Powrót do przeszłości

      Co można zrobić w przedłużony weekend? Można na przykład  odwiedzić Kiszyniów, stolicę najbiedniejszego europejskiego kraju – Mołdawii. Można przebiec tam półmaraton. Można też potem spróbować przenieść się trochę w czasie i zobaczyć skansen komunizmu na naszym kontynencie Naddniestrze, czyli państwo, którego nie sposób znaleźć na mapie, gdyż formalnie nie istnieje, a gdzie rzeczywistość w pewnym sensie zatrzymała się na minionej epoce. “Russkij Mir” dziś ma się tam chyba nawet lepiej, niż w samej Moskwie. Można uczestniczyć w kolejnym etapie zaliczania Korony Europy, czyli zdobywania największych szczytów wszystkich krajów naszego kontynentu, a przy okazji można poznać naprawdę wielu fajnych i interesujących ludzi z pasjami. Wszystko to można… No, ale po kolei…

      Mołdawia… kraj, który ma jak wspomniałem łatkę najbiedniejszego państwa Europy Polakom kojarzy się prawdopodobnie jedynie z dobrym winem, pewnie trochę ze Związkiem Radzieckim i jakimś zbuntowanym regionem, który od wielu lat próbuje się odłączyć i podążać swoją prorosyjską drogą. Jednakże jest to też coraz bardziej popularny kierunek turystyczny wśród naszych rodaków. Ja wyjazd na półmaraton do Kiszyniowa, stolicy Mołdawii rozważałem już kilka lat temu, gdy najprawdopodobniej w odpowiedzi na coraz większe zainteresowanie pojawiły się pierwsze bezpośrednie loty z naszego kraju w dość korzystnych cenach. Wówczas jednak jakby inne kierunki miały dla mnie większy priorytet, potem pojawiła się pandemia i tak minęło kilka lat. Teraz jednak przyszła w końcu pora nadrobić także i te zaległości.

      Do Kiszyniowa przyleciałem już w piątek koło południa. Szybko udało mi się zlokalizować trolejbus, którym zgodnie z planem miałem zamiar dostać się do centrum i niebawem siedziałem już w środku. Jeszcze nie zdążyłem nawet ruszyć, a już wiedziałem, że w kraju tym czas jakby się trochę zatrzymał. Trudno bowiem już w Europie znaleźć miejsce gdzie bilety oczywiście jakże by inaczej w formie świstka papieru w środku pojazdu sprzedaje specjalnie do tego zadania wyznaczona starsza Pani, a poza sprzedażą biletów Jej rola polega na wykrzykiwaniu na poszczególnych przystankach informacji o ważnych punktach przesiadkowych, jak na przykład o dworcu kolejowym. Jadąc tak i patrząc przez okno czasami miałem wrażenie, że cofnąłem się o 30 lat, bo niektóre widoki zwłaszcza z dala od centrum przypominały mi obrazy z wczesnego dzieciństwa, a późnego okresu PRL.

      Pół godziny jazdy i znalazłem się w najbardziej charakterystycznym miejscu tego miasta, a które przez najbliższych kilka dni miało stać się moim głównym punktem orientacyjnym, czyli przy kiszyniowskim Łuku Triumfalnym. To tutaj bowiem znajdowało się miasteczko biegowe z licznymi atrakcjami towarzyszącymi, gdzie odebrałem od razu pakiet, to tutaj było Pasta Party w sobotnie popołudnie, to tutaj był też start i meta zawodów. Również niedaleko, bo jakieś 500 metrów dalej zlokalizowany był mój hostel, w którym zamierzałem spędzić tych kilka najbliższych dni. Po odebraniu pakietu wielkiego zwiedzania już tego dnia nie planowałem. Uznałem, że nie na sensu biorąc pod uwagę długość mojego pobytu w tym mieście. Pokręciłem się więc jedynie chwilę po okolicy. Spod Łuku Triumfalnego skierowałem się w stronę pomnika Stefana cel Mare jednego z najbardziej spektakularnych władców tego kraju z XV wieku, który władał Mołdawią przez 47 lat i walcząc o niepodległość przeciwstawiał się obcym siłom, takim jak Imeprium Osmańskie, Węgry czy nawet Polska i trzeba przyznać, że szło mu całkiem nieźle, bo podobno wygrał 34 z 36 prowadzonych bitew. Tak bardzo zapisał się w historii tego kraju, że w Kiszyniowie doczekał się nie tylko pomnika, ale także całego parku jego imienia, na jego cześć nazwana została centralna ulica Kiszyniowa, a jego podobizna widnieje także na banknotach. Zdecydowanie można powiedzieć, że to wiodąca postać w historii Mołdawii. W parku miałem okazję zobaczyć jeszcze pomnik Puszkina, piękną fontannę i robiąc po drodze małe zakupy niebawem byłem już w hostelu. Z hostelem trafiłem w samą dziesiątkę, bo za naprawdę niską cenę miałem tu zapewniony wyjątkowo dobry standard, komfort, fantastyczną lokalizację, przestrzeń, czystość i spokój. Było wszystko czego potrzebowałem i śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z lepszych tanich hosteli w jakich pomieszkiwałem, a trochę się już ich przecież nazbierało.

      W pokoju zameldowany byłem ze starszym Panem, którego przez pierwsze dni biorąc pod uwagę akcent miałem za Brytyjczyka. Ze swoją siwą brodą i skrzypiącym głosem przypominał mi trochę pirata z filmów o tychże piratach. Nie wiem co robił w Kiszyniowie i czym się generalnie zajmował. Natomiast namiętnie spędzał godzinami czas przed laptopem “grając w gry” i był jakby w swoim świecie, trudno więc było z nim nawiązać bliższy kontakt. Dopiero po kilku dniach udało się dłużej porozmawiać i okazało się że Pan z brodą to nie żaden Brytyjczyk, tylko Szwed, czyli żaden z niego pirat, a bardziej Wiking. Drugim współlokatorem był bardzo młody, cichy i nieśmiały Japończyk (chyba), z którym kontakt ograniczał się do krótkiego “Hello!”, ale przyzwyczaiłem się już, że ta nacja jest wyjątkowo wycofana i nie szuka kontaktu. W ostatnich dniach mojego pobytu dołączył do nas Sebastian z Chile, który studiował na Malcie. Od razu złapaliśmy dobry kontakt i w końcu miałem w pokoju kogoś, z kim można było ciekawie porozmawiać. Wszakże Malta to jeden z moich ulubionych kierunków i wyjątkowo korzystnie zapadła w mojej pamięci. Z Emilem z Azerbejdżanu co prawda nie byłem w pokoju, ale już po zawodach któregoś wieczoru zaczepił mnie na korytarzu mówiąc, że kojarzy mnie z biegu. Mieliśmy okazję dłużej porozmawiać i też lepiej się poznać.

      Sobota to oczywiście zwiedzanie. Z samego rana delikatnie pokropiło  i zastanawiałem się na ile deszcz może pokrzyżować mi plany. Gdy jednak opuszczałem hostel zaczynało się już zdecydowanie rozpogadzać, choć muszę przyznać, że było dość chłodno. Pierwsze kroki ponownie skierowałem w stronę Łuku Triumfalnego. Po drugiej stronie ulicy jest mołdawski parlament, a tuż obok Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego, czyli świątynia wzniesiona na początku XIX wieku na potrzeby społeczności bułgarskiej. Potem skierowałem się w stronę Muzeum Narodowego oraz Muzeum Etnograficznego, gdzie akurat trwał jakiś mały jarmark ludowy, zatrzymałem się tam na chwilę by pooglądać rzeczy związane z tutejszą kulturą i tradycją. Na końcu dotarłem do Parku Valea Morilor stworzonego przez Breżniewa w latach 50 poprzedniego stulecia jako centralny park kultury i wypoczynku z ogromnym jeziorem wokół którego prowadzą ścieżki, na których pełno jest spacerowiczów, ludzi na rowerach, czy też biegaczy. Nie brakuje tu przy brzegu także wędkarzy, a na wodzie kajakarzy. Zdecydowanie sporo się tu dzieje. Ważnym punktem tego parku są także przepiękne, okazałe kaskadowe schody zdobione wazami z kolorowymi kwiatami, szpalerem latarni, czy też okazałą fontanną. Pospacerowałem jeszcze chwilę po mieście w poszukiwaniu pomnika Lenina mając okazję zobaczyć także te mniej okazałe turystycznie okolice, jak na przykład obdrapane tutejsze osiedla blokowisk, czy też zaniedbane stare rozpadające się budynki i trochę zmęczony wróciłem do hostelu. Po kilku godzinach odpoczynku tak, jak planowałem poszedłem do miasteczka biegowego na Pasta Party naładować organizm węglowodanami przed zbliżającym się następnego dnia biegiem.

      Rano czekała mnie dość wczesna pobudka. Szykując sobie śniadanie w jeszcze pustej kuchni nagle za plecami usłyszałem krótkie: “Z Polski?”. To był Paweł. Paweł pochodzi z Wałbrzycha i podobnie jak ja lubi łączyć bieganie z podróżowaniem, ale jego dokonań, które z pasją opisuje na blogu “W biegu przez Świat” mogę mu jedynie pozazdrościć. Jeśli dobrze zapamiętałem z naszej krótkiej rozmowy to ma już na koncie ponad 80 odwiedzonych krajów, wiele wspaniałych maratonów wliczając w to choćby maraton na Antarktydzie, czy na Kubie. Myślę, że będę często zaglądał na jego blog i czerpał inspiracje na dalsze wyzwania i podróże. Na dłuższe rozmowy nie było za bardzo czasu, bo trzeba było iść na start. Tam stojąc w kolejce do depozytów, znowu czekał na mnie polski akcent. Ktoś mnie z tyłu zaczepił. To był Artur. Widząc moją polską koszulkę podszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że pochodzi z Radomia, ale mieszka w Kiszyniowie już 4 rok i jest tu księdzem. Gdy ustawiliśmy się w strefie startowej polska grupa stała się jeszcze liczniejsza, bo spotkaliśmy Pawła, tym razem z Krosna, i Jurka. Panowie przyjechali pobiec w Kiszyniowie maraton, ale tak naprawdę to było to tylko jedno z ich tutejszych zamierzeń, gdyż razem z Krzysztofem, Adamem i Andrzejem zamierzali zdobyć największą górę Naddniestrza… no powiedzmy górkę, bo jej wysokość to zaledwie 274 m. n. p. m. – Plopi. Paweł, który prowadzi fanpage Korona Europy dla Miasta Krosna realizuje projekt, polegający na tym, że chciałby zdobyć 46 najwyższych szczytów w poszczególnych państwach Europy. Swoją przygodę rozpoczął w 2017 roku, ma już na koncie ponad 40 szczytów, zostało mu zaledwie kilka, które chciałby pokonać do roku 2024. Piękna sprawa… Trzymam kciuki.

      No, ale choćby jeszcze na chwilę wróćmy do biegania… Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, bo mieć nie mogłem. Od momentu, gdy w połowie września udało mi się poprawić życiówkę na 5km jedynym priorytetem stał się dla mnie maraton. Biegam często i dużo. Nie mam czasu na dłuższą, pełną regenerację i nogi ciężkie były jeszcze przed startem. Od samego początku założyłem więc sobie, że traktuje ten bieg jedynie jako solidny trening i fajnie by było pobiec w czasie poniżej 1:45, w najgorszym wypadku poniżej 1:50. Oznaczało to mniej więcej tempo około 4:55 na kilometr i tak zacząłem. Pogoda była bardzo dobra do biegania. Co prawda zgodnie z prognozami miało być dużo cieplej, niż w poprzednich dniach, ale rano temperatura wynosiła jedynie 4 stopnie i dopiero koło południa wzrosła do ponad 20. Trasa też w miarę szybka. Na biegaczy czekały 10,5-kilometrowe pętle z długimi prostymi, aczkolwiek trzeba przyznać, że było też kilka konkretnych  podbiegów na wiadukt. Starałem się kontrolować tempo, jednak pierwszą pętle pokonałem w czasie 52 minut i 45 sekund. Trochę zbyt wolno, aby zmieścić się poniżej 1:45. Postanowiłem delikatnie przyspieszyć. Na trasie było sporo lokalnych zespołów folklorystycznych w narodowych tradycyjnych strojach, które tańczyły, śpiewały lub grały mołdawskie utwory. Dodawało to niewątpliwie uroku i klimatu całej imprezie. Bieganie po pętli powodowało, że co jakiś czas miałem okazję mijać poznanych przed startem rodaków. Za każdym razem to było miłe spotkanie i kończyło się uśmiechem i pozdrowieniami. Gdy dobiegłem do 15 kilometra przekalkulowałem sobie szybko na mniej więcej jaki rezultat biegnę i wyszło mi, że nadal jest zbyt wolno by złamać 1:45. Ponieważ miałem jeszcze sporo sił postanowiłem przyspieszyć. Od tego momentu w zasadzie każdy kilometr był coraz szybszy. Metę minąłem niemalże z aptekarską precyzją, bo z czasem 1:44:48. Cel zatem został w pełni zrealizowany. Po biegu szybkie zakupy na popołudnie i wieczór, prysznic i wróciłem na metę, gdzie swój bieg kończyli jeszcze maratończycy. Ponownie spotkałem Pawła (tego od Korony Europy) w towarzystwie tym razem już całej ekipy. Okazało się, że podczas wspólnego biegu Artur zaoferował swoje towarzystwo, samochód i Panowie umówili się na następny dzień na wyjazd na Plopi, a potem do Naddniestrza. Również ja dostałem propozycję dołączenia do tej wyprawy. Ponieważ od samego początku Naddniestrze było moim obowiązkowym punktem tego wyjazdu długo nie musiałem się zastanawiać.

      Umówieni byliśmy pod Katedrą Opatrzności Bożej w Kiszyniowie z samego rana. Przed spotkaniem jeszcze chciałem wykorzystać okazję, że było po drodze i udało mi się zobaczyć przepiękny Sobór Przemienienia Pańskiego, a także Pałac Prezydencki. Chwilę potem siedzieliśmy już w samochodzie Artura kierując się w stronę granicy. Gdy dojechaliśmy na miejsce niestety zaczęły się kłopoty. Nie wiem czym to tak naprawdę było spowodowane. Czy to to, że w samochodzie siedziało siedmiu w miarę wysportowanych mężczyzn z wrogiego obszaru geopolitycznego, czy to fakt, że Panom ogranicznikom było trudno zrozumieć po co Ci mężczyźni chcą jechać na jakąś górkę, która ledwo wystaje z ziemi i raczej nie jest przedmiotem zainteresowania turystów, czy też może chodziło o zawartość apteczki, która była sprawdzana kilkukrotnie, czy nie ma tam jakichś zakazanych specyfików, a może po prostu gdzieś w tle chodziło o jakąś łapówkę, a my okazaliśmy się zbyt mało domyślni? Nie wiem. Fakt jest faktem, że spędziliśmy czekając na granicy chyba ze dwie godziny, co w znacznym stopniu ograniczyło nasze możliwości zrealizowania planu tej wyprawy. Najważniejsze jednak, że w końcu udało nam się w ogóle wjechać, choć przyznam się szczerze, że dziwnie się czułem przejeżdżając pomiędzy poszczególnymi posterunkami granicznymi, na których stali uzbrojeni po zęby w długą broń rosyjscy żołnierze. Po dwudziestu latach funkcjonowania w rzeczywistości strefy Schengen takie widoki, które pamięta się głównie z filmów z czasów Zimnej Wojny robią jednak na człowieku pewne wrażenie, zwłaszcza w obliczu tego, co dzieje się właśnie na Ukrainie. Po kilku godzinach dynamicznej jazdy dotarliśmy do miejscowości o wymownej nazwie Sovetskoje. To gdzieś za tą wsią, która przypominała jakiś kołchoz z odległych komunistycznych czasów zlokalizowane miało być Plopi. I rzeczywiście, po przejściu ostatniego odcinka na piechotę dotarliśmy na miejsce. Kilkaset metrów dalej to już Ukraina, choć nie sposób zauważyć gdzie konkretnie się ona zaczyna, bo nie widać tam żadnych oznaczeń. Wsiadając do samochodu w drogę powrotną było już w zasadzie jasne, że tego dnia nie uda nam się dotrzeć do stolicy Naddniestrza – Tyraspola. Nie ukrywam, że poczułem pewne rozczarowanie, bo bardzo mi zależało, aby to miasto odwiedzić. No, ale cóż mogliśmy zrobić… siła wyższa. Na pocieszenie Artur zaproponował zabrać nas na chwilę do innego trzeciego co do wielkości naddniestrzańskiego miasta zlokalizowanego po drodze naszej trasy – Rybnicy. Miasto to było i jest największym ośrodkiem przemysłowym z dużą hutą stali i zakładami przemysłowymi. Co ciekawe w mieście tym jest największe w całym Naddniestrzu skupisko Polaków. Według spisu z 2004 roku zamieszkiwało tu 480 osób co oznacza, że co setna osoba, to nasz rodak.

      Gdy już powoli zaczynałem sobie przemeblowywać w głowie plan na kolejny dzień i myśleć jakby to zrobić by jednak ten Tyraspol przed wyjazdem na lotnisko zobaczyć Artur zaproponował, że następnego dnia możemy jeszcze raz spróbować wybrać się do tego miasta. Problemem był jedynie fakt, że rano odprawiał mszę i niestety nasza wyprawa nie mogła się zacząć wcześniej, niż o 11. Ryzyko jakie się z tym faktem wiązało było takie, że jeśli napotkalibyśmy podobne problemy jak przy pierwszym przekroczeniu granicy to oznaczałoby koniec marzeń o zobaczeniu Tyraspola.  To było ryzyko, którego nie bardzo chciałem podejmować. Zbyt mocno zależało mi na tym, aby tam jednak się tam dostać by zostawiać losu jakąkolwiek szansę na to, że mi się to nie uda. Brałem więc pod uwagę samotny wyjazd do Tyraspola marszrutką z samego rana. Kursują one między obydwoma miastami stosunkowo często, nie są też tak bardzo restrykcyjnie sprawdzane, jak samochody na zagranicznych rejestracjach. Z drugiej strony Artur przekonywał, że tym razem, gdy jesteśmy już w systemie i biorąc pod uwagę fakt, że będziemy przekraczali granicę na dużo większym przejściu granicznym w okolicy miasta Bandery to to ryzyko nie jest, aż tak bardzo duże. Choć ostateczną decyzję zostawiłem sobie na wieczór, pomyślałem, że może faktycznie zaryzykuje. Wieczorem mając w pamięci wrażenia z całego dnia w ramach kolejnego przedmaratońskiego treningu wybrałem się jeszcze na miasto pobiegać między innymi po znanym mi już dobrze parku Valea Morilor, udało się także zobaczyć Sobór Św. Teodory z Sihli, który miałem na swojej liście miejsc wartych zobaczenia. Wracając do hostelu na mieście znowu natknąłem się na chłopaków i wtedy już chyba decyzja co do następnego dnia była podjęta. Jedziemy razem.

      Tym razem odprawa na granicy poszła faktycznie zdecydowanie szybciej i bez problemów. Niedługo potem byliśmy w Tyraspolu. Przed samym miastem, a także na przedmieściach można było zauważyć liczne posterunki wojskowe. Zostały one podobno rozstawione na ulicach po wybuchu wojny na Ukrainie. Być może uwierzono w rosyjską propagandę i spodziewano się kontruderzenia NATO, trudno powiedzieć. Wizytę w Tyraspolu rozpoczęliśmy od sklepu sieci Sheriff, gdzie wymieniliśmy pieniądze. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że przez jakiś czas oficjalne monety używane w Naddniestrzu były plastikowe i przypominają one bardziej żetony z gry Monopoly, albo z paczki chipsów, niż oficjalne pieniądze. Pomysł ich wprowadzenia był oczywiście rosyjski i miał zrewolucjonizować światowe podejście do pieniądza, ale chyba jednak nie do końca się przyjął. Dziś jest już ich w obiegu raczej niewiele, ale jak się przekonaliśmy gdzieniegdzie można je jeszcze zdobyć. W tym miejscu warto także wspomnieć o tym, że właścicielem wspomnianej sieci Sheriff jest Viktor Gusna. To człowiek, który zdaniem wielu ma przeszłość w radzieckich służbach specjalnych i były oficer KGB o pseudonimie Szeryf, uczestnik wojny między Mołdawią i separatystycznym Naddniestrzem na początku lat 90. Jego majątek szacuje się na blisko 2 miliardy dolarów i dziś choć oficjalnie nie pełni w tym kraju żadnej roli, to w zasadzie nic nie dzieje się w Naddniestrzu bez jego wiedzy i zgody. Jest on także właścicielem największej tutejszej drużyny piłkarskiej o tej samej nazwie Sheriff, a którego imponujący obiekt widać z daleka wjeżdżając do miasta. Zwiedzanie Tyraspolu rozpoczęliśmy od głównego prospektu, ulicy 25 października, nazwanej tak oczywiście by uczcić wybuch bolszewickiej rewolucji październikowej. To tutaj zlokalizowane są największe atrakcje Tyraspolu. Swoją wycieczkę zaczęliśmy od Pomnika Czołgu, nieopodal widnieją tablice upamiętniające ofiary drugiej wojny światowej, wojny o Naddniestrze oraz wojny w Afganistanie. Po drugiej stronie ulicy na wysokim cokole stoi spoglądająca w dal dumna postać Włodzimierza Lenina. Po pewnym czasie dotarliśmy do Parku Pobiedy, czyli zwycięstwa. Park jest wyjątkowo zadbany. generalnie trzeba przyznać że w całym Naddniestrzu jest w miarę czysto, zdecydowanie bardziej, niż na przykład w samej Mołdawii. W parku można popatrzeć na przepływający u naszych stóp Dniestr, a trochę dalej odnajdujemy imponujący pomnik carycy Katarzyny II. Wychodząc z parku docieramy do ogromnego pomnika generała Aleksandra Suworowa. Ta całkowicie antypolska bestia przez lata swojej kariery wojskowej zasłużyła się bardzo w mordowaniu naszych rodaków. Uczestniczył w tłumieniu konfederacji barskiej i dowodził wojną przeciw insurekcji kościuszkowskiej. Był także dowódcą wojsk okupujących Polskę przed III rozbiorem. Ponosił odpowiedzialność za rzeź ludności cywilnej przy zdobywaniu twierdzy Izmaił i warszawskiej Pragi. Do tej postaci odwołuje się choćby Adam Mickiewicz we fragmencie Pana Tadeusza. Mimo wielu obrazów, które żywo kojarzą się z latami komunizmu widać tym miejscu jednak też oznaki pewnej odwilży i otwarcie się na turystów. W centrum można dostrzec na przykład wybudowany w zeszłym roku nowoczesny hotel, który swoim charakterem nawiązuje już bardziej do architektury zachodnioeuropejskiej czy też nowoczesna fontanna, której otwarciu podobno towarzyszyła swego czasu ogromna feta.

     Po kilku godzinach w Tyraspolu przyszła pora wracać. Wyjeżdżając z miasta przejeżdżaliśmy obok rosyjskiego garnizonu wojskowego, gdzie na co dzień stacjonują rosyjscy żołnierze. W całym Naddniestrzu jest ich podobno około 2000. Widząc czerwone gwiazdy na murach koszar dziwnie się czułem mając w pamięci agresje i wszelkie niegodziwości, których dopuszcza się ta barbarzyńska armia na Ukrainie. Po drodze mając trochę czasu postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Bendery. To drugie co do wielkości miasto Naddniestrza. Żyje w nim około 80 tysięcy ludzi, głownie rumuńskojęzycznych. Celem wizyty w tym mieście była tutejsza okazała twierdza. Cytadela jest uważana za prawdziwy dowód dawnej potęgi Turków, ponieważ była częścią ich imperium. Jego starożytne mury przetrwały oblężenia, pożary, burze i niezliczone rekonstrukcje. Będąc dziedzictwem wojskowym kraju, przechodził z rąk jednej potęgi wojskowej do innych dziesiątki razy. Jednak nadal była to jedna z najbardziej niezniszczalnych twierdz w całym regionie i trzeba przyznać ze swoim charakterem zupełnie odbiega od tych obrazów, które przez te dwa dni mieliśmy okazje oglądać w Naddniestrzu. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów drogi na lotnisko, po drodze najbardziej znany tradycyjny przysmak w Mołdawii – Placinta, serdeczne pożegnanie z Arturem, któremu należą się ogromne i naprawdę szczerze podziękowania za poświęcony czas, za to jak mocno się nami zaopiekował, wszystko co nam przez te dwa dni pokazał i można wracać do domu.

      Choć tematy polityczne mnie mocno interesują, a często zdarza mi się na tym blogu zahaczać także o inne dziedziny, niż sport, czy podróże to jednak staram się na swoim blogu nie poruszać tematów politycznych, bo to obszar, który zawsze bardziej dzieli niż łączy i uważam, że to nie jest do końca na to miejsce. Tym razem zrobię jednak wyjątek, bo to bardziej polityka weszła tu wraz z moim wyjazdem i półmaratonem, niż ja ją wprowadzam, chyba więc warto wspomnieć także i o tym. Będąc w Kiszyniowie trafiłem na moment, w którym tutejsza społeczność mocno protestuje przeciwko prozachodniej Pani Prezydent Mai Sandu. Powód protestów to oczywiście, jak wszędzie, pogarszająca się sytuacja ekonomiczna Mołdawian, spowodowana wysokimi cenami energii, gazu i wysoką inflacją. Pod budynkiem prezydenckim przez ostatnie tygodnie ustawione jest miasteczko namiotowe, które zamieszkują głównie osoby starsze. Protesty organizowane są przez prorosyjską partię Sor. Partia ta często przedstawiana jest w rosyjskich propagandowych mediach jako lider mołdawskiej opozycji i symbol przemian. Będąc w Kiszyniowie mój telefon bombardowany był reklamami i zaproszeniami na odbywające się tu regularnie manifestacje, na mieście wciskano mi w dłoń także nakłaniające do tych protestów ulotki. Nawet w czasie maratonu, co w dużym stopniu wzbudziło mój niesmak wśród uczestników była bardzo liczna grupka młodych ludzi ubrana w partyjne koszulki przez cały bieg wykrzykująca antyprezydenckie polityczne hasła. Moim zdaniem było to trochę żenujące i w moim odczucie psuło całe wydarzenie, gdyż to nie jest czas i miejsce na tego typu manifestacje. Abstrahując już jednak od tego po której stronie są racje, czy są podstawy do protestów i jaką formę te protesty przybierają to wszystko razem sprawiało wrażenie zainwestowania w tym przecież biednym kraju w to wszystko ogromnych pieniędzy. Prawdopodobnie nie są to mołdawskie pieniądze, a raczej rosyjskie, bo ich wpływy nadal są tu bardzo silne i to nie tylko w Naddniestrzu, ale całej Mołdawii. Tak niestety czasem wygląda polityka i warto czasem o chwilę refleksji nad tym czy wspierając jakieś nawet na pierwszy rzut oka słuszne inicjatywy nie stajemy się sami elementem jakiejś szerszej politycznej gry. No, ale to tak już  na marginesie i temat na zupełnie inną dyskusję…

      Czas wracać do naszej rzeczywistości, a po tej podróży, którą w pewnym sensie mogę potraktować jako pewną swoistą podróż do przeszłości na pewno zostanie mi wiele miłych wspomnień. Wyjazd ten przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, być może dzięki temu, że poza tym, że udało mi się zrealizować to co sobie sam założyłem indywidualnie to dodatkowo w tym samym czasie i w tym samym miejscu skrzyżowały się drogi wielu ciekawych ludzi z wielu miejsc i o różnych celach. Dzięki temu dane nam było się poznać, wspólnie spędzić tych kilka dni i razem przeżyć i zobaczyć dużo więcej, niż byłoby to możliwe w pojedynkę…

2022.09.25 Kiszyniów (Mołdawia) Półmaraton: CHISINAU BIG HEARTS HALFMARATON – 1:44:48


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Kiszyniowa:


Więcej zdjęć z Naddniestrza (Plopi, Tyraspol, Bendery, Rybnica):


Podobno lepszy wróbel w garści…

      No właśnie… Jak mówi stare przysłowie “lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu”. Teoretycznie więc być może lepiej byłoby sobie obrać jeden konkretny cel i w pełni na nim skoncentrować całe swoje siły i energię, niż próbować łapać za ogon kilka srok na raz. Po bardzo udanym pierwszym półroczu, gdzie udało mi się poprawić swój rekord życiowy na dystansie półmaratonu, a kilka miesięcy później także na 10km nabrałem ochoty, by w drugiej połowie tego roku rozprawić się również z dwoma pozostałymi wynikami na najbardziej popularnych dystansach, czyli 5km i maratonu. W przypadku krótszego dystansu teoretycznie mi się to już udało, bowiem kilka tygodni temu w Warszawie na Piątce z Żołnierzem uzyskałem lepszy o siedem sekund wynik, niż mój rekord z 2015 na atestowanej trasie (21:38). Natomiast kilka razy w życiu na nieatestowanej trasie udało mi się już pobiec szybciej, między innymi w 2016 roku na Parkrun Praga w Warszawie (21:17) i to do tego wyniku sięgają w tym roku moje ambicje. Z jednej strony czułem, że dam radę, że to zdecydowanie mój najlepszy biegowy sezon w życiu i stać mnie na to. Z drugiej strony istniało przecież całkiem spore ryzyko, że skupiając się na dwóch zupełnie różnych od siebie celach do żadnego nie uda mi się przygotować wystarczająco dobrze i ostatecznie mogę zostać z niczym. Teoretycznie nie była to łatwa decyzja, ale szczerze mówiąc nawet się za bardzo nie zastanawiałem. To przyszło mi jakoś tak zupełnie naturalnie i bez większych rozterek zapragnąłem zagrać o całą pulę. W końcu to przecież najlepszy biegowo rok w moim życiu.

      Gdyby pomysł pobicia wszystkich czterech życiówek, a nie tylko półmaratonu jak to było założone pierwotnie pojawił się już na początku roku miałbym okazję to wszystko dokładnie przemyśleć, zaplanować i poukładać treningowo i terminowo tak, żeby to wszystko miało ręce i nogi. Jednakże biorąc pod uwagę, że ta decyzja zapadła tak naprawdę dopiero latem znalazłem się w sytuacji, w której w ciągu kilku miesięcy przyjdzie mi sie mierzyć z dwoma skrajnymi dystansami. To trochę jak posadzić człowieka za kierownicą szybkiego sportowego wozu, a potem na miejscu kierowcy ogromnej niezgrabnej ciężarówki. Niby i tu i tu chodzi o jazdę samochodem, ale w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Myślę, że podobnie jest z bieganiem. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe zadanie, ale miałem okazję przekonać się na własnej skórze. Jak trenuje tempo i interwały potrzebne na 5 kilometrów to widzę, że brakuje kilometrów, jak biegam długie wybiegania pod maraton to spada mi pułap tlenowy, a przynajmniej tak pokazują dostępne mi i używane przeze mnie w dużej mierze uproszczone narzędzia pomiaru w postaci różnych aplikacji. Czuję też, że w ciężkim wielkilometrowym treningu nie ma takiej świeżości, nogi są ciężkie, brakuje prędkości. No, ale jakby już nie ma odwrotu. Nie chciałem wycofać ze swojej dość ryzykownej decyzji i uznałem, że po prostu konsekwentnie dalej robię swoje, licząc się z tym, że być w ostatecznym rozrachunku okaże się to błędem. Z drugiej strony to też ma swój urok. Przez 12 lata biegania, gdy wcześniej całe życie grałem głównie w piłkę nożną, w ogóle nie znałem tej dyscypliny i zaczynałem kompletnie od zera popełniłem wiele błędow. Minęło trochę czasu zanim je dostrzegałem, uczyłem się na nich, wyciągałem wnioski, coś poprawiałem. Być może właśnie dlatego potrzebowalem tak dużo czasu by znaleźć się teraz w swoim najlepszym w życiu sezonie biegowym. Uznałem więc, że cokolwiek by się nie stało i nawet jeśli ostatecznie zostałbym z niczym to nie będę żałował tego ryzyka, bo wiem, że przynajmniej spróbowałem. O ile w maratonie czeka mnie tylko jedna i jedyna szansa, o tyle w biegu na 5 kilometrów tych prób zaplanowłem sobie trzy. Pierwsza z nich była dziś podczas 14 Biegu Ursynowa w Warszawie. Bieg ten znany jest z dość szybkiej trasy wydawał się więc idealny na próbę bicia rekordów.  Wrześniowy termin też raczej powinien sprzyjać, gdyż upały w tym roku minęły już bezpowrotnie. To co mogło mi pokrzyżować plany to bardzo wczesna pobudka i konieczność dojazdu do Warszawy pociągiem, no i długie maratońskie treningi ostatnich dwóch tygodni, ktore czułem w nogach mimo dwóch dni regeneracji, ale generalnie byłem dobrej myśli. Miałem swoj plan na ten bieg. Przede wszystkim wiedziałem, że powinienem pilnować się na starcie i nie dać ponieść się ambicji i emocjom, chociażby tak, jak to miało miejsce miesiąc temu na Piątce z Żołnierzem, gdzie ewidentnie za szybko zacząłem, co tylko rozpoczęło dalszy ciąg błędów i skończyło się co prawda bardzo dobrym wynikiem, ale jednak trochę poniżej moich oczekiwań. Tym razem miało być już zupełnie inaczej.

      Na starcie tego biegu stanąłem z Pawłem, kolegą z Yulo Run Team Siedlce. Nie wiedzieliśmy, że obaj biegniemy w tym zawodach i spotkaliśmy się w pociągu zupełnie niespodziewanie, ale od tego momentu towarzyszyliśmy sobie już aż do momentu rozgrzewki i ustawienia się na starcie. Paweł biega jednak z w zupełnie innej lidze, dlatego zajmował miejsce zdecydowanie bardziej z przodu. Pół godziny przed wystrzałem startera rozpadał się deszcz. Sam nie wiedziałem czy się z tego cieszyć, czy niekoniecznie. Ja generalnie bardzo lubie biegać w deszcz, ale raczej jak jest ciepło, a dziś rano w porze zawodów temperatura nie była zbyt wysoka, dodatkowo wiało. Było też dość ślisko na mokrym asfalcie i trzeba było mocno uważać. Pierwszy kilometr pobiegłem mniej wiecej tak jak chciałem: 4:04, drugi 4:02. Biegło mi się nadspodziewanie dobrze. Dodało mi to na tyle animuszu, że zacząłem myśleć, że to jest właśnie ten czas i miejsce i że ten bieg po prostu musi się zakończyc życiówką. Na półmetku miałem czas 10:08. Trzeci i czwarty kilometr, na których tak naprawdę definitywanie zaprzepaściłem szansę kilka tygodni temu tym razem też całkiem nieźle: 4:12 i 4:16. Gdy już ogarnęła mnie ogromna pewność siebie i powoli zaczynałem się oswajać z tym, że dobiegnięcie poniżej upragnionych i wymarzonych 21 minut będzie jedynie formalnością przydarzyło się coś czego się kompletnie nie spodziewałem, a co po raz kolejny udowodniło mi, że do sportu należy jednak zawsze podchodzić z pokorą, bo do ostatniej chwili nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Pojawiła się kolka, która uniemożliwiała mi normalny bieg. Starałam się wykorzystywać znaną mi i sprawdzoną metodę walki z nią, niestety bez skutku. Z małym przerażeniem docierało do mnie, że dziś znowu mi się nie uda i że to, co wypracowalem na pierwszych 4 kilometrach w ciągu kilku minut teraz ponownie zostanie zaprzepaszczone. Moje tempo znacząco spadło o kilkadzesiąt sekund. Chciałem się nawet zatrzymać, albo przejść w marsz. Po kilkuset metrach sytuacja trochę się poprawiła, choć nadal normalny bieg sprawiał mi pewną trudność. Widząc już jednak metę na horyzoncie po prostu biegłem przed siebie ile sił. Wbiegłem na metę w zasadzie równo z Rafałem, kolejnym biegowym kolegą, którego poznałem na swoim najszybszym półmaratonie w życiu Poznaniu w kwietniu i z którym znowu przyszło mi się spotkać na kolejnych zawodach. Gdy dobiegłem na metę czułem z jednej strony zmęczenie, z drugiej ulgę, że się już skończyło, a z trzeciej niepewność. Nie wiedziałem jaki mam czas, z tego wszystkiego nawet zapomniałem zastopować zegarek. Wydawało mi się, że powinno być dobrze, ale pewności nie miałem i nie mogłem jej mieć, aż do momentu, gdy pojawią się oficjalne wyniki. W końcu się pojawiły. Przeglądając je przy swoim nazwisku dostrzegłem 21:12 i poczułem przypływ dużego rozczarowania. “No nie…” _ pomyślałem. Tak świetnie mi się biegło, a znowu coś pokrzyżowało mi plany i wszystko poszło na marne. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że patrzę w czas brutto. Netto, który mnie interesuje to 20:57:55. Ogarnęła mnie ogromna ulga i radość. Po pierwsze, że w końcu się udało i zrobiłem coś, o czym od conajmniej kilku lat myślałem, że jest to już dla mnie niemożliwe. Po drugie, że mogę teraz już w stu procentach skupić się na maratonie.  Liczę tam na kolejny sukces, choć mam też poczucie, że tam będzie zdecydowanie najtrudniej, ale też, że  cokolwiek wydarzy się w Poznaniu to ten rok mogę i tak już uznać za wyjątkowo udany. Zostały mi też jeszcze dwa biegi na 5km. Teraz, gdy swój cel już osiągnąłem mogę je pobiec bez tego psychologicznego ciężaru, zupełnie na luzie. Wiem, że gdyby nie kolka to dziś stać mnie było na czas 20:40, więc może uda się poprawić jeszcze dzisiejszy wynik? Nie wiem. Co będzie to będzie, przyjmę wszystko z pokorą. Najważniejszy jest jednak zdecydowanie maraton.

      Już na sam koniec chciałbym wspomnieć, że w dzisiejszym biegu wśród wielu utytułowanych zawodników i zawodniczek startowała również Domninika Stelmach, jedna z najlepsyzch w Polsce, a także i na świecie biegaczka długodystansowa. Wśród Jej dokonań wystaczy wymienić chociażby złote medale Mistrzostw Polski w biegach górskich, czy w maratonie. Wielokrotnie startowała także w bardzo prestiżowym i popularnym na świecie biegu Wings for Life, gdzie wygrywała w Polsce i Australii, RPA, czy Brazylii, a w 2018 roku w Chile była najlepsza na świecie ustanawiając przy okazji rekord trasy. Była także wicemistrzynią świata w długodystansowym biegu górskim. Miło było Ją spotkać i poznać osobiście. Kolega Paweł, który jak zwykle pobiegł rewelacyjnie i zajął drugie miejsce w kategorii M40 miał przyjemność i zaszczyt stanąć z Nią nawet razem na podium w łączonej dekoracji czterdziestolatków. Ogromne gratulacje dla Pawła i słowa uznania. Przykładając odpowiednią miarę do obu dokonań obaj wykonaliśmy dziś kawał dobrej roboty. Powrót do Siedlec był zatem wyjątkowo miły i radosny.

2022.09.18 Warszawa 5km: 14 BIEG URSYNOWA – 20:58


Warszawa nocą

     Od ostatniego półmaratonu minął raptem tydzień, a znowu przyszło mi stanąć na starcie zawodów na tym dystansie. No, ale cóż… taki czas, taka pora roku i teraz wszystko potoczy się już bardzo szybko. Wrzesień, październik to ten moment gdzie generalnie biegam najwięcej zawodów na dystansie półmaratonu czy maratonu i tak jest i tym razem. Po zeszłotygodniowym Biegu Jacka w Siedlcach przyszła pora na Adidas Nocny Półmaraton Praski. Mam już pewne doświadczenia związane z tymi zawodami. Startowałem w tym biegu w pierwszej edycji 2014, ale wówczas to sponsorem tytularnym było BMW, a bieg odbywał się w niedzielny poranek. Od kilku lat zawody mają już charakter półmaratonu nocnego, co sprawia, że mają swój dodatkowy urok i szczególny charakter.

      Do Warszawy wybraliśmy się pociągiem w kilkuosobowym gronie kolegów i koleżanek z Yulo Run Team Siedlce. Na miejscu spodziewałem się także spotkać z byłym kolegą z pracy Ivanem, z którym w tym roku miałem już okazję pobiec razem Bieg Marszałka w Sulejówku, który znowu zawitał do Polski i była to kolejna okazja by znowu się zobaczyć. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Jak już wspominałem tej jesieni mam zupełnie inne priorytety, niż półmaratony, poza tym w nogach jeszcze czułem niedzielne zawody na Biegu Jacka i treningi w środku tygodnia, trochę też nadal doskierwa uraz, którego już od pewnego czasu nie mogę się pozbyć. Jednakże bliskość w czasie ubiegłotygodniowych zawodów i tych powodowała, że naturalnie pojawiały się pewne  odniesienia i porównania pomiędzy jednym i drugim biegiem. Postanwiłem więc pobiec tak, by choć trochę poprawić wynik z niedzieli (1:44:39) zwłaszcza, że trasa w Warszawie podobnie jak w Siedlcach też jest dość szybka, a i warunki pogodowe w sobotni wieczór zdecydowanie bardziej sprzyjające, niż tydzień temu. Drugim czynnikiem który w pewnym stopniu determinował tempo w jakim miałbym pobiec ten bieg była strefa, w której startowałem. Gdy rejestrowałem się na te zawody na początku roku brałem pod uwagę, że w przypadku braku sukcesu wiosną być może będzie to kolejna próba łamania przeze mnie 1:40 w półmaratonie, dlatego start w takie strefie zadeklarowałem podczas rejestracji. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że taka sztuka uda mi się już w Poznaniu w kwietniu. Cel został zrealizowany, dzięki czemu jesienią mogłem pozmieniać priorytety. Tak, czy inaczej obecność na starcie w strefie 1:40 sprawiła, że przez myśl przechodziła mi chęć zmierzenia się z tym wynikiem. Miałem wątpliwości czy w tym momencie i w tych warunkach jestem na to gotowy zwłaszcza, że biegłem bez muzyki, która mnie jednak zawsze mocniej mobilizuje i ułatwia szybkie bieganie, nie miałem też ze sobą żadnych żeli energetycznych, które mogłyby się przydać zwłaszcza w końcówce, ale postanowiłem sprobować i zobaczyć jak się będzie dla mnie układał ten bieg i ewentualnie podjąć ostateczną decyzję już w trakcie.


      Rozpocząłem bardzo podobnie jak w Siedlcach. Pierwszy kilometr w dokładnie w takim samym tempie to jest 4:41. Trasa wiodła ulicami warszawskiej Pragi. Biegaczom towarzyszyło wielu żywiołowo dopingujących kibiców. Mimo wieczornej pory powietrze było dość ciepłe. Wiedziałem jednak, że porownując do Biegu Jacka tutaj czas będzie pracował na korzyść biegaczy i z każdym kilometrem w przeciwieństwie do niedzielnego biegu będzie coraz chłodniej i warunki będą coraz bardziej sprzyjać. Pierwsze 5 kilometrów w średnim tempie 4:39. Dość szybko jak na mnie. Prawie tak, jak w Poznaniu, gdy biłem życiówkę. Dokładnie takie samo średnie tempo było po 10 kilometrach. Biegło mi się jednak dość ciężko. Nie czułem się też pewnie jeśli chodzi o swój żołądek. Mam w sumie małe doświadczenie jeśli chodzi o biegi nocne. Nie do końca wiem jak się w ciagu dnia odżywiać, o której godzinie zjeść najpóźniej obiad by nie skończyło się to jakimiś kłopotami. Rano nie mam z tym żadnego problemu: lekkie śniadanie i można biec bez żadnego ryzyka. Tutaj trzeba bardziej uważać i łatwiej o błąd.  Ostatni duży posiłek zjadłem mniej więcej 6 godzin przed biegiem i miałem trochę wrażenie, że tego czasu było być może zbyt mało.  W każdym razie uznałem, że dziś na żadne fajerwerki mnie nie stać i wróciłem do pierwotnego planu. Od tej pory starałem się podobnie jak w Siedlcach po prostu pilnować tempa poniżej 5 minut na kilometr i generalnie mi się to udawało. Wyjątkiem był chyba tylko jeden kilometr, gdy bieg wiódł poprzez osiedle i trasa nie była wystarczająco oświetlona. Trzeba było uważać, by się nie potknąć i nie przewrócić. Ostatnie 5 kilometrów starałem się trochę przyspieszyć. Wydawało mi się, że biegnę szbciej choć chyba to było jedynie złudzenie, bo nie było tego za bardzo widać w tempie poszczególnych kilometrów. Dopiero ostatnie kilkaset metrów było rzeczywiscie dużo szybsze i ostatecznie metę przekroczyłem z czasem 1:42:26, czyli mniej więcej dokładnie w połowie między planem maksimum i planem minimum na dzisiejszy bieg. Nie ukrywam, że taki wynik daje mi pełna satysfakcję, zwłaszcza że to mój 5 wynik w życiu ze wszystkich 31 ukończonych do tej pory półmartonów. Szybciej biegałem jedynie w 2020 (raz) i 2022 roku (trzy razy). Był to naprawdę dobry trening, dostarczył mi też sporo wiedzy na temat tego, gdzie aktualnie jestem z formą. Wiem, że jeśli chciałbym powalczyć z życiówką maratońską w Poznaniu to czeka mnie jeszcze dużo pracy i naprawdę ciężki treningowo wrzesień. Niepokoi tylko trochę uraz, który od czerwca od czasu do czasu wraca i może pokrzyżować mi moje jesienne plany. No, ale zobaczymy… mimo wszystko jestem dobrej myśli.

2022.09.03 Warszawa Półmaraton: 7 ADIDAS NOCNY PÓŁMARATON PRASKI – 1:42:26


Droga do Poznania

      Ależ ten czas szybko leci… W pamięci jeszcze żywe i gorące wspomnienia z wiosennych półmaratonów, a tu już pora zaczynać sesję jesienną. Tej jesieni mam zaplanowane 4 półmaratony, ale wszystkie one są bardziej etapem przygotowań do październikowego maratonu w Poznaniu, niż celem samym w sobie.  Tak więc specjalnych oczekiwań co do wyników nie mam. Przeciwnie. Raczej traktuje je ulgowo, zwłaszcza, że w zasadzie dopiero rozpoczynam przygotowania, a i pogoda na razie nie sprzyja intensywnemu bieganiu i ciężkim treningom. Pierwszym z tych półmaratonów, który był zarazem jubileuszowym 30 półmaratonem w moim życiu był wczorajszy Bieg Jacka. To już mój 10 udział w tych zawodach, co sprawia, że jest to impreza, w której w ciągu tych 12 lat mojego biegania startuję najczęściej, no i generalnie od której moje bieganie się w ogóle zaczęło, ponieważ to właśnie w 2010 roku podczas pierwszej edycji ukończyłem swoje pierwsze w życiu biegowe zawody. Wówczas był to jeszcze dystans 10 kilometrów. Od tamtej pory zarówno w organizacji Biegu Jacka, jak i w moim bieganiu wiele się zmieniło. Jeśli jednak miałbym znaleźć jakieś analogie to bez wątpienia byłaby to pogoda. Podobnie jak 12 lat temu (bieg wówczas był jednak w czerwcu), tak i wczoraj mimo, że to już powoli końcówka lata na biegaczy czekała iście tropikalna pogoda. Na szczęście organizatorzy rozpoczęcie biegu zaplanowali już o 8 rano dając chociaż odrobinę nadziei, że będzie można łatwiej znieść trudy rywalizacji i uniknąć największego upału. SWoją drogą trzeba przyznać, że aura sprawiła biegaczom prawdziwego psikusa i okazała się być wyjątkowo złośliwa, bo już następnego dnia przyszło spore ochłodzenie.

      Szczerze mówiąc nie czułem się najlepiej przed startem. Zwykle przed półmaratonem, czy maratonem oszczędzam się przez prawie cały tydzień, ale tym razem było trochę inaczej. W zasadzie do środy biegałem, a dodatkowo było też sporo roweru i nie czułem się w pełni wypoczęty i zregenerowany.  Swoje zrobiła też aura i panujący od kilku dni upał. Trzeba było mocno dbać o to, aby się nie odwodnić. Martwiło też trochę opóźnienie startu, jak sie później okazało na szczęście tylko 15 minut, z powodów technicznych (no cóż… w końcu to trzynasta edycja) i stanie przez ten czas w słońcu. Wtedy może jeszcze promienie słoneczne tak mocno nie doskwierały, ale późniejszy o 15 minut oznaczał także przecież późniejszy finisz w czasie, gdy upał mógł stawać się już coraz bardziej nie do zniesienia. W końcu udało się jednak wystartować.

Zdjęcie: Rafał Wysocki

      Mój plan na ten bieg zakładał utrzymywanie tempa (jeśli się uda) w okolicach 5 minut na kilometr, co w ogólnym rozrachunku powinno mi dać czas, który całkowicie mnie zadowoli. Planem minimum, gdyby coś poszło jednak nie tak, było ukończenie poniżej 1:50. Zacząłem troszkę szybciej, niż zakładałem, zwłaszcza pierwszy kilometr, ale potem udało się już ustabilizować tempo na pożądanym poziomie. Niepokoiło mnie tylko trochę momentami jakieś kłucie w kostce, którego wcześniej przed startem nie czułem i nie wiedziałem czym się to może skończyć. Niewiele też brakowało, abym zaliczył upadek. Wybiegając z bufetu z kubkiem wody w dłoni potknąłem się o wystającą z jezdni nierówność  i chyba tylko fakt, że był to dopiero początek wyścigu i zmęczenie nie było jeszcze duże sprawił, że udało mi się zachować równowagę i uniknąć bolesnego upadku. Pierwszą siedmiokilometrową pętlę pokonałem dokładnie w 34 minuty. Niektórzy uważają, że bieganie półmaratonu czy maratonu po pętli jest nudne. Ja osobiście mam mieszane uczucia. Myślę, że generalnie ma to także swoje dobre strony. Po pierwsze łatwiej jest kontrolować tempo biegu, bo można porównywać między sobą poszczególne odcinki, a po drugie zdecydowanie poprawia to atmosferę biegu. Łatwiej jest bowiem zapełnić na przykład siedmiokilometrową petlę kibicami, niż całą 21-kilometrową trasę półmaratonu, a gorący doping towarzyszący biegaczom na pewno pomaga, zwłaszcza w tych trudniejszych momentach. 

Zdjęcie: Janusz Mazurek

      Drugą petlę biegło mi się już zdecydowanie trudniej. Słońce było już coraz wyżej i temperatura z każdym kilomerem rosła. Mimo więc, że może nie przekładało się to jeszcze na dużo gorsze czasy (pobiegłem ją tylko około 20-30 sekund wolniej niz pierwszą) to jednak nogi stawały się coraz cięższe i nie pomagały nawet porozstawiane na trasie kurtyny wodne, z których namiętnie korzystałem, ale które przynosiły jedynie krótkotrwałą ulgę. Jeszcze trudniej było na trzeciej ostatniej pętli, choć ta też była w tempie niewiele gorszym, albo nawet porónywalnym, co poprzednia. Być może był to jednak efekt tego, że ostatnie dwa kilometry byłem już trochę bardziej zdeterminowany i bardziej skłonny do ryzyka by trochę jednak przyspieszyć. Dopełnieniem po trzech siedmiokilometrowych pętlach do półmaratonu był finisz po bieżni. Meta bowiem, podobnie zreszta jak start i całe miasteczko biegowe tym razem zostały zlokalizowane na siedleckim stadionie lekkoatletycznym, co chyba było miłą odmianą i nadawało dodatkowy klimat.

Zdjęcie: Rafał Wysocki

      Ostatecznie bieg ukończyłem w czasie 1:44:39. Trochę zmęczony, ale bywało też zdecydowanie gorzej. Już w domu po sprawdzeniu swojego prywatnego archiwum okazało się, że to był mój najszybszy ze wszystkich 7 dotychczasowych półmaratonów na Biegu Jacka. Do tej pory najlepszy wynik osiągnałem w 2015 roku (wolniejszy od dzisiejszego o 6 sekund, a ten debiutancki w 2013 roku był wolniejszy o prawie 9 minut). Trudno więc nie być zadowolonym zwłaszcza, że tak jak wspomniałem oczekiwania biorąc pod uwagę okoliczności i warunki były zdecydowanie niższe. Jest dobrze, a szansa na poprawę tego wyniku przyjdzie bardzo szybko, bo kolejny półmaraton już za tydzień. Następny przystanek w drodze do Poznania to Półmaraton Praski w Warszawie. 

Zdjęcie: Tygodnik Siedlecki

2022.08.28 Siedlce Półmaraton: 13 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:44:39


Piątka z Żołnierzem

      Mocno rozochocony po czerwcowym biegu w Sulejówku podczas, którego poprawiłem swój najlepszy w życiu wynik na 10 kilometrów zacząłem się rozglądać za jakimiś zawodami na połowę krótszym dystansie by i tutaj rozprawić się w końcu ze swoją życiówką sprzed lat. Nie było łatwo, zwłaszcza że tych wolnych terminów w biegowym kalendarzu zaczyna mi już trochę brakować, ale ostatecznie udało się coś znaleźć. Pierwszym z tych biegów miała być Piątka z Żołnierzem organizowana w ramach centralnych obchodów Święta Wojska Polskiego oraz 102 rocznicy Bitwy Warszawskiej na błoniach Stadionu Narodowego. Gdy pojawiła się informaja o tym biegu nawet przez chwilę się nie wahałem by się zarejestrować. Abstrahując już od swoich planów związanych z dystansem 5 kilometrów bardzo lubię tematyczne i historyczne biegi, a niewątpliwie ogromną zachetą była też możliwość spotkania dwóch naszych wspaniałych lekkoatletów, którzy przez ostatnie lata dostarczali nam tak wiele sportowych emocji, to jest Marcina Lewandowskiego i Jakuba Krzewinę, ambasadorów tego wydarzenia. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marcin Lewandowski to brązowy medalista Mistrzostw Świata w biegu na 1500m, wielokrotny mistrz Europy, rekordzista Polski, a Jakub Krzewina był członkiem tej naszej wspaniałej stafety 4 x 400, która podczas Mistrzostw Świata w Birmingham w 2018 roku pobiła niesamowity rekord świata. Obaj Panowie są też oczywiście Olimpijczykami. Nie sposób było nie skorzystać z okazji by zrobić sobie wspólne zdjęcie i zamienić choć kilka słów z naszymi Mistrzami. Na liście startowej można było też dostrzec kolejnego Olimpijczyka, pochodzącego z moich rodzinnych Siedlec, najbardziej utytułowanego aktualnie polskiego biegacza narciarskiego Macieja Staręgę.

      Z życiówką na 5 kilometrów mam pewien problem. Generalnie nigdy nie lubiłem tego dystansu i mam bardzo mało oficjalnych startów na atestowanych trasach. Najlepszy mój wynik pochodził z XXV Biegu Konstytucji w Warszawie w 2015 i wynosił 21:38. Z drugiej strony  biegam parkruny, gdzie trasy nie są atestowane i tam pare razy udało mi się pobiec szybciej, a najszybciej w 2016 w Parku Skaryszewskim na Parkrun Praga, gdzie uzyskałem wynik 21:17. Generalnie jako życiówkę powinienem uznawać bieg na atestowanej trasie, ale jakoś tak mi się już mentalnie utarło, że to właśnie ten wynik z warszawskiego parkrunu podaje jako swój oficjalny rekord i to do tego wyniku chciałbym się równać w tym roku. Nie nastawiałem się na to, że to się wydarzy już dziś, bo to nie ten etap przygotowań, mam jeszcze w tym roku zaplanowane dwie dodatkowe szanse, ale brałem pod uwagę, że dziś może być naprawdę dobrze i na pewno chciałem spróbować. Wczoraj specjalnie cały dzień nie biegałem i odpoczywałem, w miarę się wyspałem, starałem się przed biegiem dobrze rozgrzać wiedząc jak duże znaczenie na tym dystansie ma rozgrzewka. Obawiałem się trochę pogody, ale warunki do biegania były dość dobre. Start biegu został przesunięty z godziny 13:30 na 11:00, co też bardzo mnie ucieszyło, bo dzięki temu można było uniknąć największego słońca, a pogoda w ostatnich dniach również jakby odpuściła i nie było już tak gorąco. Przeszkadzał natomiast trochę boczny wiatr. Bałem się, że w kilkusetosobowej stawce mogę zostać przyblokowany i to przekreśli moje szanse na oczekiwany wynik, dlatego na starcie ustawiłem się bardziej z przodu, niż zwykle. Wiedziałem też, że biegając po tej pętli w zasadzie każdy zakręt będzie w lewo, tak więc zająłem pozycję bardziej po lewej stronie by uniknać zbędnego nadkładania dystansu. Wydawało się więc, że warunki sprzyjają i zadbałem o wszystko na co mam wpływ, a co mogłoby zadecydować o tym czy się uda pobiec rekordowo szybko, czy nie. Niestety zabrakło jednego…. doświadczenia.

      Jak już wspomniałem nie lubię tego dystansu i mam z nim generalnie małe obycie, ale dziś pobiegłem jak kompletny nowicjusz, który daje się podpuścić samemu sobie na starcie i potem od połowy dystansu zaczyna za to płacić cenę, a potem nawet jeśli wszystko jest jeszcze do uratowania to tej szansy nie wykorzystuje, bo zbyt szybko się mentalnie poddał. Pierwszy kilometr pobiegłem w czasie 3:58 i to tylko dlatego, że zacząłem się trochę hamować wiedząć że tego tempa na dłuższym odcinku absolutnie nie wytrzymam. Drugi 4:10 więc też tylko trochę wolniej. Efekty tego przyszły na trzecim. Pojawił się kryzys. Moje tempo spadło na tym kilometrze do 4:37 i chyba mentalnie się wtedy poddałem. Przynajmniej tak to czuję z perspektywy czasu. Straciłem nad tym biegiem całkowicie kontrolę. Przestałem pilnować oddechu nosem, techniki i ruchu ramiom, tak jak to zwykle staram sie robić, przestałem kontrolować tempo. Czwarty kilometr pobiegłem niewiele szybciej 4:33 i nie zrobiłem w zasadzie nic, aby było inaczej, choć mogłem. Dopiero na ostatnim kilometrze myśląc, że biegnę na granicy 22 minut postanowiłem ruszyć trochę mocniej i powalczyć. Do mety dotarłem z czasem 21:31, co kompletnie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się takiego wyniku, bo miało być blisko 22 minut. Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, bo przecież jak na moje skromne możliwości to bardzo dobry czas. W zasadzie najlepszy w życiu na atestowanej trasie, więc trudno się nie cieszyć. Po chwili przyszła jednak refleksja, że skoro biegnąc w tak słabym stylu udało mi się uzyskać taki wynik to za pewne było mnie dziś stać również na to by rozprawić się także z czasem z nieatestowanej trasy.

      Nie ukrywam, że byłem na siebie zły. To nawet nie rozczarowanie, ale bardziej złość, bo jestem przekonany, że te 14 sekund byłem w stanie urwać. Mam nauczkę, że trzeba walczyć do końca. Dziś tej walki w pewnym momencie zdecydowanie zabrakło. Nie załamuje mnie to jednak. Przeciwnie. Dodało mi to ogromnej motywacji, bo wiem, że na tym etapie do realizacji tego celu jestem nawet bliżej, niż myślałem. Planuję jeszcze dwa biegi na tym dystansie w tym roku na atesowanej trasie. Może warunki będą jeszcze bardziej sprzyjać, a formę uda się jeszcze poprawić? Zobaczymy. Medal na mecie wręczał mi Mariusz Giżyński to kolejna legenda polskiej lekkiej atletyki obecna na tych zawodach jako ambasador. Mariusz ma na swoim koncie tytuł Mistrza Polski w półmaratonie, a także dwa tytuły Wicemistrza Polski w maratonie. Startował też dwukrotnie na mistrzostwach Europy i z sukcesami w wielu zagranicznych prestiżowych maratonach. Może to będzie dobry omen przed październikowym maratonem w Poznaniu, gdzie także mam swoje cele. Czas pokaże.

     Bieg Piątka z Żołnierzem był elementem szerszych obchodów  Święta Wojska Polskiego. Towarzyszył mu zlokalizowany wokół Stadionu Narodowego piknik, podczas którego zaprezentowano nowoczesny sprzęt wojskowy zarówno naszej, jak i sojuszniczych armii. Chętni mogli zobaczyć odtworzoną bazę Polskiego Kontyngentu Wojskowego, a także porozmawiać z żołnierzami. Niewatpliwie było to bardzo ciekawe wydarzenie i cieszy, że Warszawiacy tak licznie pojawili się by tego dnia świętować z naszą armią. Korzystajac z okazji warto w tym miejscu podziękować polskim żołnierzom, którzy dzień i noc, bez względu na porę roku, czy jest gorąco, czy zimno stoją na straży naszych granic i dbają o to by nasza Ojczyzna w tych trudnych, burzliwych czasach była bezpieczna. Doceniam i szanuję. 

2022.08.14 Warszawa 5km: PIĄTKA Z ŻOŁNIERZEM – 21:31


Więcej zdjęć z biegu:


Akcja Burza

      Niewątpliwie kategorią biegów, które stanowią dla mnie szczególne znaczenie są biegi historyczne. Bardzo interesuję się zwłaszcza tą współczesną historią i uważam, że w pełni bezpieczną i dobrą przyszłość możemy budować jedynie tylko wtedy, gdy znamy przeszłość. Dlatego też bardzo chętnie uczestniczę w tego typu wydarzeniach, które łączą w sobie rywalizację sportową z lekcją naszej historii, niezależnie od tego czy są to wielotysięczne biegi takie jak Bieg na Szczyt Monte Cassino, albo kultowy już Bieg Powstania Warszawskiego, czy też te małe kameralne lokalne zawody.

      W tym roku postanowiłem wystartować w Biegu Pamięci w 78 rocznicę Akcji Burza organizowanym przez przyjaciół z Grupy Biegaczy Skórzec Biega, Gminę Kotuń oraz Światowy Związek Żołnierzy AK Koło Gminne w Kotuniu. Ponieważ do zapisania się na ten bieg zabierałem się trochę jak przysłowiowy “pies do jeża” to niewiele brakowało, aby nic z tych planów nie wyszło, gdyż spóźniłem się kilka dni. Pomógł jednak przypadek i zbieg okoliczności, a mianowicie ze względu na nakładający się tego samego dnia Bieg Powstania Warszawskiego zmienił sie termin tych zawodów, a w związku z tym rejestracja odbyła się raz jeszcze, dając mi tym samym drugą szansę. Tym razem byłem już bardziej czujny.

      Zanim napiszę o samym biegu warto wspomnieć choć kilka słów o tym czymże była Akcja Burza. Wydaje mi się, że niewiele osób o niej słyszało. Choć sam jak wspomniałem interesuję się trochę historią to jednak moja wiedza na ten temat była bardzo ograniczona. Mówiąc w skrócie było to pewnego rodzaju zbrojne powstanie lub inaczej… plan wzmożonej dywersji przeciwko okupantowi niemieckiemu. Wobec klęski hitlerowskich Niemiec na froncie wschodnim i zbliżaniu się Armii Czerwonej do dawnych granic Polski gen. Tadeusz Komorowski “Bór” 20 listopada 1943 roku wydał rozkaz o rozpoczęciu na terenie kraju planu “Burza”. Żołnierze Armii Krajowej zgrupowani na terenie Kotunia przygotowywali się już do tej akcji dużo wcześniej, ale to właśnie w III dekadzie lipca 1944 dowódca placówki Kotuń ppor. Ludwik Szajda wydał rozkaz mobilizacji i koncentracji, która miała miejsce 24 lipca na pograniczu lasów Kotuń-Chlewiska-Pieróg. W 2004 roku w tym miejscu postawiono upamiętniający to wydarzenie obelisk, a od dwóch lat oprócz oficjalnych uroczystości zaczęto organizować i włączono do obchodów rocznicy także bieg pamięci.

      Na liście startowej głównego biegu (oprócz biegu, był także marsz Nordic Walking, treeking oraz biegi dziecięce) było zapisanych 56 osób, z czego 16 w mojej kategorii wiekowej. Trudno tam było wypatrzeć znajome nazwiska, o których od razu mógłbym powiedzieć, że są zdecydowanie poza moim zasięgiem. Z drugiej strony było też wiele osób spoza Siedlec i okolic, których możliwości kompletnie nie znałem. Nie byłem więc w stanie tak naprawdę oszacować swoich szans. Mimo to postanowiłem powalczyć o wysokie miejsce w swojej kategorii. Za takie uznawałem miejsce w piątce, a przy odrobinie szczęścia być może nawet trzecie.  Zaraz po starcie ukształtowała się pewna czołówka. Miałem przed sobą około kilkunastu osób. Kilka z nich wyprzedziłem jeszcze na pierwszym kilometrze. Wkrótce stawka mocno się rozciągnęła. Z przodu w zasięgu wzroku została mi jedynie trójka zawodników, za sobą nie widziałem już nikogo. Muszę przyznać, że biegło mi się dość ciężko. Upalna pogoda, która zdominowała ten tydzień i mocno utrudnia rywalizację sportową towarzyszyła także w dniu biegu. Termometry momentami pokazywały nawet 35 stopni. Czułem się zmęczony upałem już przed startem. Do tego dochodziła ciężka piaszczysta leśna trasa. Na starcie założyłem sobie, że będę starał się biec w tempie 4:30 na kilometr, ale dość szybko trzeba było te plany zweryfikować, gdyż na tej trasie w moim przypadku nie było to możliwe.

      Po dwóch kilometrach z naszej czterosobowej grupy został tylko nasz duet, pozostali byli już daleko z przodu. Starałem sie trzymać tuż za plecami swojego rywala, choć miałem wrażenie że moja strata się delikatnie cały czas powiększa i w kulminacyjnym momencie wynosiła ze dwadzieścia metrów. Na samym końcu dwu- i półkilometrowej pętli na biegaczy czekało prawdziwe wyzwanie: kilkusetmetrowy odcinek po głębokim i suchym niczym pustynia piachu, którego punktem kulminacyjnym był stromy i wysoki, pewnie conajmniej ośmiometrowy podbieg, po którym odechciewało się już dalszej rywalizacji. Nie bez przyczyny to miejsce nosi nazwę Diabelec, bo było to iście diabelsko trudne wyzwanie. Niewiele dalej, pewnie jakieś 200, a może 300 metrów usytułowana była już meta pętli. Czas mojego pierwszego okrążenia to 11 minut i 58 sekund. Do poprzedzającego mnie zawodnika miałem stratę 9 sekund. Zastanawiałem się który jestem. Wiedziałem, że w klasyfikacji Open powinno to być miejsce w dziesiątce, ale ważniejsza dla mnie była klasyfikacja kategorii wiekowej. Kompletnie nie wiedziałem ilu zawodników z mojej kategorii jest przede mną, ale zakładałem, że mogę być trzeci, albo czwarty, dlatego uznałem, że warto byłoby powalczyć z zawodnikiem, którego miałem tak blisko przed sobą, gdyż mogło to być decydujące z punktu widzenia ewentualnego podium. Mimo to nie udawało mi się go dojść dość długo i szczerze mówiąc traciłem powoli nadzieję. Moja determinacja zdecydowanie słabła. Zaczynałem myśleć o tym, aby po prostu dobiec. Z tyłu nikt mi już raczej i tak nie zagrażał. Mimo takiego nastawienia moja strata nie zwiększała się. Przeciwnie, zauważyłem, że powoli zmniejszam dystans do rywala, a gdy po raz drugi dobiegliśmy do piaszczystego odcinka opadł z sił, a ja po prostu go wyprzedziłem. Podbieg pokonałem już jako pierwszy i nie oglądając się za siebie pognałem do mety, która jak zapamiętałem po pierwszej petli była zlokalizowana kilkaset metrów dalej. Czas drugiego okrążenia to dokładnie 13 minut, czyli prawie dokładnie minutę wolniej, niż pierwszego, ale na tyle szybko by odrobić 9 sekundową stratę i dorzucić do tego kilka sekund swojej przewagi.

      Po dotarciu do mety i chwili dojścia do siebie zacząłem zastanawiać się co mi to da. Tak, jak już wspomniałem wcześniej brałem pod uwagę, że w grę może wchodzić 3 miejsce w kategorii, aczkolwiek podchodziłem do tego z pewnym dystansem, gdyż trudno mi było tak naprawdę ocenić ilu z tych, którzy dobiegli przede mną było z mojej kategorii wiekowej. Gdy jednak zobaczyłem wyniki nie mogłem uwierzyć, gdyż okazało się, że byłem pierwszy. Była to dla mnie ogromna niespodzianka. Zawsze warto powalczyć do końca, ale w tym wypadku opłacało sie to szczególnie. Stawką bowiem było pierwsze miejsce, a o moim zwycięstwie ostatecznie zadecydowały 4 sekundy. Finiszując nawet nie zauważyłem, że rywal ostatecznie był tak blisko, ale gdyby mnie dogonił byłbym jeszcze w stanie odeprzeć atak. W klasyfikacji Open mój wynik dał mi 8 miejsce na 52 osoby, które ukończyły.

      Cieszę się, że mimo pewnych perturbacji z rejestracją udało mi się jednak  wystartować w tych zawodach. Już nawet abstrahując od tego, że udało mi się stanąć na podium, co w moim wypadku zdarza się przecież bardzo rzadko to jednak był to niewątpliwie miło spędzony czas w równie miłym gronie. Była to okazja do tego by spotkać wielu znajomych, porozmawiać, a przy tym przeżyć lekcję historii i spotkać tych, którzy jeszcze pamiętają tamte wydarzenia. W tym miejscu podziękowania dla organizatorów, którzy przy okazji zawodów sportowych pielęgnują także pamięć o ważnych momentach naszej historii. Mam nadzieję, że za rok w kolejną rocznicę znowu będzie mi dane stanąć na starcie tego biegu. Zwłaszcza, że wygrana kategorii zobowiązuje podwójnie…

2022.07.23 Kotuń 5km (trial): III BIEG PAMIĘCI W 78 ROCZNICĘ AKCJI BURZA – 24:58

Zdjęcia: Nomad Foto Studio / Zabłąkany Aparat / A. Biernacka


Siedemnastka

      Czasy się zmieniają, świat się zmienia, ludzie się zmieniają, ja sam też się trochę zmieniłem, ale są rzeczy niezmienne od lat. Ten rower kupiłem w czerwcu 2005 roku za swoja pierwszą w życiu wypłatę. Od tamtej pory niezmiennie i nieprzerwanie towarzyszy mi przez tych 17 lat. Na różnego rodzaju wycieczkach, przejażdzkach, dojazdach, czy też nawet na kilku zawodach pokonałem na nim ponad 40 000 kilometrów, czyli mówiąc krótko udało mi się okrążyć Ziemię. 

2013 

      Doskonale pamiętam dzień i moment zakupu. Wybierajac się do sklepu nie miałem specjalnych oczekiwań. Dokładnie ten model Merida Kalahari 510 zaproponował mi kolega, który pracował w tym sklepie rowerowym. Gdy mi go pokazał wiedziałem już, że to właśnie ten rower chcę mieć  i muszę przyznać, że był to naprawdę dobry wybór. Jeśli miałbym wskazać krótką listę najlepszych zakupów w swoim życiu bezapelacyjnie musiałaby się tam znaleźć moja Merida. Przez pierwszych dziesięć lat nie przebiłem nawet dętki, nie mówiąc już o jakiejkolwiek awarii. Za rok na “osiemnastkę” chyba pasowałoby pomyśleć nad nowszym modelem, ale z drugej strony jak tu go wymieniać na inny jak generalnie nadal daje radę…?   

Korzystając z okazji zapraszam do wpisów z kategorii ROWEROWE ESKAPADY,  które zawierają relacje z kilku najciekawszych moich wycieczek rowerowych.

Zdjęcie w powiększeniu:


Parkrunowe historie

      No cóż…. stało się. Ukończyłem właśnie swój 30 parkrun Skórzec. To chyba idealny moment do tego by choć trochę przybliżyć ideę parkrunów, zachęcić do uczestnictwa i podsumować swoje starty. Już sama nazwa wiele mówi na temat tego czymże jest parkrun, warto jednak dodać coś więcej na ten temat. To, co  na pewno warto wiedzieć to to, że są to przede wszystkim bezpłatne, cotygodniowe spotkania, na których pokonuje się dystans pięciu kilometrów. Podczas parkrunu dokonywany jest pomiar czasu, a wyniki wraz ze statystykami rejestrowane na stronie internetowej. Można biec, truchtać, maszerować (także z kijkami), lub po prostu wspierać organizację przyjmując rolę wolontariusza. Spotkania te odbywają się w zawsze w sobotę o 9:00 rano.

      Choć idea parkrunów narodziła się w 2004 w Londynie dziś skupia już ponad 2000 lokalizacji w kilkudziesięciu innych krajach, w zasadzie na każdym kontynencie. W Polsce pierwszy bieg odbył się w Gdyni w 2011 roku i wzięło w nim udział pięciu biegaczy. Dziś na polskiej mapie można odnaleźć około 80 lokalizacji. W sumie co tydzień parkrun na całym świecie umożliwia setkom tysięcy uczestników rozpocząć weekend w sposób aktywny, miło spędzić czas i cieszyć się wspólnym spotkaniem z innymi . Jak dodają twórcy ideą tych spotkań jest także czynienie planety zdrowszej i szczęśliwszej. Na biegach parkrun każdy jest mile widziany, nikt nigdy nie jest ostatni. Na końcu stawki podąża zawsze wolontariusz, który zapewnia pomoc i dba o to, by nikt się nie zgubił i wszyscy szczęśliwie dotarli do mety.

      Moje początki na parkunie siegają roku 2018 kiedy to pobiegłem dwa razy parkrun Praga w Parku Skaryszewskim w Warszawie w ramach przygotowań do Ekidena. To zresztą tam pobiegłem wówczas  swoje jak na razie najszybsze 5km w życiu. W Skórcu parkrun pojawił się w końcówce roku 2017 i z czasem to zdecydowanie ta lokalizacja stała mi się najbliższa zarówno w wymiarze fizycznym, jak i sentymentalnym. Skórzec to niewielka miejscowość położona około 15 kilometrów od moich rodzinnych Siedlec. Dlatego też będąc w Siedlcach często w sobotni poranek siadam na rower i po prostu jadę sobie na parkrun by aktywnie rozpocząć weekend. Pierwszy raz pobiegłem w 25 edycji, dziś parkrun Skórzec ma już za sobą 173 spotkania, z czego w 30 miałem nieukrywaną przyjemność uczestniczyć. Skórzec to pewnie jedna z mniejszych miejscowości w Polsce, która gości uczestników parkrun. To, co wyróżnia tą lokalizację na tle innych, to też niewątpliwie trasa. W Skórcu nie biega się po parku. Biega się po lesie i polnych drogach. Nie ma asfaltu, Jest piach i ściółka leśna. Parkrun Skórzec chlubi się też tytułem najwolniejszej parkrunowej trasy w Polsce i rzeczywiście  nie należy ona do najłatwiejszych. Trudno tu o dobre wyniki, ale przecież nie to jest w tych spotkaniach najważniejsze i nie o to jedynie chodzi. Oczywiście można pobiec tyle ile ma się tylko sił, nawet się pościgać z innymi, parkruny jak każde inne zawody dają możliwość rywalizacji, ale to też, a może nawet przede wszystkim, spotkania towarzyskie, na których wiekszość osób się dobrze zna, a jak sie nie zna to się szybko poznaje i dominuje przyjemna rodzinna atmosfera. Poziom jest bardzo zróżnicowany. Nikt nie czuje się skrępowany swoją formą lub całkowitym jej brakiem. Można pożartować, pośmiać się, porozmawiać i po prostu miło spędzić czas. Zwykle są to kameralne spotkania, na które przybywa po kilkanaście osób, ale bywało że pojawiało się nawet w okolicach setki uczestników. Przychodza całe rodziny. Od czasu do czasu pojawi się też jakiś gość z daleka. Wraz z rozwojem parkrunów popularna stała się turystyka parkrunowa polegająca na tym, że ludzie podróżują po Polsce by odwiedzać poszczególne lokalizacje, pobiec, a przy okazji pozwiedzać. Często są to bardzo ciekawe osobowości, które zawsze fajnie poznać i czegoś się o Nich dowiedzieć. Wiele takich osób odwiedziło już także Skórzec, a to co powtarzają niemalże wszyscy nieważne skąd przyjechali to to, że atmosfera w Skórcu jest wyjątkowa i szczególna.

      Niewątpliwie najważniejszymi osobami, bez których parkrunu Skórzec, by nie było są Arek i Marta, choć w organizacji sobotnich spotkań licznie wspierają Ich także rodzina i przyjaciele. Nie ukrywam, że Ich zaangażowanie, konsekwencja i cierpliwość budzą mój podziw, bo już niemalże od pięciu lat z pandemiczną przerwą, w zasadzie niezależnie od okoliczności czy pogody parkruny w Skórcu odbywają się regularnie. Wymaga to od organizatorów nie tylko chęci, ale także czasu, a tego nam przecież wszystkim w dzisiejszym świecie i natłoku obowiązków bardzo brakuje. Mam nadzieję, że nie zabraknie Im determinacji i będą to kontynuować, bo jest to inicjatywa którą na pewno warto wspierać i rozwijać. Myślę, że to dobry moment by przede wszystkim Im, ale także innym wolontariuszom, których, czy to regularnie, czy incydentalnie w Skórcu spotykam, podziękować za to, że dają nam możliwość spotykać się w te sobotnie poranki i aktywnie i przede wszystkim miło spędzać czas.

      Już na sam koniec zacięcie statystyczno-analityczne nakazuje mi podsumowując swoje dotychczasowe starty na parkrunie Skórzec wspomnieć o tym, że w tych trzydziestu startach udało mi się być pięć razy na pierwszym miejscu, dwanaście razy na drugim, osiem razy na trzecim, tylko raz na najmniej lubianym przez sportowców miejscu czwartym (uff), dwa razy na piątym i również dwa razy na szóstym. Najlepszy wynik jaki osiągnąłem to 21:00 podczas 38 edycji we wrześniu 2018 roku, ale nie traktuje tego wyniku jako oficjalnego, gdyż na tej edycji trasa z przyczyn niezależnych była trochę skrócona. Drugi mój wynik 21:53 pochodzi ze 114 edycji w lutym 2020. Najwolniej pobiegło mi się w postpandemicznej edycji nr 120 w czerwcu 2021, gdzie pokonanie tej trasy zajęło mi dokładnie 26 minut W tym roku za dużo parkrunów jeszcze nie zaliczyłem, a najlepszy czas to 22:30 z czerwca z edycji nr 166, ale mam nadzieję, że teraz, gdy rozpocząłem małą przerwę w bieganiu półmaratonów i tych zawodów mam w kalendarzu zdecydowanie mniej to będzie mi łatwiej znaleźć czas i znowu częściej pojawiać się w Skórcu. Do zobaczenia! 

Więcej parkrunowych historii:

 

Moje dotychczasowe starty na parkrun Skórzec:

2022.06.26 Skórzec 5km: 173 PARKRUN SKÓRZEC – 24:46
2022.06.04 Skórzec 5km: 170 PARKRUN SKÓRZEC – 22:35 
2022.05.07 Skórzec 5km: 166 PARKRUN SKÓRZEC – 22:30
2021.11.20 Skórzec 5km: 142 PARKRUN SKÓRZEC – 23:40 
2021.11.13 Skórzec 5km: 141 PARKRUN SKÓRZEC – 24:12
 2021.10.30 Skórzec 5km: 139 PARKRUN SKÓRZEC – 23:19
2021.10.24 Skórzec 5km: 138 PARKRUN SKÓRZEC – 23:42
2021.10.09 Skorzec 5km: 136 PARKRUN SKÓRZEC – 23:26
2021.09.11 Skórzec 5km: 132 PARKRUN SKÓRZEC – 23:51 
2021.09.04 Skórzec 5km: 131 PARKRUN SKÓRZEC – 25:10
2021.07.24 Skórzec 5km: 125 PARKRUN SKÓRZEC – 24:28
2021.07.17 Skórzec 5km: 124 PARKRUN SKÓRZEC – 25:37
2021.06.26 Skórzec 5km: 121 PARKRUN SKÓRZEC – 24:46
2021.06.19 Skórzec 5km: 120 PARKRUN SKÓRZEC – 26:00
2021.06.12 Skórzec 5km: 119 PARKRUN SKÓRZEC – 25:35
2020.02.15 Skórzec 5km: 114 PARKRUN SKÓRZEC – 21:53
2020.01.11 Skórzec 5km: 110 PARKRUN SKÓRZEC – 22:38
2019.11.09 Skórzec 5km: 100 PAKRUN SKÓRZEC – 23:08
2019.09.21 Skórzec 5km: 93 PARKRUN SKÓRZEC – 22:12
2019.09.14 Skórzec 5km: 92 PARKRUN SKÓRZEC – 22:14
2019.08.17 Skórzec 5km: 88 PARKRUN SKÓRZEC – 25:14
2019.06.15 Skórzec 5 km: 79 PARKRUN SKÓRZEC – 25:00
2018.10.06 Skórzec 5km: 42 PARKRUN SKÓRZEC – 24:26
2018.09.08 Skórzec 4,7km: 38 PARKRUN SKÓRZEC – 21:00
2018.08.04 Skórzec 5km: 33 PARKRUN SKÓRZEC – 24:50
2018.07.28 Skórzec 5km: 32 PARKRUN SKÓRZEC – 24:02
2018.07.21 Skórzec 5km: 31 PARKRUN SKÓRZEC – 23:51
2018.07.17 Skórzec 5km: 29 PARKRUN SKÓRZEC – 24:31
2018.06.16 Skórzec 5km: 26 PARKRUN SKÓRZEC– 24:48
2018.06.09 Skórzec 5km: 25 PARKRUN SKÓRZEC – 25:50



W drodze po Koronę

      Sport to taka dziedzina, że niewiele dzieje się przez przypadek. To czy odnosi się sukces, albo czy coś się udaje, czy też nie jest raczej wypadkową wielu czynników takich jak talent, ciężka praca, cierpliwość, wytrwałość czy konsekwencja. Tylko niewielka cząstka, która uzupełnia i scala to wszystko to szczęście. Jeśli jednak spróbujemy mówić o sporcie w kontekście zbiegów okoliczności, różnych przypadków, wypadków, szczęścia, czy nieszczęścia to niewątpliwie można to zrobić w przypadku wyjazdu na ten bieg i konsekwencji ukończenia go, czyli mówiąc krótko zdobycia przeze mnie tak zwanej Korony Półmaratonów Polskich. Zanim może jednak przejdę do szczegółów pozwolę sobie w telegraficznym skrócie wyjaśnić czymże jest ta tak zwana Korona. To osiągnięcie polegające na ukończeniu 5 z 10 najbardziej prestiżowych półmaratonów organizowanych w Polsce w pewnym określonym regulaminem okresie czasu. W zasadzie nie planowałem zdobycia Korony w tym roku. Jednakże ten rok mija mi pod kątem zawodów na tym dystansie, przebiegłem ich w tym roku sporo i nagle okazało się, że mam ukończone już cztery wchodzące w jej skład biegi. Pierwsza była Wiązowna. To półmaraton który rozpoczął moje starty w tym roku, ale paradoksalnie przez pandemię, która mocno skomplikowała regulamin do Korony zaliczała się edycja jeszcze z 2020 roku, którą zresztą też wówczas ukończyłem. Krok numer dwa to październik 2021 i nieplanowany Kraków, który pobiegłem jedynie chcąc zmazać pewną plamę po zupełnie nieudanym półmaratonie w Platerowie dwa tygodnie wcześniej. Wiosna 2022 to Warszawa, Poznań. Ledwo się obejrzałem, a miałem skompletowane już 4 etapy. Nie mogłem już tego odpuścić. Kosztowało mnie to zbyt dużo czasu i energii. Jedyne co pozostało zrobić w tej sytuacji to wykorzystać szansę, która niewiadomo kiedy znowu się pojawi i wykonać piąty, ostatni krok. Zacząłem zastanawiać się który bieg wybrać i pierwszym wyborem był Białystok. Jednakże majowy termin trochę mi skomplikował sprawę, bo w maju miałem już zaplanowane trzy inne zagraniczne półmaratony. Postanowiłem więc szukać dalej. Myślałem o Wrocławiu, ale w głębi duszy czekałem na ogłoszenie terminu Gdyni. W końcu miałem jeszcze niezrealizowane zaległe plany związane z odwołaniem półmaratonu w tym mieście w 2020, na który tak mocno się wówczas przygotowywałem. Ostatecznie jednak szanse, że ten bieg w tym roku się w ogóle odbędzie zmalały w zasadzie do zera. Trzeba więc było szukać kolejnej altenatywy, a wiele już ich nie zostało. Zacząłem brać pod uwagę Gniezno, albo Piłę. Zwłaszcza Gniezno i Bieg Lechitów wydawał się być ciekawym wyborem. Jednakże zdecydowanie się na ten wrześniowy bieg oznaczał bardzo napięty jesienny terminarz startów i trochę komplikacji w przygotowaniach do ewentualnego maratonu w Poznaniu, na który być może się jeszcze zdecyduję w tym roku. Piła natomiast wypadała następnego dnia po Półmaratonie Praskim w Warszawie, na który już jestem od dawna zarejestrowany. Niby więc miałem kilka opcji, ale tak naprawdę wybór był mocno ograniczony. W pewnym sensie stałem się zakładnikiem tej sytuacji. Z jednej strony żal było rezygnować z Korony, z drugiej inne zaplanowane już jesienne biegi zupełnie ograniczały mi pole manewru. Mimo, że nie planowałem już więcej półmaratonów w tym półroczu i w sumie nie bardzo mi się chciało jechać na kolejny postanowiłem jednak wrócić do pomysłu z Wrocławiem. Nie chciałem odwlekać niczego na za kilka miesięcy, ale zależało mi, aby zrobić to teraz, by na jesieni móc się już na spokojnie skupić na półmaratonach zagranicznych i ewentualnym maratonie. Przyznać jednak muszę, że do końca się wahałem i decyzja zapadła w zasadzie w ostatniej chwili.

      A więc jednak Wrocław… Zaczęło się jednak niefortunnie. Na nasze koleje zawsze można liczyć w kwestii budowania emocji i napięcia. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Siedlec, a od razu na start dostałem godzinne opóźnienie co sprawiło, że mimo stosunkowo sporego marginesu czasu w dużym stopniu nierealne stało się zdążenie na kolejny pociąg z Warszawy do Wrocławia. Ratunkiem i nadzieją wydawał się inny pociąg, który przyjechał w międzyczasie. Wsiadłem do niego z nadzieją, że jednak wszystko się jakoś pozytywnie poskłada i uda się zdażyć. Niestety po piętnastu minutach i przejechaniu kilkunastu kilometrów wydobywajacy sie zapach spalenizny spod jednego z wagonów sprawił, że i ten pociag dalej już nie pojechał. Wówczas stało się już jasne, że moje plany dotyczcące tej podroży muszę szybko i drastycznie zmodyfikować…, albo się po prostu poddać. Jadąc do Warszawy już trzecim tego dnia składem, który w międzyczasie się pojawił zacząłem poszukiwać alternatyw. Niestety w kolejnych pociągach do Wrocławia w najbliższych godzinach nie było już wolnych miejsc, ale szczerze powiedziawszy zaistniała sytuacja i tak zraziła mnie do kolei i nadszarpnęła i tak już wielce ograniczone tego dnia zaufanie. Tu nie było już miejsca na kolejne ryzyko. Tak więc czas dojazdu do Warszawy wykorzystałem na poszukiwania w Internecie biletu na autobus. W najbliższym czasowo niestety też był brak wolnych miejsc, ale udało się znaleźć w kolejnym. Trzy godziny straty w zasadzie na samym starcie, no ale wyprawa do Wrocławia i sam bieg jest jeszcze do uratowania. Autobus, o zgrozo (to chyba jakaś zorganizowana akcja), także przyjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem, no ale sama podróż na szczęście przebiegła już bez większych przygód. Jedynie chyba tylko to warto skomentować, że zablokowane ulice Wrocławia w związku z biegiem były zaskoczeniem dla samego kierowcy, gdyż musiał chwilę krążyć po mieście zanim udało mu się dotrzeć na wrocławski przystanek skutecznie tym samym wydłużając opoźnienie o kolejne kilkanaście minut. Jadąc tak tym autobusem i zastanawiając się czy uda mi się ten bieg w ogóle pobiec od czasu do czasu spoglądałem na znajdujący się w środku termometr. Od kilku dni zapowiadano nadejście od Zachodu nad Polskę właśnie w sobotę afrykańskiego frontu z tropikalnym powietrzem. Wskazanie tego termometru rosło w zasadzie z każdą godziną podróży. Wyjeżdzając z Warszawy wskazywał 26 stopni. Niedługo potem było 28, 29, 30… gdy dojechałem do Wrocławia było to już 33 stopnie, a było już po osiemnastej. Istny tropik. Kilka godzin podróży w nieklimatyzowanym autobusie sprawiało, że odczuwałem już tego skutki. Gdy w końcu jednak wysiadłem poczułem pewną ulgę i nie tracąc już ani chwili od razu skierowałem się w stronę centrum na wrocławski rynek. Dużo czasu na zwiedzanie nie miałem, ale chciałem zobaczyć przynajmniej to serce miasta, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie miałem okazji. Niedługo potem siedziałem już w tramwaju na Stadion Olimpijski, gdzie zlokalizowane było miasteczko biegowe, start i meta. Po dotarciu na stadion odebrałem pakiet i w końcu mogłem trochę odpocząć, bo szczerze powiedziawszy czułem sie mocno zmęczony tą sytuacją i całym tym zamieszaniem z podróżą.

       Start zaplanowany byl o godzinie 21:30, a ostatecznie przesunął się o prawie pół godziny. Teoretycznie więc powinno być już dużo chłodniej, ale temperatura nadal sięgała 28 stopni. Nie czułem się najlepiej, dodatkowo nadal doskwierał mi ból w prawej stopie, który w dużej mierze ogranicza swobodne bieganie. Oczekiwań co do wyniku więc raczej żadnych nie miałem. Chciałem po prostu to przebiec w zdrowiu i stosunkowo dobrym samopoczuciu. W końcu przyjechałem do Wrocławia nie po wynik, a po Koronę. Nie ukrywam, że zlokalizowanie startu i mety na Stadionie Olimpijskim sprawiało, że atmosfera tego wydarzenia była podniosła i robiła spore wrażenie na uczestnikach. Tuż przed startem zapłonął znajdujący się na terenie stadionu znicz olimpijski, co zwłaszcza po zmroku dodawało niesamowitego klimatu. Na trybunach zasiadło pewnie kilka tysięcy żywiołowo dopingujących widzów. Pierwsze kilometry zacząłem spokojnie. Zresztą nawet gdybym chciał pobiec szybciej to w dużej mierze uniemożliwiał mi to spory tłok na trasie. Podobno na starcie stanęło około 8000 biegaczy. Myślałem, że podobnie jak w Sulejówku pod wpływem adrenaliny będę w stanie zapomnieć o bólu stopy, no ale tym razem było zupełnie inaczej. Bolało w zasadzie od samego początku do końca, a im bliżej końca tym bardziej. Nie pomagał też fakt, że trasa w większości prowadziła po wybrukowanych ulicach Wrocławia. Trzeba było mocno uważać, by się nie potknąć i nie przewrócić, zwłaszcza w miejscach gdzie brakowało wystarczającego oświetlenia, a takich miejsc było dość sporo. Być może to kwestia zmęczenia podróżą, ale nie czułem też jakiejś takiej determinacji zwiazanej ze startem w zawodach, która sprawia, że chce się dać z siebie 100%, a nawet więcej. Chyba więc trochę dlatego pobiegłem dość spontanicznie. Pierwszy raz od dłuższego czasu w zasadzie nie kontrolowałem czasu i skupiałem się na walorach trasy, a wiodła ona przez bardzo interesujące i atrakcyjne punkty miasta. Pięknie podświetlony Most Grunwaldzki, podobnie jak naszpikowany zabytkami Ostrów Tumski. Na ostatnich kilometrach pierwszy raz w historii biegacze mieli możliwość przebiec przez Halę Stulecia, a także wokół fontanny multimedialnej, która została włączona tego wieczoru specjalnie dla nich. Niedługo potem raz jeszcze przebiegłem przez Most Grunwaldzki i skierowałem sie w stronę Stadionu Olimpijskiego, gdzie podobnie jak start zlokalizowana była meta, a na mecie medale wręczali nasi byli Olimpijczycy sprzed lat. Jak na swoje raczej wolne tempo biegu to muszę przyznać, że byłem dość zmęczony. Wysoka temperatura i chyba nie do końca wystarczająca ilość punktów z wodą zrobiły swoje. Patrząc w wyniki  można zauważyć, że moje tempo na każdych kolejnych 5 kilometrach trochę spadało, a mimo to w klasyfikacji przesunałem się do przodu w sumie o około 300 pozycji. Połowę z tych trzystu osób, wyprzedziłem, druga połowa nie ukończyła co świadczy o trudnych warunkach.

       Chwila odpoczynku, pokibicowanie innym i przyszła pora ruszać w drogę na dworzec. Tak jak przyjechałem na bieg krótko przed startem, tak zaraz po biegu było trzeba wracać. Mimo porannych doswiadczeń musiałem się przeprosić z koleją. Kilka godzin oczekiwania na dworcu i przede mną jeszcze jeden nocny półmaraton tym razem w pociągu. Swoja drogą długi czas nocnego czekania na pociąg stał się pewną okazją do tego by bliżej przyjrzeć się wrocławskiemu dworcowi, który ma swój urok i należy chyba do najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałem.  Robi naprawdę wrażenie swoim stylem i klimatem.

      Po powrocie do domu zacząłem czytać wiele opinii na temat tego biegu i muszę przyznać, że pojawiło się wiele zarzutów co do organizacji tego wydarzenia. Szczerze powiedziawszy w trakcie i zaraz po biegu na wiele  z rzeczy, których te opinie dotyczyły nie zwróciłem uwagi (albo raczej nie wiązałem ich bezpośrednio z organizatorami). Dopiero w domu na spokojnie zacząłem się zastanawiać i faktycznie dotarło do mnie, że wiele w tym jest racji. Ale pokazuje to właśnie to, że chyba ja nie do końca poczułem ten bieg i nie do końca go przeżyłem. W świecie piłkarskim jest takie powiedzienie “przejść koło meczu”, które odnosi się do postawy polegąjacej na tym, że ktoś nie dał z siebie na boisku 100% i był na tym boisku nie do końca mentalnie obecny. Myślę, że te słowa w pewnym sensie odzwierciedlają mój udział i postawę w tym biegu. Całe to zamieszanie, zmęczenie, przyjechanie na bieg tego samego dnia w zasadzie w ostaniej chwili sprawiło, że chyba nie do końca wczułem się jego atmosferę i klimat. Zabrakło mi nie tylko sił, ale przede wszystkim motywacji i determinacji. Z drugiej strony wiedziałem po co jadę. Najważniejsze w tym wszystkim zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności było ten bieg po prostu ukończyć i wykonać ostatni krok do Korony. Sporo było w tym wszystkim przypadków, sporo przeszkód, ale udało się, a jesienią mogę się już spokojnie skupić na innych celach i planach. I to jest dla mnie najważniejsze. Żałuję trochę, że nieprzewidziane okoliczności plany mojego i tak krótkiego pobytu we Wrocławiu skróciły go jeszcze bardziej i nie dane mi było lepiej poznać miasta. No, ale może będzie to pretekst do tego aby kiedyś tu wrocić, bo niewątpliwie Wrocław ma swój urok i warto go poznać lepiej.

2022.06.18 Wrocław  Półmaraton: 8 PKO NOCNY WROCŁAW PÓŁMARATON – 1:55:32

 

 


Duety do mety

      Początki mojego biegania zdecydowanie muszę łączyć z Biegiem Siedleckiego Jacka. Pierwsza edycja tego biegu w 2010 roku to były moje pierwsze w życiu zawody biegowe, które wówczas po skromnych przygotowaniach jakoś po prostu przedreptałem w zupełnie nieprzystosowanym do biegania stroju i butach. Myślę, że to głównie fakt, że odbywały się one w moim rodzinnym mieście był decydującym czynnikiem, który sprawił, że odważyłem się w nich w ogóle wystartować. Potem minęły dwa lata zanim znowu stanąłem na starcie kolejnego biegu i znowu był to Bieg Siedleckiego Jacka. Tak więc choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, która od razu zapłonęła gorącym płomieniem, ale rozwijała się powoli, to jednak śmiało mogę powtarzać, że to od tej imprezy zaczęło sie moje bieganie. Jeśli jednak miałbym wskazać zawody, od których tak naprawdę moje starty nabrały rozpędu i które zapoczątkowały kolejne już zdecydowanie bardziej liczne i częstsze imprezy biegowe to musiałbym wymienić swój start numer trzy, czyli konkretnie Bieg Marszałka w Sulejówku w 2013 roku. Był to zresztą pierwszy rok, gdy zacząłem startować poza swoim rodzinnym miastem i wyjeżdzać na zawody. W Biegu Marszałka miałem przyjemność uczestniczyć już trzy razy: w 2013, 2014 i 2015 roku. W tym roku postanowiłem zrobić to po raz czwarty.  Czemu akurat w Sulejówku organizowany jest bieg związany z Piłsudskim? Wielu o tym wie, ale warto przypominać, że to właśnie tutaj znajduje się dom Marszałka – Willa Milusin, wybudowana w latach dwudziestych poprzedniego stulecia, w której Marszałek mieszkał przez wiele lat, w której to podejmował kluczowe dla losów naszego Państwa decyzje i gościł wybitne osobistości swojej epoki.  Dziś znajduje się tam muzeum.

      Głównym celem, który mi przyświecał w momencie rejestrowania się na ten bieg była chęć sprawdzenia sie na dystansie 10km. W tym roku skupiam sie głównie na półmaratonach i to one w dużym stopniu wypełniają mój biegowy kalendarz. Biorąc jednak pod uwagę, że akurat w tym terminie nie planowałem żadnego wyjazdu postanowiłem ten fakt wykorzystać. Tak się też fajnie złożyło, że w czerwcu w Warszawie przebywa mój kolega z Hiszpanii – Ivan, z którym kiedyś pracowałem w jednej firmie, a z którym dzielę pasję biegania i mieliśmy już nawet okazję w przeszłości startować razem w kilku zawodach. Nie widzieliśmy się już, jeśli dobrze liczę, trzy lata. Żal było nie wykorzystać okazji do spotkania się po tak długiej przerwie. Postanowiliśmy się więc zobaczyć, a wybraliśmy do tego formę najlepszą z możliwych, czyli wspólny start w tym biegu. 

      Zawody tradycyjnie już poprzedził przemarsz pod Kopiec Współtwórców Niepodległej, gdzie po kilku przemówieniach oficjeli reprezentacja biegaczy uroczyście złożyła kwiaty. Tuż obok kopca znajduję się też rzeźba zwana Ławeczką Piłsudskiego. Pomnik przedstawia Marszałka z córkami.  Po krótkiej ceremonii wszyscy wrócili na start, a do biegu zostało już jedynie kilka minut. Od paru tygodni miałem w głowie nieśmiałą chęć spróbowania zmierzyć się  w tym biegu ze swoim rekordowym czasem na dystansie 10 km, a to który już się trochę zakurzył. W 2015 roku w Biegu Oshee w ramach Orlen Maraton pobiegłem 10km w czasie 45:59 i w zasadzie od tamtej pory jest to mój najlepszy oficjalny wynik. W tym roku podczas Ekidena udało mi się w końcu pobiec ten dystans szybciej, to jest w czasie 44:09. Nie traktowałem jednak tego wyniku jako pełnowartościowej życiowki, bo po pierwsze był to bieg sztafetowy, a nie indywidualny, a po drugie trasa nie posiadała atestu, choć dystans był raczej zmierzony poprawnie. Uznałem więc, że dla własnej pełnej satysfakcji fajnie byłoby w Sulejówku już na w pełni atestowanej trasie pobiec chociaż sekundę szybciej niż wówczas w 2015 roku i zdecydowanie czułem się na siłach, aby to zrobić. Niestety pogoda w ostatnim czasie przestała sprzyjać szybkiemu bieganiu. Trudno o dobre wyniki w takim upale, jaki mieliśmy w ostatnich dniach. Dodatkowo przez kilka dni poprzedzających bieg pojawił się ból w prawej stopie, który przy szybkim bieganiu powodował duży dyskomfort. W takiej sytuacji ciężko było liczyć na powodzenie, no ale postanowiłem przynajmniej spróbować. Rozgrzewka nie napawała optymizmem. Nogi wydawały się dosyć ciężkie, a stopa przy próbie biegu delikatnie  bolała. Żeby osiągnąć zamierzony cel należało pobiec średnio 4:35 na kilometr i było to dokładnie to tempo którym planował przebiec swój bieg Ivan. Stanąłem więc przed pewnym dylematem czy pobiec tuż za nim starając się utrzymać za Jego plecami, czy też raczej spróbować swoim tempem i zobaczyć jak rozwinie sie sytuacja. Dylemat chyba trochę rozwiązął się sam, bo zaraz na starcie być może trochę przyblokowany przez innych biegaczy Ivan został za mną kilka metrów z tyłu i rozdzieliło to nasz polsko-hiszpański biegowy duet już na samym starcie.

      Pierwszy kilometr pobiegłem szybciej niż planowałem, zacząłem się nawet trochę obawiać, że może za szybko, ale biegło mi się w miarę dobrze. Boląca stopa bardzo nie przeszkadzała. Adrenalina zrobiła swoje. Bolało tylko wtedy, gdy sobie o tym przypominałem. Starałem się więc skupiać myślami na czymś innym. Liczne punkty z wodą i kurtyny wodne także pomagały znieść trudy związane z upałem i słońcem. Pierwsze trzy kilometry przebiegłem dokładnie w 13 minut. Czasami odwracałem się do tyłu patrząc czy nie ma za plecami Ivana. Nie było Go, a z każdym kilometrem wiedząc jak zamierza biec szanse, że go zobaczę stawały się coraz mniejsze. Jedynie jakiś mój kryzys mógłby to zmienić, ale tego na szczęście nie było. Starałem się pilnować tempa i pokonywać każdy kilometr poniżej czterech i pół minuty. Do półmetka udawało mi się to stosunkowo łatwo. Potem pojawiły sie pewne trudności, biegło się coraz ciężej, ale jakby nie miało to nadal przełożenia na gorsze czasy. Dopiero gdzieś mniej więcej koło 8 kilometra mijałem chłopaka, któremu udzielana była pomoc medyczna. Wyglądało to dość poważnie, być może dlatego w pewnym momencie straciłem kontrolę nad swoim biegiem i ten kilometr był delikatnie wolniejszy od pozostałych. Nie straciłem jednak zbyt wiele, a już na następnym wróciłem do swojego tempa. Wówczas już wiedziałem, że plan minimum prawie na pewno zostanie zrealizowany, zwłaszcza że nadal czułem się w miarę mocno. Na ostatnim jak się okazało najszybszym kilometrze udało się nawet mocno zafiniszować. Wpadłem na metę wiedząc, że jest dobrze. Dużo lepiej niż myślałem.  Mijając finisz na zegarku dostrzegłem 44:18, czyli nie tylko poprawiony wynik z 2015 roku, ale także znacznie złamane 45 minut. Teraz już nie ma żadnych watpliwości, czy w tym roku poprawiłem swój najlepszy wynik, czy nie. Nie ukrywam, że sprawiło mi to ogromną radość zwłaszcza, że okoliczności temu na pewno nie sprzyjały i kompletnie się tego nie spodziewałem. Po cichu liczyłem, że uda się poprawić swój rekord sprzed lat, ale osiągnięty rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Chwilę potem na mecie zameldował sie Ivan z czasem porównywalnym do tego, który osiągnąłem w 2015 roku.  Gdybym pobiegł za Nim skończyło by się więc także realizacją planu – planu minimum. Też dobrze, no ale byłoby to jedynie “minimum”. Tak udało się zgarnąć “maxa”.  Po biegu zajadając się tradycyjnie w Sulejówku gróchówką mieliśmy okazję chwilę posiedzieć na leżakach i porozmawiać, powspominać. To był naprawdę udany i miły poranek.  Fajnie było się spotkać, równie fajnie pobiec w tym biegu. Warto tutaj też już na sam koniec powiedzieć, że dzisiejsze zawody były moimi zawodami numer 152. Niemalże dokładnie 9 lat temu w tych samych zawodach, które były moimi zawodami numer trzy, na tej samej trasie pobiegłem w czasie 57:07.  Niemalże 13 minut różnicy.  To dowód na to, że wyniki wcale nie muszą iść w parze z wiekiem i czas nie musi tutaj działać na naszą niekorzyść. Ważniejsza od upływu czasu jest regularność i konswekencja.

2013.06.15 Sulejówek 10km: VI BIEG MARSZAŁKA – 57:07
2014.06.14 Sulejówek 10km: VII BIEG MARSZAŁKA – 54:13
2015.06.13 Sulejówek 10km: VIII BIEG MARSZAŁKA – 51:18
2022.06.11 Sulejówek 10km: XV BIEG MARSZAŁKA – 44:15

 


2014 Mariusz Ryżkowski