynik i laury nie miałem ciśnienia.

      Przed pierwszym etapem w połowie listopada figla spłatała aura. Być może nie powinno to być zaskoczeniem, bo w podobnych okolicznościach pierwszy etap odbywał się rok temu, ale mimo wszystko fakt, że po całonocnych opadach rano okazało się, że trzeba się będzie zmierzyć nie tylko z leśną pagórkowatą trasą, ale także bardzo wysoką powłoką śniegu był pewną niespodzianką. Zadanie utrudniały też  czekające na biegaczy na każdej z czterech pętli dwa strome podbiegi. W takiej sytuacji postanowiłem rozpocząć dość spokojnie. Pierwszą pętlę przebiegłem jeszcze w grupie. Były też jak to zwykle na początku pewne przetasowania. Kilka osób wyprzedziło mnie, kilka wyprzedziłem ja. Na jednym ze zbiegów omalże nie zaliczyłem upadku. Chyba tylko fakt, że miałem jeszcze sporo sił i umysł był na tyle bystry sprawił, że jakimś cudem udało mi się zachować równowagę. No, ale zdarzenie to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma co szaleć i podejmować niepotrzebnego ryzyka. Od drugiej pętli stawka rozciągnęła się już na tyle, że w zasadzie resztę dystansu przyszło mi już pobiec w samotności. Mimo, że nie dawałem z siebie 100% w wysokim śniegu biegło się stosunkowo ciężko. Dopiero na ostatniej pętli postanowiłem trochę przyspieszyć i osiągnąłem metę z czasem 54:46  Zakładałem trochę lepszy wynik. Miało być około 53 minut, było prawie 55, ale biorąc pod uwagę, że pogoda wymusiła zmianę trasy w ostatniej chwili, a co za tym idzie wydłużenie jej o około 300 metrów to wychodzi, że mniej więcej pobiegłem tempem, jakim chciałem, a nawet trochę szybciej. Dało mi to miejsce 4 w kategorii i 11 open. 

     Na drugim etapie na początku grudnia również zdecydowanie dominowała zimowa aura. O ile śniegu może było trochę mniej, a ten który zalegał był już dość zbity, o tyle chwycił mróz i było zdecydowanie chłodniej. Przez ostatnie dwa tygodnie, które minęły od pierwszego etapu trochę potrenowałem i czułem, że byłem w lepszej dyspozycji. Mimo to postanowiłem pobiec dość asekuracyjnie bez niepotrzebnego ryzyka na oblodzonej trasie. Pierwszą pętlę przebiegłem jeszcze w grupie. Potem stawka rozciągnęła się na tyle, że trzeba było już być zdanym głównie na siebie. Na trzecim okrążeniu chyba chcąc nie chcąc trochę zwolniłem. Być może dlatego dogonili mnie klubowi koledzy Tomek i Agnieszka. Przebiegliśmy razem większość tej pętlić. Ponieważ jednak zbliżało się ostatnie kółko, a ja czułem, że mam jeszcze spory zapas sił to postanowiłem przyspieszyć. Na metę wbiegłem ostatecznie z czasem 50:55. Muszę przyznać, że byłem trochę zaskoczony progresem w porównaniu do poprzedniego etapu. Owszem trasa była o tych około 200 metrów krótsza i przez to, że śnieg nie był już taki wysoki trochę łatwiejsza, ale mimo wszystko była to dla mnie pewna niespodzianka. Dało mi to w klasyfikacji tego etapu miejsce 6 open i 3 kategorii.

      Choć jeszcze dzień wcześniej wydawało się, że i trzeci etap zaplanowany tuż przed Świętami będzie odbywał się w zimowej aurze to jednak wszystko zmieniło się w ostatniej chwili. Ciepła noc sprawiła, że po śniegu w zasadzie nie było już śladu. Na starcie ustawiłem się chyba trochę za bardzo z tyłu. Dlatego, gdy bieg wystartował delikatnie zaskoczony tą sytuacją dość dynamicznie starałem się przesunąć trochę do przodu. W sumie nie było to potrzebne, bo dość szybko stawka rozciągnęła się na tyle, by móc spokojnie i komfortowo kontynuować swój bieg, a niebawem i tak musiałem się na chwilę zatrzymać by zawiązać rozwiązane sznurowadło. Niestety nie był to koniec przygód. Wręcz przeciwnie. Przez większość trasy musiałem biec sam, dlatego też trzeba było być czujnym by nie pomylić trasy, która mocno zmieniła się w porównaniu do poprzednich etapów. Niewiele brakowało, aby mi się to przydarzyło. Co prawda w ostatniej chwili zorientowałem się, którędy należy kontynuować bieg, ale całe zamieszanie kosztowało mnie kolejnych kilka sekund. Na trzecim okrążeniu potknąłem się o wystający z ziemi korzeń i upadłem. Na szczęście zdarzyło się to na bardzo stromym podbiegu i moja prędkość nie była zbyt duża. Na zbiegu, gdy biegłbym rozpędzony byłoby to bardziej niebezpieczne i bardziej bolesne. Nic mi się wielkiego nie stało, jednakże duży palec u stopy, którym uderzyłem w korzeń dawał mi się trochę we znaki już do samej mety. Ostatnia pętla już na szczęście bez przygód. Spokojnie i bezpiecznie dotarłem do mety. Mój czas to dokładnie 52 minuty, co dało mi 11 miejsce open i 5 w swojej kategorii. Do końca rywalizacji zostały jeszcze 2 etapy, ale już powoli zaczęła krystalizować się sytuacja w klasyfikacji końcowej zawodów. Jeśli nie wydarzyłoby się nic czego nie byłbym w stanie przewidzieć to z dużą dozą prawdopodobieństwa mógłbym zakładać, że zakończę rywalizację w całych zawodach na 5 miejscu w swojej kategorii. Na wyższą lokatę w zasadzie nie było już szans.

     W Nowy 2024 rok wkroczyłem z bólem pleców, którego nabawiłem się w ostatnich tygodniach grudnia i z różnych powodów mocno zachwianą motywacją sportową. Postanowiłem więc trochę odpuścić i czwarty etap, który miał miejsce w połowie stycznia pobiec bardzo spokojnie i zachowawczo. Zresztą nie było potrzeby ryzykować. Jak wspomniałem po trzech pierwszych etapach sytuacja w klasyfikacji wydawała się na tyle klarowna, że nawet jakieś wyjątkowo szybkie tempo i dobry wynik niewiele by mi dawał. Najważniejszy był dla mnie fakt, by zaliczyć czwarty etap, a tym samym zapewnić już sobie ukończenie całej rywalizacji, nawet w przypadku całkowitej absencji na etapie finałowym (wymogiem jest udział w czterech z pięciu etapów). Nienajlepsze były też warunki do szybkiego biegania. Co prawda srogie mrozy, które nas nawiedziły ostatnio trochę odpuściły i było w okolicach zera to jednak dzień wcześniej znowu spadło sporo śniegu  i trzeba się z nim było ponownie mierzyć na trasie. Wystartowałem więc bardzo zachowawczo trzymając się całe pierwsze okrążenie za plecami kolegi Waldka. Wyprzedziliśmy nawet po drodze kilka osób. Czułem jednak, że to dla mnie trochę za wolno dlatego na drugim okrążeniu postanowiłam przyspieszyć i dalej pobiec już sam. Gdy zmierzałem do końca drugiej pętli zacząłem czuć, że rozwiązuje mi się sznurowadło. Zatrzymałem się by je zawiązać. Okazało się jednak, że sytuacja jest dużo poważniejsza, gdyż nie był to problem rozwiązanego sznurowadła, a wyrwanego z buta jego zaczepu. Stanąłem przed dylematem czy wycofać się po drugim okrążeniu i zakończyć po 5 kilometrach, czy też próbować jakoś dalej walczyć. Choć straciłem tu około 40 sekund udało się jakoś prowizoryczne rozwiązać problem i pobiegłem dalej. Dogoniłem i wyprzedziłem większość osób, które minęły mnie podczas przymusowego postoju, ale mimo wszystko moja motywacja była już w rozsypce. Myślałem głównie o tym, czy uda mi się dobiec do mety czy nie. Gdy tuż przed końcem trzeciej pętli zdublowała mnie najlepsza dwójka wiedziałem, że jest słabo, bo taka sytuacja mi się raczej nie zdarzała. Ostatnią pętlę przebiegłem też ostrożnie i do mety dotarłem 12, a 6 w swojej kategorii z czasem 55:46, co jest oczywiście moim najgorszym wynikiem ze wszystkich czterech etapów. Nie czułem jednak rozczarowania. W zasadzie mój wynik i tak raczej nie miał większego znaczenia, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Dodatkowo przez fakt, że jeden z wyprzedzających mnie w klasyfikacji ogólnej zawodników po raz drugi nie stanął na starcie, a co za tym idzie pozbawił się możliwości zaliczenia co najmniej czterech etapów pojawiła się szansa, że w ostatecznym rozrachunku zakończę całą rywalizację w swojej kategorii nie na piątym, a czwartym miejscu. Sam w sumie nie wiem co lepsze.

      Nie miałem jakoś szczęścia do rywlizacji w tegorocznej edycji Biegów Górskich Bogdana Bali. Do upadku, problemów z obuwiem, bólu pleców dołączył jeszcze jeden z zatokami, którego nabawiłem się dosłownie dwa dni przed finałowym etapem. Cały czwartkowy wieczór spędziłem w łóżku z ogromnym bólem głowy i podwyższoną temperaturą. Na szczeście to, co mi dało bieganie to to, że choruję rzadko i krótko. Już następnego dnia czułem się dużo lepiej. Mimo to myślałem żeby odpuścić ten start zwłaszcza ze czułem się nadal trochę osłabiony. Postanowiłem jednak przynajmniej sprobować zakladajac, że wycofam się po pięciu kilometrach. Na szczęście aura tym razem sprzyjała, bo było bardziej wiosennie i cieplej. To niewatpliwie też pomogło mi podjąć decyzję o starcie. Biorąc pod uwagę okoliczności postanowiłem zacząć bardzo zachowaczo i ostrożnie.  Choć czułem osłabienie to jednak nie miałem problemu by utrzymać to tempo, którym zacząłem. Przeciwnie… z każdym kilometrem biegło mi się w zasadzie trochę szybciej. Udało mi się nawet wyprzedzić wielu zawodników. O wycofaniu się po pięciu kilometrach już nawet nie myślałem. Jedyną rzeczą, która zaprzątała mi głowę był fakt, czy uda mi się zakończyć całą rywalizację na czwartym miejscu, czy też wyprzedzi mnie jednak jeden z zawodników, z którym na pierwszych trzech etapach wygrywałem i miałem wypracowaną sporą przewagę, ale sporo straciłem na czwartym etapie przez swoje problemy ze sznurowadłem. Wiedziałem, że mam go przed sobą. Nie wiedziałem natomiast ilu zawodników dzieli nasze pozycje i na ile sie to przełoży punktów finałowego etapu. Gdy mniej więcej jedno okrążenie do końca widziałem, że mam go ze dwieście metrów przed sobą wydawało mi się, że to wystarczy, aby utrzymać przewagę w klasyfikacji końcowej.  Nie przykladałem jednak w tym momencie do tego ogromenj wagi, bo wiedziałem, że już i tak nic nie mogę z tym zrobić. Z tyłu nikt mi nie zagrażał, a była to też za duża strata by myślec o tym, aby go dogonić. Dobiegłem więc spokojnie do mety z czasem 54:05, czyli biorac pod uwagę okoliczności naprawdę nieźle. Okazało się jednak, że dziś swoim 6 miejscem w kategorii (11 w Open) straciłem dużo więcej, niż myślałem, bo dzieliły nas aż trzy pozycje i ostatecznie w klasyfikacji końcowej spadłem na miejsce piąte, czyli w sumie tak, jak się zapowiadało już po trzecim etapie. Nie czuję żadnego rozczarowania. Jedyne co czuję, to pewien niepokój faktem, że minął już miesiąc tego roku, a kolejne problemy zdrowotne nie pozwalaja mi trenować i przygotować formy tak, jak bym chciał. Pierwszy półmaraton tego roku już za miesiąc… A ja w lesie… dosłownie i w przenośni.

2024.02.03 Siedlce 10km: BGBB (Etap V) – 54:05

2024.01.13 Siedlce 10km: BGBB (Etap IV) – 55:45

2023.12.16 Siedlce 10km: BGBB (Etap III) – 52:00

2023.12.02 Siedlce 10km: BGBB (Etap II) – 50:55

2023.11.18 Siedlce 10km: BGBB (Etap I ) – 54:46

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski


Piramidalne trudności

      Byłem przekonany, że podróż do Albanii i Czarnogóry będzie moim ostatnim wyjazdem w tym roku. Koniec jednego jest jednak zawsze początkiem drugiego, dlatego gdy tylko wróciłem do domu zabrałem się za szukanie pomysłów na kolejny sezon. W mojej głowie pewien wstępny plan funkcjonował już od kilku miesięcy. Rok 2024 chciałem zacząć od wyjazdu na półmaraton do Bolonii we Włoszech. Po pierwsze upatrywałem tu szansę na zaliczenie kolejnego kraju – San Marino, do którego z Bolonii jest stosunkowo blisko, a najbardziej to w sumie zależało mi na tym, aby odwiedzić znajdujący się w tym mieście polski cmentarz wojskowy. W 2014 wracając z Monte Cassino do Polski przejeżdżaliśmy przez Bolonię i miałem okazję zobaczyć go z perspektywy szyby autokaru. Ponieważ w 2024 roku przypada osiemdziesiąta rocznica bitwy chciałem odwiedzić go już na własną rękę. Plan ten był jednak obciążony wieloma wątpliwościami dotyczącymi terminów lotów, kosztów i czasu, który musiałbym poświęcić na jego realizację na tyle mocno, że długo powstrzymywało mnie to przed podjęciem ostatecznej decyzji. Gdy teraz już na spokojnie mogłem skupić się i bardziej przemyśleć wszystkie kwestie okazało się, że te wątpliwości były na tyle uzasadnione by jednak dokonać zmian w swoim pierwotnym planie i Bolonię przesunąć o co najmniej rok.

      Szukając jakiejś alternatywy, która mogła by wypełnić tę lukę zupełnie przypadkowo natrafiłem na informację po przeczytaniu której zaświeciły mi się od razu oczy. To był MARAKEZ PYRAMIDS HALFMARATHON organizowany tuż przed Wigilią na pustyni w Gizie w Egipcie. Zainteresowało mnie to i zacząłem przeglądać informacje, ale raczej w formie ciekawostki. Jakoś nie brałem pod uwagę startu w tej imprezie, przynajmniej na ten moment. Wydawało mi się, że to zbyt kosztowne przedsięwzięcie i nie na moją kieszeń, ale jak poznałem więcej szczegółów, wszystko sobie przeanalizowałem i coraz dłużej o tym myślałem to byłem coraz bliżej tego, by sezon 2024 zacząć jeszcze w tym roku. Na ostateczną decyzję dałem sobie dwadzieścia cztery godziny, żeby nie dać się za bardzo ponieść emocjom. Gdy jednak ochłonąłem w mej głowie ciągle była ta sama myśl – Giza. Postanowiłem więc pójść za ciosem.

      Od poprzedniej podróży minęło raptem dwa miesiące, ale wyjątkowo niecierpliwie odliczałem kolejne tygodnie do tego wyjazdu załatwiając po drodze formalności, których było trochę więcej niż zwykle. Jeszcze przed wyjazdem dotarło do mnie, że tym razem to może być dużo większe wyzwanie, niż miało to miejsce podczas moich ostatnich europejskich wojaży. Trudno mi było bowiem znaleźć w Internecie wszystkie potrzebne informacje, by na spokojnie sobie w szczegółach zaplanować pobyt, efektywnie poruszać się po Kairze i oddalonej od stolicy Egiptu kilkanaście kilometrów Gizie. Dodatkowo dosłownie kilka dni przed wyjazdem dotarło do mnie, że w hostelu, w którym miałem planowany pobyt nie ma sygnału WiFi. Podróżując wiele po krajach w naszej części świata wydawało mi się to być już oczywistą oczywistością i nawet do głowy mi nie przyszło, że może go nie być. Udało się na szczęście znaleźć inny hostel, natomiast wiązało się to przeorganizowaniem swojego planu pobytu i zwiedzania w zasadzie w ostatniej chwili.

      Samolot do Kairu miałem w czwartek popołudniu. Po czterech godzinach lotu powinienem być na miejscu. Wiedząc, że będzie już bardzo późno i mogę nie zdążyć na ostatni autobus do miasta postanowiłem nie ryzykować i tym razem zarezerwowałem sobie prywatny transport do hostelu. Wylecieliśmy niestety z pewnym opóźnieniem, a na trasie nie udało się nic nadrobić dlatego zacząłem niepokoić się, czy gdy dolecę, ktokolwiek będzie tam jeszcze na mnie w ogóle czekał. Na szczęście, gdy wylądowaliśmy odprawa paszportowo poszła szybko, a gdy opuściłem halę lotniska wśród tłumu od razu wypatrzyłem kierowcę z tabliczką z moim nazwiskiem. Dwudziestokilometrowa droga minęła na rozmowie i wkrótce byłem już na miejscu. Po niemalże całym dniu w podróży można było w końcu odpocząć. Było już naprawdę późno, więc nawet do końca się nie rozpakowywałem tylko po prostu poszedłem spać, by nie przeszkadzać już śpiącym współmieszkańcom.

      Gdy rano otworzyłem oczy na środku pokoju ujrzałem gościa, który uprawiał jakieś dziwne ćwiczenia rozciągające. Niewiele mu brakowało by mógł sobie założyć nogę na głowę. Na moje „hello” nie odpowiedział słowa pochłonięty swoim zajęciem, więc później już nie szukałem bliższego kontaktu. Podobnie zresztą było z innymi współlokatorami, który raczej stronili od wchodzenia w jakiekolwiek relacje. Zupełnie inny obraz, niż ten który znam z podróży po Europie, gdzie jednak dominują ludzie zdecydowanie bardziej otwarci. Podczas kolejnej nocy obudzony chrapaniem jednego ze współmieszkańców nagle usłyszałem w jego kierunku wypowiedziane: „Don’t make that sounds. You are not a pig”. Trochę się uśmiechnąłem, a trochę zdębiałem. Podczas kilkunastu lat mojego podróżowania nigdy nie spotkałem się z taką uwagą, a przecież mimo, że w Europie to jednak spotykałem na swojej drodze tak naprawdę ludzi z całego świata. Podczas kolejnych dni mojego pobytu, gdy wracałem do pokoju i moje powitanie było ignorowane przez innych gości wiedziałem już, że na jakieś ciekawe znajomości to tym razem nie mam za bardzo co liczyć.

      Plan na pierwszy dzień miałem bardzo ambitny. Przede wszystkim musiałem odebrać pakiet startowy. Expo niestety mieściło się w ogromnej galerii handlowej Mall of Arabia w Gizie. Z mojego hostelu było to mniej więcej piętnaście kilometrów. Dodatkowo nigdzie nie byłem wstanie uzyskać informacji jak tam w ogóle dojechać. Jeszcze przed wyjazdem próbowałem znaleźć coś w Internecie. W ten sposób poznałem Omara. Podobnie jak ja jest biegaczem, startował we wszystkich dotychczasowych edycjach tej imprezy, a dodatkowo miał pełnić role pacemakera w biegu na 10 kilometrów. Zaproponował, że możemy wybrać się tam razem. Ponieważ Expo miało być otwarte dopiero po godzinie 12:00 umówiliśmy się pod moim hostelem po południu, a ranek postanowiłem wykorzystać na samotne zwiedzanie miasta.

      Swoją wycieczkę po Kairze rozpocząłem od położonego nieopodal mojego hostelu placu Tahrir. To główny plac i ścisłe centrum Kairu. Powstał w połowie poprzedniego stulecia i był świadkiem dokonujących się w Egipcie przemian politycznych. W 1952 roku protestowano tu przeciwko dominacji Brytyjczyków, dwadzieścia pięć lat później przeciwko polityce gospodarczej Prezydenta Sadata, w 2003 przeciwko wojnie w Iraku. W 2011 roku miały tu miejsce zamieszki i starcia pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Prezydenta Mubaraka i tak zwany Marsz Miliona. Wielu z uczestników wymienionych wydarzeń poniosło tutaj śmierć. Jest więc to istotne miejsce w historii współczesnego Egiptu. Na placu znajdują się także ważne instytucje, jak na przykład siedziba Ligi Arabskiej czy też kampus Amerykańskiego Uniwersytetu w Kairze. Pełni również rolę głównego węzła komunikacji miejskiej z dwoma liniami metra krzyżującymi się pod nim. Nic zatem dziwnego, że nazywany jest także Sercem Kairu. Koło dziewiątej rano, gdy tu dotarłem było jeszcze dość pusto, ale dzięki temu można było zobaczyć jak duża jest to przestrzeń.

      Dosłownie tuż obok znajdował się kolejny punkt mojej wycieczki, czyli sławne na całym świecie Muzeum Egipskie. Było jeszcze zamknięte więc postanowiłem wrócić tu jeszcze w drodze powrotnej. Skierowałem się w stronę wybudowanego blisko sto lat temu mostu Kasr El-Nil, którym zamierzałem przedostać się na drugą stronę najdłuższej na świecie rzeki – Nilu. Na obu jego krańcach  znajdują się cztery imponujące lwy z brązu. Choć przekraczając go nie ma się takiego wrażenia, most ma długość prawie dwóch kilometrów. Pierwszym celem mojej wycieczki po drugiej stronie rzeki miała być Cairo Tower. Wieża, którą mogłem dostrzec już z perspektywy mostu to wolnostojąca wybudowana pół wieku temu wieża telewizyjna. Jej wysokość to sto osiemdziesiąt siedem metrów i uważana jest za klejnot architektoniczny. Jej kształt przypomina kwiat lotosu – najważniejszej rośliny w życiu starożytnych Egipcjan.

     Przemierzając most i podążając w stronę wieży niby przypadkiem zaczepił mnie pewien mężczyzna. Zaczęliśmy rozmawiać. O sobie powiedział, że wraca właśnie do domu po całej nocy w pracy i że stara się trenować angielski dlatego zaczepia turystów. Spytał skąd jestem i gdzie idę. Gdy powiedziałem, że w stronę wieży próbował mnie od tego odrzec i zaproponował byśmy zamiast tego poszli na pobliski bazar, gdzie można znaleźć wiele ciekawych rzeczy. Grzecznie podziękowałem wywołując rozczarowanie na jego twarzy, ale od razu poczułem, że to zwykły naganiacz klientów lokalnym kupcom. Gdy wracałem i stał czekając na kolejną ofiarę niemalże dokładnie w tym samym miejscu na moście wiedziałem już ze miałem rację. Podczas kolejnych dni jeszcze co najmniej kilka razy musiałem zmierzyć się podobnymi sytuacjami.

      Tak, jak sobie wcześniej założyłem wróciłem do Muzeum Egipskiego. Było już otwarte. Choć wstęp dla obcokrajowców nie jest tani to jednak wiec nie mogłem sobie pozwolić by nie wejść do środka, bo skrywa w sobie wiele pamiątek czasów antycznych. Założone w 1835 roku muzeum posiada około sto sześćdziesiąt tysięcy eksponatów: sarkofagi, papirusy, królewskie mumie, rzeźby, posągi faraonów, ich żon oraz bogów i bogiń. Przemierzając kolejne pomieszczenia można przenieść się w tamte czasy i poczuć pewną niesamowitą tajemniczą magię. Na wyższym poziomie dwukondygnacyjnego budynku w jego centralnym punkcie znajduje się chyba najcenniejszy eksponat  – słynna dziesięciokilogramowa złota maska Tutenchamona będącego u władzy w XIV wieku p.n.e. Jest to jedyny eksponat tego muzeum, którego pilnuje specjalnie wyznaczona do tego ochrona, i którego nie można fotografować, nawet bez flesza. Przed budynkiem ustawiono popiersia najwybitniejszych archeologów i badaczy starożytnego Egiptu. Od 2007 roku jest wśród nich także to prof. Kazimierza Michałowskiego. Chciałem podejść i je odnaleźć. Niestety z powodu jakiegoś remontu i utrudnionego dostępu musiał mi wystarczyć jedynie widok na figury z odległości kilkunastu metrów.

      Kolejny punktem mojej wyprawy po Kairze była Panorama 6 października. To muzeum przedstawiające wydarzenia wojny egipsko-izraelskiej z 1973 roku. Biorąc pod uwagę swoje zainteresowania historią, zwłaszcza XX wieku jeszcze przed wyjazdem byłem przekonany, że będę chciał je odwiedzić, mimo, że jest z dala od centrum. Chyba zagraniczni turyści nie są tu częstym gościem, bo żeby wejść do środka to musiałem pokazać paszport i odpowiedzieć na kilka pytań skąd jestem i po co chcę wejść, a następnie człowiek, który wprowadzał mnie na teren muzeum powtarzał wyraźnie podekscytowany każdemu napotkanemu z obsługi jakby to była jakaś sensacja „Bolanda”, co w tutejszym języku oznacza „Polska”. Spacerując po terenie muzeum podziwiałem samoloty, czołgi, działa i inne relikty tamtego konfliktu , ale szczerze mówiąc byłem trochę rozczarowany. Na zdjęciach zgromadzonego tu sprzętu, które znałem z Internetu było widać zniszczenia i bezpośrednie naoczne pamiątki tamtych walk. To, co zastałem i co mogłem zobaczyć na żywo to być może sprzęt który faktycznie brał udział w tamtych walkach, ale albo odremontowany, albo w ogóle nie dotknięty żadnymi zniszczeniami. Tuż obok muzeum znajduje się także piłkarski stadion narodowy Egiptu. Miałem nadzieję go obejrzeć dokładniej, ale z perspektywy ulicy jedynie co widać to betonową, szarą  bryłę i wystające ponad to jupitery. Niebawem musiałem już wracać do hostelu, bo przecież byłem umówiony z Omarem. Gdy w drodze powrotnej wsiadłem do metra i przemierzałem kolejne wagony trochę mi zajęło zanim znalazłem wolne miejsce siedzące, ale się udało. Przejechałem tak z dziesięć minut, aż nagle zaczepiła mnie ubrana w tradycyjny strój muzułmański kobieta. Spytała czy jestem Egipcjaninem, a gdy odpowiedziałem, że nie powiedziała mi, że ten wagon jest przeznaczony jedynie dla kobiet. Rozejrzałem się… Faktycznie, wszędzie były tylko kobiety. Przeprosiłem i przeniosłem się do innego wagonu. Zresztą i tak już za chwilę wysiadałem.

      O godzinie 14:00, tak jak się umawiałem byłem gotowy na spotkanie z Omarem i wycieczkę do Mall of Arabia. Okazało się, że towarzyszy mu także koleżanka lub jego dziewczyna – Manar. Rozmawiając i poznając się nawzajem we trójkę udaliśmy się w okolice placu Tahrir w okolice dworca autobusowego i wkrótce siedzieliśmy już w rozklekotanym białym pewnie trzydziestoletnim busiku, którym mogliśmy się dostać na miejsce. Generalnie przez tych kilka dni które spędziłem w Kairze zauważyłem, że chyba wśród lokalnej społeczności jest to bardzo popularny środek transportu. Leciwe trzydziesto-, czy nawet czterdziestoletnie busiki w większości sprowadzone są chyba z Niemiec i w Egipcie dostają swoje drugie nowe życie.  Właścicielom wielu z nich nie chciało się nawet odkręcić starej niemieckiej tablicy rejestracyjnej, a na niej dokręcana jest po prostu druga lokalna. Nie mają swojego rozkładu jazdy, zabierają ludzi na machniecie ręką, a podróż jest naprawdę wyjątkowym doświadczeniem pełnym wrażeń. Naprawdę dynamiczna jazda wrakiem na kółkach, w którym kierowca jedną ręką przyjmuje i wydaje pieniądze za bilety, w drugim trzyma telefon przez który notorycznie rozmawia, a kierownicę kontroluje tylko w sobie wiadomy sposób, to było coś, czego się nie spodziewałem. Zresztą niewiele lepiej jest z perspektywy pieszego. Jeden dzień na ulicach Kairu wystarczył mi by zrozumieć, że zasad ruchu drogowego to tu nie ma żadnych. Nikt nikogo nie przepuszcza, nikt się nie zatrzymuje, każdy sobie radzi jak może. Trzeba się naprawdę postarać, by bezpiecznie przejść na drugą stronę ulicy, a z drugiej strony co ciekawe przez pięć dni pobytu mimo tego wszystkiego nie zauważyłem nawet ani jednej stłuczki, czy też jakiegoś przykrego zdarzenia drogowego z udziałem pieszego. W zasadzie najbliżej potrącenia byłem ja sam, gdy w ostatniej chwili udało mi się odskoczyć przed samochodem, który przed przejściem dla pieszych niby hamował…, ale jednak nie hamował.  Pół godziny jazdy busikiem minęło szybko i wkrótce mogliśmy odebrać nasze pakiety. Omar, który miał być na biegu pacemakerem miał jakieś dodatkowe obowiązki i spotykał się tu ze swoimi przyjaciółmi biegaczami dlatego został dłużej. Odprowadził mnie więc tylko i zadbał bym wsiadł do odpowiedniego busa, a do hostelu wróciłem już sam.

      O ile pierwszej nocy, być może zmęczony podróżą spałem jak zabity, o tyle drugiej już tak dobrze nie było. Dokuczały mi trochę komary. Ponadto starałem się być czujny by nie zaspać. Start biegu był przewidziany o 7:00, ale autobusy, które z różnych części miasta miały zabrać i dowieść biegaczy na pustynie odjeżdżały punktualnie już o piątej rano. Wstałem więc o czwartej, a według polskiego czasu to była nawet trzecia. Aby nie budzić nad ranem współmieszkańców wszystko miałem przygotowane już poprzedniego dnia, a na śniadanie było zdecydowanie za wcześnie, więc już po piętnastu minutach byłem gotowy opuścić hostel i ze sporym zapasem czasu skierowałem się w miejsce, gdzie spodziewałem się, że będzie podstawiony mój autokar. Niestety go tam nie było. Zacząłem go poszukiwać w okolicy. Miejsce było dość problematyczne o tyle, że w tym miejscu zbiegało się co najmniej kilka dużych ulic, dworzec autobusowy z wieloma innymi autobusami i jakieś wiadukty, które na pewno nie ułatwiały poszukiwań, podobnie zresztą jak pora. Panował jeszcze zmrok. Pytałem napotykane po drodze osoby, ale nikt nie był mi w stanie pomoc. W końcu ktoś, komu wydawało się, że wie gdzie to jest zaprowadził mnie w pewne miejsce i kazał czekać w tym miejscu. Nie miałem jednak do końca zaufania, że to tu i niestety faktycznie okazało się, że chyba miał na myśli nie tego busa, o który mi chodziło, a jakiś zupełnie inny przypadkowy rejsowy. Gdy w końcu minęła godzina, o której mieliśmy odjechać wiedziałem już, że mam naprawdę ogromny problem. W pierwszej chwili byłem załamany i zrezygnowany. Nie wiedziałem co robić. Chciałem wrócić do hotelu. Trudno jednak było tak po prostu się poddać. Napotkany człowiek z obsługi jednego z tutejszych hoteli pomógł mi zamówić Ubera, a także przekazał kierowcy, który nie znał angielskiego o co mi chodzi i gdzie ma mnie zawieść. Wkrótce siedziałem już w samochodzie, choć tak naprawdę nie wiedziałem czy jestem w stanie jeszcze cokolwiek tutaj uratować, bo pamiętałem przeczytaną gdzieś informację o tym, że z powodu biegu wjazd na teren Piramid dla prywatnych samochodów bez specjalnej przepustki nie będzie możliwy. Nawet nie wiem dokładnie jak długo jechaliśmy, wydawało mi się, że trwało to wieczność, ale w końcu dotarliśmy do Gizy. Podjechaliśmy pod teren jakiegoś ogrodzonego luksusowego hotelu. Nawet nie wiem w sumie dlaczego akurat tutaj. Zatrzymaliśmy się przy jakiejś budce strażniczej. Bardzo łamaną angielszczyzną kierowca przekazał mi, że dalej nie pojedziemy, bo tak jak myślałem wjazd jest zamknięty. Próbowałem mu wytłumaczyć, że ja tam jednak muszę się jakoś dostać. Po chwili w dyskusję włączyło się co najmniej kilka kolejnych osób. W międzyczasie kierowca poinformował mnie, że musi już jechać do Kairu. Stanąłem przed ogromnym dylematem zostawać, czy wracać. W tym momencie miałem już wszystkiego dość. Chciałem po prostu udać się z nim z powrotem do hostelu. Po chwili refleksji uznałem jednak, że powrót byłby zupełnie bez sensu. Stwierdziłem, że skoro pokonałem taki kawał to, żeby nie jechać tutaj znowu to już zostanę, poczekam na otwarcie i przynajmniej obejrzę piramidy jeśli już została mi już jedynie rola turysty. Człowiek, który najlepiej z nich znał angielski wytłumaczył mi drogę w stronę w Sfinksa. Poszedłem więc zgodnie ze wskazówkami po drodze mając okazję obejrzeć przedmieścia Gizy. Przyznam się szczerze, że ten spacer zrobił na mnie spore wrażenie. Brud, smród, ubóstwo i tony walących się śmieci, bezpańskie zwierzęta a wśród nich pies, który ciągnął gdzieś niczym szmacianką zabawkę zwłoki zdechłego kota, jakby czuł, że może w odnaleźć w nim odrobinę pożywienia to był świat, którego do tej pory nie znałem.

      Minęło ze czterdzieści minut i dotarłem do pustyni na której, zlokalizowane są Sfinks i piramidy. Już nawet z dużej odległości z za muru zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Żeby jednak obejrzeć je z bliska musiałem zaczekać na otwarcie. W pewnym momencie zauważyłem wchodzących przez specjalna bramkę na teren pustyni pracowników. Pomyślałem, że podejdę do strażnika i zapytam czy mnie nie wpuści wcześniej. W sumie nie miałem nawet pewności, czy w ogóle będę mógł wejść. Opłata na ten teren jest dość wysoka, a ja w zasadzie większość pieniędzy, które zabrałem ze sobą na bieg wydałem na Ubera. Miałem ze sobą za to specjalną przepustkę w postaci opaski na rękę, która uprawniała biegaczy do wejścia do Piramid bez opłaty, ale nie tu, a w zupełnie innym miejscu i nie pieszo, a autobusem i w ramach biegu, a nie turysty. Nie wiedziałem więc czy będzie w ogóle respektowana. Po wytłumaczeniu strażnikowi sytuacji i zapytaniu czy mnie wpuści wykonał telefon. Jak się potem okazało dzwonił do głównego menadżera biegu. Po piętnastu minutach czekania zostałem wpuszczony i udałem się pieszo w stronę Sfinksa. Muszę przyznać, że posąg który ma wysokość około dwudziestu metrów i ponad siedemdziesiąt długości jest imponujący. Rzeźba wykuta w skale pozostałej po wykuciu bloków użytych do konstrukcji piramidy Cheopsa stoi tu podobno od około 2550 r. p.n.e. Jest to pierwsza monumentalna rzeźba w sztuce egipskiej. Tuż obok znajdują się trzy największe i najbardziej znane egipskie piramidy. Największą z nich jest mająca sto czterdzieści siedem metrów wysokości i dwieście trzydzieści metrów w podstawie piramida Cheopsa  – jeden z siedmiu antycznych cudów świata, jedyny nadal istniejący. Pozostałe dwie to trochę mniejsza Piramida Chefrena, a także piramida Mykerinosa. Nie ukrywam że zobaczenie ich z bliska było dla mnie ogromnym przeżyciem, które sprawiło, że przynajmniej na tą chwilę zupełnie zapomniałem o biegu. Spędziłem więc tu chwilę i zrobiłem kilka pamiątkowych zdjęć.

      W pewnym momencie usłyszałem muzykę. Postanowiłem pójść w tamtym kierunku zakładając, że to pewnie głos dochodzący z miejsca gdzie organizowany był start i meta półmaratonu. Pomyślałem, że skoro sam nie pobiegłem to może chociaż pokibicuje. Po pokonaniu około trzech kilometrów dotarłem tam. Pokręciłem się trochę, zrobiłem kilka zdjęć, czułem się okropnie. To był chyba jeden z najgorszych momentów kilkunastu lat mojego biegania i jedna z największych porażek. Nie wiem czy bardziej byłem załamany i rozczarowany, czy zły. Po pewnym czasie dotarło do mnie, że przecież po półmaratonie i 10 kilometrach, które wystartowały razem będzie jeszcze dodatkowy bieg na 5 kilometrów. Poprawiło mi to delikatnie samopoczucie, choć trudno powiedzieć, że czułem jakąkolwiek, choćby najmniejszą radość. Z zazdrością patrzyłem na tych, którzy docierali do mety półmaratonu i było mi naprawdę przykro. Jeszcze bardziej zrobiło mi się  przykro, gdy dotarło do mnie że przecież to już czwarta godzina biegu, a do mety ciągle docierają zawodnicy i choć oficjalnie obowiązywał trzygodzinny limit czasu to nadal mają możliwość ukończyć. Gdybym na przekór wszelkim trudnościom, które piętrzyły się od samego początku po dotarciu na miejsce spróbował pobiec miałbym swoją szansę w samotności, to w samotności, ale mimo wszystko przebiec ta trasę i ukończyć bieg. Wówczas jednak nie przyszło mi to w ogóle do głowy. Tak, czy inaczej teraz nie miało to już żadnego znaczenia i w końcu trzeba było się wziąć w garść, gdyż zbliżała się godzina startu piątki.

      Nie nastawiałem się na żaden wynik. W zasadzie to było mi wszystko jedno, bo przecież nie na piątkę tu przyleciałem, a po drugie czułem spore zmęczenie, czy to stresem, który mi towarzyszył od samego rana, czy wczorajszym zwiedzaniem, podczas którego zrobiłem pieszo prawie dwadzieścia kilometrów, czy też porannym marszem, gdzie w sumie dołożyłem kolejnych kilkanaście, a potem musiałem czekać kilka godzin w słońcu. O ile rano pogoda do biegania była dość dobra, bo pewnie około dziesięciu stopni, o tyle teraz słońce było już bardzo wysoko i zrobiło się naprawdę ciepło, a w dodatku wietrznie. Trasa była jednocześnie prosta w formie, tylko z kilkoma zakrętami i nawrotką, a z drugiej strony trudna ze względu na fakt, że częściowo prowadziła przez piach, a druga połowa dystansu była zarówno pod górkę, jak i pod wiatr. Wkrótce jednak udało się osiągnąć metę, a na mojej szyi zawisł medal. Mimo, że od tego z półmaratonu różnił się jedynie kolorem to jednak trochę słodko-gorzki miał smak. Do Kairu wróciłem już tym autobusem, którym miałem przyjechać. Gdy wysiadałem poczułem znowu ogromną złość, bo wysadził nas za zakrętem dosłownie może trzydzieści metrów od miejsca, w którym obok innych rano także go szukałem. Dlaczego ja go nie zauważyłem?!?!  Ech…

      Następnego dnia ciągle jeszcze w głębi duszy przeżywałem to co się wydarzyło i w sumie to już trochę chciałem wracać do domu. Jedyne co jednak mogłem jeszcze zrobić to godnie dokończyć realizację planu tego wyjazdu i odwiedzić miejsca, które sobie założyłem. Z pierwszym punktem mojej wycieczki był położony nieopodal Pałac Abdeen, który został zbudowany w drugiej połowie XIX wieku jako jedna z oficjalnych rezydencji dla byłej monarchii i rodziny królewskiej Egiptu. Obecnie jest głównym miejscem pracy prezydenta, a także siedzibą kilku muzeów. Pałac był również miejscem narodzin i śmierci wielu członków rodziny królewskiej, a także miejscem podpisywania wielu traktatów i umów. Idąc dalej dotarłem do Muzeum Sztuki Islamskiej. Jest ono uważane za jedno z najwspanialszych muzeów na świecie. Posiada wyjątkową kolekcję około stu tysięcy rzadkich wyrobów z drewna i gipsu, a także przedmiotów metalowych, ceramicznych, szklanych, kryształowych i tekstylnych ze wszystkich epok, pochodzących z całego świata islamu. Wśród nich znajdują się rzadkie manuskrypty Koranu, kaligrafia, mozaiki, dywany, lampy, monety, biżuteria, zegary, broń i instrumenty muzyczne. Kolejnymi przystankami na mojej drodze były dwa położone obok siebie meczety: Al Azhar oraz Abu al-Dhahab. Zwłaszcza ten pierwszy wybudowany w 970 roku, który był pierwszym meczetem w tym mieście robi wrażenie. Tuż obok znajdował się King Bazar. Uznałem, że skoro już tu jestem w takim miejscu to, żeby potem nie szukać kupię od razu jakieś pamiątki dla rodziny. Targowałem się bardzo twardo i nieustępliwie i w zasadzie udało mi się zbić cenę zaproponowana przez kupca o ponad połowę. Gdy jednak w pełni usatysfakcjonowany wyszedłem ze sklepu i zacząłem to sobie jeszcze raz wszystko kalkulować na spokojnie to już taki zadowolony sam z siebie nie byłem. Wyszło mi, że w sumie to wcale tak tanio nie było. Hmm… biorąc po uwagę lokalne ceny to może nawet trochę przepłaciłem…  Trudno powiedzieć.

      Kontynuując zwiedzanie dotarłem do Parku Azhar. Wiele się naczytałem zachwytów o tym miejscu, więc nie sposób go było nie odwiedzić nawet mimo konieczności potrzeby kupna biletu. Podobno jest to jeden z największych i najwspanialszych parków Afryki i został nawet wymieniony przez amerykańską organizację prowadzącą działania na rzecz rewitalizacji miejskich przestrzeni publicznych Project for Public jako jedna z sześćdziesięciu wspaniałych przestrzeni publicznych na świecie. Nie zrobił on jednak na mnie jakiegoś wrażenia. W zasadzie poza jedną piękną centralną alejką z fontanną i palmami to cała reszta wygląda całkowicie zwyczajnie i może robi wrażenie na ludziach z tej części świata, gdzie naprawdę brakuje zieleni, ale my Europejczycy mamy moim zdaniem zdecydowanie piękniejsze parki i w dodatku nie musimy za nie płacić. Co ciekawe byłem w Kairze w trzech parkach i w każdym z nich trzeba było kupić bilet. Dziwne…

      Po opuszczenie parku skierowałem się w stronę kolejnego punktu na mapie mojej wycieczki – Miasta Umarłych. To miejsce jeszcze przed wyjazdem wzbudzało we mnie dreszczyk emocji. Jest to ogromna cześć Kairu, w której na terenie bardzo starych cmentarzysk w połowie poprzedniego stulecia zaczęła osiedlać się najbardziej uboga część mieszkańców przerabiając stare grobowce, sarkofagi i mauzolea na namiastkę domów i żyje tak od dziesięcioleci. Szacuje się, że aktualnie Miasto Umarłych zamieszkuje od dwóch do nawet trzech milionów ludzi. Szczerze przyznam, że chyba nigdzie gdzie byłem nie widziałem takiego ubóstwa. Ludzie tu żyjący nie mają dostępu do kanalizacji, śmieci, opieki zdrowotnej czy edukacji. Miałem w ogóle trochę wątpliwości czy się tam zapuszczać, bo nie dociera tu nawet egipska policja, a opinie czy jest tu bezpiecznie dla turystów są podzielone. Na szczęście nie wydarzyło się nic niepokojącego. Kolejny przystanek mojej podróży po Kairze widziałem już z daleka nawet z perspektywy Parku Azhar. To Cytadela Kairska – średniowieczna twierdza, symbol i jeden z najczęściej odwiedzanych zabytków przez turystów. Została zbudowana przez słynnego Sułtana Saladyna, który walczył z Krzyżowcami i była siedzibą władców Egiptu przez prawie siedemset lat. Ogromne mury naprawdę robią wrażenie. Ostatnim punktem mojej podroży po Kairze tego dnia był meczet Ibn Tulum. Mająca około tysiąc dwieście lat świątynia to jeden z najcenniejszych i najpiękniejszych meczetów w mieście. Ma charakterystyczny kształt kwadratu i dziedziniec w środku, a także unikalny minaret, na który można wejść i podziwiać widok na miasto. Do hostelu wróciłem inną drogą, niż przybyłem mając okazję zobaczyć jak wygląda zwykłe życie w tych mniej turystycznych i biedniejszych rejonach miasta. Zarówno wówczas, jak i wcześniej przez tych kilka dni czułem się w Kairze naprawdę bezpiecznie. Jedyny nieprzyjemny moment, który mnie spotkał to sytuacja, w której jakiś zupełnie przypadkowo napotkany dzieciak najpierw chciał przybić ze mną piątkę, a po chwili pożegnał mnie już z daleka soczystym „fuck off”. Generalnie jednak ludzie byli bardzo przyjaźni i pomocni.

      Popołudnie spędziłem już w hostelu leżąc w łóżku. Wysłałem życzenia do rodziny. Pewnie akurat zasiadali do wigilijnego stołu, a ja jakoś w ogóle nie czułem, że to Boże Narodzenie. Dziwna to była dla mnie Wigilia spędzana z dala od domu, gdy za oknem dwadzieścia stopni. Co ciekawe mimo, że w Kairze zdecydowanie dominują muzułmanie to zdarzało mi się widzieć akcenty bożonarodzeniowe. Na ulicach widziałem handlarzy sprzedających szmaciane Św. Mikołaje, a poprzedniego dnia przez otwarte okno swojego pokoju choć kompletnie nie wiem skąd to jednak można było usłyszeć kolędę. Leżąc tak sobie nie mogłem też nie wracać pamięcią do poprzedniego dnia i do tego, po co tu tak naprawdę przyjechałem, a co nie było mi dane, czyli udziału w półmaratonie. Ciągle jeszcze czułem żal i przeżywałem, że się nie udało. Marnym pocieszeniem był nawet fakt, że według wyników na prawie tysiąc zapisanych nie pobiegło, aż około trzystu zawodników. Ta zupełnie nietypowa sytuacja świadczy, że chyba i organizacyjnie coś tu poszło nie tak. Może po prostu miało tak być? Ja generalnie uważam, że Wigilia i Święta to czas, który należy spędzać w domu z rodziną. Zawsze tak do tego podchodziłem i ten jedyny raz zrobiłem wyjątek i dałem się skusić wizji półmaratonu pod piramidami. Najwyraźniej nie był to jednak dobry moment. Generalnie ten bieg zazwyczaj odbywa się w pierwszej połowie grudnia. W tym roku został przełożony o dwa tygodnie z powodu lokalnych wyborów, dlatego wypadł dopiero tuż przed samą Wigilią. Może za rok, albo dwa wrócę tu w bardziej dogodnym terminie i spróbuję raz jeszcze. Tak… wrócę i dokończę to co zacząłem. Muszę. Następnego dnia rano powrót do domu na Święta…

2023.12.23 Giza (Egipt) Półmaraton: MARAKEZ PYRAMIDS HALFMARATHON – DNS

2023.12.23 Giza (Egipt) 5km: MARAKEZ PYRAMIDS HALFMARATHON – 23:40


Więcej zdjęć z Kairu i Gizy:


Więcej zdjęć z biegu:

Niełatwe skojarzenia

         Gdybym nagle usłyszał pytanie z czym kojarzy mi się kraj, w którym postanowiłem pobiec swój następny półmaraton to w sumie miałbym z tym pewien problem by wybrać jakąś taką jedną konkretną rzecz, symbol, a która od razu nasuwa oczywiste skojarzenia. Pewnie najprościej byłoby tu wymienić pewnego marnej jakości pseudoartystę, który swego czasu zdobył popularność na rynku muzycznym, zwłaszcza wśród młodzieży i mianował się samozwańczym królem tego kraju. No, ale nie wymienię, bo nie wypada. Szukając dalej powiedziałbym, że Matka Teresa z Kalkuty, ale Ona mimo, że podobnie jak Jej rodzice była Albanką to przecież urodziła się w Skopje na terenie obecnej Macedonii Północnej, a większość życia też spędziła nie w Albanii, a w Indiach.  Podążając dalej powiedziałbym, że kojarzy mi się z głębokim, ciężkim komunizmem i biedą. Był przecież czas, że izolowana przez swoich dyktatorów Albania była jednym z najtrudniejszych do odwiedzenia i do opuszczenia krajów na świecie porównywanym nawet do obecnej Korei Północnej. Idąc dalej do czasów współczesnych powiedziałbym, że kojarzy mi się z coraz bardziej popularnym kierunkiem turystycznym i coraz chętniej odwiedzanym przez Polaków. Aż w końcu gdybym się miał odnieść do bardzo osobistych skojarzeń to musiałbym powiedzieć, że kojarzy mi się z pewną koszulką, którą naraziłem się kiedyś Serbom i być może przez którą niewiele brakowało, abym oberwał w nos. Było to już prawie dwadzieścia latem temu, gdy jeszcze jako student wyjechałem do Wielkiej Brytanii do pracy w rolnictwie. Przez ponad cztery miesiące wraz z ponad trzystoma innymi studentami z całego świata mieszkałem na Campusie na pewnej angielskiej wsi. Wówczas to na ten wyjazd zabrałem ze sobą pewną koszulkę. Koszulka była polska i polskiej marki. Natomiast zawierała w sobie kilka akcentów związanych bezpośrednio z Albanią, takich jak czarno-czerwona kolorystyka, z przodu wzór albańskiego orła, a z tyłu napis Tirana, czyli nazwę stolicy tego kraju. Kupiłem ją, bo mi się po prostu podobała wizualnie, bez żadnego podtekstu, ani politycznego, ani geograficznego. Pewnego dnia dowiedziałem się od swoich polskich kolegów, że Serbowie, którzy w sumie stanowili na tym Campusie kilkunastoosobową grupę pytali się Ich, czy na pewno jestem Polakiem, aż któregoś dnia zostałem już osobiście poproszony, aby tej koszulki po prostu nie zakładać ze względu na konflikt i napięcia pomiędzy obydwoma narodami. Początkowo przystałem na to i rzeczywiście przestałem ją ubierać, ale lubiłem ją, bo po pierwsze była fajna i wygodna, a po drugie uznałem, że w zasadzie to nie widzę powodu dla którego miałbym jej nie nosić, bo ja nie mam problemu z Albanią. Nie usłyszałem też żadnego ważnego uzasadnienia dla którego miałbym uszanować ich prośbę, a ponadto jakoś generalnie podczas naszego wspólnego zamieszkiwania Campusu nie wzbudzali mojej większej sympatii. Wróciłem więc do niej i w ten sposób na tych kilka miesięcy został we mnie zaszczepiony mentalny albański gen. Choć potem czułem serbski wzrok i spotykałem się czasem z dziwnym spojrzeniem to na szczęście do końca mojego pobytu na Wyspach nic takiego strasznego się nie wydarzyło, a mi do dziś zostało jakieś wewnętrzne poczucie więzi z tym krajem. Cieszyłem się więc, że końcu mogłem go zobaczyć. Biorąc pod uwagę, że stosunkowo niedaleko od Tirany gdzie się wybierałem swoją stolicę o nazwie Podgorica ma kolejny kraj – Czarnogóra – to postanowiłem zaliczyć także i to miasto.

      Do Tirany wyruszyłem już w piątkowe południe. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że historia tego miasta sięga imperium osmańskiego i początku XVII wieku, kiedy to Sulejman Pasza Bargjini zbudował tu meczet i hamman, czyli łaźnię turecką. Jednakże prawdziwy rozwój Tirany tak naprawdę zaczął się dopiero w 1920 roku, kiedy to miasto zostało stolicą kraju i w ciągu dekady liczba mieszkańców urosła z kilku tysięcy dziesięciokrotnie. W czasie II wojny światowej miasto było okupowane przez włoskie wojska, co stało się przyczynkiem do rozwinięcia się tu sprawnie działającego komunistycznego ruchu oporu. Doprowadził on do wyzwolenia miasta pod koniec wojny i zapoczątkowało to okres rządzenia krajem przez komunistów z krwawym dyktatorem Hodżą na czele, który trwał jak w całej Europie, aż do lat dziewięćdziesiątych. Niestety w 1997 roku wybuchła w Albanii wojna domowa, która dotknęła także stolicę. Stosunkowo krótka historia, komunizm i wojny sprawiły, że nie jest to może najbardziej atrakcyjne turystycznie miejsce i nie ma zbyt wielu pięknych budowli, które mogą zrobić na pierwszy rzut oka ogromne wrażenie. Jest natomiast sporo miejsc, za którymi kryją się ciekawe historie i to na nich postanowiłem się skupić podczas tego wyjazdu.

      Duże zachmurzenie i październikowa aura spowodowała opóźnienie w starcie samolotu, ale po kolejnych dwóch godzinach byłem na miejscu, a tam czekało już na mnie piękne słońce i zaskakująco wysoka temperatura. Sprawdzałem przed wyjazdem prognozy, ale nie zakładały one aż trzydziestu stopni. Dość szybko udało mi się odnaleźć autobus, którym zamierzałem dojechać do centrum na historyczny plac Skanderbega, przywódcy, bohatera narodowego Albanii i powstańca przeciwko Turkom z XV wieku. Gdy dojechałem na miejsce od razu dostrzegłem imponujący konny pomnik. Jeszcze trzydzieści lat temu w tym samym miejscu stał posąg Józefa Stalina. Plac zwłaszcza wieczorami tętni życiem i traktowany jest jako miejsce spotkań mieszkańców. Nic dziwnego, że to właśnie tu zaplanowano start, metę i expo biegu. Niestety opóźnienie lotu i korek na wjeździe do miasta sprawiły, że gdy dotarłem na miejsce to było już ciemno.  Gdy odnalazłem namiot, w którym wydawano pakiety odebrałem swój numer startowy i jedyne co mi pozostało tego dnia to po prostu odnaleźć swój hostel.

      W pokoju miałem tym razem południowoamerykańskie towarzystwo w osobach Brazylijczyka Paulo z Sao Paulo oraz Andersona z Kolumbii. Byłem ciekawy co przygnało ich z tak daleka do takiego kraju jak Albania. Okazało się, że pierwszy tak naprawdę mieszka i pracuje w Abu Dhabi w Emiratach Arabskich, a drugi w Niemczech. Obaj przybyli do Tirany turystycznie. Niebawem do naszego towarzystwa dołączył także Fred z Malezji, a wkrótce okazało się, że pokój dzielimy z kimś jeszcze, bowiem nasze towarzystwo upodobał sobie tutejszy kot, który wykorzystując fakt, że ze względu na temperaturę drzwi do hostelowego ogrodu mieliśmy otwarte przez całą dobę notorycznie wylegiwał się u nas na krześle.

      Nie chcąc tracić czasu w sobotę zaraz po śniadaniu wyruszyłem odkrywać miasto. Poruszając się wedle wcześniej przygotowanego planu zacząłem od placu Skanderbega. Muszę przyznać, ze choć jest bardzo ładny to poprzedniego wieczoru, gdy po prostu tętnił życiem, były tłumy ludzi i uliczne zespoły grające lokalną muzykę to zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. W wieczornym anturażu na placu najbardziej przypadł mi do gustu pięknie oświetlony meczet i wieża zegarowa. Za dnia najpiękniej prezentuje się chyba Narodowe Muzeum Historyczne. Dosłownie tuż obok placu odnalazłem BunkArt2. To drugi co do ważności antynuklearny bunkier w Tiranie. Ten najważniejszy i największy pięciopoziomowy wybudowany przez dyktatora Hodżę dla samego siebie znajduje się na skraju miasta. Spacerując dalej wypatrzyłem parę biegaczy w polskich koszulkach. Sadząc, ze to Polacy rozpocząłem rozmowę. Okazało się, że to mieszkająca w Polsce para Ukraińców. Chłopak podobno w zeszłym roku wygrał tu maraton. W tym roku ze względu na udział Kenijczyków nie widział szans na podobny sukces. Już po powrocie do hostelu sprawdziłem zeszłoroczne wyniki. Nie rozpoznałem go z wyglądu, ale okazało się, że to dobrze mi znany popularny w Polsce były reprezentant Ukrainy Bogdan Semenowicz. Dość kontrowersyjna postać. Kiedyś wpadł na dopingu, niektórzy uważają, że nadal oszukuje. Nie wiem. Trudno mi ocenić. Idąc dalej minąłem Kalaja e Tiranes. To pozostałości zabytkowej fortecy zwanej także fortecą Justyniana sprzed 1300 roku z czasów bizantyjskich. To tu krzyżowały się główne drogi wschód-zachód oraz północ-południe tworząc serce Tirany. Dziś jest to miejsce gdzie dominują restauracje i sklepiki z pamiątkami. Niedługo potem minąłem meczet. Muszę przyznać, że był naprawdę ogromny. To chyba najbardziej imponująca budowla, którą wiedziałem w tym mieście, choć historia tego budynku wybudowanego na wzór osmański jest bardzo krótka, bo został ukończony w zeszłym roku. Podążając dalej dotarłem do piramidy, choć w pierwszej chwili jej nie rozpoznałem. To budowla, która miała służyć jako mauzoleum po śmierci dyktatora. Komuna upadła jednak zanim ukończono jej budowę. Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i miałem już iść dalej, gdy nagle zaczepiła mnie młoda para z kamerą prosząc o odpowiedz na kilka pytań dotyczących moich odczuć na temat tej budowli. Gdy skończyliśmy okazało się, że byli to dziennikarze największej albańskiej telewizji. Podziękowaliśmy sobie i poszedłem dalej. Chwilę później byłem już w bardzo popularnym parku Rimia. To co od razu zwróciło moją uwagę to wystający z ziemi kolejny mały bunkier. Podążając dalej kierowałem się w stronę pomnika Fryderyka Chopina. Przeczytałem o nim jeszcze przed wyjazdem i postanowiłem go zobaczyć. Został tu postawiony w 2010 roku w dwusetną rocznicę urodzin kompozytora. Idąc w jego kierunku minąłem tutejszy uniwersytet, miałem też okazję dopingować dzieci niepełnosprawne, które także miały swój bieg organizowany przez albański oddział Olimpiad Specjalnych, a przed którymi było do pokonania pewnie około dwóch kilometrów od Uniwersytetu do placu. Na sam koniec zostawiłem sobie albański stadion narodowy Air Arena, na którym miesiąc temu Albańczycy prawdopodobnie wybili nam przyszłoroczne Euro z głowy. Powstały na miejscu starego obudowany z każdej strony sklepami i biurami z zewnątrz bardziej przypomina galerię handlową, niż stadion, ale jest piękny zwłaszcza, gdy jest oświetlony nocą. Wracając w stronę placu przypomniałem sobie o jeszcze jednym miejscu i postanowiłem odwiedzić były dom dyktatora Hodży. Przed wyjazdem przeczytałem, że popada w ruinę, ale gdy dotarłem na miejsce okazało się, że trwa tam remont, a wstęp jest mocno ograniczony. Pozostał mi rzut okiem przez bramę. To chyba nadal okolica, gdzie zlokalizowanych jest wiele siedzib służb państwowych, gdy bowiem po drodze wypatrzyłem niewielki budynek przed którym stał stary sowiecki UAZ-ik, a obok niego duży pomnik Stalina to jeszcze nie zdążyłem nawet wyciągnąć telefonu by zrobić zdjęcie, a już kątem oka dostrzegłem biegnącego ze stróżówki w moim kierunku spanikowanego żołnierza krzyczącego „no photo”. Zapytałem więc tylko zdziwiony co to za budynek i nawet nie do końca rozumiejąc odpowiedz nie dopytywałem tylko pospiesznie się oddaliłem. Już w hostelu wyczytałem, że to była rezydencja byłego komunistycznego premiera Mehmeta Shehu, a budynek jest aktualnie własnością rządu i jest publicznie niedostępny. Dowiedziałem się także, że to właśnie ten posąg Stalina stał tam, gdzie teraz stoi pomnik Skanderbega.

      Gdy wróciłem do ścisłego centrum miasta snując się po placu Skanderbega ku swojemu ogromnemu zdziwieniu dostrzegłem znajomą twarz. To był Paweł, którego poznałem podczas wyjazdu do Kiszyniowa, a który ma na swoim koncie Koronę Maratonów Ziemi. Ostatnio biegliśmy razem miesiąc temu w Oslo. Wtedy nie udało nam się spotkać. Tutaj nawet nie wiedziałem, że się wybiera. Spotkanie więc dla mnie było ogromną niespodzianką. Towarzyszył mu kolega w koszulce Arki Gdynia, który jak się okazało także ukończył Koronę Maratonów Ziemi, a ma na koncie również Koronę Ziemi, czyli zdobył najwyższe szczyty górskie na każdym kontynencie. Już po powrocie do domu wyczytałem, że to Krzysztof Sabisz. Poznałem też Jego dramatyczną historię. Podczas jednej górskiej wyprawy na najwyższy szczyt świata będąc jedynie niespełna dwieście metrów od celu musiał zrezygnować ze zdobycia go z powodu braku tlenu. Już wówczas z Jego palcami było źle. Gdy wracając odnalazł jak mu się wydawało ciało innego himalaisty, a po chwili okazało się, że ma do czynienia z ciągle żyjącym człowiekiem postanowił, że udzieli mu pomocy. Schodząc z nim do obozu doprowadzał swoje palce do coraz gorszego stanu. Ostatecznie stracił paliczki czterech palców, uratował czyjeś życie. Gest zasługujący na ogromny szacunek. Porozmawiałem chwilę z Pawłem, a unoszący się w powietrzu język polski najwyraźniej przyciągał uwagę naszych rodaków, gdyż co chwilę ktoś z Polski prosił nas o zrobienie mu zdjęcia na tle bramy startowej biegu. W ten sposób poznałem także triathlonistę i biegacza  – Rafała.

      Wieczorem rozpadał się deszcz. Padało w zasadzie do rana, a od czasu do czasu było też słychać uderzenia piorunów. Nie spałem przez to zbyt dobrze, przeszkadzało mi to. Z drugiej strony trochę liczyłem, że może dzięki temu będzie chłodniej. Rano jednak po deszczu nie ma już w zasadzie w ogóle śladu. Gdy docieram na start i robię rozgrzewkę czuję już, że będzie ciężko. Ciepłe powietrze, słońce i trudna pagórkowata trasa niczego dobrego nie wróżą. Mimo wszystko zakładam sobie, że przynajmniej spróbuję zbliżyć się do wyniku, który ostatnio wyznaczam sobie jako punkt odniesienia, czyli godziny i pięćdziesięciu minut. Tuż przed samym startem poznaję Pana Marka z żoną. Stało się tak, bo moją uwagę przykuła trzymana w ręku biało-czerwona flaga. Gdy przyglądam się bliżej zauważam, że mają greckie koszulki. Okazało się, że od lat na stałe mieszkają już w Grecji. Tuż przed wystrzałem startera wypatrzyłem też znowu Pawła. Rozmawiamy chwilę, życzymy sobie powodzenia i wkrótce startujemy. Układ trasy z długimi prostymi i wieloma nawrotkami zwłaszcza w początkowej fazie biegu sprzyja temu, by jeszcze co najmniej kilka razy zobaczyć się na trasie i faktycznie udaje mi się wypatrzeć znajome twarze. Na trzecim kilometrze wyprzedzam pewną Panią z Japonii. Ma przyczepioną do pleców plakietkę z informacją, że w wieku siedemdziesięciu pięciu lat biegnie właśnie swój dwieście siedemdziesiąty siódmy maraton w stu piętnastym kraju. „Nieźle” – pomyślałem. Po pięciu kilometrach dobiegamy do ronda Zogu i Zi. Z rondem związana jest pewna historia.  W miejscu tym wiele lat temu zmarł młody człowiek i został tam pochowany. Przez rok codziennie jego matka przychodziła i płakała w tym miejscu, a po roku gdy również zmarła zastąpił ją czarny ptak stojąc na grobie jej syna. Sąsiedzi matki i syna zbudowali w tym miejscu kran otoczony kamieniami węgielnymi , a na jego szczycie wyryli czarnego ptaka. Nie jest to legenda, a autentyczna historia. Ostatnie dostępne zdjęcie tego kranu pochodzi z 1942 roku.  Biegnie mi się ciężko w zasadzie od początku. Ciężki oddech, a nogi cięższe jeszcze bardziej. Choć z trudem to ciągle jednak udaje mi się utrzymywać założone tempo. Na trasie nie ma zbyt wielu kibiców. Zdecydowanie mniej niż na przykład w Oslo. Za to jest naprawdę sporo zespołów muzycznych, zarówno folklorystycznych, jak i tych, które grają największe hity ostatnich lat. Muzyka niesie się po trasie w zasadzie przez cały bieg. Na trzynastym kilometrze dobiegamy do znanego mi już pomnika Fryderyka Chopina. Chwilę potem wbiegamy do parku ze sztucznym dużym jeziorem, które trzeba obiec dookoła. Prowadzi tam bardzo stromy wybrukowany podbieg.  Daje mi się on we znaki na tyle mocno, że nie mogę dojść do siebie przez co najmniej dwa kolejne kilometry, a w jakimś stopniu chyba już do samego końca. To na tym odcinku moja determinacja całkowicie spada. Zwłaszcza, że na tym etapie stawka rozciągnęła się już na tyle, że długimi momentami muszę biec już sam. Na dwa kilometry przed metą wybiegamy na główną ulicę prowadzącą już prosto na plac. Z daleka doskonale już nawet widać pomnik Skanderbega. Okazało się jednak, że kilkuset metrów dalej czeka na nas jeszcze jeden zakręt. Prowadzi nas on pod pomnik Jana Pawła II z napisami w języku polskim. Mimo, że przygotowywałem się do tego wyjazdu to o tym pomniku nie słyszałem. Jest więc to dla mnie bardzo miła niespodzianka. Chwilę później przebiegamy koło miejsc, które już dobrze znam: imponujący meczet, Bunkart2, aż w końcu dobiegam na plac i mijam metę.

      To był mój najwolniejszy półmaraton w tym roku i jeden z najwolniejszych w ogóle, a mimo to trochę go odczułem. Długie zwiedzanie, pogoda, aktualna dyspozycja i trudna trasa zrobiły swoje. Odetchnąłem chwilę, pokręciłem się po placu i wróciłem do hotelu się odświeżyć i przebrać. Miałem też pewien dylemat, czy nie wybrać się jeszcze tego dnia nad morze do Durres. To drugie co do wielkości miasto Albanii i kurort turystyczny popularny wśród Polaków. Znajduje się on niedaleko od stolicy, bo niespełna czterdzieści kilometrów. Gdy jednak dotarłem do hostelu przekalkulowałem sobie ile potrzebuje na to czasu, a że wcześniej chciałem też coś zjeść i kupić pamiątki uznałem, że nie ma już sensu. Zwłaszcza że zmieniała się pogoda i robiło się pochmurno. Najedzony i zaopatrzony w pamiątki wycieczkę po mieście zakończyłem więc znowu na placu, gdzie spotkałem ponownie Pana Marka i grupkę Kenijczyków wśród których była cała najlepsza maratońska trójka. Zrobiłem więc sobie z Nimi pamiątkowe zdjęcie. Przybiłem też piątkę z finiszującym właśnie w maratonie Krzysztofem. Gdy wracałem do hostelu rozpadał się deszcz, co tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję. Nic już na to popołudnie i wieczór nie planowałem. Postanowiłem już tylko odpocząć. Wszakże rano czekała mnie bardzo wczesna pobudka i droga do Podgoricy.

      O ile poprzedniej nocy miałem kłopoty ze snem to tym razem praktycznie prawie nie zmrużyłem oka. Autobus, a w zasadzie busik, którym zamierzałem dotrzeć do Podgoricy odjeżdżał o szóstej rano. Bałem się więc, że zmęczony biegiem i zwiedzaniem miasta w poprzednich dniach mogę zaspać, a to strasznie skomplikowałoby mi moje plany. Ostatecznie dotarłem na czas, a i tak niewiele brakowało, abym wpadł w kłopoty. Okazało się bowiem, że akurat do Podgoricy bus odjeżdża z drugiej strony Pałacu Sportu, niż tam gdzie stały inne autobusy. Tylko fakt, że gdy zbliżał się już czas odjazdu, a ja nie widząc swojego pojazdu zapytałem kogoś sprawił, że miałem możliwość go odnaleźć i do niego wsiąść. Jeśli w przypadku Albanii miałem trudności z jednoznacznymi skojarzeniami, o tyle w przypadku Czarnogóry było jeszcze gorzej. To co mi na pewno przychodziło do głowy to przede wszystkim ranking, który widziałem kilka lat temu, a wedle którego Podgorica była najmniej atrakcyjną europejską stolicą. Dla mnie jednak najważniejsza była możliwość odwiedzenia kolejnego kraju dlatego też mimo, że od samego początku nie spodziewałem się tam fajerwerków to byłem gotów przełknąć i taką gorzką turystyczną pigułkę. Przez całą drogę do Podgoricy towarzyszył mi piękny widok gór na horyzoncie. Już lecąc do Albanii przelatywałem w zasadzie przez całą Czarnogórę i mogłem podziwiać z wysokości te oba piękne górzyste kraje. Tym razem była to jednak zupełnie inna perspektywa. Jadąc tak miałem możliwość zobaczyć jak wygląda życie nie tylko w stolicy, ale i na prowincji. O ile w samej Tiranie dostrzegalne są ogromne zmiany, zwłaszcza w centrum, o tyle tutaj nadal widać sporą biedę i zacofanie. Furmanki ciągnięte przez osły były częstym widokiem. Przejeżdżaliśmy przez miasto Szkodra, gdzie mieliśmy piętnastominutowy przystanek i mogłem na chwilę opuścić busa by zobaczyć przynajmniej ścisłe centrum tego miasta, a konkretnie meczet i jakiś pomnik. To jedno z większych miast Albanii i ważny ośrodek gospodarczy i kulturalny. Niedługo później przejeżdżaliśmy obok jeziora Szkoderskiego. To jezioro położone już na granicy Albanii i Czarnogóry. Muszę przyznać, że widok błękitnego lazurowego jeziora na tle zielonych gór zrobił na mnie spore wrażenie.  Wkrótce przekroczyliśmy granicę a cała przeprawa trwała dosłownie kilka minut. W Podgoricy byłem po prawie czterech godzinach jazdy. Gdy tam dotarłem postanowiłem od razu zostawić rzeczy w hostelu i rozpocząć odkrywanie miasta. Jak już wspominałem Podgorica raczej nie należy do wyjątkowo atrakcyjnych europejskich stolic i szybko się o tym przekonałem. W czasie drugiej wojny światowej miasto było okupowane najpierw przez Włochów, potem przez Niemców. Pod koniec wojny zostało zbombardowane i całkowicie zrównane z ziemią przez aliantów. Zginęła jedna trzecia mieszkańców. W latach powojennych zostało zbudowane od podstaw w zupełnie nowym kształcie, ale jak to w komunizmie nie przykładano większej wagi do formy i niestety widać to na każdym kroku. Dużego dzieła zniszczenia dopełniło też trzęsienie ziemi pół wieku temu. Miałem przygotowany plan zwiedzania, ale dość szybko zrezygnowałem z niego i mając świadomość, że mam sporo czasu, gdyż powrót do Polski czekał mnie dopiero popołudniu następnego dnia postanowiłem poruszać się po mieście w dużej mierze spontanicznie mając jedynie w pamięci listę miejsc, do których chciałbym dotrzeć. Już podążając z dworca w stronę hostelu dostrzegłem jakąś starą kamienną zegarową wieżę. Okazało się, że stoi tu od połowy siedemnastego wieku i przetrwała bombardowanie. Według legendy zegar wieży został sprowadzony z Włoch i przez długi czas pozostawał jedynym publicznym źródłem dokładnego czasu w mieście. Kolejnym miejscem, które miałem okazję zobaczyć był meczet Staromiejski. Został zbudowany w XV wieku i jest jednym z najstarszych meczetów w kraju. Idąc w jego kierunku spodziewałem się czegoś więcej. Już po powrocie wyczytałem, że w swojej historii był wielokrotnie przebudowywany i trochę zatracił swój pierwotny charakter. Może dlatego mnie rozczarował. Chwilę potem natrafiłem na kolejny meczet Osmanagic, tym razem z XVIII wieku. Szukając kolejnego punktu, czyli Muzeum Historii Naturalnej znalazłem się znowu pod wieżą. Dopiero w hostelu uświadomiłem sobie, że to muzeum to był ten niepozorny budynek obok wieży. Tu też liczyłem na coś więcej. Idąc dalej dotarłem pod pomnik Króla Mikołaja I, który rządził tu na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego stulecia. Był on także cenionym poetą. Tuż obok pomnika odnalazłem chyba jedno z najbardziej urokliwych miejsc w tym mieście a mianowicie kamienny Stary Most na Rybnicy. Most sięga czasów, gdy Podgorica była pod rządami rzymskimi, jednak ze względu na ataki wojenne trzeba go było odbudować w osiemnastym wieku. Muszę przyznać, że to bardzo klimatyczne miejsce. Mimo, że w centrum miasta to położony w zaciszu, w ogromnej ilości gęstej zieleni, a przepływająca pod nim błękitna wzburzona woda dodaje mu jeszcze więcej uroku. Spędziłem tu dłuższą chwilę, by niedługo potem odnaleźć pomnik Josipa Broza Tito. To dyktator który rządził Jugosławią w czasie komunizmu, przeniósł stolicę Czarnogóry do Podgoricy. Być może dlatego na jego część miasto bardzo długo nazywało się Titograd. Podążając dalej dostrzegłem starą rozklekotaną furmankę ciągniętą przez osła. O ile w Albanii taki widok miałem okazję zobaczyć jedynie na prowincji, tu miało to miejsce na jednej z głównych ulic stolicy. Mocno mnie zaskoczyło, a jeszcze bardziej rozbawiło. Wkrótce dotarłem do przepięknego Soboru Zmartwychwstania Pańskiego. Muszę przyznać że świątynia wraz ze swoim barwnym otoczeniem kwiatów, trawników zrobiła na mnie spore wrażenie. Mój entuzjazm upadł gdy okazało się, że ten budynek nie ma żadnej dłuższej ciekawej historii, gdy został tu wybudowany raptem trzydzieści lat temu. Podążając już w stronę hostelu dotarłem pod pomnik barda Włodzimierza Wysockiego z pięknym Mostem Milenijnym i górami w tle. Ten pomnik to dar dla miasta od włodarzy Moskwy ustawiony tu około dwudziestu lat temu. Na sam koniec zostawiłem sobie spacer w okolice stadionu piłkarskiego klubu Buducnost Podgorica. Wracając już powoli do hostelu natrafiłem na miejsce, które swoim klimatem odstawało od reszty. Był to deptak z wieloma kolorowymi budynkami przy którym mieściło się wiele restauracji ze stolikami na zewnątrz. Postanowiłem więc cos zjeść, wrócić hostelu i odpocząć. Co chciałem to w zasadzie zobaczyłem, a byłem też już trochę zmęczony.

      Następnego dnia czekał mnie już tylko krótki spontaniczny spacer po mieście, kupno pamiątek i pociąg na lotnisko. W zasadzie pod lotnisko, gdyż w Podgoricy bezpośrednio na lotnisko można dojechać jedynie taksówką.  Autobusu nie ma, przystanek kolejowy to mała skromna wiata położona półtora kilometra od lotniska. Cały ten odcinek trzeba przejść pieszo. Czekając na dworcu na pociąg poznałem młodą parę studentów z Łodzi. Oni dopiero zaczynali swoją przygodę z Czarnogórą, ja właśnie kończyłem, podobnie jak wielu innych polskich rodaków których napotykałem czy to w drodze, czy to już na lotnisku. Gdy w końcu zasiadłem na swoim fotelu samolotu obok usiadł ktoś kto na dzień dobry z szerokim uśmiechem przywitał mnie wyjątkowo bezpośrednio słowami ”Cześć! Jestem Marek”. To proste rzucone hasło przełamało natychmiast wszelkie bariery i w zasadzie jak starzy kumple przegadaliśmy całą podróż. Okazało się, że Marek jest pastorem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, który od innych religii katolickich odróżnia się postrzeganiem soboty jako dnia świętego. W całej Polsce jest około dziesięć tysięcy wyznawców tej religii. Miałem okazję poznać Jego wyjątkowo ciekawą historię, w której to przeszedł ogromna przemianę. Z młodego chłopaka, który był kibolem, ćpał i handlował narkotykami zmienił się w kogoś kto niesie dobro. Bywał na misjach na całym świecie, pomagał dzieciom w Afryce, gdy zaczęła się wojna jeździł na Ukrainę z transportami, tam gdzie było najniebezpieczniej. Pokazywał mi zrobione przez siebie zdjęcia ostrzelanych i zniszczonych ukraińskich miast: Buczy, Irpienia, Borodianki, Chersonia. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, a z drugiej strony mocno poruszyło. Po wylądowaniu na lotnisku w Warszawie czekała mnie jeszcze podróż pociągiem do Siedlec. Miałem o czym myśleć.

      To był naprawdę udany wyjazd. Obfitował w wiele fajnych przeżyć i momentów. Zastanawiałem się czego się mogę spodziewać po krajach, które były dla mnie pewną niewiadomą. Czarnogóra w sumie niczym mnie nie zaskoczyła. Nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań i ani się pozytywnie nie zaskoczyłem, ani nie rozczarowałem. Chyba to, co mi najbardziej pozostanie w pamięci to przepiękne góry, które miałem okazje widzieć z okna samolotu, a także z perspektywy szyby busa. Albania? Mimo wszystko to była dla mnie pewna niespodzianka. Widać, że sporo się tu w ostatnich latach zmieniło na lepsze. Co do samych skojarzeń to chyba teraz najbardziej ten kraj będzie mi się kojarzył z bunkrami. Filmowy klasyk mawiał „bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”. W tym kraju jest zupełnie odwrotnie. Może nie jest zajebiście, zwłaszcza na prowincji, bo jak wspominałem przez pół wieku panował tu najcięższy komunizm w Europie, a kraj był izolowany i skutki widać do dziś, ale bunkrów, które w czasie zimnej wojny bojąc się ataku nuklearnego wybudował dyktator Hodża jest co niemiara i to ten niewidziany do tej pory nigdzie indziej obraz zabrałem ze sobą do Polski.

2023.10.22 Tirana (Albania) Półmaraton: TIRANA HALFMARATHON – 1:57:10 (brutto, nieoficjalnie 1:56:36)


Więcej zdjęć z Tirany:


Więcej zdjęć z Podgoricy:

Prawie Górski po raz szósty

      Nie ma zbyt wielu zawodów, w których startowałem częściej, niż w Biegu Prawie Górskim w lasach siedleckiej Gołoborzy.  Do tej pory na osiem edycji byłem uczestnikiem pięciu z nich. Z drugiej strony ostatni mój start miał tam miejsce już kilka lat temu, bo w 2019 roku. Od tamtej pory albo była pandemia, która uniemożliwiła organizację tego wydarzenia lub startowałem gdzie indziej. W zeszłym, gdy toczyły się zmagania na tych zawodach to ja akurat byłem w drodze do Poznania na swój 8 maraton. W tym roku jednak szczęśliwie się złożyło, że był to wolny termin w moim kalendarzu pomiędzy półmaratonami, które ostatnio są dla mnie priorytetem i nic nie stanęło na przeszkodzie, aby znowu pobiec w tym biegu, a przy okazji miło spędzić czas i spotkać wielu, często niewidzianych od kilku lat znajomych.

      Trzeba przyznać, że w tym roku wyjątkowo trafiliśmy z pogodą. Już kilka tygodni temu zdarzały się dni gdy temperatura bardzo mocno spadała, padał deszcz i wiał przenikliwy wiatr. W końcu to połowa października. Nie było więc to przecież nic dziwnego. Tym razem jednak już od samego rana aura zwiastowała, że będzie pod tym względem rewelacyjnie i rzeczywiście tak było. Słońce i wysoka w zasadzie letnia temperatura gwarantowała dobrą zabawę. Cieszyło to nie tylko z perspektywy zawodnika, ale także organizatora, gdyż bieg tak jak zawsze był organizowany przez klub, do którego mam przyjemność i zaszczyt należeć Yulo Run Team Siedlce. Zależało więc nam wszystkim, by pogoda nie popsuła dobrej zabawy.

      Ze sportowego punktu widzenia w sumie trudno cokolwiek powiedzieć o tym biegu, gdyż traktowałem to wydarzenie głównie towarzysko. W tym roku raczej bawię się bieganiem, niż walczę o jakieś wyniki. Biegam dla przyjemności. Najważniejsze są dla mnie półmaratony, a resztę traktuję jedynie jako dodatek. Ponadto akurat te zawody organizowane w moim rodzinnym mieście to zawsze najlepsza okazja do tego by w zasadzie wszystkich lokalnych znajomych i przyjaciół biegowych spotkać w jednym miejscu. Na starcie ustawiłem się więc w dalszym szeregu wiedząc, że nie będę tutaj biegł z pełną determinacją. Z tego też powodu na początku trochę utknąłem na wąskich leśnych alejkach i nie biegłem nawet tempem, które sobie założyłem, ale paradoksalnie biorąc pod uwagę jak trudna leśna jest to trasa może się to okazało zbawienne, bo nie zacząłem zbyt szybko. Bieganie po leśnych piaszczystych i przede wszystkim pagórkowatych trasach jak ta, to zupełnie co innego, niż asfalt. Gdy po kilkuset metrach udało mi się wyprzedzić pewną grupkę osób miałem już otwartą drogę do mety i resztę biegu mogłem biec komfortowo, przynajmniej pod tym względem. Gdzieś na trzecim kilometrze potknąłem się o wystający z ziemi korzeń. Pewnie gdyby to był 7 lub 8 kilometr skończyłoby się to bolesnym upadkiem. Na szczęście na tym etapie udało się zachować refleks i utrzymałem równowagę. Gdzieś od czwartego kilometra zacząłem mijać tych, którzy zderzyli się z tą trudną trasą i nie wytrzymali narzuconego od początku tempa. Od tej pory w zasadzie do mety będę już tylko wyprzedzał. Pierwszą pętle pokonałem w czasie trochę powyżej 27 minut, choć w sumie nie miało dla mnie większego znaczenia. Na drugą pętlę wyruszyłem już bardziej świadomy trasy oraz ilości i stopnia trudności podbiegów. Mogłem więc już się bardziej nastawić na to gdzie czego się spodziewać. Ostatnie dwa kilometry pokonywałem już w zasadzie w samotności. Miałem małe obawy czy nie zgubię trasy, bo już mi się to zdarzało w przeszłości na organizowanych w tym lesie biegu, ale tym razem trasa była bardzo dobrze oznaczona i spokojnie dobiegłem do mety z czasem 27:36, co dało mi 15 miejsce w kategorii i 31 w Open. Biorąc pod uwagę ogólną liczbę 108 osób, które ukończyły bieg i fakt, że nie biegłem na sto procent myślę, że to dobry wynik. Najważniejsze w tym wszystkim i tak było miłe spędzenie czasu w gronie znajomych i przyjaciół.

2023.10.14 Siedlce 10km: IX BIEG PRAWIE GÓRSKI – 54:36

Zdjęcia: Mariusz Drabio / NoWi Siedlce


Wyrównane rachunki

      Gdy jesienią 2021 roku drepcząc zmierzałem do mety półmaratonu w Platerowie wiedziałem już, że wcześniej, czy później będę musiał tu wrócić, ale nie tylko dlatego, że zawsze jest to okazja do spotkania wielu znajomych i bardzo miła atmosfera, ale także dlatego, by wyrównać rachunki z trasą, która mnie trochę przerosła i która mnie właśnie pokonała. To był mój pierwszy oficjalny bieg po pandemii. Zapisałem się na niego dość spontanicznie, bez specjalnych przygotowań. Mimo, że nie jakoś strasznie intensywnie, mimo, że nie tak długie dystanse to jednak ja cały czas przecież biegałem. Wydawało mi się więc, że ten półmaraton powinienem przebiec sobie bez większych problemów w całkiem przyzwoitym jak na swoje możliwości i dotychczasowe osiągnięcia czasie. Niestety tak się nie stało. Bardzo trudna pagórkowata trasa w połączeniu ze słoneczną pogodą mnie po prostu pokonała. Ukończyłem ten bieg, osiągnąłem metę. Jednak styl w jakim tego dokonałem był dla mnie osobiście mocno rozczarowujący. Do tej pory zresztą, mimo, że minęły dwa lata, a ja trochę już tych półmaratonów w życiu przebiegłem jest to jedyny z czasem powyżej dwóch godzin (2:02:35). Do samego Platerowa wróciłem już w zeszłym roku, ale mając wówczas zupełnie inne cele i priorytety pobiegłem dystans 5 kilometrów przywożąc zresztą do domu nową życiówkę. W tym roku nadszedł już jednak czas by wrócić tam ze startem w półmaratonie. Bogaty o doświadczenia sprzed dwóch lat specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Jedyne na czym mi naprawdę zależało to ukończyć ten bieg poniżej dwóch godzin.

      Od kilku dni odmierzałem już czas do tego startu. Dzień przed biegiem starałem się już jedynie odpoczywać i regenerować. Zastanawiałem się też jaka będzie pogoda. Prognozy od kilku dni nie były zbyt optymistyczne. Zapowiadano deszcz i ochłodzenie. O ile niższej temperatury się nie obawiałem, o tyle deszczu wolałem uniknąć. Tu na szczęście przewidywania w ostatniej chwili się zmieniły i rzeczywiście, od rana na niebie dominowało słońce. Obudziłem się za to niestety z bólem mięśniowym uda. Nie wiedziałem co jest przyczyną, bo nie przypominałem sobie, aby mi się coś stało, ale ból trochę dokuczał. Pozostało mieć nadzieję, ze adrenalina pozwoli zapomnieć. Do Platerowa wybrałem się z kolegą Łukaszem. Gdy dojechaliśmy odebrałem pakiet, wymieniłem pozdrowienia ze znajomymi, których jak zwykle wielu zjawiło się w Platerowie i wkrótce trzeba było zająć miejsce na starcie. Od początku staram się biec ostrożnie wiedząc jak trudna jest to trasa. Mimo to biegnie mi się dość ciężko. Dość szybko stawka zaczyna się rozciągać. Przede mną ukształtowała się kilkunastoosobowa grupa. Podobnie było z tyłu za mną. Stanąłem przed dylematem: przyspieszyć, by utrzymać się w pierwszej grupie, czy też zwolnić, aby dołączyć do grupy drugiej. Wybór jednej albo drugiej opcji dawał możliwość schowania się przed silnym wiatrem, który na tym odcinku wiał bardzo mocno w twarz. Wybrałem trzecią opcję i postanowiłem mimo wszystko biec sam swoim tempem, a ceną jaką trzeba było za to zapłacić była walka z wiatrem w pojedynkę. Trudno. Po trzech kilometrach wbiegamy w las. Tu sytuacja się trochę poprawia. Luksus ten nie trwa jednak zbyt długo. Przez kolejne kilometry wiatr znowu próbuje pokrzyżować mi szyki. Po mniej więcej ośmiu kilometrach skręcamy w prawo. Od tej pory wiatr wieje już tylko z boku. Nadal nie jest to idealna sytuacja, ale lepsza niż jeszcze chwilę wcześniej.

      Mimo, że biegnie mi się nadal dość ciężko to jednak cały czas mam pozytywne nastawienie. W końcu podstawowy cel jakim było złamanie dwóch godzin nie wydawał się być jakąś wyjątkowo wysoko postawioną poprzeczką. W głębi duszy myślałem jednak o tym, aby przynajmniej spróbować zbliżyć się do wyniku, który ostatnio wyznacza mi pewien punkt odniesienia, a mianowicie godziny i pięćdziesięciu minut. Staram się kontrolować czasy na poszczególnych kilometrach. Jest w miarę równo, daje to nadzieję na ostateczny sukces. O bólu mięśnia w zasadzie zapomniałem i tylko od czasu do czasu o sobie przypomina. Po dziewięciu kilometrach zaczynam wyprzedzać pierwszych z tych, którzy nie wytrzymali początkowego tempa. Mnie na szczęście mimo miejscami uciążliwego wiatru i licznych podbiegów kryzysy omijają. Gdy po czternastu kilometrach skręcamy silny wiatr ponownie zaczyna wiać centralnie w twarz. Gdzieś na szesnastym kilometrze przebiegam przez miejsce gdzie po obu stronach drogi są piękne sady. Drzewa, aż uginają się tam pod ciężarem ton pięknych czerwonych jabłek, z czego zresztą cała ta okolica słynie. Jest to na tyle wyjątkowy widok, że przynajmniej na chwilę pozwala zapomnieć o niedogodnościach związanych z biegiem. Na osiemnastym kilometrze kolejny podbieg. Tym razem jest to o tyle trudna sytuacja, że już od pewnego czasu męczy mnie kolka. Staram się z nią walczyć używając sprawdzonych metod, ale tym razem nie pomaga. Zostanie ze mną już do samej mety, choć z czasem sytuacja się trochę poprawi. Gdy pokonałem ten podbieg i zostało mi mniej więcej trzy kilometry do końca spoglądam na zegarek. Szybko wyliczyłem sobie, że jeśli utrzymam dotychczasowe tempo to uda się złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Walczę z tym już do samego końca i na metę wbiegam z czasem 1:49:13. Udało się! Rachunki zostały wyrównane!

      Chyba dawno mnie już tak nie ucieszył wynik w półmaratonie, jak tym razem. Nie ukrywam, że mimo wszystko raczej byłem optymistą jeśli chodzi o złamanie dwóch godzin, o tyle złamanie godziny i pięćdziesięciu minut wcale nie było takie oczywiste. Może jakoś nie wykazuję w tym kierunku ogromnej determinacji, ale biorąc pod uwagę ostatnie miesiące to w zasadzie udaje mi się to w kratkę. Tutaj stało się to na trudnej pagórkowatej trasie przy silnym niesprzyjającym wietrze, a dodatkowo w zasadzie całą trasę od startu do mety musiałem przebiec zupełnie sam, w pojedynkę. Tylko Ci co biegają wiedzą jak duże to może mieć znaczenie. Gdy do tego dorzucę miło spędzony czas w gronie wielu biegowych przyjaciół to bez wątpienia była to udana niedziela.

2023.10.08 Platerów Półmaraton: 12 BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 1:49:13

Zdjęcia: Daniel Strzaliński


W diamentowym blasku

      Aby w pełni zrozumieć emocje, które towarzyszyły mi podczas kolejnego półmaratonu należałoby się cofnąć się o kilka miesięcy do lipca tego roku, kiedy to wybrałem się do Chorzowa na zmagania lekkoatletycznej Diamentowej Ligi podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej. Muszę przyznać, że to wydarzenie zrobiło na mnie spore wrażenie. Sama wizyta na stadionie, który od dziecka pamiętałem jako sławny Kocioł Czarownic, a który był świadkiem wielu historycznych wydarzeń w świecie sportu, na którym chociażby polska reprezentacja piłkarska przy dopingu często ponad stu tysięcy kibiców rozgrywała najważniejsze domowe mecze, a na którym nigdy do tej pory nie byłem powodował we mnie ogromne emocje i pewną ekscytację. Ponadto wówczas do Chorzowa zjechali się najznakomitsi lekkoatleci na świecie. W jednym miejscu na jednej imprezie zebrało się w sumie około 90 medalistów różnego rodzaju zawodów mistrzowskiej rangi, takich jak Igrzyska Olimpijskie, Mistrzostwa Świata, czy Europy i blisko dwadzieścia tysięcy sympatyków lekkiej atletyki, którzy mimo ogromnego upału postanowili przez cały dzień ich podziwiać i gorąco dopingować. Będąc wówczas na stadionie mogłem być świadkiem biegu, w którym finiszując dosłownie kilkanaście metrów ode mnie nasza znakomita Natalia Kaczmarek biła właśnie swój rekord życiowy na 400 metrów. Był to drugi wynik w historii polskich biegów na tym dystansie kobiet, szybsza była jedynie Irena Szewińska, więc spore wydarzenie, a oprócz Natalii była możliwość podziwiać wiele innych polskich gwiazd Królowej Sportu jak Nowicki, Fajdek, Ennaoui, Skrzyszowska, czy Swoboda. Według rankingu World Athletics biorąc pod uwagę zarówno uzyskane rezultaty, jak i obsadę, były to na tamtą chwilę najlepsze zawody lekkoatletyczne na świecie w tym roku. Wszystko to oglądałem żywo mając w świadomości, że już trzy miesiące później w październiku będę miał możliwość finiszować dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie na tym samym stadionie i przy niewiele mniej żywiołowym dopingu. Nic dziwnego, że do domu wróciłem wówczas bardzo szczęśliwy i podekscytowany.

      Podobnie jak w lipcu do Chorzowa wybrałem się autobusem. To najwygodniejsze rozwiązanie gdyż przystanek znajduje się kilkaset metrów od stadionu. Śląsk przywitał mnie opadami deszczu, ale wcześniej sprawdzałem prognozy, więc nie byłem zaskoczony. Na szczęście następnego dnia miało być już bez opadów i faktycznie już wkrótce się rozpogodziło. Gdy wysiadłem swoje kroki od razu skierowałem w stronę stadionu odebrać pakiet startowy. Spędziłem tam trochę czasu spacerując i robiąc kilka zdjęć, by potem udać się tramwajem w stronę Katowic. Nie udało mi się znaleźć żadnego rozsądnego noclegu w samym Chorzowie, ale nie było to problemem. Do centrum Katowic, gdzie na tutejszym Rynku miałem zarezerwowany hostel jedzie się piętnaście minut. Niewątpliwie pomógł mi lipcowy rekonesans. Wiedziałem już gdzie i jak się poruszać, co pomogło mi oszczędzić i czas i siły. Ponieważ było dopiero wczesne popołudnie postanowiłem pospacerować po centrum udając się pod sławny Spodek, który do tej pory widziałem tylko z perspektywy telewizora, albo szyby autokaru podczas kilku wcześniejszych wyjazdów, a w którym to chociażby nasi siatkarze zdobywali w zeszłym roku tytuł Mistrzów Świata, czy też w którym na początku tego roku odbywał się mecz otwarcia imprezy tej samej rangi w piłce ręcznej. Udało się także dotrzeć do Muzeum Śląskiego. Po drodze miałem okazję przejść obok pomnika Powstańców Śląskich upamiętniającego walkę Śląska w latach 1919-21 o bycie polskim. Wkrótce udałem się już do hostelu, gdzie tym razem miałem zarezerwowany w pełni wyposażony cały pokój tylko dla siebie. Rzadko pozwalam sobie na tego typu luksus. Tym razem bardzo nie miałem wyboru, bo nic innego tańszego nie znalazłem. Po drodze na sam koniec miałem okazję zobaczyć jeszcze piękny gmach Teatru Śląskiego. Później mogłem sobie go obejrzeć dokładniej, gdyż okno z mojego pokoju było skierowane właśnie na niego w odległości dosłownie dwudziestu metrów. W hostelu mogłem w końcu trochę odpocząć po podróży i odespać bardzo wczesną pobudkę. Bieg przecież już następnego ranka.

      Start zaplanowano o godzinie 9:40. Maratończycy będą wówczas na trasie już od ponad półtorej godziny. Snując się w okolicach Stadionu Śląskiego napotykam dwóch ratowników górniczych. Wdaję się w pogawędkę. Zamierzają pobiec w górniczym stroju i aparatem ratowniczym na plecach. To tylko atrapa, ale i tak waży kilkanaście kilogramów. Robi to na mnie wrażenie i pewnie porozmawiałbym dłużej, ale w końcu trzeba zająć miejsce  w swojej strefie startowej. Gdy rozlega się dźwięk specjalnie przygotowanego na tą okoliczność dzwonu ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry wiodą przez Park Śląski. Na dość wąskich alejkach dość trudno jest znaleźć miejsce by mocniej się rozpędzić, ale nie jest to dla mnie problemem. Obudziłem się z bólem głowy, nie czułem się najlepiej, uznałem więc, że ten bieg pobiegnę sobie ostrożniej. Wkrótce docieramy do Katowic. Na piątym kilometrze w okolicach Spodka dobiegamy do pierwszego podbiegu na wiadukt. Nie analizowałem specjalnie trasy, ale o tym podbiegu słyszałem. Wkrótce okaże się, że nie będzie jedyny, a trasa nafaszerowana jest mniejszymi lub większymi podbiegami niczym śląska rolada kawałkami boczku. Niedługo potem jesteśmy w okolicy Muzeum Śląskiego. Szyb nieistniejącej już Kopalni Katowice, a działającej w tym miejscu przez prawie dwieście lat do końca XX wieku pięknie wpisuje się w panoramę miasta i widać go już z daleka. Skręcamy w stronę centrum miasta. Gdzieś w połowie dystansu nasza trasa łączy się z trasa maratońską. Od tej pory będziemy już wspólnie dzielić swój los, choć oczywiście maratończycy z dużo większym bagażem kilometrów. Wkrótce dobiegamy do miejsca gdzie gra górnicza orkiestra. Dodaje mi to trochę animuszu. Po dwunastu kilometrach wbiegamy do Siemianowic Śląskich. To już trzecie miasto, przez które przebiega trasa tego biegu. Maratończycy mieli okazję pobiec jeszcze przez Mysłowice. Gdzieś na trzynastym kilometrze przebiegamy koło pewnej kamiennicy. Mój wzrok przykuwa tablica pamiątkowa. Kontem oka przeczytałem, że to właśnie w tym budynku urodził się Wojciech Korfanty – polski przywódca narodowy Górnego Śląska, jedna z najważniejszych postaci walcząca o przyłączenie Śląska do Polski i jeden z ojców naszej niepodległości. Wojny z Niemcami już nie dożył. Zmarł dwa tygodnie przed 1 września. Po szesnastu kilometrach wracamy do Katowic. Prowadzi nas tam chyba najtrudniejszy z podbiegów. Coraz bardziej mętny wzrok sprawia, że skupiam się już głównie na samym biegu, niż podziwianiu miasta, które generalnie zaskoczyło mnie trochę ilością zieleni. Po osiemnastu kilometrach w końcu zaczynają się jakieś mocniejsze zbiegi. Tutaj więc postanawiam jeszcze trochę bardziej się postarać. Przyspieszam. Dopiero ostatnie kilkaset metrów do stadionu wiedzie pod górkę. Na stadion wbiegamy tunelem. Echo trybun i zgromadzonych pewnie kilku tysięcy kibiców niesie się coraz bardziej. Przede mną jeszcze pół okrążenia po bieżni. Tej samej bieżni, na której dosłownie trzy miesiące wcześniej podziwiałem największych lekkoatletów świata. Przez tą krótką chwilę czuję się jednym z nich. Doping, który niesie się po stadionie dodaje na ostatnich metrach sił i uskrzydla mimo zmęczenia. W końcu szczęśliwy wpadam na metę. Jeszcze tylko jeden głębszy oddech i na mojej szyi melduje wyjątkowo piękny medal.

      Mój wynik to 1:50:13, ale nie ma on większego znaczenia. Generalnie biegnąc nie kontrolowałem szczególnie czasu i biorąc pod uwagę, że biegło mi się dość ciężko wydawało mi się, że to będzie najwolniejszy z moich półmaratonów ostatnich miesięcy, a wcale tak źle nie było. Pewnie gdybym był bardziej świadomy tempa to na ostatnich kilometrach wykrzesałbym z siebie jeszcze trochę więcej energii i udałoby się urwać te trzynaście sekund, ale szczerze mówiąc nie jest to dla mnie jakoś bardzo istotne. W uszach mam jeszcze ciągle ten doping kibiców, gdy pokonywałem bieżnię Stadionu Śląskiego. Jest to jeden ze szczególnych momentów mojej przygody z bieganiem, który będę pamiętał bardzo długo. Jeszcze tylko trochę czasu spędzonego w Kotle Czarownic, kibicowanie innym biegaczom, którzy ciągle docierają do mety, kilka godzin czekania na autobus i powrót do domu tą samą trasą. Droga przede mną dość daleka. Będzie o czym myśleć, będzie co wspominać i raz jeszcze przeżywać to wszystko w swojej głowie.

2023.10.01 Chorzów Półmaraton: 15 SILESIA PÓŁMARATON – 1:50:13


2014 Mariusz Ryżkowski