Archiwum kategorii: Bieganie

Włoskie wspomnienie

      Po blisko miesięcznej przerwie w startach biegowych i skupieniu się tylko i wyłącznie na treningach, przyszła pora na Bieg Powstania Warszawskiego. Jest to bieg, który wspominam jako jeden z najciekawszych wśród tych, w których miałem okazję uczestniczyć w zeszłym roku. Swoje wrażenia z tamtej imprezy opisałem w tekście zatytułowanym Powstanie. Bieg Powstania Warszawskiego to bieg o zmroku, trasą historycznie związaną z tamtymi wydarzeniami, pośród licznej rzeszy kibiców żywiołowo i serdecznie dopingujących każdego biegacza. Odśpiewana Rota i Mazurek Dąbrowskiego na starcie i tysiące ludzi, którzy z dumą pragną oddać cześć i uczcić pamięć tych mieszkańców naszej stolicy, którzy dokładnie przed siedemdziesięcioma laty ośmielili i odważyli się się podjąć nierówną walkę o wyzwolenie Warszawy spod buta okupanta.  Wszystko to sprawia, że wydarzenie to ma niesamowity klimat i wspaniałą atmosferę niepowtarzalną w żadnym innym biegu. Tym razem uczestnictwo w Biegu Powstania miało dla mnie swoją dodatkową wartość, gdyż okazało się to być także wspaniałą okazją do spotkania raz jeszcze przyjaciół poznanych podczas wyjazdu na Bieg na Monte Cassino (przeczytaj więcej klikając: Czerwone maki Cz. I oraz Czerwone maki Cz. II). Wielu z nich przyjechało nawet z odległych zakątków naszego kraju, dzięki temu mogliśmy powspominać wspaniałe momenty i przeżyte wówczas razem piękne chwile. Miło było znowu spotkać Asię, obie Anety, Darię, Piotra, Huberta, Mariusza, Marka, Mirka. Miło było także spotkać innych przyjaciół i znajomych, których liczne grono stawiło się na starcie tego biegu.

    Wynik sportowy tym razem zszedł na dalszy plan. Ponad 10000 uczestników i mało wolnego miejsca na trasie sprawia, że bardzo trudno o dobre wyniki w tym biegu. Jedyny więc cel, jaki postawiłem przed sobą, to poprawić o dwie, może trzy minuty wynik zeszłoroczny, czyli zmieścić się w czasie 53 minut. Start z małymi przygodami. Najpierw pomylenie strefy, z której miałem wystartować i ustawienie się wśród troszkę słabszych zawodników, których potem trzeba było wyprzedzać, a następnie najwyraźniej pod wpływem emocji i podniosłej atmosfery zapomniałem uruchomić stoper. Uczyniłem to dopiero po kilku minutach od startu co trochę utrudniło mi kontrolę międzyczasów. Mimo to wystartowałem całkiem szybko. Potem już nie było przykrych niespodzianek i przez kolejne kilometry udawało mi się utrzymywać czasy na poziomie 5 minut z sekundami, co sprawiło, że zacząłem nieśmiało myśleć o tym, by może po raz kolejny pokusić się o złamanie 50 minut. Niestety po kilku kilometrach okazało się, że te plany należy odłożyć na bok. Stosunkowo kręta trasa i duża liczba uczestników sprawia, że sporo czasu traci się nawet jeśli jest jeszcze siła w nogach i powietrze w płucach na wyprzedzaniu słabszych. Mniej więcej po 8 kilometrze wiedziałem już, że czasu poniżej 50 minut nie będzie, ale z dużym zapasem uda mi się osiągnąć założony przed biegiem wynik. Do końca utrzymałem to tempo. Zostało jeszcze trochę sił na szybki finisz i medal zawisł na szyi. Wynik jak najbardziej  satysfakcjonujący, chociaż to, co ucieszyło mnie najbardziej to fakt, że  mimo mało sprzyjającej upalnej pogody i dusznego powietrza, mimo całkiem dobrego tempa, nie miałem ani jednego kryzysu na trasie i chwili słabości. To znak, że forma idzie w dobrym kierunku. Dobry to prognostyk przed ważnymi biegami tego sezonu w sierpniu i wrześniu. Miłym zakończeniem całego wieczoru było spotkanie i wspólne spędzenie z przyjaciółmi z Monte Cassino czasu w iście włoskim stylu przy winie i pizzy. Ci vediamo…

2014.07.26 Warszawa (POL) – XXIV BIEG POWSTANIA WARSZAWSKIEGO – 51:11

Więcej zdjęć:

Kropka nad “i”

      Niemalże dokładnie rok temu wybrałem się na BIEG PODLASKA DYCHA do Platerowa. Wówczas to postanowiłem ze sobą zabrać rower, by przy okazji biegu i emocji sportowych zwiedzić trochę ciekawych miejsc i popodziwiać malownicze widoki nadburzańskich krajobrazów. Podczas tamtej wyprawy udało mi się zobaczyć chociażby Świętą Górę Grabarkę, czy Sarnaki, gdzie w centrum miasta stoi pomnik upamiętniający jeden z ciekawszych epizodów II Wojny Światowej. Swoje wrażenia z tamtego wyjazdu opisałem w poście zatytułowanym W plenerze. Niestety z braku czasu nie udało mi się wówczas zobaczyć Siemiatycz i Drohiczyna, czego bardzo żałowałem. Obiecałem sobie jednak, że wrócę tu za rok przy okazji kolejnego biegu, by dokończyć rozpoczętą wówczas wycieczkę i postawić przysłowiową „kropkę nad i”. Tak też się stało. Tym razem rozpocząłem od Siemiatycz. Już przy wjeździe do miasta odkryłem interesujące miejsce. Znajdował się tam mały cmentarzyk, na którym spoczywa 53 żołnierzy niemieckich i 63 żołnierzy rosyjskich poległych w 1915 roku podczas walk I wojny światowej. Również w samym mieście jest dużo ciekawych miejsc, jak chociażby Kościół parafialny Wniebowzięcia NMP ufundowany w 1456 roku, klasztor misjonarzy zbudowany w XVIII wieku, cerkiew prawosławna z XIV wieku, oranżeria z 1860 roku, dom talmudyczny z roku 1900, czy też na przykład posągi Sfinksa strzegące bramy wjazdowej do dawnego pałacu księżnej Anny Jabłonowskiej. Również okoliczne lasy kryją w sobie pozostałości okazałych bunkrów z czasów II wojny światowej tak zwanej linii Mołotowa – pasa radzieckich umocnień ciągnących się wzdłuż granicy z III Rzeszą, wytyczonej po podziale Polski, dokonanym przez okupantów w 1939 r. Z Siemiatycz kieruję się do Drohiczyna podziwiając po drodze nadburzańskie krajobrazy. Drohiczyn to historyczna stolica Podlasia. Przyjmuje się, że gród został założony w 1038 roku, ale najstarsze ślady archeologiczne sięgają nawet VII wieku. Drohiczyn był miastem królewskim Korony Królestwa Polskiego. Dziś jest prawdziwą perłą architektury. Skrywa w sobie wiele pięknych miejsc i zabytków. Wśród nich wymienić można zespół klasztorny jezuitów wraz z bazyliką katedralną z przełomu XVI i XVII wieku, klasztorem i kolegium z wieku XVII, zespół klasztorny franciszkanów z Kościołem pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, dzwonnicą, klasztorem, stróżówką i oficyną wybudowanymi w XVII wieku, zespół klasztorny benedyktynek z kościołem i klasztorem z tego samego okresu, obelisk z 1928 r. ustawiony na Górze Zamkowej na pamiątkę odzyskania niepodległości, z której można podziwiać Bug i nadburzańskie krajobrazy. Ciekawym obiektem i atrakcją miasta jest też bez wątpienia zegar słoneczny. Różne źródła podają, że różnica pomiędzy czasem pokazywanym na zegarze, a czasem właściwym wynosi tylko kilka minut. Sprawdziłem. To prawda. W Drohiczynie można by spędzić cały dzień, a i tak pewnie zabrakłoby czasu by wszystko zwiedzić i zobaczyć. Pamiętając jednak o podstawowym celu swojej wycieczki, czyli o biegu musiałem powoli kierować się w stronę Platerowa. Udało mi się dotrzeć na miejsce godzinę przed biegiem. Na starcie stanąłem mając w nogach dokładnie 76km jazdy rowerem. W takiej sytuacji trudno było oczekiwać rewelacyjnego wyniku, zwłaszcza, że i pogoda była mało sprzyjająca do bicia rekordów. Podobnie jak rok temu upalne słońce. Natomiast o ile w tamtym roku tuż przed biegiem spadł mały deszcz, o tyle w tym razem nie można było liczyć nawet na parę kropli. Od samego początku postanowiłem więc potraktować ten bieg raczej na luzie, choć pierwsze dwa kilometry tego nie wskazywały. Czas poniżej dziesięciu minut. Zdecydowanie za szybko by biegać w tym tempie przy takiej pogodzie, a zwłaszcza mając w nogach tyle kilometrów. Zwolniłem trochę, później utrzymując już tempo do samego końca. Osiągnięty czas, choć daleki od rekordu życiowego to jednak nienajgorszy i myślę, że powinienem być zadowolony. Podobnie zresztą jak z całego dnia. Piękna pogoda, śliczne widoki, ciekawe miejsca, emocje sportowe i duża dawka ruchu. Cieszę się, że postanowiłem dokończyć swoją wycieczkę, bo było warto.

      Na koniec parę słów o samym biegu. Bieg w Platerowie jest biegiem bardzo kameralnym to jednak mocno obsadzonym. Atrakcyjne nagrody i bliskość wschodniej granicy przyciąga bardzo dobrych biegaczy z Ukrainy i Białorusi. W tym roku w biegu wystartowała także nasza znakomita biegaczka średniodystansowa, trzykrotna olimpijka, szósta zawodniczka biegu na 1500 metrów na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney oraz siódma zawodniczka na tym samym dystansie na Igrzyskach Olimpijskich z Aten – Anna Jakubczak-Pawelec. Lista uczestników nie jest długa, co sprawia, że każdy z nich jest bardzo ciepło przyjęty przez tutejszych kibiców, którzy dzielnie i sercem dopingują każdego biegacza. Poza biegiem głównym na 10km, rozgrywanych jest także kilka krótszych biegów. Możliwość rywalizacji na różnych dystansach sprawia, że każdy nawet najbardziej początkujący biegacz może znaleźć tutaj coś dla siebie. Fajna impreza, miło spędzony czas. Pewnie przyjadę tu za rok, za pewne także z rowerem.

2014.06.28 76km: SIEMIATYCZE-DROHICZYN-SARNAKI-PLATERÓW oraz 10km: BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW PODLASKA DYCHA – 53:11

Więcej zdjęć:

Kusy

 

      Urodził się 15 stycznia 1907 roku. Początki jego sportowej kariery to rok 1924, gdzie jako zapalony piłkarz grywał w klubie Ożarowianka. Jego powołaniem były jednak biegi lekkoatletyczne. Startował na dystansach od 800 m do 10 km, a czasami w biegach sztafetowych 4 x 400 m. Znaczące wyniki zaczął osiągać mając 21 lat, a więc w roku igrzysk olimpijskich w Amsterdamie, jednak na zaszczyt startu na igrzyskach olimpijskich musiał jeszcze cierpliwie poczekać. Jego kariera sportowa nie przebiegała harmonijnie, sukcesy na bieżni przeplatały się z kłopotami zdrowotnymi. Trenował dość eksperymentalnie, jak na tamte czasy, co powodowało, że organizm często się buntował. Z tego też powodu bywał zmuszony przerywać starty i treningi, a kilka sezonów poprzedzających udział w Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles zostało całkowicie spisanych na straty. Start w Los Angeles był więc wielką nagrodą za upór i umiejętność walki z kontuzjami i chorobami. Efekty morderczego treningu były imponujące. Dwa rekordy świata ustanowione jeszcze tuż przed Igrzyskami sprawiły, że do Stanów Zjednoczonych jechał już jako gwiazda światowej lekkiej atletyki. Po pasjonującej walce, obfitującej w dramatyczne wydarzenia, zdobył złoty medal olimpijski w biegu na 10km bijąc rekord igrzysk i oczywiście rekord Polski. Ten rekord przetrwał aż 22 lata, do roku 1954, w którym po raz pierwszy rozegrano Memoriał poświęcony jego pamięci. Na starcie biegu na 5km, gdzie jego szanse na złoty medal były również ogromne niestety nie stanął. Walkę o miano króla igrzysk uniemożliwiły mu odparzone stopy po biegu na 10km. Kolejna kontuzja w 1933 roku sprawia, że stopniowo ogranicza starty, od czasu do czasu poprawia jakiś rekord Polski, zdobywa tytuł wicemistrza Europy. Startuje jednak sporadycznie. Kontuzja ciągle uniemożliwia mu należyte przygotowanie się do kolejnego sezonu. Poddaje się operacji w Wiedniu i okazuje się to być słuszna decyzja. W 1938 roku wraca na bieżnię i biega coraz szybciej. Wydaje się, że nadchodzące kolejne Igrzyska Olimpijskie w Tokio w 1940 roku będą należeć znowu do niego. Niestety te Igrzyska Olimpijskie się nie odbyły. Po wybuchu wojny tak, jak wielu innych, kapral Janusz Kusociński, bo o nim mowa chwyta za karabin i broni ukochanej Warszawy obsługując CKM w II Batalionie 360 pułku piechoty od strony ulicy Powsińskiej. Po upadku stolicy rozpoczyna działalność konspiracyjną, którą przerywa aresztowanie przez gestapo. Ginie tragiczną śmiercią 21 czerwca 1940 roku w Palmirach rozstrzelany wraz z wieloma innymi więźniami Pawiaka. Odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych za zasługi na polu walki Janusz Kusociński pseudonim „Kusy” żył krótko, ale całe swoje 33 lata życia związał z Warszawą i jej klubami.

      Dokładnie w 74 rocznicę jego śmierci w Palmirach zorganizowany został bieg w celu przypomnienia jego sylwetki, a także upamiętnienia śmierci jego, jak również innych ofiar zamordowanych podczas egzekucji w Palmirach w latach 1939-43. Na tamtejszym cmentarzu spoczywa przeszło 2000 osób, w tym także wielu przedstawicieli polskiej inteligencji, polityki, sportu, kultury. Ponieważ biegi z elementem historycznym to jest coś, co lubię najbardziej nie mogło i mnie tam zabraknąć. Nie odstraszył mnie nawet możliwy scenariusz powrotu do Warszawy na piechotę i kilkunastokilometrowy marsz. Jak się później okazało na szczęście udało się go uniknąć. Na starcie stanąłem tym razem z Piotrem, poznanym na wyjeździe na Monte Cassino. Przed nami 5km, przede mną dodatkowo próba poprawienia wyniku 23:51 uzyskanego 3 maja na warszawskim Biegu Konstytucji,. Jest to mój oficjalny rekord na tym dystansie choć kilka dni temu na treningach udawało mi się pobiec już prawie minutę szybciej. Tuż przed samym biegiem widząc moją koszulkę z Biegu na Monte Cassino podszedł do mnie sympatyczny starszy Pan, który choć dziś jego zdecydowanie zaokrąglona sylwetka o tym nie świadczy, to w latach sześćdziesiątych podobno był w czołówce polskich biegaczy długodystansowych i jak sam stwierdził „ocierał się” nawet o miejsce w kadrze narodowej. Wdaliśmy się w bardzo ciekawą i miłą rozmowę, podczas której opowiedział mi historię o tym, jak w latach siedemdziesiątych pracując w stoczni w Szczecinie uratował ze statku, który miał być zezłomowany i sprzedany do Turcji orła 3 Dywizji Strzelców Karpackich walczących właśnie pod Monte Cassino. Porozmawialiśmy także o samym Monte Cassino. Ciekawą rozmowę przerwał zbliżający się początek biegu. Sygnał do startu i ruszamy. Zacząłem bardzo szybko, zbyt szybko. 4:06 po pierwszym kilometrze musiało się odbić na moim samopoczuciu już wkrótce. Drugi kilometr, trzeci tempo jeszcze bardzo dobre. Na czwartym kilometrze już decydowanie wolniej i walka ze zmęczeniem. Piąty kilometr to samo. Stać mnie było jeszcze na mały zryw kilkaset metrów przed metą i w końcu upragniony finisz. Czas stosunkowo niezły. Cel osiągnięty. Choć wiem, że można było pobiec dziś jeszcze lepiej. Zła taktyka i zbyt szybkie tempo na początku ostatecznie odbiło się stratą na dwóch ostatnich kilometrach. Dobór stroju także nie był odpowiedni. Kilka godzin przed biegiem było zimno i pochmurno. W czasie biegu wyszło piękne słońce i zrobiło się gorąco. Ciepły strój nie był więc zbyt komfortowy.

      Po biegu wszyscy uczestnicy biegu i kibice udali się do Muzeum w Palmirach, gdzie można było obejrzeć wiele pamiątek, zdjęć, a także unikalny film nagrany w trakcie i tuż po złotym biegu olimpijskim Janusza Kusocińskiego w Los Angeles wraz z krótkim wywiadem, w którym padły znane i często cytowane słowa „Jestem dumny, iż (…) mogłem rozsławić imię Polski (…). Muzeum w Palmirach jest jedynym podmiotem na świecie uprawnionym do publikacji tego filmu. Potem wszyscy przeszliśmy na pobliski cmentarz, gdzie wraz z delegacją polskich byłych olimpijczyków z Grażyną Rabsztyn na czele złożone zostały wiązanki na grobach między innymi marszałka sejmu Macieja Rataja, oraz wspomnianego już wcześniej Janusza Kusocińskiego. Reasumując fajny bieg, i świetna lekcja historii…

2014.06.21 Palmiry (POL) 5km BIEG PAMIĘCI W PALMIRACH – 23:11

Więcej zdjęć:

 Źródło: fotografii Pana Kusocińskiego: Wikipedia

Pojedynek

      Podobnie jak rok temu, także i tym razem dzień po biegu w Sulejówku startuję w Garwolinie na BIEGU AVON KONTRA PRZEMOC. Symbolem tego biegu w ostatnich latach był potworny upał i prażące słońce. Tym razem pogoda do biegania idealna. Chłodno, pochmurno, ale bezdeszczowo. Jeśli jednak chodzi o dobry wynik to na przeszkodzie może stanąć zmęczenie wczorajszym biegiem i uraz, który choć już dużo mniej to jednak ciągle dokucza. Nie zakładałem, że będzie mnie tu stać na dobry rezultat. Jako cel postawiłem więc sobie rywalizację z Piotrem, który w ostatnim czasie zrobił ogromne postępy i zakładałem, że po raz kolejny będzie w stanie pobiec życiówkę co powodowało, że nasza dzisiejsza rywalizacja mogła być bardzo emocjonująca. Zakładałem jednak, że będzie nas stać na bieg na poziomie co najwyżej pięćdziesięciu dwóch minut. Na starcie ustawiłem się obok Piotra. Wystartowaliśmy. Założeniem było biec tuż za Piotrem przez większość dystansu i przyspieszenie na ostatnich trzech, może dwóch kilometrach w zależności od przebiegu sytuacji. Jednakże zamieszanie tuż po starcie, tłok, przyblokowanie i Piotr niemal od razu odskoczył mi na 10-20 metrów. Miałem go jednak ciągle w zasięgu wzroku. Musiałem zachować zimną krew, nerwowe ruchy to ostatnia rzecz na jaką mogłem sobie pozwolić. Mimo tej świadomości przyznam szczerze, że poczułem pewien niepokój. Dopiero pomiar czasu na 2, potem na 3 kilometrze wprowadził trochę spokoju. Tempo 5 minut na kilometr to tempo, na które wydawało mi się, że żaden z nas nie jest dziś gotowy. Pozostało więc tylko biec swoim tempem czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Kolejne metry nie przynosiły jednak większych zmian, co powodowało coraz większy niepokój i chwile zwątpienia, czy uda się  dzisiaj pokonać Piotra. Zyskiwał na podbiegach, ja zyskiwałem na zbiegach, jednak jego przewaga ciągle się utrzymywała, a w kulminacyjnym momencie dzielił nas dystans nawet około 30 metrów. Pierwsza myśl, że jednak będzie dobrze pojawiła się mniej więcej na piątym kilometrze, gdy mijaliśmy się na nawrocie. Widząc grymas na jego twarzy nabrałem przekonania, że jestem w stanie dzisiaj wyszarpać zwycięstwo w naszym małym pojedynku. Przez najbliższe dwa kilometry nie było jednak większych zmian. Piotr 20 metrów z przodu i ja podążający za nim jak cień, choć coraz bardziej pewny siebie. Od siódmego kilometra dystans zaczął maleć. Na ósmym kilometrze byłem już tuż za plecami Piotra biegnąc za nim krok w krok. Chciałem w tym tempie pobiec chwilę i odpocząć by zachować trochę sił na finisz. Jednak w pewnym momencie Piotr odwrócił się i widząc mnie przyspieszył. Poczułem szarpnięcie, jednak byłem w stanie wytrzymać ten atak. Dwieście metrów przed metą postanowiłem zafiniszować sam, a Piotr nie był w stanie tego odeprzeć. Sprint i doping pacemakerki na 50 minut, która tuż przed metą mobilizowała mnie by złamać 50 minut. Na metę wbiegłem w sprinterskim tempie kilkanaście sekund przed wskazaniem pięćdziesiątej minuty, aczkolwiek wiedziałem, że i tak mam jeszcze spory zapas kilkunastu sekund by złamać pięćdziesiąt minut czasu netto, gdyż na starcie ustawiłem się raczej z tyłu. Reasumując… i tym razem okazałem się lepszy od Piotra, ale dla mnie osobiście to, co dziś zrobiliśmy obaj było naszym małym Mistrzostwem Świata. Piotr jest dla mnie cichym bohaterem dzisiejszego dnia. Biega stosunkowo krótko, ale postępy jakie zrobił są niesamowite. Bije rekordy życiowe w każdym biegu, tym razem poprawiając go o kolejne trzy minuty w niespełna 2 tygodnie i łamiąc po raz pierwszy w życiu pięćdziesiąt minut. Pozwala mi to przypuszczać, że prędzej czy później podobnie jak dziś to ja będę częściej oglądał jego plecy na trasie niż On moje, a przynajmniej będziemy rywalizować jak równy z równym. Dzięki jego wspaniałej postawie i ja dziś skorzystałem osiągając, mimo iż ciągle nie jestem w pełni dyspozycji drugi wynik w życiu, drugi raz w życiu łamiąc pięćdziesiąt minut. Sprawił, że ten bieg był jednym z najbardziej ekscytujących biegów, w jakich do tej pory miałem okazję uczestniczyć. Obaj daliśmy dziś z siebie więcej niż było nas na to stać.

2014.06.15 Garwolin (POL) – V BIEG AVON KONTRA PRZEMOC – 49:29

Więcej zdjęć:

Organizmu się nie oszuka

      Bieg Marszałka w Sulejówku to bieg dla mnie szczególny. O ile pierwsze moje biegi to siedleckie Biegi Jacka w 2010 i 2012, o tyle zeszłoroczny szósty Bieg Marszałka był pierwszym moim biegiem poza rodzinnymi Siedlcami i tak naprawdę od niego zaczęło się regularne bieganie na poważnie i różnego rodzaju wyjazdy. Jeszcze dwa tygodnie temu podbudowany bieganiem w Mińsku Mazowieckim myślałem, że uda się dziś powalczyć o życiówkę, a przynajmniej drugi raz w życiu złamać pięćdziesiąt minut. Niestety życie zweryfikowało te plany. Kontuzja na treningu piłkarskim przed turniejem firmowym sprawiła, że dziś jeszcze nadal nie mogłem walczyć o świetny rezultat. A szkoda, bo pogoda do biegania i na dobre wyniki bardzo dobra. Chłodno jak na tą porę roku, bezwietrznie, słońce schowane, tylko od czasu do czasu wychylało się zza chmur. Tuż po biegu pojawiła się nawet delikatna mżawka. Niestety organizmu się nie oszuka. Biorąc pod uwagę okoliczności jedynym celem, jaki mogłem sobie postawić była poprawa o dwie minuty wyniku z zeszłego roku. Tuż przed biegiem tradycyjnie krótkie uroczystości pod pomnikiem Marszałka. Potem honorowy krótki przebieg w stronę startu właściwego. Wystrzał startera i początek biegu. Zacząłem bardzo powoli bojąc się podjąć ryzyko. Uraz mocno utrudniał normalny bieg. Dodatkowo bałem się, aby nie sforsować się za bardzo, bo następnego dnia kolejny bieg, gdzie na dobrym starcie zależało mi bardziej. Starałem się kontrolować czas, by dobiec w okolicach 55 minut.  W drugiej połowie dystansu, gdy ciało było już rozgrzane, a pod wpływem adrenaliny ból dokuczał dużo mniej przyspieszyłem dzięki czemu udało osiągnąć zamierzony cel z nawiązką, czyli mimo kontuzji poprawić zeszłoroczny rezultat aż o trzy minuty.

     Na koniec warto wspomnieć, że myślą przewodnią Biegów Marszałka organizowanych w Sulejówku z inicjatywy ruchu obywatelskiego – Grupy Inicjacyjnej Mieszkańców Sulejówka oraz organizacji pozarządowej – Towarzystwa Przyjaciół Sulejówku już od 2008 jest możliwie wierne przybliżanie ich do przedwojennych marszów Sulejówek – Belweder oraz nawiązanie do idei Piłsudskiego, który stale przypominał o konieczności wychowania pokoleń zahartowanych, rozumiejących potrzebę rozwijania szeroko pojętej kultury: zarówno tej wysokiej, jak i stricte fizycznej.  Bieg organizowany jest zawsze w połowie czerwca – na pamiątkę osiedlenia się Józefa Piłsudskiego w Sulejówku (13 czerwca 1923 roku). Będąc w Sulejówku warto wykorzystać okazję i odwiedzić także Dworek Milusin, gdzie znajduje się muzeum Marszałka. Wpisany do rejestru zabytków Dworek został zbudowany w w roku 1923  według projektu wybitnego polskiego architekta Kazimierza Skórewicza, a ofiarowany Marszałkowi przez oficerów legionowych. Józef Piłsudski mieszkał w nim z rodziną w latach 1923 – 1926. Wkrótce zostanie odtworzone oryginalne wyposażenie i wystrój wnętrz. Warto odwiedzić: www.muzeumpilsudski.pl

2014.06.14 Sulejówek (POL) – VII BIEG MARSZAŁKA – 54:13

Więcej zdjęć:

Leniwie

       Kolejny przystanek na mojej trasie biegacza to Mińsk Mazowiecki i II MAZOWIECKA DZIESIĄTKA. Pewnie gdyby nie fakt, że start już dawno opłacony, a na bieg umówiłem się z Piotrem to pewnie odpuściłbym sobie ten bieg. Rano ogarnęło mnie lenistwo i czułem, że to nie jest dla mnie dobry dzień na bieganie. Napięty ostatnio terminarz startowy, inne aktywnosci piłkarskie sprawiły, że czułem sie trochę przemęczony i przetrenowany, brakowało mi świeżości, a nogi wydawały sie być ciężkie jak ze stali. Dodatkowo pare drobnych urazów i ogólnie zniechęcenie sprawiały, że nie czułem sie najlepiej i najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru i trzeba było zmobilizować się i wziąć się w garść. Na szczęście pogoda nienajgorsza. Niezbyt gorąco, słońce dopiero przed samym biegiem wyłoniło się z zza chmur, ale upał nie doskwierał. Może tylko wiatr momentami przeszkadzał, ale ogólnie nie było najgorzej. Zacząłem powoli, ostrożnie, potem przyspieszyłem. Na półmetku czas powyżej oczekiwań, ale chwilę potem gdzieś na szóstym kilometrze mały kryzys. Minęło ładnych parę minut zanim odzyskałem wigor, który utrzymałem już do końca. Finisz i czas zdecydowanie powyżej oczekiwań. Podbudował mnie ten start psychicznie, bo skoro z takim nastawieniem i w takiej formie fizycznej udało się uzyskać tak dobry czas to znaczy, że stać mnie na regularne wyniki poniżej pięćdziesięciu minut, co jeszcze nie tak dawno wydawało się raczej niemożliwe. Jednym z ciekawszych akcentów tego biegu była obecność Marka Plawgo – naszego utytułowanego lekkoatlety, który przez lata dostarczał nam wielu emocji sportowych i radości zdobywając w swojej karierze wiele medali na najważniejszych imprezach międzynarodowych. Krótko podsumowując sympatyczna impreza i warto było jednak wystartować. Ładna pogoda, miło spędzony czas w równie miłym towarzystwie, fajny medal i dobry czas powyżej oczekiwań. Następny start dopiero za dwa tygodnie będzie więc czas by zatęsknić za bieganiem i złapać głębszy oddech. W następny weeekend tym razem emocje piłkarskie.

Marek Plawgo (ur. 25 lutego 1981 w Rudzie Śląskiej) – polski lekkoatleta, sprinter i płotkarz. Przez większość kariery zawodnik KS Warszawianka. Jego koronny dystans to 400 m przez płotki. Jest aktualnym rekordzistą Polski w tej konkurencji. Szereg wartościowych rezultatów uzyskał również w biegu płaskim na 400 m. Jest halowym rekordzistą kraju w tej konkurencji. W swojej karierze ma na koncie między innymi dwa brązowe medale Mistrzostw Świata w Osace w 2007 w biegu na 400 m przez płotki oraz w sztafecie 4 x 400, srebrny medal Mistrzostw Europy w Goeteborgu w 2006 roku w biegu na 400 m przez płotki, brąz Halowych Mistrzostw Świata w Birmingham w 2003 roku w sztafecie 4 x 400, oraz dwa złote medale zdobyte na Halowych Mistrzostwa Europy w Wiedniu w biegu na 400 m oraz w sztafecie 4 x 400 m

2014.06.01 Mińsk Mazowiecki (POL) – II MAZOWIECKA DZIESIĄTKA – 51:02

 

Więcej zdjęć:

Na raty

     Na brak aktywności sportowej ostatnio nie narzekam, a ten weekend pod tym względem był w ogóle wyjątkowy. Otóż z okazji rocznicy 400 lat od śmierci El Greco oraz faktu, że cały świat świętuje jego rok Stowarzyszenie Sportowe Leniwce, które od lat dba o rozwój sportowy mieszkańców miasta zorganizowało w Siedlcach zupełnie nietypową imprezę biegową to jest I SIEDLECKI MARATON NA RATY – 40KM NA 400 LAT EL GRECO. Maraton na raty to bieg podzielony na 5 dwugodzinne rundy, podczas których startujący zawodnicy według swoich możliwości i predyspozycji zaliczają trzykilometrowe okrążenia wokół siedleckiego zalewu, kumulując pokonany dystans, by w ostatecznym rozrachunku uzbierać dystans maratonu – 42 km i 195 metrów. Postanowiłem spróbować swoich sił i ja. Potraktowałem to jako zabawę i jako cel postawiłem sobie jedynie złamanie 4 godzin, a drugiej strony pokonanie dystansu w 4 rundach, by w trakcie piątej móc już spokojnie odpoczywać w oczekiwaniu na rozdanie medali dopingując innych będących jeszcze na trasie.

     Pierwszy etap po całym dniu w pracy i prosto z pociągu dość spokojny i rozpoznawczy. Udało się ukończyć 3 kółeczka, choć założenie było – 2. Następnego dnia w sobotę rano najcięższy i najdłuższy etap. Postanowiłem ambitnie pokonać aż 6 kółek, co oznaczało dokładnie 18km. Przy palącym słońcu pod koniec zabrakło trochę sił, ponadto w drugiej połowie dystansu pojawiła się mała kontuzja i czasy były trochę poniżej oczekiwań i możliwości. W popołudniowej sesji pokonałem jeszcze 6km, co oznaczało, że na niedziele rano zostało mi 9km. Według wstępnych i bardzo ogólnych obliczeń wychodziło, że na ostatnie 3 okrążenia zostało mi około 50 minut by zmieścić się w założonych czterech godzinach. Z jednej strony wydawało się to jak najbardziej wykonalne, bo jedno kółko biegałem średnio w 16 minut. Z drugiej strony w nogach czuć było już 33 kilometry pokonane w piątek i sobotę. Ponadto nie wiedziałem czy w palącym słońcu nagle nie pojawi się jakiś kryzys lub kontuzja. Byłem więc bardzo ostrożnym optymistą czując pewien dreszczyk emocji i poczucie mobilizacji. Pierwsze poranne kółko i w zasadzie wszystko stało się jasne. Osiągnąłem czas najlepszy ze wszystkich pokonanych przez siebie w ten weekend okrążeń. Drugie okrążenie równie dobre, co sprawiło, że na ostatnie już spokojne wyruszyłem z dużym zapasem czasu i pełną kontrolą. Ostatecznie udało się skończyć bieg zgodnie z założeniem w 4 rundach i poniżej 4 godzin. W popołudniowej sesji mogłem już po prostu przyjechać odebrać zasłużony medal i wymienić wrażenia z kolegami biegaczami. Reasumując świetny pomysł i oryginalna super impreza w kameralnym gronie.

 

                                      Źródło: www.ciechs69.blog.interia.pl

     Na sam koniec warto parę słów o samym El Greco i jego związkach z Siedlcami. Hiszpański malarz, rzeźbiarz i architekt pochodzenia greckiego to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli manieryzmu. Jeden z jego obrazów Ekstaza Świętego Franciszka został przypadkowo odkryty w 1964 roku na plebanii kościoła w podsiedleckim Kosowie Lackim przez pracownice Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk, Izabellę Galicką i Hannę Sygietyńską, sporządzające inwentaryzację zabytków. Wisiał na ścianie pociemniały i brudny z rozdarciem w lewym górnym rogu. Artykuł o odnalezieniu obrazu El Greca, który ukazał się 1 kwietnia 1966 był wielką sensacją i spowodował liczne przybycie historyków i znawców sztuki. Przez lata było sporo wątpliwości co do jego autentyczności. Trudno było uwierzyć, że tak cenne dzieło wisiało po prostu na ścianie małej podsiedleckiej plebanii. Losy obrazu w Polsce znamy od 1927 roku, kiedy wikary z Kosowa Lackiego kupił go w antykwariacie w Warszawie na prośbę parafian na imieniny proboszcza. Proboszcz do końca życia nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie dzieło posiada. Nie wiemy, jak dzieło znalazło się w Polsce i kto był jego właścicielem. Wszystkie opowieści na ten temat, np. o napoleońskim żołnierzu maszerującym z obrazem na Moskwę okazywały się być legendami. Dzieło powstało prawdopodobnie w latach 1575–1580, czyli podczas początków pobytu El Greca w Hiszpanii. Po konserwacji obraz został umieszczony w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach. Dzieło eksponowane jest od 2004 i jest to jedyny obraz El Greco znajdujący się w Polsce.

2014.05.23-25  Siedlce (POL) 42,195km I SIEDLECKI MARATON NA RATY – 40KM NA  400 LAT EL GRECO – Etap 1 – 9km: 49:35, Etap 2 – 18km: 1:46:57, Etap 3 – 6km: 31:12, Etap 4 – 9,195km: 47:01, Etap 5 – 0km – 0:00, Total – 42,195km: 3:54:45

Więcej zdjęć:

 

Czerwone maki Cz. II

     Nie opadły jeszcze emocje i nie zdążyłem nacieszyć się wspólnie z kolegami sukcesem w Accreo Ekiden, w którym ostatecznie w klasyfikacji sztafet firmowych zajęliśmy świetne 7 miejsce, a tu pora na kolejne wyzwanie. Tym razem z biegiem połączone są podróże, zwiedzanie i odkrywanie nowych fantastycznych miejsc…, a także misja – misja polegająca na oddaniu hołdu i czci tym, którzy polegli w walce o wolną i niepodległą ojczyznę i przypomnienie ich ofiary. To także spełnienie ich prośby „przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie”

     Gdy tylko zobaczyłem informację o tym biegu zaczęły się gorączkowe poszukiwania dogodnego dojazdu w rozsądnej cenie. Nie było łatwo, ale się udało. Potem badania – we Włoszech w przeciwieństwie do polskich biegów podstawowym wymogiem startowym jest certyfikat medyczny podpisany przez lekarza. Mając w pamięci wydarzenia z października, kiedy to na trasie, a właściwie tuż za metą Biegnij Warszawo zmarł jeden z uczestników wydaje się to być słuszne. Przy okazji dowiedziałem, że nie ma żadnych przeciwskazań bym biegał, a moje serce bije w wyjątkowo wolnym tempie, co jest typowe dla wszystkich osób uprawiających sport. Na przykład taki Miguel Indurain hiszpański kolarz przez lata najlepszy na świecie ma serce, które bije w rytmie tylko 29 uderzeń na minutę, co w ogóle jest ewenementem. Niewiele szybsze serce ma na przykład Justyna Kowalczyk. Ale wracając do biegu – 2014 uczestników, w tym 1052 z Polski – dokładnie tylu, ilu polskich żołnierzy zostało tu na zawsze na tej włoskiej ziemi splamionej krwią i usłanej czerwonymi makami i ta góra z którą przyjdzie się zmierzyć. Każdy polski uczestnik miał pobiec w intencji jednego z poległych żołnierzy by na szczycie góry oddać mu hołd.

     Swoją przygodę rozpoczęliśmy od zakwaterowania w hali sportowej w Cassino, z dala od hotelowych luksusów, a potem poznania miasta na każdym kroku czując sympatię pozdrawiających nas Włochów. Następnego dnia wycieczka do Rzymu, Watykanu, by popołudniu po raz pierwszy zapoznać się z tą niesamowitą górą. Marsz na sam szczyt, by dopingować kolarzy na finiszu jednego z etapów tegorocznego Giro di Italia pokazał, że można się zmęczyć wchodząc tam, a przecież już niebawem mieliśmy tam wbiegać. Następnego dnia nie mniej atrakcji: wycieczka do Neapolu, zupełnie innego niż Rzym, wspinaczka na szczyt Wezuwiusza – jednego z sześciu najbardziej niebezpiecznych wulkanów na świecie i jedynego aktywnego w kontynentalnej części Europy. W końcu sobota i start. Biegniemy popołudniu, ale już od rana wyczuwa się napięcie i emocje. Pewne obawy, bo w nogach czuć jeszcze mocno intensywne wielogodzinne spacery rzymskimi czy neapolitańskimi uliczkami, marsz na sam szczyt Monte Cassino by dopingować kolarzy, czy też wspinaczkę na Wezuwiusza z poprzednich dni. Zapowiada się raczej delikatne słońce, ale bez upału. W ostatniej chwili rezygnuję z cieplejszego stroju, czego później pożałuję. Ostatnie przygotowania i nasza grupa z biało-czerwonymi flagami wspólnie wyrusza na start, gdzie zbiera się coraz więcej biegaczy i publiczności. Tuż przed samym startem rozpętuje się ulewa. Leje niemiłosiernie, co jakiś czas w oddali słychać symboliczne uderzenia piorunów, jak działa artyleryjskie sprzed lat ostrzeliwujące wzgórze. Leje, zimno, ale nikt nie mówił , że będzie łatwo. Może to nawet i lepiej. Satysfakcja będzie większa, a i los tych co polegli wymaga poświęceń. Oni nie zatrzymali się mimo niebezpieczeństw, niedogodnych warunków i znoju. Wytrwali w swym zadaniu do samego końca. Jeszcze tylko odśpiewanie hymnów obu państw: Polski i Włoch i start.

     Zacząłem powoli. Poznałem tą trasę dwa dni wcześniej maszerując na sam szczyt i wiedziałem, że szybki start byłby samobójstwem. To nie jest zwykłe 10 kilometrów, które biegam kilka razy w tygodniu. To 8 kilometrów wspinaczki krętymi górskimi drogami, gdzie różnica wzniesień wynosi ponad 500 metrów i tylko dwa pierwsze kilometry po płaskim w mieście. Mija kilometr, po kilometrze, deszcz nieustanie leje co jakiś czas przechodząc w mżawkę. W słuchawkach całą trasę „Czerwone maki”. Prawdziwy kryzys przyszedł między 7, a 8 kilometrem. Zacząłem czuć się jakby ktoś zaczął odłączać mi prąd. Baton, którego nie wiem czemu zabrałem ze sobą na trasę (nigdy tego nie robię) okazuje się być zbawienny, pozwala odzyskać wigor i siły. Jeszcze tylko kawałeczek i meta. Na ostatnich kilkuset metrach wykrzesuję z siebie jeszcze resztki sił by zafiniszować w ładnym stylu. Publiczność to docenia nagradzając, jak zresztą każdego mijającego linię mety biegacza gromkimi brawami. Dziś brawa należą się nam jak nigdy – stroma góra, nieustający deszcz i przenikliwe zimno. Medal na szyi już wisi, zanim jednak będzie można przysiąść, przebrać się, ogrzać i odpocząć jedna rzecz została nam do zrobienia. Wspólnie z kolegami wybieramy się na pobliski cmentarz by do końca wypełnić swoją misję i choć na chwilę spocząć na grobie żołnierza dla którego się biegło. Ja biegłem dla sierżanta Poczykowskiego, dla mnie więc dziś meta jest przy jego grobie. Zmęczony, zziębnięty, ale bardzo szczęśliwy mogłem wrócić do naszej hali.

     To był naprawdę ciężki bieg. Nawet po maratonie nie czułem się tak zmęczony . Czas nie był najlepszy, ale nie był też najważniejszy. Najważniejsza była misja, która została ostatecznie wypełniona. Wspólnie ze mną swą misję wypełniło wielu utytułowanych sportowców, takich jak Bogdan Mamiński (srebrny medalista MŚ 1983 na 3000 m z przeszkodami), Krzysztof Kosedowski (medalista olimpijki w boksie z Moskwy 1980 roku), Romuald Krupanek (reprezentant Polski w biegach przełajowych MŚ 1986-87, Henryk Nogala złoty medalista MP 1974 na 5000 i 1000m), Paweł Januszewski (złoty medalista ME na 400 m ppł z 1998 roku), Antoni Niemczak (aktualny rekordzista Polski w biegach na 10km, były w maratonie), Anna Ksok (dziesięciokrotna medalistka MP w skoku wzwyż), nasza olimpijka z Soczi Asia Zając, dziennikarz Piotr Kraśko, gen. Dariusz Wroński pierwszy polski generał od 70 lat, który zdobył ten szczyt po gen. Andersie, oraz wielu innych mniej lub bardziej utytułowanych biegaczy. Następnego dnia jeszcze oficjalne uroczystości z okazji 70 rocznicy zwycięstwa w Bitwie pod Monte Cassino na pobliskim cmentarzu wojennym z udziałem wielu oficjeli w tym księcia Harrego i premiera RP, a przede wszystkim z ostatnimi uczestnikami tamtych wydarzeń i z poczuciem spełnionego obowiązku można wracać do domu.

 

      Reasumując fantastyczny wyjazd pełen fantastycznych momentów i przeżyć. Było to wielka lekcja historii i patriotyzmu, a przy okazji poznałem wielu świetnych i ciekawych ludzi: Pan Janusz z Polskiej Agencji Prasowej, Piotr, Daria z synem Kostkiem, Hubert z Anetą, druga Aneta, nasza olimpijka z Soczi Asia, Marta, Krzysiek z Polskiego Radia z synem Kacprem, Marek, Mariusz, Mirek, wielu innych. Dzięki nim spędziłem wiele wspaniałych chwil i momentów, które długo będzie się wspominało. Być może w przyszłości spotkamy się jeszcze na innych trasach lub być może wybierzemy się wspólnie na jakąś kolejną wyprawę… kto wie… czas pokaże.

2014.05.17 Cassino (ITA) 10km BIEG NA MONTE CASSINO w ramach XXI CORRIAMO VERSO L’ABBAZIA – 1:07:44

 Więcej zdjęć:

 

Czerwone maki Cz. I

     18 maja 1944, godzina 11.45. Na ruinach klasztoru Monte Cassino zatrzepotała polska biało-czerwona flaga. Po chwili nadleciał amerykański myśliwiec Mustang, z którego pilot zrzucił bukiet biało-czerwonych róż. W ten symboliczny sposób alianci oddali hołd poległym Polakom oraz ich męstwu, odwadze i ofiarności. W samo południe na ruinach klasztoru polski żołnierz, plutonowy Emil Czech, odegrał Hejnał Mariacki, ogłaszając zwycięstwo polskich żołnierzy. Zwycięstwo w bitwie uznawanej za jedną z najbardziej zaciętych obok walk pod Stalingradem, na Łuku Kurskim, lądowania w Normandii i powstania warszawskiego w czasie II wojny światowej.  Zwycięstwo, które utorowało drogę aliantom na Rzym, ale zarazem kosztowało życie ponad tysiąc polskich żołnierzy, których szczątki spoczęły na wybudowanym tuż po wojnie Polskim Cmentarzu Wojennym.


      Czasem w życiu bywa tak, że widzisz coś lub słyszysz o czymś pierwszy raz i po prostu już wiesz, że jest to stworzone właśnie dla Ciebie. Tak jest z tym biegiem. To wydarzenie organizowane dokładnie w 70-tą rocznicę bitwy łączy w sobie wszystko to, co kocham, czyli sport, podróże, historię, a przy okazji daję możliwość by choć odrobinę spłacić swój dług tym wszystkim polskim żołnierzom, którzy oddali tu życie, by Polska była wolna i niepodległa – po prostu musiałem tam być. 2014 uczestników, w tym 1052 z Polski – dokładnie tylu, ilu polskich żołnierzy zostało tu na zawsze na tej włoskiej ziemii splamionej krwią i usłanej czerwonymi makami.  I ta góra z którą przyjdzie się zmierzyć każdemu z polskich uczestników. Każdy z nas pobiegnie w intencji jednego z poległych żołnierzy, by potem oddać mu hołd na pobliskim cmentarzu. Mi przypadł zaszczyt by pobiec dla Bolesława Poczykowskiego – sierżanta 6 batalionu Strzelców ur. 6 września 1909 Januszkiewiczach  w powiecie Wołożyn w województwie nowogrodzkim poległego 4 maja 1944 roku. Piękna idea, piękna sprawa… Ten bieg to patriotyczny obowiązek. To spełnienie prośby ponad tysiąca żołnierzy wyrytej na pobliskim cmentarzu: “Przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie”. Przypominam. Już się nie mogę doczekać… od kilku dni w głowie tylko jedna melodia.

      Czerwone maki na Monte Cassino to pieśń wojskowa związana z bitwą o Monte Cassino. Powstała w nocy z 17 na 18 maja 1944 roku na kilka godzin przed zdobyciem klasztoru w siedzibie Teatru Żołnierza Polskiego przy 2 Korpusie Sił Zbrojnych w Campobasso, gdzie artyści występowali dla 23 Kompanii Transportowej.  Feliks Konarski, żołnierz 2 Korpusu, znany przed wojną śpiewak operetkowy i kompozytor piosenek, zainspirowany prowadzonymi w pobliżu walkami i odgłosem dział zapowiadających drugie polskie natarcie na klasztor napisał naprędce tekst i późną nocą obudził Alfreda Schütza, kompozytora i dyrygenta, również żołnierza 2 Korpusu, który w kilka godzin napisał muzykę.

Zespołowo

     Wielu z nas, którzy lubią aktywnie spędzać czas marzy o ukończeniu maratonu. Dla niektórych jest to wyczyn w pojedynkę nieosiągalny, pozostający na zawsze w sferze marzeń. W grupie, jak z wieloma innymi rzeczami w życiu, jest dużo łatwiej. Wyzwanie to staje się być na wyciągnięcie ręki i jesteśmy w stanie poradzić sobie z nim bez większego problemu. Minęło mniej więcej trzy miesiące od momentu, gdy przeglądając jakiś newsletter biegowy zupełnie przypadkowo natknąłem się na informację o Accreo Ekiden. Dowiedziałem się wówczas, że to rywalizacja sześcioosobowych sztafet. Każda drużyna łącznie pokonuje dystans równy długości maratonu. Pierwszy zawodnik odcinek 7,195 km, dwaj następni 10 km, a trzej kolejni – po 5 km. Razem pełny maraton – 42,195 km. Tegoroczny dziesiąty już Accreo Ekiden miał być wyjątkowy, bo jubileuszowy. Nazwa „ekiden”, jak i tradycja sztafet długodystansowych, pochodzą z Japonii. Dlatego jak informował organizator w tym roku zawody miały mieć prawdziwie japoński charakter.

     Zainteresowało mnie to, aczkolwiek nie sądziłem, że ten temat jeszcze do mnie wróci. W pracy podczas wizyty w kuchni na porannej herbacie podzieliłem się tą informacją z Asią  i wspólnie pomyśleliśmy, że może by tak wystartować firmowo, nielsenowo, wspólnie. Tak się bowiem składa, że impreza ta otwarta dla wszystkich uczestników jest jednocześnie Międzynarodowymi Mistrzostwami Sztafet Firmowych. Szybko znaleźliśmy trzeciego chętnego w osobie Piotra wzbudzając przy tym zainteresowanie paru innych osób. Następnego dnia postanowiłem zaprosić do zabawy wszystkich pracowników całej firmy. Choć byłem optymistą i zakładem, że nie tylko uda nam się uzupełnić nasz skład, ale stworzyć także drugą ekipę to jednak zainteresowanie przerosło i moje oczekiwania. W ciągu kilku dni na maila odpowiedziało 27 osób, a nieśmiałych chętnych było jeszcze więcej.  Z czasem z powodu kontuzji, zmiany planów lub też innych powodów grupa zmalała, ale udało nam się zebrać trzy sześcioosobowe zespoły, które dzielnie stanęły na starcie by dobrze się bawić, miło spędzić czas i pobiec w tegorocznym X ACCREO EKIDEN. Składy dobraliśmy tak, by jedna drużyna skupiała najlepszych i walczyła o jak najlepszą lokatę i wynik. Celem dla pozostałych dwóch równorzędnych ekip miała być przede wszystkim dobra zabawa i ukończenie w limicie czasu, by móc odebrać zasłużone medale.

     W końcu przyszła pora na start. Startujemy w ostatniej niedzielnej popołudniowej grupie, ale już od soboty mały dreszczyk emocji i pewna ekscytacja. Zawsze biegam tylko dla siebie, a i tak jest adrenalina. Tym razem biegniemy w grupie, w drużynie. Większa odpowiedzialność, większe emocje, ode mnie zależy nie tylko mój wynik, ale także kolegów. Wystrzał startera. Rozpoczynam ja. Chyba ponosi mnie ambicja, albo po prostu za bardzo chciałem. Pierwsze metry zbyt szybkie. W połączeniu ze słońcem i trudną trasą ze stromym długim podbiegiem, który trzeba pokonać trzykrotnie musiało dać to o sobie znać prędzej czy później. Już wkrótce zapłacę za to cenę. Szybka zadyszka i walka z samym sobą, oddech coraz płytszy, nogi coraz cięższe i ponad 7 kilometrów walki z czasem i zmęczeniem. Od połowy dystansu jakby lepiej, ale łatwo nie jest. W końcu upragniona meta. Ostatecznie mimo problemów na trasie czas nienajgorszy. Druga zmiana Asia, potem Andrzej – nasze najmocniejsze punkty – jak zwykle nie schodzą poniżej pewnego wysokiego poziomu. Kolejne zmiany Piotrek, Kasia i z pięknym finiszem Kamil. Każdy z nich dał z siebie tyle ile mógł, a nawet więcej. I rezultat, który nie był dla nas zaskoczeniem, bo na taki liczyliśmy i na taki stać nas było “na papierze”, ale który bardzo, naprawdę bardzo nas ucieszył –  03.10.38

     Fajnie, że udało nam się zebrać dobrą, doświadczoną drużynę, która powalczyła o dobry wynik. Bardzo cieszy mnie jednak także to, że poza osobami, które regularnie biegają na bardzo dobrym poziomie do zabawy udało zaprosić się także tych, dla których była to tak naprawdę pierwsza przygoda z bieganiem i zupełny debiut. Niektórzy z nich do ostatniej chwili wahali się czy dadzą radę i podołają zadaniu. Dziś mogą być z siebie naprawdę dumni. Wśród doborowego i licznego towarzystwa zgłoszonych do biegu 767 drużyn z całej Polski nasze drużyny w kategorii Open zajęły odpowiednio 103, 621 i 728 miejsca. W dodatkowej klasyfikacji drużyn firmowych, które były jednocześnie Międzynarodowymi Mistrzostwami Polski Sztafet Firmowych, i na której zależało nam najbardziej zajęliśmy odpowiednio 9, (errata: 7 miejsce po dyskwalifikacji 2 drużyn za złamanie regulaminu), 143 i 176 miejsce. Ostatecznie z powodu złamania jednego z punktów regulaminu drużyna z 8 pozycji zostanie prawdopodobnie zdyskwalifikowana i przesuniemy się jeszcze jedno miejsce. Warto tu zaznaczyć, że drużyny chcące być sklasyfikowane w dodatkowej klasyfikacji drużyn firmowych miały utrudnione zadanie, gdyż musiały mieć w składach przynajmniej dwie kobiety. Drużyny startujące w podstawowej rywalizacji takiego wymogu nie miały. Reasumując świetna impreza, wspaniała przygoda, niezapomniane przeżycie i wynik, który cieszy i daje powody do dumy. Z drugiej strony małe rozczarowanie swoim występem, bo sam wiem, że mnie stać było na troszkę więcej i można było i należało pobiec tą minutę, pół szybciej. Ale nie ma co narzekać:) Najważniejsza była dobra zabawa i tej na pewno nie zabrakło. Fantastyczne popołudnie w japońskim klimacie i doborowym towarzystwie za nami:)

Ekiden (jap. ekiden-kyoso) – długodystansowy bieg sztafetowy. Pojęcie pochodzi z Japonii i określa długodystansowe  biegi sztafetowe niezwykle popularne w Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Kanadzie, Hiszpanii, Holandii, Chinach, Niemczech, Francji czy też Stanach Zjednoczonych. Nazwa tego typu biegów  pochodzi od japońskiego systemu transportowego i pocztowego, przebiegającego wzdłuż szlaku Tokaido. Powstał on w XVII w. pomiędzy miastami Edo (obecnie Tokio) i Kioto, oddalonymi od siebie o ok. 500 km. System umożliwiał szybką komunikację m.in. dzięki wymianie koni na kolejnych stacjach.

2014.05.10-11  X ACCREO EKIDEN  WARSZAWA NIELSEN POLSKA A: 3:10:38, NIELSEN POLSKA B: 3:55:31, NIELSEN POLSKA C: 4:09:41

Więcej zdjęć: