Galopem, czyli kombinacja podlaska

      Już niemalże tradycją stało się, że w ostatnią niedzielę czerwca wsiadam do pociągu, zabieram ze sobą rower i udaję się na Podlasie, gdzie oddaję się aktywności sportowej wśród pięknych nadburzańskich krajobrazów. To już trzeci raz, gdy start w Biegu Podlaska Dycha w Platerowie łączę z krajoznawczą wycieczką rowerową. W dwóch poprzednich wyprawach zanim pobiegłem w biegu miałem okazję zwiedzić Siemiatycze, Sarnaki, perłę Podlasia – Drohiczyn oraz zobaczyć najważniejsze miejsce kultu religijnego dla wyznawców prawosławia w Polsce – Górę Grabarkę. Tym razem za cel swojej podróży obrałem słynny na całym świecie ze wspanialej stadniny Janów Podlaski. Odbywająca się w Janowie słynna aukcja Pride of Poland co roku przyciąga hodowców i wystawców z kraju i z zagranicy. W Janowie kilkukrotnie gościł między innymi słynący z zamiłowania do hippiki legendarny perkusista Rolling Stones – Charlie Watts. Wśród miejsc, które warto zobaczyć w tej miejscowości należy wymienić także pałac barokowy biskupów łuckich z 1770 r., ślady obwarowań bastionowych, czy też grotę związaną z postacią biskupa, poety i historyka Adama Naruszewicza. We wzniesionej w 1796 r. grocie biskup lubił u schyłku życia spędzać czas na medytacjach. Tradycja podlaska głosi, że to właśnie tutaj pisał tezy Konstytucji 3 Maja.

DSC04213DSC04271

      Od kilku dni nerwowo śledziłem prognozy pogody, które niestety nie napawały optymizmem. Zapowiadany deszcz mógł pokrzyżować mi plany. Im jednak bliżej biegu tym pojawiały się coraz bardziej pozytywne wieści. Druga rzecz to dystans. Czeka mnie blisko stukilometrowa wycieczka. Mam już na koncie takie wyprawy jednak zawsze jest ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Zdążę wrócić przed biegiem? Nie zabraknie sił? Mocno eksploatowany ostatnio rower wytrzyma?  W głowie ciągle wiele pytań, na które w tej chwili nie jestem w stanie odpowiedzieć. Nie chcę się jednak wycofać. Nawet o tym nie myślę. Do Platerowa docieram punktualnie o 7, bieg jest o 13.  Nie tracąc wiec czasu, bez zbędnej zwłoki ruszam w drogę. Aura na razie sprzyja. Słońce jeszcze nie wzeszło, deszczu też nie widać. Po dwóch godzinach docieram do Janowa. Według planu jestem troszkę przed czasem. Zwiedzam miasteczko. Potem kieruję się do głównego punktu swojej wyprawy czyli do słynnej Stadniny. Nie mogąc oprzeć się widokom, które tu spotykam zatrzymuję się dłużej. Stąd już naprawdę niedaleko na skraj naszej ojczyzny i granicy na Bugu z Białorusią. Chciałem zobaczyć to miejsce i nie mogłem sobie darować by tam nie pojechać. Wracając jeszcze raz odwiedzam stadninę. Strasznie tam pięknie. Jestem pod wrażeniem samego miejsca i hodowanych tam koni. Niektórzy mówią, że konie to ósmy cud świata. Hmmm, coś w tym jest… Żal wyjeżdżać i chciałoby się tam zostać dłużej. Zrobiło się już jednak naprawdę późno. Ruszam więc w drogę powrotną.

DSC04258

     Powrót miał być w spokojnym tempie. Czasu do biegu zostało jednak już naprawdę niewiele. Trzeba więc mocniej nacisnąć na pedały. Słońce niestety już bardzo wysoko. Chmury, które jeszcze rano wisiały nad podlaskim niebem zupełnie zniknęły. Nie ułatwia to jazdy. W końcu jednak docieram z powrotem do Platerowa. Teraz już mogę myśleć tylko i wyłącznie o Biegu. Mam niespełna godzinę na regenerację. Mało. Liczyłem na więcej. Zbyt wiele czasu spędziłem w Janowie, ale cóż. Robi się coraz bardziej gorąco, słońce grzeje już niemiłosiernie, a za chwilę start. Plan na ten bieg to dobra zabawa i spokojny rekreacyjny bieg. Zaczynam powoli, tak mi się przynajmniej wydawało. Tempo jednak nie było wcale takie wolne. Pierwszy kilometr 5:10, na kolejnych kilometrach chyba podobnie. Po czwartym kilometrze pojawia się kryzys. Duży wysiłek na rowerze połączony z upalną pogodą daje o sobie znać. Zwalniam na chwilę czując że może się to skończyć zejściem z trasy i nieukończeniem. Na szczęście nie trwa to długo i odzyskuję dobre samopoczucie. Cały czas jednak mam wrażenie, że biegnę ostrożnie i zachowawczo. Zresztą tak właśnie miało być. Mijają kilometry, nie kontroluję dystansu. Gdy za zakrętem wyłania się meta dociera do mnie, że zostało już tylko kilkaset metrów. Zerkam na zegarek. Dochodzi już właśnie pięćdziesiąta minuta . Złamać jej już się nie uda, ale walczę o jak najlepszy rezultat na ostatnich metrach odpierając jeszcze atak jednego z zawodników. Czas dużo powyżej oczekiwań. Naprawdę nie spodziewałem się, że stać mnie na taki wynik w takich warunkach i po przejechaniu takiego dystansu na rowerze. W końcu można przysiąść na chwilę by odpocząć i powiedzieć sobie “dobra robota”.

DSC04266

      Podsumowując to był naprawdę udany dzień. Za każdym razem z wielką przyjemnością wracam w te strony. Malownicze krajobrazy, piękne ciekawe miejsca i fajna impreza biegowa na deser – to argumenty, które sprawiają, że co roku rezerwuję sobie ten dzień na tego typu aktywności. Nie sposób też nie wspomnieć o samym biegu. W tym roku, jak to już bywało wcześniej ambasadorem Biegu w Platerowie była nasza utytułowana olimpijka i mistrzyni Europy Lidia Chojecka. Na starcie także inni olimpijczycy: Łukasz Parszczyński, który reprezentował nasz kraj w Londynie w biegu na 3000m z przeszkodami, oraz Tomasz Szymkowiak – specjalista w tej samej konkurencji, który wystąpił w Pekinie. Nie tylko obsada jest tu na najwyższym poziomie. Ta impreza to wspaniała rodzinna atmosfera, dobra organizacja, wiele znajomych twarzy, gorący doping. To wszystko sprawia, że dla mnie ten bieg jest wyjątkowy i niepowtarzalny i za każdym razem biegam tutaj z nieukrywaną przyjemnością. Kończąc nie sposób nie podziękować organizatorom Michałowi i rozbieganym dziewczynom z Dziewczyny z Platerowa Biegają  za gościnność i miło spędzony czas. Do zobaczenia…

2015.06.28 Platerów (POL) 10km:  VI PODLASKA DYCHA – BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 50:23

DSC04285

Więcej zdjęć (Janów Podlaski):

Więcej zdjęć (Bieg):

Żaroodporni

      Ostatni miesiąc był chyba moim najaktywniejszym miesiącem tego roku. Z drugiej strony był to miesiąc, w którym trochę zaniedbałem bieganie. Po udanym starcie w sztafecie maratońskiej Ekiden, do której przygotowywałem się dość mocno i systematycznie dałem sobie trochę odpocząć od biegania i skupiłem się bardziej na innych dyscyplinach pokonując setki kilometrów rowerem i przygotowując się do wyjazdu na turniej piłkarski Nielsen Eurocup w Belgradzie.  Przyszła jednak pora, gdy zatęskniłem za biegami, a pierwszą okazją do kolejnych emocji biegowych był Bieg Marszałka w Sulejówku. To już mój trzeci start w tej imprezie. Za każdym razem z przyjemnością tu wracam. Historyczne akcenty, miła atmosfera i zawsze piękna pogoda sprawiają, że od trzech lat w połowie czerwca rezerwuję sobie termin właśnie na to wydarzenie. W tym roku dodatkowym argumentem okazał się fakt, że zostałem laureatem konkursu fotograficznego Zdjęcie z Marszałkiem. Fotografia, którą wykonałem w zeszłym roku w Sulejówku znalazła się wśród nagrodzonych, a nagrodą był opłacony start w tym biegu. Żal było więc nie skorzystać.

DSC04154

      Tradycyjnie Bieg zaczął się krótkimi uroczystościami i startem honorowym pod pomnikiem Marszałka. Potem zawodnicy skierowali się na główny, start skąd już rozpoczęła się prawdziwa rywalizacja. Tym razem nie liczyłem na znakomity wynik sportowy. Ciągle czuję się trochę poobijany i obolały po turnieju piłkarskim, gdzie było dużo walki i nikt nie odstawiał nogi.  Brakuje mi też świeżości po ciężkim aktywnym miesiącu. To wszystko sprawiło, że do tego biegu podszedłem zupełnie na luzie, a jedynym celem jaki przed sobą postawiłem była poprawa swojego wyniku z zeszłego roku, który zresztą nie był zbyt bardzo wyśrubowany i wynosił 54:13. Plany próbowała pokrzyżować mi pogoda. Morderczy upał i słońce, które grzało niemiłosiernie od samego rana zwiastowały trudną rywalizację. W tych wyjątkowo ciężkich warunkach pomocni okazali się kibice-mieszkańcy Sulejówka, którzy ze swoich ogródków polewali zawodników wodą, co przynosiło ulgę przynajmniej na chwilę. Biegłem tak, jak założyłem czyli spokojnie. Osobiście nie odczuwałem więc, aż tak mocno trudów tego biegu, choć też nie było łatwo. Co jakiś czas mijałem jednak zawodników, dla których warunki okazały się dzisiaj zbyt trudne. Starałem się kontrolować czas by spokojnie dotrzeć do mety z założonym wynikiem. Gdy, do mety zostało kilkaset metrów postanowiłem przyspieszyć. Ostatnie sto metrów to pasjonująca walka z jednym z zawodników, z której wychodzę zwycięsko i mijam linię mety dosłownie o włos przed nim. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie na zegarek i czas, z którego biorąc pod uwagę obecną dyspozycją i warunki atmosferyczne jestem jak najbardziej zadowolony.

2015.06.13 Sulejówek (POL) 10km:  VIII BIEG MARSZAŁKA – 51:18

DSC04149

Więcej zdjęć:

Bałkański kocioł

      Początek czerwca od paru już lat upływa mi pod znakiem ogromnych emocji piłkarskich. To czas, gdy buty do biegania na chwilę lądują w kącie, rower zostaje w garażu, a ja skupiam się na dyscyplinie, która przez lata była moją największą sportową pasją. To już tradycja, że w firmie której pracuję co roku w pierwszej połowie czerwca organizowany jest turniej piłkarski, w którym to wspólnie z naszymi kolegami z innych krajów rywalizujemy w European Nielsen Cup. Po Dublinie, Barcelonie, Hamburgu, Kopenhadze i Warszawie przyszła pora na serbski Belgrad. W tym roku do walki o firmowy puchar stanęło rekordowo aż 14 drużyn. Nie mogło zabraknąć także i nas. Ostatnie turnieje trochę rozbudziły nasze ambicje, oczekiwania i podniosły poprzeczkę bardzo wysoko. Po kilku startach, gdy nie odgrywaliśmy raczej żadnej znaczącej roli przyszły dwa lata, gdzie walczyliśmy o najwyższe cele. W Kopenhadze nie liczyliśmy na nic szczególnego, mimo to udało nam się zdobyć znakomite trzecie miejsce. Po wygranych grupowych meczach z Anglią i Niemcami oraz porażce z Holandią w meczu o przysłowiową pietruszkę w półfinale los przydzielił nam Irlandię. Choć jeszcze na minutę przed końcem prowadziliśmy, rywalom udało się wyrównać, a potem pokonać nas w rzutach karnych. Pozostało nam cieszyć się z dobrego trzeciego miejsca i swojej naprawdę dobrej gry. Rok później w Warszawie apetyty były rozbudzone do granic możliwości, a były ku temu podstawy, bo udało nam się stworzyć naprawdę mocny zespół. Oczekiwania jeszcze wzrosły po dobrym początku i zwycięstwie nad Węgrami. Potem przyszły trochę pechowe porażki z Niemcami i Irlandią. Na nic zdały się już zwycięstwa z Danią i Francją i ostatecznie musieliśmy zadowolić się trzecim miejscem w grupie, a piątym w całym turnieju. Tym razem oczekiwania nie były zbyt wysokie, bo też wysokie być nie mogły. Ledwo udało się skompletować drużynę. Z różnych powodów zabrakło wielu dobrych graczy, nie mieliśmy też jakiegokolwiek doświadczonego bramkarza. W takiej sytuacji pozostało nam przede wszystkim dobrze się bawić i walczyć tym, co mamy na tyle, na ile się da i na ile starczy nam umiejętności i sił.

DSC03733

      Sen z powiek spędzała nam upalna pogoda. Można powiedzieć prawdziwy bałkański kocioł. Trzydziestostopniowy upał i słoneczny żar był dodatkowym rywalem, z którym trzeba było się zmierzyć. Było to dotkliwe zwłaszcza dla tych drużyn, które przyjechały tak, jak my w zasadzie bez rezerwowych. Wielogodzinna rywalizacja w takich warunkach atmosferycznych była nie lada wyzwaniem. Na początek los przyniósł nam pojedynek z Włochami. To drużyna, która zawsze należy do grona najsilniejszych. Rok temu w Warszawie ulegli dopiero w finale Hiszpanom po pasjonującej i bardzo zaciętej grze. Nie liczyliśmy na wiele w tym meczu. Jedyne co mogliśmy im przeciwstawić to ambicja, bo umiejętności i warunki fizyczne były zdecydowanie po ich stronie. Już po pierwszej połowie przegrywaliśmy 2:0. Po przerwie, gdy zagraliśmy dużo lepiej i momentami byliśmy nawet lepsi wynik nie uległ już zmianie.

DSC03747

      Drugi mecz z Serbami to już walka o wszystko. Nie mogliśmy pozwolić sobie na kolejną porażkę. Do przerwy 0:0. W drugiej połowie nasza dominacja nie podlegała już żadnej dyskusji. Szybko strzelone bramki zdeterminowały dalszy przebieg tego meczu. W ostatnich minutach udało mi się ładnym lobem ustalić wynik tego spotkania na 4:0. Ciągle jesteśmy więc w grze. Kolejny grupowy rywal to Francja. Z Francją zawsze grało nam się dobrze i za każdym razem, gdy spotykaliśmy się z tym zespołem wygrywaliśmy. Tym razem jednak w ich składzie pojawił się młody, szybki napastnik, który siał dużo zamieszania wśród obrońców drużyn przeciwnych. Wiedzieliśmy ze musimy na niego zwrócić baczną uwagę, gdyż to od niego przede wszystkim zależy siła tego zespołu. Staraliśmy się na to uczulić. Niestety chwila nieuwagi w końcówce pierwszej polowy i udało mu się chyba w jedynie tylko sobie znany sposób pokonać naszego bramkarza pięknym lobem niemalże z końcowej linii. Ta bramka stracona w taki sposób trochę podcięła nam skrzydła. Na przerwę schodziliśmy spuszczając nisko głowy. Potrafiliśmy się jednak jeszcze zmotywować. Na drugą połowę wyszliśmy z chęcią najpierw wyrównania, a potem zwycięstwa. Nawet remis w tym meczu stawiał nas w bardzo komfortowej sytuacji przed ewentualnymi ćwierćfinałami, gdyby udało nam się wyjść z grupy. Nie kalkulowaliśmy jednak i przede wszystkim zależało nam na tym, aby walczyć o zwycięstwo. Po kilku kolejnych akcjach w końcu udało mi się wyrównać. Pierwszy strzał z dystansu lewą nogą jeszcze zablokował obrońca. Piłka wróciła pod moje nogi. Poprawiłem więc prawą, a po rykoszecie piłka znalazła drogę do bramki i zatrzepotała w siatce. Wydawało się, że mamy już wszystko pod kontrolą. Graliśmy mądrze. Niestety chwila nieuwagi w obronie i na minutę przed ostatnim gwizdkiem w zamieszaniu pod naszą bramką tracimy gola i przegrywamy 1:2. Jak się później okazało był to kluczowy gol, który w zasadzie w pewnym sensie zamknął nam drogę do półfinałów. Przegrana nie przekreślała naszych szans na wyjście z grupy. Po remisie Serbii z Turcją do awansu do ósemki najlepszych wystarczył nam nawet remis z w ostatnim grupowym meczu z Turcją. Chcieliśmy jednak ten mecz wygrać. Po dobrym początku i choć przegranym to jednak bardzo zaciętym meczu z Włochami Turcy z meczu na mecz wydawali się być coraz słabsi. Dlatego też mocno liczyliśmy na dobry rezultat.  Był to zdecydowanie nasz najtwardszy mecz ze wszystkich, które do tej pory rozegraliśmy. Choć szybko udało się objąć prowadzenie to jednak potem była to prawdziwa wymiana ciosów dosłownie i w przenośni. Słupki, poprzeczki, wiele walki i ostre wejścia z obu stron. To wszystko sprawiało, że w każdej chwili losy tego meczu mogły się odmienić. Po strzeleniu drugiej bramki nabraliśmy pewności siebie, a Turcy ewidentnie stracili wiarę w sukces. Gdy wydawało się, że mamy wszystko pod kontrolą na kilka minut przed końcem meczu sprytne zachowanie tureckiego napastnika i rzut karny, którego na szczęście Turcy nie są w stanie zamienić na bramkę. Znakomita parada bramkarza zupełnie przekreśla tureckie szanse na dobry wynik. Szkoda trochę słabej skuteczności i zmarnowanych przeze mnie dwóch stuprocentowych sytuacji, których wykorzystanie dałoby nam w końcówce więcej spokoju. Tak czy inaczej wychodzimy z grupy z trzeciego miejsca i walczymy dalej. Turcy i Serbowie w zasadzie kończą swój udział w tym turnieju.

DSC03971

      W tym miejscu warto na chwilę wrócić do pechowo straconej bramki w końcówce meczu z Francją. Gdyby tamten mecz zakończył się remisem zajęlibyśmy drugie miejsce w grupie i  w ćwierćfinale trafilibyśmy na Węgrów – drużynę, z którą w zeszłym roku wygraliśmy w Warszawie na inaugurację i która absolutnie była w naszym zasięgu. Niestety przegrany mecz z Francuzami sprawił, że zamiast Węgrów przyszło nam rywalizować z Bułgarią – jedną z dwóch drużyn obok Włochów,  które ewidentnie wyróżniały się na tle innych i wygrały wszystkie grupowe mecze. Nasze szanse w tej rywalizacji były więc minimalne. Dodatkowo do tego meczu przystąpiliśmy już naprawdę zmęczeni, poobijani, kontuzjowani i chyba mimo wszystko trochę bez wiary w sukces. Do utraty pierwszej bramki nasza gra wyglądała jeszcze w miarę dobrze. Potem niestety było już coraz gorzej. Urazy i zmęczenie wielogodzinną grą w prawdziwym upale sprawiło, że zabrakło po prostu nie tylko umiejętności, ale i sił. Efektem tego były dwie stracone bramki w samej końcówce i ostateczny rezultat 0:4. Zakończyliśmy więc rywalizację na miejscach 5-8, co jest bardzo dobrym i mimo wszystko zupełnie niespodziewanym rezultatem. Potem mogliśmy się już skupić na dopingowaniu najlepszych. Po pasjonujących półfinałach i finale najlepsi okazali się Włosi pokonując Bułgarów.

DSC03838

      Warto wspomnieć, że wszystkie trzy drużyny, z którymi przegraliśmy znalazły się w najlepszej czwórce. Włosi i Bułgarzy rywalizowali, aż do samego finału, Francuzi, w półfinale najpierw przegrali po karnych z Bułgarią, a potem także w konkursie jedenastek uznali wyższość Anglii w meczu o trzecie miejsce. To, co należy jeszcze odnotować jest fakt, że w Belgradzie po raz pierwszy w historii do sportowej zabawy przyłączyły się Panie, które rywalizowały w turnieju piłki siatkowej plażowej. Tym razem jeszcze polskiej drużyny zabrakło, liczymy, że wystartuje za rok. Pod nieobecność polskich dziewczyn najlepsze okazały się Hiszpanki, które w finale pokonały Serbki. Brązowy medal przypadł Włoszkom. Wieczorem po całym dniu sportowej rywalizacji wszyscy uczestnicy turnieju spotkali się w klubie na barce przycumowanej do brzegu przepływającej przez Belgrad rzeki Sava, gdzie najpierw wszyscy obejrzeliśmy finał Ligi Mistrzów, a potem celebrowaliśmy zakończenie turnieju. Do zobaczenia za rok…  Tym razem będzie to Sofia albo Stambuł.

DSC03858

Więcej zdjęć:

Misja Ekiden

     Rozszalały budzik swym drażniącym głosem daje znak, że pora wstawać, choć tak naprawdę nie śpię już od co najmniej godziny. Czuję pewną tremę, co jakiś czas przechodzącą w poczucie niemałej ekscytacji. W końcu przed nami ważny dzień. Dzień, na który wielu z nas z niecierpliwością oczekiwało już od bardzo dawna. To czas, w którym nasza kilkumiesięczna misja Ekiden dobiegnie końca, a dzień ten zaważy na tym, czy zakończy się ona sukcesem czy porażką. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów kilka słów na temat tego, czym w ogóle jest Ekiden. Ekiden to długodystansowy bieg sztafetowy. Pojęcie to pochodzi z Japonii i określa długodystansowe biegi sztafetowe niezwykle popularne w Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Kanadzie, Hiszpanii, Holandii, Chinach, Niemczech, Francji czy też Stanach Zjednoczonych. Nazwa tego typu biegów wywodzi się od japońskiego systemu transportowego i pocztowego, przebiegającego wzdłuż szlaku Tokaido. Powstał on w XVII w. pomiędzy miastami Edo (obecnie Tokio) i Kioto, oddalonymi od siebie o ok. 500 km. System umożliwiał szybką komunikację m.in. dzięki wymianie koni na kolejnych stacjach. Naszą firmową nielsenowską przygodę z warszawskim Ekidenem rozpoczęliśmy rok temu, gdy zupełnie spontaniczna decyzja o stworzeniu firmowej drużyny skończyła się tym, że ostatecznie udało się nam zgłosić, aż trzy sześcioosobowe ekipy, a najlepsza z nich osiągnęła 102 miejsce w gronie 760 innych drużyn. W klasyfikacji, na której zależało nam najbardziej, czyli w Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Sztafet Firmowych osiągnęliśmy 7 miejsce. Świetna atmosfera, wspaniała zabawa i znakomity zupełnie niespodziewany wynik sportowy sprawił, że jeszcze tego samego dnia wybiegaliśmy myślami naprzód i myśleliśmy już o kolejnym starcie za rok. Rok ten minął bardzo szybko i ledwo się spostrzegliśmy, a znowu przyszedł moment na naszą Misję Ekiden.

DSC03649

      Najpierw zapisy. Spore zainteresowanie na fali zeszłorocznych doświadczeń i pozytywnych przeżyć sprawiło, że tym razem udało nam się stworzyć i zarejestrować, aż 5 sześcioosobowych zespołów. Start tak dużej reprezentacji zwiastował jeszcze lepszą zabawę. Teraz tylko trzeba trenować i uważać na kontuzje, by dwa tygodnie przed naszym startem wybrać najlepszą szóstkę i zbudować drużynę w ten sposób, by była ona w stanie nie tylko powtórzyć zeszłoroczny sukces, ale powalczyć o jeszcze lepsze lokaty. Ostateczny termin wyboru najsilniejszego składu wyznaczyliśmy na dwa tygodnie przed biegiem, a rywalizacja w tym roku zapowiadała się naprawdę mocna. Sen z powiek spędzała nam kontuzja Andrzeja, naszego najlepszego zawodnika, z którą zmagał się od początku roku. Choć sam studził oczekiwania wszyscy liczyliśmy jednak, że uda mu się wrócić do zdrowia i pobiegnie w pełnej dyspozycji na tyle, na ile go stać, a stać go naprawdę na bardzo wiele.

 aaa

      Swoje przygotowania do Ekidena rozpocząłem w zasadzie w dniu, kiedy ukończyłem Półmaraton w Wiedniu na początku kwietnia. Od tego momentu wszystko podporządkowałem już ściśle pod tą imprezę. W zasadzie zupełnie odstawiłem rower i skupiłem się tylko na bieganiu, zmieniłem formę treningu i biegane dystanse. Wszystkie starty po drodze były tylko przystankiem w drodze do celu, jakim był majowy Ekiden. Czasu było jednak naprawdę mało. Generalnie byłem jednak w formie i liczyłem, że zaprocentują też przygotowania do wiosennych półmaratonów. Rekord życiowy na Biegu Oshee na 10km w ramach Warsaw Orlen Marathon z czasem, o którym jeszcze nie tak dawno mogłem jedynie marzyć potwierdzał, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Bieganie na 5 kilometrów to jednak zupełnie co innego. Krótszy, ale dużo bardziej intensywny wysiłek z tętnem, które oscyluje w granicach 180-190 uderzeń na minutę sprawia, że nie jest tak łatwo się przestawić. Bieganie na treningach tego dystansu nie wyglądało tak, jak bym sobie tego życzył i czego oczekiwał. Znając możliwości innych kolegów pojawiał się nawet czasem moment zwątpienia czy uda się przygotować formę na tyle, by znaleźć się w najsilniejszej drużynie. Udało się to w zasadzie w ostatniej chwili. Na ostatnim moim treningu przed wyborem składów udało się pobiec ten dystans w 22:11. Czas, który ostatecznie dawał promocję to 22:15, decydowały więc naprawdę sekundy. Choć reguły wyboru składów były proste (najlepszy czas na określony moment) to jednak było to nie lada wyzwanie, trudne zadanie i duża odpowiedzialność. Ciężko porównywać wyniki osiągane przez różnych ludzi, na różnych etapach przygotowania i w różnych warunkach. Ponadto bieganie na treningach to nie to samo, co na zawodach. Z jednej strony na zawodach dochodzi adrenalina, która sprawia, że niektórzy przekraczają wydawałoby się nieprzekraczalne granice swoich możliwości, z drugiej strony presja wyniku i stres powoduje, że mówiąc kolokwialnie zawodnik może się po prostu „spalić”. Jako kapitan, koordynator naszego startu w Ekidenie i osoba, która decydowała o wyborze składów miałem z tym nie lada problem. Czułem bowiem, że przez dwa tygodnie jeszcze wiele może się zmienić i ci którzy są najlepsi na ten moment nie muszą wcale pobiec najlepiej w dniu biegu. Z drugiej strony reguły były jasne od miesiąca. Nie powinienem ich zmieniać w ostatniej chwili. Miałem też mały dylemat odnośnie swojej osoby. Mimo, że podstawowym kryterium wyboru były najlepsze czasy, a mi udało się osiągnąć wynik poniżej ostatecznego limitu, który promował do tej drużyny. Bałem się, że może ogromna chęć pobiegnięcia w pierwszym składzie sprawia, że nie jestem do końca obiektywny, zwłaszcza, gdy widziałem postępy kolegów na ostatnich treningach. Kamień spadł mi z serca 3 maja na Biegu Konstytucji. Udało mi się wówczas pobiec w rekordowym tempie 21:38 znacząco poprawiając swój najlepszy dotychczasowy rezultat. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że na ten wybór zasłużyłem i to miejsce mi się należy. Od tego momentu załatwiając po drodze wszelkie inne formalności i sprawy organizacyjne pozostało czekać na start, a start zbliżał się wielkimi krokami.

bbb

      W końcu nadszedł ten dzień, gdy nasza misja dobiega końca. Po wielu tygodniach przygotowań, treningów, teraz już tylko kilka godzin wspólnej walki ze zmęczeniem, bólem, a potem już tylko ogromna satysfakcja, albo rozczarowanie. Startuje rekordowo liczba 807 drużyn. W przeciwieństwie do zeszłego roku, gdy biegliśmy w trzeciej niedzielnej turze i po naszym biegu znaliśmy już wszystkie wcześniejsze rozstrzygnięcia tym razem biegniemy w pierwszej sobotniej, co oznacza, że na ostateczne rozstrzygnięcia przyjdzie nam poczekać co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Od samego rana poczucie pewnej tremy. Nie czuję się najlepiej. Nagle wszystko mnie boli, dolega. Dawno wyleczona kontuzja znowu daje o sobie znać. Wiem jednak, że to wszystko rozgrywa się tylko w mojej głowie. Mam świadomość dużej odpowiedzialności. W biegach indywidualnych biegnę tylko dla siebie i na swój rachunek, tym razem mój wynik ma także wpływ na wynik drużyny. Słabsza dyspozycja czy błąd może pogrzebać ogromny wysiłek kolegów. Nie mogę zawieść zwłaszcza, że na moje miejsce zasłużyło także co najmniej kilku innych biegaczy. Do tego dochodzi stres związany z organizacją naszego startu i obawy czy czasem o czymś nie zapomniałem. Pierwsza ulga z serca spada, gdy żadne przypadki losowe nie wykluczają nikogo w ostatniej chwili, na starcie pojawiamy się wszyscy w trzydziestoosobowym komplecie i udaje się dopiąć wszelkie formalności i rozdać pakiety startowe. Teraz można się skupić już tylko i wyłącznie na rywalizacji sportowej.

 eeeDSC03672

      Na pierwszej zmianie w naszej najlepszej drużynie biegnie Gabriel. To ultramaratończyk, ale ze świetnymi wynikami, także na krótszych dystansach. Choć zaczął za szybko i dopadł go kryzys kończy zmianę z czasem powyżej naszych oczekiwań. Jest dobrze. Na drugiej zmianie Asia, jeden z dwóch naszych najsilniejszych punktów. Przed nią najtrudniejsze zadanie. Nie dość, że biegnie najdłuższy dziesięciokilometrowy odcinek to jeszcze musi się zmierzyć z palącym słońcem, które w wielu punktach przebija się przez korony drzew utrudniając bieg. Ostatecznie Asia kończy swoją zmianę z czasem, dużo lepszym niż w zeszłym roku przekazując pałeczkę Andrzejowi naszemu najlepszemu zawodnikowi. Jeszcze nie tak dawno martwiliśmy się, że Andrzej z nami w ogóle pobiegnie. Niewiele brakowało, by kontuzja pokrzyżowała mu plany. Na szczęście wrócił do pełni zdrowia i treningów w najlepszym momencie i udało mu się odbudować formę w ostatniej chwili, dosłownie „za pięć dwunasta”. Pobiegł tak, jakby po kontuzji nie było już żadnego śladu. Po mistrzowsku. Ciągle biegniemy z założonym przed startem planem. Po Andrzeju pora na mnie. Trema, która była jeszcze kilka godzin temu zamieniła się w pełną mobilizację. Gdy Andrzej ukazał się na ostatniej prostej byłem już gotowy wykonać swoje zadanie. Gdy po chwili przekazał mi pałeczkę ruszyłem bardzo mocno. Pierwszy odcinek zdecydowanie za szybko. Na trudnej krętej trasie przy palącym słońcu musiało się to odbić na drugiej części dystansu. W połowie trasy pojawił się mocny kryzys. Czułem, że słabnę, oddech stał się coraz płytszy, coraz szybszy, brakowało tchu. Z drugiej strony patrząc na czasy na kolejnych punktach kontrolnych tempo wydawało się naprawdę dobre. W końcówce przyspieszyłem. Gdy zbliżyłem się do mety chciałem zebrać resztki sił, by przyspieszyć jeszcze mocniej i przekazać pałeczkę Justynie. Nagle zdałem sobie sprawę, że przebiegłem poza strefę, w której dokonuje się zmian. Straciliśmy na tym zamieszaniu co najmniej kilkanaście sekund. W skali całego biegu nie jest to dużo, jednak na tym poziomie nie ma miejsca na tego typu błędy. Czas, który uzyskałem całkiem niezły, sportowo wiec mogę być zadowolony, taktycznie jednak mój bieg pozostawiał wiele do życzenia, a błąd w końcówce kładzie cień na stosunkowo dobry występ. Najważniejsze jednak, ze ostatecznie udało się przekazać pałeczkę Justynie, która wyruszyła na swoją zmianę. Justyna była w bardzo trudnej sytuacji, gdyż o tym, że pobiegnie w najsilniejszej drużynie dowiedziała się dosłownie kilka dni przed biegiem zastępując Kasię. Przypadki losowe sprawiły, że w ostatniej chwili musieliśmy dokonać ostatnich zmian. Na szczęście podjęła wyzwanie i mimo niekomfortowej sytuacji dała z siebie wszystko i pobiegła na miarę swoich wysokich możliwości. Ostatnia nasza zmiana to Krzysiek, który do najlepszej drużyny wskoczył niemalże w ostatniej chwili. Na przestrzeni ostatnich tygodni zrobił niesamowite postępy. Baliśmy się jednak czy nie zabraknie mu doświadczenia. Zdecydowanie jednak spełnił swoje zadanie i zrobił to, czego od niego oczekiwaliśmy, bijąc przy tym swoją życiówkę. Gdy mijał metę z uśmiechem na twarzy cała nasza drużyna oczekiwała już na niego przy samej mecie dopingując go na ostatnich metrach. Nasz czas to 2 godziny 57 minut i 28 sekund, czyli dokładnie 13 minut i 10 sekund szybciej niż w zeszłym roku. Plan, który zakładał złamanie 3 godzin został w pełni zrealizowany. Teraz mogliśmy skupić się na dopingowaniu i oczekiwaniu na nasze kolejne drużyny, które zmęczone, ale uśmiechnięte po kolei kończyły swój bieg. Gdy metę minęła ostatnia z nich mogliśmy się już zacząć cieszyć. Wszyscy dali z siebie naprawdę wiele. Gdy sobotnia tura dobiegała już końca i pojawiły się pierwsze nieoficjalne wyniki. Okazało się, że po pierwszym dniu w klasyfikacji, w której nam najbardziej zależało, czyli Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Sztafet firmowych zajmujemy trzecie miejsce. Na starcie stanęła jednak dopiero jedna trzecia stawki. Następnego dnia gdzie pogoda do biegania miała być znacznie lepsza. Liczyliśmy się więc z tym, że jeszcze co najmniej parę ekip nas wyprzedzi. Dziś jednak mogliśmy się cieszyć i przez co najmniej najbliższych 12 godzin poczuć się jednym z triumfatorów całych zawodów. Następnego dnia wieczorem już wiedzieliśmy, że ostatecznie w klasyfikacji Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Sztafet Firmowych zajęliśmy znakomite piąte miejsce. W klasyfikacji Open było to miejsce 46. W porównaniu do poprzedniego roku poziom był dużo wyższy. Wynik, z którym wówczas zajęliśmy 7 miejsce tym razem dałby nam tylko miejsce 19.  Myślę więc, że należy być naprawdę zadowolonym. Podsumowując całą imprezę  mimo wyjątkowo licznej reprezentacji w tym roku, co podnosi dużo wyżej poprzeczkę i jest jeszcze większym wyzwaniem pod względem formalno-organizacyjnym udało się doprowadzić do naszego startu bez żadnych wpadek. Najlepsza drużyna zrealizowała swój cel, a w innych ekipach wiele osób potwierdziło, że także zasłużyło na start w najsilniejszej ekipie i nie tylko by jej nie osłabiły, ale nawet wzmocniły.  Pozostali zawodnicy licznie poprawili swoje życiówki, a drużyny czasy z zeszłego roku. Nasza tegoroczna Misja Ekiden zakończona pełnym sukcesem. Dziękuję wszystkim za wspólna zabawę. Mam nadzieję, że wszyscy bawili się równie dobrze, jak ja i zabrali do domu garść miłych wspomnień i satysfakcji.

2015.05.09-10  XI EKIDEN WARSZAWA NIELSEN POLSKA A: 2:57:28, NIELSEN POLSKA E – THE GRIZZLIES: 3:30:23, NIELSEN POLSKA D – THE BIEGAZE: 3:40:13, NIELSEN POLSKA B: 3:43:01, NIELSEN POLSKA C: 4:03:42

dddfff

Więcej zdjęć:

Próba generalna

      Nie opadły jeszcze emocje i podniosły patriotyczny nastrój, po wczorajszym Biegu Flagi, a dziś znowu stanąłem na starcie zawodów, w których poza rywalizacją sportową chodzi o coś więcej. Organizowany od 25 lat Bieg Konstytucji to bieg, który przypomina nam o tym, że ponad 200 lat temu w naszym kraju została uchwalona pierwsza w Europie, a druga na świecie po konstytucji amerykańskiej nowoczesna ustawa zasadnicza, która zlikwidowała obecne od dawna wady opartego na wolnej elekcji i dekoracji szlacheckiej systemu politycznego Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

KonstytucjaŹródło: http://kurkiewicz-family.com

      Dla mnie ten dzisiejszy bieg miał podwójny wymiar. Poza świętowaniem rocznicy jednego z najważniejszych wydarzeń w historii naszego kraju zależało mi bardzo na dobrym wyniku sportowym. Była to bowiem próba generalna przed jednym z najważniejszych dla mnie biegów w tym roku, czyli zbliżającą się nieubłaganie Sztafetą Maratońską – Ekiden. O ile wczoraj skupiłem się na świętowaniu i piknikowej atmosferze, o tyle dzisiaj była już pełna mobilizacja. Czułem pewną tremę. Problemy ze snem, nogi trochę zmęczone po wczorajszym wysiłku, a i pogoda dziś nie zamierzała pomagać. Od rana na niebie gorące słońce i w końcu majówkowa aura. Podobnie, jak w zeszłym roku biegaczy gościł stadion Legii, gdzie zlokalizowano Biuro Zawodów. Po załatwieniu formalności nadszedł moment by ustawić się na starcie w Parku Agrykola. Mazurek Dąbrowskiego odśpiewany przez 5000 gardeł i wystrzał startera. Rozpocząłem bardzo szybko, myślałem nawet, że za szybko. Przez pierwszych kilkaset metrów gorączkowe próby odnalezienia sobie trochę miejsca w tłumie tysięcy biegaczy. Na szczeście stawka szybko rozciągnęła się i to czego mocno się obawiałem przestało być już problemem. Biegło się bardzo dobrze do momentu, gdy na trzecim kilometrze trzeba było zmierzyć się z bardzo stromym podbiegiem znanym wszystkim biegaczom trenującym w Agrykoli. Tempo drastycznie spadło. Był to moment, gdy zacząłem tracić wiarę w dobry wynik. Starałem się jednak nie poddawać. Gdy znalazłem się na samej górze poczułem olbrzymią ulgę. Zerknąłem nerwowo na zegarek. Wydawało się, że ten podbieg trwał wieki, aż tak dużo jednak tam nie straciłem. Nawet gdyby nie udało się złamać upragnionych 22 minut mam jeszcze o co walczyć, na przykład o pobicie oficjalnego rekordu.  Na swoim koncie mam bardzo mało biegów na 5km dlatego mój najlepszy oficjalny wynik na tym dystansie jest bardzo słaby i wynosił 23:11  (ustanowiony w czerwcu ubiegłego roku w Biegu w Palmirach). Na treningach regularnie biegam już około minuty szybciej. Poprawę tego czasu traktowałem więc dziś jako obowiązek. W płucach coraz mniej powietrza, w mięśniach coraz mniej sił, w sercu jednak ciągle wola walki. Choć zdarzały się kryzysy starałem się trzymać tempo, zwłaszcza, że końcówka jest już z górki i można tam sporo odrobić. Gdy do mety pozostał kilometr zerknąłem na zegarek. Zostały mi dokładnie 4 minuty by złamać upragnione 22 minut na całym dystansie. Wówczas uwierzyłem, ze mogę to dzisiaj zrobić. Zebrałem resztki sił i przyspieszyłem, choć było to coraz trudniejsze. Gdy do mety zostało około 200 metrów stało się coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. Nagły, zupełnie niespodziewany przypływ energii sprawił, że nogi w zasadzie same niosły mnie do mety, nagle przestałem czuć ból, zmęczenie. Mijając metę już wiedziałem… udało się.  21:38 to od dziś nowy cel na kolejne biegi.

DSC03621

      Bardzo się cieszę, że udało mi się pobić dzisiaj swój rekord. Z jednej strony cieszę się, że wysiłek włożony w treningi nie poszedł na marne, jest forma i duży progres, bo to dobrze rokuje na nadchodzącą Sztafetę Maratońską. Z drugiej strony jako kapitan i osoba która dokonywała selekcji najlepszego składu naszych drużyn wiem, że nie znalazłem się w tej drużynie przypadkowo.  Ciężko było wybrać samego siebie. Konkurencja była w tym roku naprawdę bardzo mocna  i o ostatecznym wyborze decydowały dosłownie sekundy. Bardzo chcąc znaleźć się w najlepszym składzie bałem się, że być może nie jestem do końca obiektywny, miałem wiele wątpliwości. Dziś wiem, że na ten wybór zasłużyłem i to miejsce mi się należy. Kamień spadł mi z serca.

2015.05.03 Warszawa (POL) 5km:  XXV BIEG KONSTYTUCJI – 21:38

DSC03595

Więcej zdjęć:

Majówka z flagą

      2 maja obchodzimy Dzień Flagi Rzeczypospolitej. Historycznie polskie barwy narodowe wywodzą się z barw herbu Królestwa Polskiego i herbu Wielkiego Księstwa Litewskiego. Biel pochodzi od bieli orła, będącego godłem Polski oraz bieli Pogoni – rycerza galopującego na koniu, będącego godłem Litwy. Czerwień pochodzi od tła tarcz herbowych, na których znajdują się oba godła. Również układ kolorów nie jest przypadkowy. Biel na polskiej fladze znalazła się u góry, ponieważ w heraldyce RP ważniejszy jest kolor godła, niż tła. Biało-czerwone barwy za barwy narodowe uznano dokładnie 3 maja 1792 roku, czyli w pierwszą rocznicę uchwalenia Konstytucji. Jak relacjonowali ówcześni kronikarze “damy występowały w białych sukniach przepasanych czerwonymi wstęgami, a mężczyźni nosili biało-czerwone szarfy”. Pierwsza informacja o oficjalnych barwach narodowych pojawia się w prawodawstwie Rzeczypospolitej dopiero 7 lutego 1831 roku. Na pojawienie się polskiej flagi trzeba było jednak czekać jeszcze znacznie dłużej. Oficjalnie ustanowiona została ona dopiero w 1919 roku i od tego czasu kilka razy zmieniała swoją kolorystykę.·Początkowo miała odcień karmazynu, później jego miejsce zajął cynober. Wszystko zostało dokładnie sprecyzowane dopiero w 1980 r., gdy ostatecznie ustalono kolorystykę. W 1955 r. uznano oficjalnie flagę i godło narodowe (wówczas był to jeszcze orzeł bez korony). Nie przypadkowy jest też wybór daty Święta Flagi. Jednym z powodów jest fakt, że w czasach PRL robiono wszystko, aby właśnie tego dnia tuż po 1 maja zdejmowano flagi państwowe, by nie były widoczne w dniu zniesionego przez  władze komunistyczne Święta Konstytucji 3 Maja. Również w tym dniu w 1945 roku, żołnierze polscy zawiesili biało-czerwony sztandar na Reichstagu w Berlinie w trakcie zdobywania tego miasta.

DSC03522

      Podobnie jak w zeszłym roku Dzień Flagi świętuję w warszawskiej Cytadeli na Biegu Flagi. Jest to bieg, który darzę wielkim sentymentem. Wspaniała atmosfera, historyczna oprawa z grupami rekonstrukcyjnymi, wyjątkowe uświęcone polską krwią miejsce, jakim jest warszawska Cytadela, a także pierwszy raz w życiu złamane rok temu pięćdziesiąt minut na dziesięć kilometrów to wszystko sprawia, że chciałem tu wystartować ponownie. Tym razem jednak postanowiłem pobiec czysto rekreacyjnie i potraktować ten bieg jako trening przed jutrzejszym startem na 5km w Biegu Konstytucji, gdzie chciałbym powalczyć o dobry wynik, a przede wszystkim przed Ekidenem w przyszłą sobotę. O samym biegu będzie więc zatem krótko, gdyż minął on bez większej historii. Chciałem pobiec bardzo oszczędnie i nastawiałem się na czas w okolicach 52 minut. Wyszło dużo lepiej. Pogoda dopisywała, biegło się bardzo luźno i komfortowo. Czasami starałem się nawet specjalnie zwalniać, aby nie forsować za bardzo swoich sił przed jutrzejszym biegiem. Dopiero, gdy po dwóch pętlach zobaczyłem, że biegnę na czas na granicy 50 minut postanowiłem w końcówce przyspieszyć by złamać, tak jak w zeszłym roku granicę 50 minut, co ostatecznie mi się udało. Nie wynik był dziś jednak najważniejszy.  Święto narodowe, piękna pogoda, wspaniała oprawa i czas spędzony na sportowo. Tak wyglądała dziś moja majówka z flagą.

2015.05.02 Warszawa (POL) 10km:  III BIEG FLAGI – 49:21

DSC03554Więcej zdjęć:

Święto biegania

      Narodowe Święto Biegania – tak reklamowany jest Bieg Orlen Warsaw Marathon wraz z biegami towarzyszącymi. Rozmach, z jakim jest organizowany i liczba uczestników  sprawia, że określenie to nie jest wcale przesadzone. Tak się jakoś złożyło (nie wiem nawet w sumie dlaczego), że mimo, iż jest to już trzecia edycja to jest to dopiero mój debiut w tej imprezie. Długo zastanawiałem się czy na fali przygotowań do półmaratonów w marcu i kwietniu nie zmienić swoich planów z początku roku i nie spróbować wystartować na dystansie pełnego maratonu. Ostatecznie postanowiłem trzymać się założeń z  początku roku i pobiec 10km, a z przygotowaniami skupić się na krótszych dystansach pod kątem majowego Ekidena, by z naszą najlepszą firmową drużyną móc powalczyć o najwyższe cele w Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Sztafet Firmowych. Po siódmym miejscu w debiucie zeszłym roku apetyty jeszcze urosły. Na miejsce w tej drużynie trzeba jednak najpierw mocno zapracować. Na maratony przyjdzie czas na jesieni.

DSC03419

      Wiosna wreszcie o sobie przypomniała. Całą sobotę było bardzo ciepło i dominowała piękna słoneczna pogoda. Zapowiadało to ciężką walkę na trasie następnego dnia. Rano jednak okazało się, że aura sprawiła biegaczom nie lada niespodziankę. Pochmurno z niewielkimi opadami deszczu i bezwietrznie to idealna pogoda zwłaszcza dla maratończyków. W miasteczku biegaczy zlokalizowanym na błoniach Stadionu Narodowego od rana panował duży ruch i atmosfera wielkiego Święta. W końcu start. Tym razem bez specjalnych oczekiwań. Potraktowałem ten bieg tylko jako element przygotowań dlatego na wspaniałe wyniki nie było raczej co liczyć, aczkolwiek chciałem powalczyć. Bieg ten był też znakomitą okazją, na spotkanie wielu znajomych, którzy pojawili się wśród tysięcy uczestników imprezy. W zasadzie na każdym kroku można było spotkać znajome twarze, w tym wielu przyjaciół z wyjazdu na Bieg na Monte Cassino, którymi każde biegowe spotkanie w większej grupie kończymy pizzą, czyli nawiązaniem do wspólnego pobytu we Włoszech.

DSC03462

      Taktyka na ten bieg była prosta i trochę pod kątem dystansu 5km. Pierwsze kilometry chciałem pobiec szybko, być może nawet za szybko, by trochę się zmęczyć, a w drugiej połowie dać z siebie tyle na ile jeszcze zostanie sił. Po starcie narzuciłem dość mocne tempo, choć bardzo szybki bieg ograniczała duża ilość zawodników. Po trzecim kilometrze stawka rozciągnęła się na tyle, że można było się już skupić tylko i wyłącznie na bieganiu. Półmetek osiągnąłem z czasem 23:25, czyli w zasadzie zgodnie z oczekiwaniami. Liczyłem, że druga połowa dystansu może będzie trochę łatwiejsza, może pojawią się jakieś zbiegi, z drugiej strony czekałem na kryzys, który biorąc pod uwagę szybkie tempo pierwszych 5km powinien pojawić się prędzej, czy później. Oczekując na słabszy moment pokonywałem kolejne kilometry. Na szczęście tak, jak na to liczyłem druga połowa dystansu była dużo łatwiejsza i obfitowała w co najmniej w kilka zbiegów,  gdzie można było złapać głębszy oddech. Gdy do mety zostały dwa kilometry wiedziałem już, że biegnę zdecydowanie na życiówkę. Starałem się utrzymywać tempo, aczkolwiek było to coraz trudniejsze. Gdy wybiegłem na bardzo długą ostatnią prostą zebrałem jeszcze ostatki sił by przyspieszyć. Mijając metę kątem oka zerknąłem na zegarek – 46:00, czyli lepiej od poprzedniego rekordu o prawie minutę. Przez następne minuty oczekiwanie na oficjalny czas z nadzieją, że szóstka pierwszy raz w zyciu zamieni się w piątkę. I jest – 45:59. To czas którym łamię swoją kolejną barierę, czas na miarę biegowego święta.

DSC03425

Epilog: Tuż po biegu  podszedł do mnie jeden z biegaczy, mówiąc że podobnie jak ja, biegł w sierpniu ubiegłego roku Bieg w Pogoni za Bobrem nad Jeziorem Wigry i z przyjemnością czytał wówczas relację z tego biegu na moim blogu.  Miło, że ktoś docenia.

2015.04.26 Warszawa (POL) 10km:  BIEG OSHEE W RAMACH ORLEN WARSAW MARATHON – 45:59

DSC03436

Więcej zdjęć:

Podwójna zabawa

      Zanim tak naprawdę pokochałem bieganie i rozpocząłem swoją biegową przygodę w moim życiu dominowały inne aktywności sportowe. Między innymi była to jazda rowerem, czego efektem jest także wiele fajnych i ciekawych wypraw rowerowych opisanych na tym blogu. Choć ostatnimi czasy dyscypliną numer jeden w moim życiu jest bieganie to jednak, gdy tylko na  to pozwala czas i pogoda zawsze z nieukrywaną przyjemnością siadam na rower i przemierzam kolejne kilometry odwiedzając coraz to nowe ciekawe miejsca. Zawsze jednak brakowało mi imprez rowerowych gdzie można byłoby poczuć dreszczyk rywalizacji sportowej w tej dyscyplinie. Pewnie gdyby nie fakt, że średnio sobie radzę w wodzie spróbowałbym swoich sił w jakimś triathlonie, a ponieważ najpewniej czuję się jednak na twardym gruncie pozostały mi starty w masowych imprezach biegowych i swoje własne prywatne wycieczki rowerowe. Przyszedł jednak moment, gdy pojawiła się szansa połączyć obie dyscypliny. Z nieukrywaną radością przyjąłem do wiadomości informację, że Siedleckie Stowarzyszenie Leniwce przy współudziale Stowarzyszenia Nasze Iganie  zorganizuje imprezę, która połączy w sobie zarówno bieganie, jak i jazdę rowerem. I Duathlon o Puchar Starosty Siedleckiego – ŚcIganie w podsiedleckich Iganiach to jest coś, na co od dawna czekałem. Nic więc dziwnego, że zapisałem się od razu bez chwili zawahania.

DSC03333a

      Pogoda niestety spłatała psikusa. Mimo, że w kalendarzu minęła już połowa kwietnia, to jednak aura od kilku dni za oknem tego nie potwierdza. Prognozy na dzisiejszy dzień także nie były najlepsze. Chłód wiatr i deszcz to na pewno nie jest najlepsza pogoda na tego typu wyzwania. Po cichu liczyłem, że może nie będzie tak źle, gdy jednak wstałem rano wiedziałem, że były to płonne nadzieje. Przez chwilę myślałem nawet o tym, aby zrezygnować. Szybko te myśli wyrzuciłem z głowy. Była to dobra decyzja, bo tuż przed samym startem deszcz przestał padać, a nawet wyjrzało słońce. Jedyne co nadal spędzało sen z powiek to przenikliwy zimny wiatr. Specjalnych oczekiwań na szczęście nie miałem. Brak doświadczenia w tego typu imprezach sprawiał, że w ogóle nie wiedziałem jak rozłożyć siły, jaką obrać taktykę. Jedyny więc cel, jaki przed sobą postawiłem to ukończyć i nie być ostatni. Zupełnie nie znałem trasy musiałem więc też bardzo uważać , aby nie zgubić drogi.

DSC03349

      W końcu wystartowaliśmy. Na początek 5km biegu. Wydawało mi się, że rozpocząłem stosunkowo wolno. Chciałem pobiec ten dystans w tempie 5 minut na kilometr (potem okazało się, że było dużo szybciej). Stawka szybko rozciągnęła się i podzieliła na dwie grupy. Udało mi się utrzymać w tej lepszej, pierwszej części, biegłem jednak jako jeden z ostatnich. Wraz  z dystansem udało mi się przesunąć kilka pozycji. W końcu dobiegam do strefy zmian i rozpocząłem 38-kilometrowy odcinek rowerowy. Przed startem zakładałem sobie, że 25km na godzinę to jest tempo, którego powinienem się trzymać. Czułem się jednak dzisiaj silny, a dobrze przygotowanym rowerem  jechało się bardzo dobrze. Szybko więc uzyskałem lepsze tempo i z powodzeniem udawało mi się je utrzymywać. Tylko w momentach, gdy wyjeżdżaliśmy z lasu w otwartą przestrzeń tempo znacznie spadało. Silne porywy wiatru z powodzeniem torpedowały szybką płynną jazdę i zaczynało być ciężko. Starałem się utrzymywać za plecami innych zawodników, w końcu jednak stawka rozciągnęła się tak mocno , że musiałem jechać sam. Po pewnym czasie dołączył do mnie jeden z zawodników i przez kolejne kilometry jechaliśmy razem dając sobie od czasu do czasu zmiany. Nasze drogi już raz kiedyś się skrzyżowały. W 2013 gdy biegłem swój pierwszy półmaraton w życiu ostatnie kilka kilometrów biegliśmy razem wspierając się nawzajem. I tym razem przyszło nam współpracować na trasie.  Pierwsza pętla minęła bardzo szybko, czas na drugą. Tempo nadal całkiem wysokie. Już po zawodach okazało się, że udało mi się wykręcić najlepszy czas w życiu na dystansie 20km (43:35)  W pewnym momencie spojrzałem przez ramię. W oddali niebo było po prostu granatowe. Nie wróżyło to niczego dobrego. Na szczęście spadło tylko kilka kropli. Mniej więcej w połowie drugiej pętli zaczęło brakować mi sił. Na jednym ze stromych podjazdów gdzie dodatkowo wiatr silnie wiał prosto w twarz poczułem kryzys. Trochę zostałem z tyłu. Od tego momentu do mety musiałem już radzić sobie sam. Im bliżej była meta tym było ciężej. Jeszcze na rowerze myślałem o tym, że po jedzie rowerem czeka mnie jeszcze ostatnia pięciokilometrowa pętla biegowa. Na samą myśl robiło mi się słabo. Marzyłem o łyku wody, bidon niestety od startu był pusty. W końcu upragniona strefa zmian i można było zsiąść z roweru.

DSC03376

      Zostało jeszcze raz 5km biegu polnymi drogami. Po zejściu z roweru nogi były jak z waty, ciężko było nad nimi zapanować. Głowa chciała biec w jedną stronę, nogi w drugą. Z czasem wszystko wróciło do normy, sił jednak brakowało już coraz bardziej. Jedyne co mobilizowało to świadomość, że to już zaraz koniec. Na kilkuset metrowej ostatniej prostej jeszcze przyspieszyłem, by godnie przekroczyć metę, na której czekała już na mnie gorąca grochówka, herbata i kiełbasa z grilla. Podsumowując była to wspaniała impreza, której nie popsuła nawet słaba pogoda. Wspaniała, przyjazna atmosfera, znakomita organizacja, kolejne fajne doświadczenie. Z nieukrywaną przyjemnością wystartuje więc w kolejnej edycji za rok.

DSC03367

2015.04.19 Iganie (POL) Duathlon (5,3km – 38km – 5,3km):  I DUATHLON O PUCHAR STAROSTY SIEDLECKIEGO – 2:18:01 (22:12 / 1:27:17 / 25:57)

 Więcej zdjęć:

W rytmie Walca

      W dniu, w którym ukończyłem swój pierwszy maraton we wrześniu 2013 roku dominowała jeszcze euforia. Cieszyłem się, że udało mi się osiągnąć coś, o czym jeszcze dwa miesiące wcześniej mogłem jedynie marzyć. To było moje wielkie prywatne święto, wiele tygodni ciężkiej pracy zwieńczone sukcesem. Świętowanie nie trwało jednak zbyt długo. Choć ten maraton miał być z założenia pierwszym i ostatnim już następnego dnia zacząłem myśleć o kolejnych biegach. Chciałem, aby mój kolejny długi bieg był biegiem zagranicznym. To miał być kolejny etap mojej biegowej przygody, kolejne wyzwanie. Pomyślałem: “Może Wiedeń?”. To miasto w mej świadomości istniało jako najpiękniejsze miasto Europy i zawsze pragnąłem je zobaczyć, a połączenie wycieczki do Wiednia z bieganiem byłoby fantastyczną przygodą i tego wszystkiego co lubię. Minęła jesień, zima. Na wiosnę odkurzyłem w pamięci to postanowienie. Po jednym z kwietniowych treningów po prostu wróciłem do domu, siadłem przed komputerem i zacząłem szukać w internecie informacji. Ogromnym zbiegiem okoliczności okazało się, że w 2014 roku Maraton (jak również Półmaraton) Wiedeński odbywały się właśnie tego konkretnego dnia. Wiedeń więc już musiałem odłożyć co najmniej na za rok. W zamian wybrałem październikowy półmaraton w Brukseli. “Też fajnie”- pomyślałem. Wiedziałem jednak, że prędzej czy później pobiegnę także w Wiedniu.

DSC02982

      Rok minął bardzo szybko, a ja tym razem byłem już bardziej czujny i zdeterminowany. Na bieg zarejestrowałem się od razu na jesieni. Potem wybór hostelu, formalności związane z dojazdem. Zostało tylko odliczanie miesięcy, tygodni, dni i w międzyczasie szlifowanie formy. Jeszcze na tydzień przed wyjazdem w zasadzie nie docierało do mnie, że ten wielomiesięczny czas oczekiwania tak szybko minął i właśnie się kończy. Gdy do wyjazdu zostało tak naprawdę trzy, cztery dni w mej głowie pojawiły się pierwsze myśli: “O rany, przecież to już!”. Poczucie pewnej ekscytacji mieszało się z małą tremą. Zastanawiałem się czy już na pewno wszystko dopiąłem na przysłowiowy ostatni guzik, czy o czymś czasem nie zapomniałem. Starałem się wyobrazić sobie jak ten wyjazd będzie wyglądał, co mnie tam w ogóle czeka. O samym biegu starałem się póki co nie myśleć, choć i takie myśli od czasu do czasu pojawiały się w mej głowie. Zastanawiałem się na co mnie stać, jaka może być pogoda, jaką obrać taktykę. Generalnie mimo wszystko nastawienie nie było najlepsze. Zawsze do każdego startu podchodzę raczej z dystansem i nastawiam się raczej ostrożnie. Wolę się miło zaskoczyć, niż przykro rozczarować. Tym razem jednak ostrożne podejście miało głęboko uzasadnione podstawy. Przeziębienie, które dawało się we znaki jeszcze kilka dni przed wyjazdem, zmęczenie związane z wielogodzinną podróżą i sobotnim zwiedzaniem miasta, trudna trasa i zapowiadana słoneczna pogoda raczej nie nastrajały optymistycznie i nie dawały nadziei na kolejną poprawę swoich najlepszych osiągnięć. I choć trudno to wszystko było przyjąć do wiadomości, liczyłem się z tym. Nie miałem wyboru. Bardzo długo wydawało mi się, że to będzie samotna podróż. Trochę mnie to martwiło, bo zawsze z kimś jest raźniej i ciekawiej.  Ostatecznie za sprawą jakiegoś forum biegowego skontaktował się ze mną Maciej, który także zapragnął pobiec w mieście Mozarta i ostatecznie wybraliśmy się razem, choć ja nastawiając się także na zwiedzanie po biegu planowałem zostać w Wiedniu jeden dzień dłużej.

DSC02977

      W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Do Wiednia dotarliśmy już w sobotę wczesnym rankiem. Bezpośrednio z autokaru postanowiliśmy odebrać pakiety startowe. Potem w oczekiwaniu na specjalnie przygotowaną przez organizatorów imprezę integracyjną zrobiliśmy sobie rekonesans po mieście podziwiając przepiękne zabytki, których w Wiedniu nie brakuje na każdym kroku. Słońce świeciło od samego rana. To zwiastowało problemy następnego dnia podczas biegu. Gdy zbliżała się czternasta skierowaliśmy się do miejskiego ratusza gdzie w przepięknej Sali Bankietowej czekała już na nas impreza, podczas której biegacze z całego świata mogli nie tylko zintegrować się, ale także słuchając muzyki klasycznej w wykonaniu kwartetu smyczkowego delektować się smakołykami i naładować akumulatory przed niedzielnym biegiem. Potem był już tylko powrót do hostelu, sen i regeneracja po podróży i długim obfitującym w wiele fantastycznych wrażeń dniu.

DSC03065DSC03080

     Następnego ranka na starcie tuż nad brzegiem Dunaju stanęło ponad 42 000 zawodników ze 130 krajów. Wśród nich blisko 1000 Polaków. Przed jednymi z nich maraton, przed innymi tak, jak w moim przypadku połowa dystansu, jeszcze inni biegli maraton sztafetowy. Ta wielotysięczna rzesza ludzi, których połączyła pasja biegania i którzy przyjechali tu z całego świata, by w tym konkretnym dniu pobiec razem po prostu porażała. Do tej pory w największych biegach, w jakich miałem okazję startować, biegło nie więcej niż dziesięć, góra dwanaście tysięcy ludzi. Tym razem ten potok entuzjastycznych roześmianych twarzy, ich różnorodność i kolorowość dawała poczucie czegoś pięknego i niesamowitego. Sprawiała, że nie był to zwykły bieg, ale wyjątkowe wydarzenie i prawdziwe biegowe święto. Z każdą chwilą napięcie narastało. Jeszcze tylko kilka klasycznych walców rozbrzmiało z głośników i start. Od samego początku nie czułem się najlepiej. Długa ciężka podróż i zmęczenie poprzednim dniem, tak jak się tego spodziewałem dawały mi mocno w kość. Starałem się  utrzymywać tempo z Półmaratonu Warszawskiego sprzed dwóch tygodni, kiedy to udało się pobić rekord życiowy. O ile jednak w Półmaratonie Warszawskim przez większą cześć dystansu biegło się bardzo komfortowo w ogóle nie czując zmęczenia, o tyle tutaj niemalże od samego początku było po prostu ciężko. Zadania nie ułatwiała pogoda. Czarne gęste chmury, które od rana wisiały nad Wiedniem i dawały nadzieję na deszcz ostatecznie rozpierzchły się, a na niebie zapanowało gorące słońce.

DSC03098

      Pierwsze 5km, tak jak chciałem – w czasie zbliżonym do biegu w Półmaratonie Warszawskim. Po drodze minęliśmy Prater, czyli park publiczny położony między Dunajem, a Kanałem Dunajskim. Niegdyś były to tereny łowieckie Habsburgów, które cesarz Józef II udostępnił publiczności w 1766 roku. Kolejne pięć kilometrów wzdłuż Kanału Dunajskiego. To tak naprawdę stare koryto Dunaju, dziś uregulowane i służące wyłącznie do żeglugi dla statków turystycznych. Po dziesiątym kilometrze spojrzałem na zegarek. Moje tempo spadło na tyle, że w zasadzie straciłem nadzieję na dobry wynik. “Game Over, zabawa skończona” – pomyślałem. Przez całą pierwszą połowę dystansu biegło się mało komfortowo w wielotysięcznym tłumie. Trudno było złapać odpowiedni rytm, gdy tak naprawdę musisz skupić się na tym, by znaleźć sobie odrobinę wolnego miejsca.  Od czasu do czasu w tłumie dało się usłyszeć rodaków, którzy widząc biało czerwoną opaskę na moim ramieniu pozdrawiali mnie. Widząc polskie akcenty rewanżowałem się tym samym wdając się czasem także w krótkie pogawędki. Niewątpliwie te drobne, sympatyczne gesty mobilizowały i dodawały energii. Od połowy dystansu niemalże już do samego końca delikatnie pod górę. Paradoksalnie tam poczułem się lepiej. Postanowiłem jeszcze zebrać się i zawalczyć o dobry wynik. Udało się mocniej przyspieszyć nie na tyle jednak, aby myśleć o nowym rekordzie. Strata wydawała się już zbyt duża i na to od kilku ładnych kilometrów nie było już w zasadzie szans. Ciągle jednak chciałem złamać godzinę i pięćdziesiąt minut.

DSC03121DSC03125

      Gdy na 17km dobiegłem do Muzeum Techniki i czułem, że chyba mam jeszcze spore pokłady energii postanowiłem gnać już ile sił w nogach w kierunku Heldenplatz, gdzie pośród wielu wspaniałych architektonicznych pereł ulokowana była meta. Ostatnie cztery kilometry były bardzo szybkie. Każdy z nich był jednym z czterech moich najszybszych kilometrów tego biegu. Ostatni zakręt. Kątem oka zerknąłem jeszcze na zegarek. Mijała właśnie sto dziesiąta minuta tego biegu. Wiedziałem już, że nie uda mi się złamać 1h50. Przede mną jeszcze tylko ostatnia prosta po błękitnym dywanie i meta. Grymas zmęczenia na mej twarzy zamieniał się powoli w grymas małego rozczarowania. Niby od samego początku wiedziałem, że tym razem rewelacji nie będzie, bo przeziębienie, bo podróż, bo pogoda, bo to, tamto. Jednak z drugiej strony trochę byłem na siebie zły. Miałem wrażenie, że mogłem dać z siebie więcej, a długi szybki czterokilometrowy finisz był dowodem na to, że podszedłem do tego biegu zbyt ostrożnie i źle rozłożyłem siły. Dopiero wieczorem, gdy wypoczywając analizowałem zapis biegu na Endomondo uświadomiłem sobie, że tak naprawdę dzisiaj dystans półmaratonu mimo słabszego dnia i niesprzyjających okoliczności udało mi się pobiec najszybciej w życiu (nowa nieoficjalna życiówka 1:45:49), a słabszy od oczekiwanego oficjalny wynik był w znacznej mierze rezultatem tego, że aby ukończyć ten półmaraton musiałem przebiec 700 metrów więcej, niż wynosi dystans biegnąc slalomem i wyprzedzając liczne grono maruderów z kilkudziesięciotysięcznej stawki. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo to był wynik, którego absolutnie się nie spodziewałem i dowód na to, że dałem z siebie naprawdę dużo. Takie to sobie pocieszenie, ale “jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Na deser został mi jeszcze jeden dzień zwiedzania miasta, gdzie już na spokojnie, bez pośpiechu, bez oszczędzania sił mogłem raz jeszcze delektować się tym pięknym miastem, by wrócić do kraju z bagażem pięknych wspomnień. Myślę, że jeszcze tu kiedyś wrócę. Warto…

DSC031732015.04.12 Wiedeń (AUT) Półmaraton:  32 OMV VIENNA HALFMARATHON – 1:50:32

Więcej zdjęć:

Zwykle o tej porze

      Zwykle o tej porze roku dopiero przymierzałem się do rozpoczęcia sezonu biegowego. Śnieg, mróz, przenikliwy zimny wiatr to zjawiska które skutecznie odstraszały mnie od biegania zimą. Zeszły sezon oficjalnie rozpocząłem dopiero na początku kwietnia Biegiem w Książenicach, a treningi przed tym startem udałoby się policzyć na palcach jednej dłoni. Ten rok jest pierwszym, gdzie tak naprawdę nie miałem przerwy zimowej. Od początku stycznia udało się już wybiegać całkiem ładny wynik. Ten rok jest także szczególny pod względem ilości zaplanowanych biegów długich: maratonów i półmaratonów. Zwykle były to pojedyncze starty i by móc dobrze się przygotować planowałem je dopiero na jesieni. W tym sezonie pierwszym półmaratonem i pierwszą wielką próbą miał być jubileuszowy 10 Półmaraton Warszawski.  Jeszcze nie miałem okazji w nim startować, a szkoda, bo to bieg z tradycjami, świetną organizacją i ustaloną renomą. Międzynarodowa obsada (tym razem wystartowało 14 tysięcy zawodników z 41 krajów świata) pozwala poczuć atmosferę wielkiego biegowego święta.

DSC02891

     W tym roku bieg ten znalazł się na liście 6 moich najważniejszych startów tego sezonu i nic więc dziwnego, że chciałem wypaść w nim jak najlepiej, a może nawet poprawić swój najlepszy wynik na tym dystansie osiągnięty jesienią w Brukseli. Przygotowania przebiegały całkiem dobrze, choć wewnętrznie jakoś nie czułem wielkiego progresu. Biegałem dużo i często. Brakowało w tym wszystkim jednak jakiegoś określonego planu, ładu i składu, który zagwarantowałby mi zbudowanie odpowiedniej formy i sprawiłby, że czułbym się się coraz lepszy i szybszy. Miałem więc wrażenie, że ilość w tym przypadku niekoniecznie przechodzi w jakość. Oczywiście treningi to treningi, a prawdziwą odpowiedz na pytanie w jakiej jesteśmy dyspozycji dają tak naprawdę dopiero starty, gdzie samotne luźne bieganie zastępuję adrenalina, rywalizacja, motywacja i niepowtarzalna atmosfera. Pewne rzeczy się jednak czuje. Dodatkowo w zasadzie kulminacyjnym momencie, gdy treningi powinny być najintensywniejsze straciłem tydzień na chorobę. To wszystko sprawiło, że tak naprawdę dominowały obawy. Próba generalna na tydzień przed startem zamiast tknąć ducha optymizmu przyniosła też raczej duże rozczarowanie i powiew pesymizmu. Zaczynałem się więc powoli oswajać z myślą, że nie jestem dostatecznie przygotowany by walczyć o dobre wyniki. Jedyne co mogłem teraz już tylko zrobić to odpoczywać ograniczając bieganie w ostatnich dniach do jednego dziesięciokilometrowego treningu w środku tygodnia. Nie wierzyłem jednak, że to w jakikolwiek zmieni moją sytuację i dyspozycję.

DSC02944

      W końcu przyszedł dzień startu. Pogoda całkiem przyjemna do biegania. Słoneczny stosunkowo ciepły, ale nie gorący dzień. Brak wiary w dobry rezultat to jedno, a głos ambicji to drugie. Na starcie ustawiłem się więc za pacemakerem na 1:50. Pierwsze 3 kilometry postanowiłem biec wolno, kolejne decyzje podejmować w zależności od samopoczucia i rozwoju sytuacji. Tak też rozpocząłem. Duża ilość zawodników na trasie i tłok pozwalało trzymać się tego planu całkiem sztywno i skutecznie. Dopiero po pewnym czasie, gdy grupa biegacza rozciągnęła się zrobiło się trochę wolnego miejsca, co wykorzystywałem zwłaszcza na zbiegach. Mimo, iż na pierwszym kilometrach starałem się biec na tyle wolno, by czuć całkowity komfort tempo wcale nie było takie słabe. Cały czas udawało mi się utrzymywać za pacemakerem. Dopiero na pierwszym bufecie na 5km , zagapiłem się, a potem utknąłem w zamieszaniu tracąc  kilkadziesiąt metrów. Postawiłem sobie za cel dogonienie go, ale nie od razu, nie za szybko, by nie złapać niepotrzebnej zadyszki. Udało się to po 4 kolejnych kilometrach. Niestety na kolejnym bufecie  na 10km, mimo, iż starałem się być czujny sytuacja powtórzyła się i znowu zostałem kilkadziesiąt metrów z tyłu. Tym razem udało się go jednak ponownie dogonić już tuż przed 12km. Czułem się bardzo dobrze, szybko mijały kolejne kilometry, biegło się bardzo luźno. W tym momencie uwierzyłem, że stać mnie dziś na naprawdę dobry wynik. Postanowiłem przyspieszyć. Chwyciłem wiatr w żagle wyprzedzając kolejnych zawodników. Zabawa skończyła się mniej więcej tam, gdzie się tego spodziewałem czyli po 16km. Pojawiły się pierwsze objawy zmęczenia, coraz krótszy oddech, a na twarzy coraz częściej gościł grymas. Wiedziałem jednak, że jeśli tylko wytrzymam to zapas, który wypracowałem na wcześniejszych kilometrach pozwoli mi poprawić swój dotychczasowy rekord. Szkoda było zmarnować taką szansę. W głowie odliczałem kolejne kilometry do mety, starając się kontrolować czas, choć słabo to wychodziło. Wiedziałem tylko, że biegnę w okolicach swojego nowego rekordu. 3km do mety, 2km… niby tak blisko, a ciągle tak daleko. 1km i brak sił, najchętniej by się człowiek zatrzymał. Gdy w oddali ukazuje się meta, nie ma już zmęczenia, bólu. Myśli się już tylko o jednym – o tym, by jak najszybciej ją przekroczyć. Ostatni zryw i w końcu upragniona meta. Przebiegam ją ze świadomością, że jest to czas poniżej 1:50. Jednak o tym, że udało się wypracować prawie  dwuminutową przewagę nad pacemakerem, a co za tym idzie pobić swój dotychczasowy rekord z Brukseli dowiem się dopiero potem. Czwarty półmaraton w życiu i czwarta życiówka…  piękna seria trwa. A oprócz życiówki bezcenna nauka ile znaczy odpowiednia regeneracja.

DSC02950

2015.03.29 Warszawa (POL) Półmaraton:  10 PZU PÓŁMARATON WARSZAWSKI – 1:48:09

Więcej zdjęć (odbiór pakietów):

Więcej zdjęć (bieg):