Przeznaczenie

      Zdarza nam się często mówić “do trzech razy sztuka” i to popularne powiedzenie  w wielu przypadkach sprawdza się i okazuje się być całkiem prawdziwe. Czasem jednak jest tak, że nieważne ile podejmujemy prób to i tak kończy się tak samo. Jedni twierdzą, że to przeznaczenie, Inni, że zwykły przypadek.  Tak, czy siak jeśli istnieje coś takiego jak przeznaczenie to w kontekście przeznaczenia mogę mówić o swoim starcie (a w zasadzie o jego braku) w biegu PGE – On the Run. To cykliczna, organizowana co miesiąc bardzo ciekawa i oryginalna impreza. Piękna sceneria Łazienek Królewskich, nocny klimat i wspaniałe iluminacje świetlne, dodatkowo w tej edycji pojawiła się muzyka Chopina, którego rocznicę urodzin obchodzimy właśnie w marcu. Nic więc dziwnego, że chciałem w tym biegu wystartować już w styczniu w pierwszej edycji. Niestety duże zainteresowanie biegiem sprawiło, że spóźniłem się z zapisami kilka dni. Również w lutym okazało się, że aby z sukcesem wystartować w tym biegu trzeba nie tylko szybko biegać, ale i równie szybko załatwiać formalności. Po 44 minutach od momentu rozpoczęcia zapisy zostały zakończone, tym razem spóźniłem się 8 minut. W dodatkowych konkursach na dodatkowe pakiety startowe także zabrakło szczęścia. W marcu byłem już bardziej czujny i w końcu sukces, udało się. Z radością i przekonaniem, że w końcu wystartuję w tym biegu i poczuję, jego wyjątkową atmosferę czekałem na dzień startu. Niestety kilka przed biegiem kłopoty zdrowotne po raz kolejny pokrzyżowały mi plany. Choroba kompletnie mnie rozłożyła. Do “świata żywych” wróciłem dwa dni przed biegiem, ale i tak biorąc pod uwagę ból głowy, fatalne samopoczucie, totalne osłabienie, byłem przekonany, że chyba nie dam rady nawet pojechać odebrać pakiet. Następnego dnia ostatecznie go odebrałem, a serce rosło bo czułem, że siły wracają i czuję się coraz lepiej. Czasu niestety było już bardzo mało. W dniu biegu biłem się z myślami. Serce podpowiadało “dasz radę, już jest całkiem nieźle, a to przecież tylko 5km”, z drugiej strony rozum szeptał “weź Ty się lepiej zastanów”. Ostatecznie podjąłem decyzję. Pierwszy raz w życiu nie wystartowałem w biegu, w którym byłem już zapisany i miałem opłacony start, a było ich już w moi życiu ponad 30 i były takie w których biegałem i z chorobą i z kontuzją. Punktualnie o 21, gdy zawodnicy odliczali ostatnie sekundy przed startem myślami byłem w Łazienkach. Czułem, żal i wyrzuty sumienia. To było trochę jak pójście na wagary. W głowie zaczynała dominować myśl, że to była jednak zła decyzja i trzeba było jechać na bieg. Dopiero następnego ranka, gdy wstałem i okazało się, że wcale nie czuję się  tak dobrze, jak mi się to wydawało jeszcze poprzedniego wieczoru utwierdziło mnie to w przekonaniu, że w tym przypadku warto było posłuchać rozsądku, a start w w On the Run przełożyć na … No właśnie na kiedy, bo kwietniu pewnie też tam nie pobiegnę, bo w połowie miesiąca kiedy organizowany jest ten bieg czeka mnie już zupełnie inne wyzwanie i jeden z najważniejszych dla mnie biegów tego roku czyli OMV Vienna Halfmarathon. Może to faktycznie przeznaczenie i nie dane jest mi wystartować w tym biegu? Hmm..

img242 2015.03.12 Warszawa (POL) 5km: PGE ON THE RUN (MARCH EDITION) – DNF

Tropem Wilczym Cz. II

      1 marca czyli Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. To idealny moment by przypomnieć tych bohaterów, którzy mimo końca wojny nie złożyli broni i walczyli o wolną niepodległą biało-czerwoną, a nie czerwoną Polskę (przeczytaj także Tropem Wilczym Cz. I). Każdy może czynić to na swój sposób, ja postanowiłem uczcić to tak, jak najlepiej potrafię i lubię, czyli w aktywny sposób uczestnicząc w organizowanym od trzech lat Biegu Tropem Wilczym. Tym razem biegacze pobiegli nie tylko w Warszawie, ale aż w 81 polskich miastach, a także poza granicami Polski, w Grodnie i w Wilnie. Na starcie wszystkich biegów stanęło ponad 20 000 zawodników i kilkaset tysięcy kibiców. Oczekiwań co do wyniku specjalnych nie miałem. W biegu takim jak ten wynik sportowy schodzi na dalszy plan. Jest to swoiste święto i lekcja patriotyzmu i tak do tego podszedłem. Inna sprawa, że też nie jestem w najlepszej dyspozycji. Od początku roku trudno odnaleźć mi formę z zeszłego sezonu, gdzie udało mi się poprawić rekordy życiowe na wszystkich czterech najbardziej popularnych dystansach. Choć dużo biegam to jednak ilość raczej nie przekłada się na razie w jakość i czuję się trochę bez formy. Od kilku tygodni w końcu jakby zaczęła trochę rosnąć. Jednakże tydzień temu przeziębiłem się i choć o odpuszczeniu startu w ogóle nie myślałem to jednak nie czułem się najlepiej i w ogóle nie liczyłem na dobry rezultat.

DSC02862

       Piękny, ciepły, jak na tą porę roku dzień, podniosła atmosfera narodowego święta, rekonstruktorzy, którzy przygotowali piękne widowisko, patriotyczna muzyka i flagi to wszystko dodawało sił, energii i animuszu. Każdy z uczestników dostał koszulkę z wizerunkiem jednego z bohaterów. Wybór był bardzo trudny. “Inka”, “Lalek”, “Młot”, “Łupaszko”, wszyscy oni zasługiwali by pobiec właśnie dla nich.  Wybrałem jednak “Inkę”. Tym razem na starcie stanąłem z Michałem spodziewając” się, że już od samego startu będę raczej oglądał tylko jego plecy”. I faktycznie rozpoczął bardzo ostro. Nawet nie próbowałem utrzymać jego tempa. Biegłem swoim i biegło się całkiem dobrze. Po pierwszym 2,5 kilometrowym okrążeniu czas zdecydowanie powyżej oczekiwań. Gdzieś na 3, może 4 kilometrze nagle zupełnie niespodziewanie spostrzegłem, że Michał jest tuż przede mną. Parę minut pobiegliśmy razem, jednak potem zacząłem słabnąć. A może to on przyspieszył, bo nie odbijało się to bardzo na moim czasie, który był ciągle zdecydowanie powyżej oczekiwań i zacząłem realnie liczyć na złamanie 50 minut. Trzecia pętla zdecydowanie najtrudniejsza. Do narastającego zmęczenia doszła kolka. Czułem, że pogrzebie to moje szanse na czas który założyłem już sobie w trakcie biegu czyli pokonanie 50 minut. Nadziei na dogonienie Michała już nie było. Na jednym z nawrotów gdy mijaliśmy się widziałem, że mam straty około 150 metrów.  Czwarte kółko równie ciężkie, choć im bliżej mety, to jakby biegło się lepiej. Co jakiś czas nerwowo spoglądałem na zegarek czy jest szansa osiągnąć cel, czy już nie. Gdy wbiegłem na ostatnią kilkusetmetrową długą prostą już wiedziałem, że spokojnie dam radę. Bardzo zmęczony, ale zadowolony minąłem metę z czasem 49:01 walcząc do samego końca o złamanie 49 minut. Czas poniżej 50 minut to coś o czym nawet nie marzyłem dzisiaj, tej sekundy jednak trochę żal, choć cieszę się, że z moją formą nie jest tak źle jak się wydawało.

DSC02858

       Gdy wróciłem do domu wśród dzisiejszych wiadomości wyczytałem, że właśnie dziś Instytut Pamięci Narodowej oficjalnie potwierdził, że Bohaterska sanitariuszka AK Danuta Siedzikówna ps. Inka znalazła się wśród znalezionych na cmentarzu garnizonowym w Gdańsku i zidentyfikowanych przez IPN ofiar komunistycznego terroru po II wojnie światowej. Piękna puenta, równie pięknego świątecznego dnia.

2015.03.01 Warszawa (POL) 10km:  III BIEG TROPEM WILCZYM – 49:01

DSC02848

Więcej zdjęć:

Tropem Wilczym Cz. I

      Tuż po wojnie pewnego sierpniowego poranka do pawilonu śmierci gdańskiego więzienia wprowadzono młodziutką dziewczynę. Skrępowaną przywiązano do drewnianego słupka, na zasłonięcie oczu nie pozwoliła. Padła komenda: “Po zdrajcach narodu polskiego, ognia!”. Z młodych dziewczęcych ust wyrwał się krzyk: “Niech żyje Polska”. Z 10 luf karabinów rozległ się huk wystrzału, ale żaden z pocisków nie dosięgnął celu mimo, iż strzały padły z zaledwie kilku kroków. Nawet żołnierze KBW nie mieli sumienia wykonać tego rozkazu. Funkcjonariusz UB nie miał już takich skrupułów – strzał w tył głowy. Zaaresztowana na skutek zdrady pod zarzutem mordowania jeńców, którym jako sanitariuszka w rzeczywistości przecież ratowała życie, poddana brutalnemu śledztwu, nie zdradza. Gdy pojawia się szansa uratowania swego młodego życia poprzez podpisanie podsuniętej jej przez komunistycznego obrońcę z urzędu prośby o łaskę Bieruta, w której były zniewagi kierowane pod adresem jej kolegów z oddziału, odmawia. Kilka dni przed egzekucją wysłała ostatni gryps: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”. Rodzice już dawno nie żyli. Mamę zabiło gestapo, ojca wywieziono na Sybir.

11425_827487783999980_8059496145096998395_n

      Historia młodziutkiej sanitariuszki i łączniczki AK – Danki Siedzikówny, choć tak bardzo tragiczna nie jest odosobniona. Jest jedną z tysięcy historii losów Żołnierzy Wyklętych, którzy nie chcieli Polski czerwonej, a biało-czerwonej i mimo zakończenia wojny przez kolejne 20 lat nie złożyli broni i walczyli o wolną ojczyznę. W zamian za ofiarną walkę i służbę ojczyźnie wielu z nich poległo z bronią w ręku, innych zamęczono w więzieniach ciągłymi przesłuchaniami i torturami, a jeszcze inni po okrutnych śledztwach przechodzili pokazowe procesy, które były kpiną z wymiaru sprawiedliwości, a których wyrok był oczywisty – natychmiastowa kara śmierci. Jedynie nielicznym udało się przetrwać stalinowski reżim, aby żyć dalej przez długie dekady Polski Ludowej z piętnem „reakcyjnego bandyty”. O „Ince”, „Uskoku”, „Olechu”, „Łupaszce”, czy „Lalku” mało kto pamięta i ich tragiczne losy nie są dziś powszechnie znane, jak powiedział Zbigniew Herbert: „Ponieważ żyli prawem wilka, historia głucho o nich milczy”.

      By podnieść świadomość i wiedzę na temat Żołnierzy Wyklętych zwanych także Niezłomnymi od kilku lat w Warszawie organizowany jest Bieg Tropem Wilczym. Tym razem bieg odbędzie się z jeszcze większym rozmachem i wyjdzie poza Warszawę. 1 marca czyli w najbliższą niedzielę, dokładnie w Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych, w 81 miastach w Polsce, ale także w Grodnie i Wilnie pobiegnie około 20 000 zawodników. Nie może zabraknąć tam także i mnie.

Rowerowe eskapady: Sosna-Kozółki

      Choć dziś żyjemy już w wolnym, niepodległym kraju Polska wzdłuż i w szerz nadal usłana jest wieloma reliktami naszej tragicznej, bolesnej przeszłości. Część z nich, jak na przykład pomniki i cmentarze Armii Czerwonej, do dziś budzi wiele kontrowersji i jest elementem wielu sporów natury historyczno-politycznej. Niektórzy domagają się ich likwidacji, gdyż są one nie tylko dowodem wdzięczności za wyzwolenie spod niemieckiej okupacji, ale także symbolem zakłamywania historii i próbą wymazania z pamięci dokonywanych przez żołnierzy radzieckich zbrodni i terroru. Szacuje się, że aktualnie mimo, iż od upadku komunizmu w Polsce minęło 25 lat w naszym kraju jest nadal ponad 300 pomników, obelisków, tablic które sławią Armię Czerwoną. Cmentarze, kwatery i mogiły, na których spoczywa około 700 tysięcy żołnierzy sowieckich zajmują powierzchnię 180ha. Dla porównania groby i cmentarze Wojska Polskiego zajmują powierzchnię około 22ha, a ofiar terroru 30ha.

Bez tytułu

       Korzystając z łagodnej zimy i pogody, która sprzyja rowerowym szaleństwom w tym roku sezon rozpocząłem już w pierwszych dniach stycznia. Póki co, są to raczej krótsze wycieczki kilkugodzinne. Na te dłuższe wyprawy przyjdzie jeszcze pora wiosną i latem. Ponieważ jak wielokrotnie podkreślałem bardzo lubię łączyć wyprawy rowerowe z odwiedzaniem ciekawych historycznie miejsc, jako cel swojej kolejnej podróży wybrałem położone nieopodal Siedlec miejscowości Sosna-Kozółki oraz Podnieśno, a konkretnie zlokalizowane tam cmentarze wojenno-jenieckie Armii Czerwonej. Cmentarze w Sośnie-Kozółkach i Podnieśnie to pamiątka po mało znanym, ale tragicznym epizodzie II wojny światowej na Podlasiu. W czasie II wojny światowej w okolicach Siedlec funkcjonował zbudowany w październiku 1941 Stalag 366 składający się z trzech podobozów w Siedlcach, Woli Suchożebrskiej i Podnieśnie. Więziono w nim kilkadziesiąt tysięcy jeńców, głównie żołnierzy radzieckich, ale także polskich i włoskich. Podobóz w Podnieśniu, zwany obozem “A”, miał obszar około 50ha i ogrodzony był drutem kolczastym. Pierwsze transporty jeńców przybyły zaraz po napaści hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki. Drugi obóz zwany obozem “B” zlokalizowany był w okolicach Woli Suchożebrskiej i miał około 100ha. W obozie przebywało kilkadziesiąt tysięcy więźniów. Warunki życia jeńców, którzy nocowali pod gołym niebem lub w wybudowanych przez siebie prymitywnych ziemiankach były tragiczne. Głód, zimno i epidemie powodowały dużą śmiertelność. Jeńcy organizowali bunty i ucieczki, które kończyły się krwawymi masakrami. W trakcie kilku ucieczek w drugiej połowie 1941 r. tysiącom jeńców udało się uciec do okolicznych lasów. Ludność polska udzielała im pomocy polegającej na ukrywaniu jeńców, dostarczaniu żywności i ubrań, leczeniu chorych, kierowaniu na wschód, a nawet uzbrajaniu i tworzeniu oddziałów partyzanckich. Dziś o tamtych wydarzeniach przypominają dwa cmentarze. Jeden w lesie nieopodal miejscowości Sosna-Kożółki, gdzie grzebani byli zamordowani jeńcy z Woli Suchożebrskiej i drugi położony w lesie nieopodal miejscowości Podnieśno. Oba wpisane są na listę zabytków.

      Swoją wyprawę rozpocząłem od cmentarza w miejscowości Sosna-Kozółki. Chciałoby się powiedzieć do trzech razy sztuka, bo dopiero za trzecim razem udało mi się odnaleźć cel swojej wycieczki. Pierwszy raz o tym miejscu usłyszałem dwa lata temu i planowałem je zobaczyć po drodze w czasie innej wyprawy rowerowej do Pałacyku w Patrykozach, Ponieważ nie to było wówczas głównym celem mojej wyprawy, a nie mając mapy nie chciałem tracić czasu na poszukiwania postanowiłem to odłożyć na inną okazję. Również za drugim razem nie miałem szczęścia. Położony w gęstym lesie z dala od zabudowań mały cmentarzyk trudno dostrzec, co sprawia, że trzeba się mocno natrudzić, by go wypatrzyć i odnaleźć. Jeszcze trudniej dotrzeć do cmentarza w Podnieśnie, o którym dowiedziałem się w zasadzie dopiero wczoraj. Żeby mieć okazję go zobaczyć trzeba przedzierać się wąskimi grząskimi leśnymi dróżkami, gdzie pełno różnego rodzaju chaszczy, kamieni i błota. Z jednej strony obniża to komfort wycieczki, z drugiej strony satysfakcja, że w końcu udało się zrealizować cel wyprawy jest dużo większa.

2015.02.22 Trasa: SIEDLCE – SOSNA-KOZÓŁKI – PODNIEŚNO – SIEDLCE (trasa: 62 km)

Więcej zdjęć (Sosna-Kozółki):

Więcej zdjęć (Podnieśno):

Mała improwizacja

      Tym razem miał to być weekend bez biegania. Znaczną część swojego biegowego ekwipunku łącznie z butami zostawiłem więc w Warszawie planując, iż zarówno w sobotę jak i w niedzielę będzie dominował rower. Szybko jednak zweryfikowałem swoje plany. Weekend się jeszcze na dobre nie zaczął gdy będąc w pociągu w drodze z Warszawy do Siedlec dostałem od swojej koleżanki Basi informację o tym, że w sobotni poranek będzie organizowany mały kameralny bieg przełajowy Leśna Dycha. Już wcześniej słyszałem o biegach organizowanych przez Pana Bogdana Balę w podsiedleckim Lasku Sekulskim, zawsze jednak dowiadywałem się post factum. Tym razem w końcu miałem szansę wystartować. Postanowiłem pobiec tym bardziej, że to piąty i niestety już ostatni bieg w tej edycji.

      Na starcie około dziesięciokilometrowej trasy tym razem stanęło około 20 pasjonatów, którzy zamiast wygrzewać się w zimowy sobotni poranek w łóżku przed telewizorem postanowili spędzić ten czas aktywnie w swoim własnym gronie by ganiać po lesie. Nie miałem specjalnych oczekiwań co do wyniku. Bieg ten był dla mnie małą improwizacją. Zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i na co mnie dzisiaj stać. Nie znałem krętej leśnej trasy. Dużo pagórków, zbiegów, na których też tylko pozornie biegnie się łatwo. Mimo słonecznej pogody gdzieniegdzie zalegały jeszcze płaty lodu i śniegu, które z biegiem czasu zaczynały zamieniać się w mokre błoto. I ja – w butach które do biegania w ogóle się nie nadają, w dodatku z obolałą kostką. Początek był jednak nawet obiecujący, mimo naprawdę trudnej leśnej trasy biegło mi się stosunkowo dobrze. Największa trudność sprawiało utrzymanie się na nogach na śliskiej oblodzonej trasie i nie pomylenie drogi co zresztą się nie udało. Tuż przed końcem pierwszego okrążenia w gęstym lesie gdzie każde drzewo wygląda tak samo pomyliłem trasę i musiałem się wracać. Kilka razy było też blisko upadku, a “co się odwlecze to się nie uciecze” i w końcu gdzieś w połowie dystansu wykonałem imponujące salto lądując na szczęście na części ciała najmniej narażonej na urazy. Po tych przygodach postanowiłem kontynuować bieg w towarzystwie Basi, na którą akurat natknąłem się na jednym z zakrętów. Drugą część trasy przebiegliśmy już razem i metę udało się osiągnąć już bez większych przygód. Reasumując: bieg w nieodpowiednim obuwiu, ciężka leśna trasa z wieloma trudnymi podbiegami, do bolącej kostki dołączył obolały nadgarstek… czyli fajnie było, podobało mi się. Chętnie pobiegnę w kolejnej edycji, a kolejna edycja z jeszcze większa pompą i rozmachem już na jesieni. Dziękuję wszystkim za miły poranek.

Więcej zdjęć:

Ostatni maraton

     Opisane przeze mnie w poprzednim poście uczestnictwo w Spartathlonie, czyli w 246-kilometrowym biegu w 2007 roku, na którego start dotarł z Polski pieszo, po czym wywalczył drugie miejsce to nie jedyny wyczyn Pana Piotra Kuryło. Jest on wybitnym polskim maratończykiem i ultra maratończykiem i ma on na swoim koncie wiele niesamowitych osiągnięć. Chciałbym opowiedzieć o jednym z nich, za który w 2011 roku został laureatem “Kolosa”, czyli najbardziej prestiżowej nagrody podróżniczo-eksploracyjnej w kategorii „Wyczyn roku”, a który miał być jego ostatnim biegiem. “Bieg dla pokoju”, bo o nim mowa, to obiegnięcie kuli ziemskiej przez Europę, Stany Zjednoczone, Rosję – łącznie około 20 000 km. Jego celem było zwrócenie uwagi na panujące na całym świecie konflikty.

Źródło: prywatne zbiory Piotra Kuryło

     Jak opowiada w wywiadzie, którego w 2012 roku udzielił Pani Julii Lachowicz z National Geographic, któregoś dnia po prostu wziął do ręki globus i narysował trasę. Przygotowania trwały w sumie około pół roku. Zabrał ze sobą obcinacz do paznokci, nożyczki, kleje błyskawiczne, dwie szpulki mocnej nici, kilka igieł, scyzoryk, dwa zegarki, dwie latarki, notatnik, dwa długopisy i czarny wodoodporny mazak, dwie pary butów, trochę ciuchów, leków i jedzenie: dziesięć litrów wody, trzy litry mleka, kilka chlebów, suchary, dżem, miód, konserwy, czekoladę gorzką i Snickersa. Wszystko to zapakował na specjalnie przygotowany do tego celu kajak z opuszczanymi kołami, który podczas biegu służył jako wózek. Wówczas jeszcze planował, że oprócz biegu będzie spływał rzekami, brał też pod uwagę, że będzie musiał przepłynąć nim ocean.

Źródło: prywatne zbiory Piotra Kuryło

     Swoją wyprawę rozpoczął dokładnie 7 sierpnia 2010 roku w Augustowie. Biegł od świtu do nocy od samego początku napotykając wiele przeciwności losu. Ciągle padające deszcze, policja, która ze względów bezpieczeństwa wielokrotnie zmuszała Pana Piotra do zmiany trasy na mniej komfortową, a nawet do zawracania, a także spotykane na swojej drodze dzikie zwierzęta. W Hiszpanii na rzece Tag stracił niemalże cały ekwipunek. Wpadł w wiry wodne, dwa razy udało mu się wyciągnąć kajak, ale poziom wody podnosił się, gdyż otwarto zaporę wodną. Nie miał najmniejszych szans. Jak sam otwarcie przyznaje będąc wówczas pod wodą myślał o śmierci. Słyszał głos, który mówił mu by nabrać wody w płuca i spokojnie pójść na dno. Z drugiej strony inny głos przypomniał mu o jego dwóch córkach i żonie. Dla nich powinien żyć, dla nich powinien walczyć. Jak wspomina nagle poczuł się silny. Wówczas dotarło do niego, że jest jakaś siła, która czuwa i chce, aby ukończył swój ostatni bieg. Wydostał się na brzeg, uratował kilka najpotrzebniejszych rzeczy, kajak z resztą ekwipunku został stracony bezpowrotnie. Przez najbliższe dni spał w lesie pod gołym niebem. W końcu udało mu się dotrzeć do Lizbony, gdzie tamtejszy konsul pomógł mu w kontynuacji podróży. Wyleciał do Nowego Jorku, gdzie miał zgłosić się do organizacji polonijnej. Bez znajomości języka nie potrafił jednak nawet trafić pod wskazany adres. Przez najbliższe 3 dni koczował w Central Parku, na jego koncie zostało tylko 19 dolarów. W końcu udało się, a dzięki wsparciu Polonii zebrano środki na nowy wózek i dalszą podróż. Znowu chwycił wiatr w żagle, znowu mógł realizować swoje marzenie, swój cel. W Stanach Zjednoczonych biegł przez 13 stanów, m.in. New Jersey, Pensylwanię, Zachodnią Wirginię, Ohio, Indianę, Illinois, Oklahomę, Nowy Meksyk, Arizonę do Kalifornii. Przebiegając przez Golden Gate Bridge w San Francisco, zakończył amerykański etap podróży. Ze Stanów Zjednoczonych przeleciał do Pekinu, a następnie do Władywostoku, skąd wyruszył w dalszy bieg. Przez Rosję przebiegł w 120 dni, po drodze odwiedzając Kazachstan. W lipcu 2011 rozpoczął ostatni etap z Moskwy do Augustowa, skąd zaczynał swój bieg. Miał tam dotrzeć 6 sierpnia 2011 – dokładnie w rok od momentu startu. Bieg jednak trochę za szybko i był w Polsce dwa dni przed planowanym oficjalnym powitaniem. Dwa ostatnie dni spędził więc w okolicznych lasach, wpadając „na pół godzinki” do domu, by ucałować żonę, córki i zostawić trochę sprzętu. Na metę wbiegł w dniu, w którym było to ustalone. Jak skromnie opowiada nie chciał nikomu psuć przygotowań. Na mecie przywitał go utwór „We are the champions” zespołu Queen. Jak sam mówi utwór ten na biegu słyszał wcześniej tylko raz. Było to podczas jego pierwszego maratonu. Teraz usłyszał go ponownie kończąc swój ostatni bieg. Pozwoliło mu to uwierzyć, że przypadki w życiu nie istnieją.

Źródło: prywatne zbiory Piotra Kuryło

      Swoją podróż Piotr Kuryło opisał w książce “Ostatni Maraton” wydanej w 2012, a także w wielu udzielonych po tej wyprawie wywiadach. We wspomnianym już rozmowie z Panią Julią Lachowicz z National Geographic opowiada o ludzkiej życzliwości napotkanej po drodze, o tym jak radził sobie z zimnem, bólem, samotnością oraz o swoich refleksjach i życiu po biegu. Wspomina o tym, jak sypiał w temperaturze -10 stopni Celsjusza i nauczył się, by jedną butelkę wody zawsze zabierać do śpiwora, by nie zamarzła, o zachodach słońca, kiedy to tęsknił najbardziej i jak najszybciej chciał wrócić do domu. W tych momentach nie zatrzymywał się i biegł, aż padał ze zmęczenia. Opowiada o tym, jak wiele razy załamywał się i o tym, jak pomagała mu codzienna modlitwa. Przytacza tu przykład, gdy biegł na Syberii i zobaczył znak, że do następnego miasta jest 2,1 tys. km. W tym momencie miał dość i kombinował jakby tu złamać nogę albo się poślizgnąć, by nie musieć już dalej biec. Kontuzje i urazy go jednak omijały. Z bolącymi stawami i ścięgnami radził sobie robiąc okłady z lodu albo pokrzywy. Opowiada o tym, jak bardzo tęsknił za córkami i żoną i chciał w końcu wrócić do normalnego domowego życia. Z drugiej strony jednak im był bliżej domu, tym pojawiało się w nim coraz więcej niepokoju o to, jak będzie wyglądać jego życie bez biegania. W końcu miał to być jego ostatni bieg w życiu. Z perspektywy czasu ocenia, że gdyby wiedział, że tak będzie wyglądało jego życie, to nie zdecydowałby się na ten wyczyn. Zrobił coś niewyobrażalnego, udowodnił sobie, że stać go na rzeczy niemożliwe, zyskał sławę, z drugiej strony ucierpiało jego życie osobiste. Jego nastoletnie córki bardzo zmieniły się w przeciągu tego roku, oddaliły się od niego i czuje, że coś stracił. Również z żoną musiał powoli odbudowywać więź i też nie było łatwo. Ani żona ani córki nie chcą w ogóle słuchać o jego wyczynie. Są dni, gdy tęskni za bieganiem, ale nie zamierza do tego wrócić. W końcu obiecał to żonie.

 

http://www.youtube.com/watch?v=wamDPsII3h0

Epilog: To pewnie jedyne zobowiązanie Pana Piotra, w którym nie wytrwał do końca. Po kilku latach żona widząc jak bardzo brakuje mu biegania i że robi wszystko by wrócić do tego, co kocha zwolniła go z danego jej słowa. W 2014 roku Pan Piotr wystartował po raz kolejny w Spartathlonie. Podobnie jak w 2007 roku na start pobiegł z Polski. Tym razem biegnąc z kontuzją zdobył 7 miejsce. Pobiegł w intencji osób, które nagle dowiadują się o ciężkiej chorobie. Na specjalnie przygotowanej koszulce była twarz jego żony Izabeli, u której zdiagnozowano raka. – O żonie będę myślał najmocniej, ale pobiegnę dla wszystkich ludzi, na których choroba spada jak grom z jasnego nieba i przynosi kompletne załamanie. A takie osoby po prostu MUSZĄ walczyć! – mówił przed startem Pan Piotr.

http://www.youtube.com/watch?v=h-Gz8PzzBYQ

Śladami Filippidesa

      Jest właśnie wrześniowy sobotni poranek w roku 2007. Gorące promieniste słońce wędruje coraz wyżej po błękitnym śródziemnomorskim lazurowym niebie. Na skórze czuć jednak jeszcze powiew rześkiego porannego powietrza. Grecka Sparta budzi się właśnie do życia. Ulicami miasta do mety zbliżają się pierwsi zawodnicy 25 Spartathlonu – wyścigu z Aten do Sparty. Wydarzenie to organizowane jest już od połowy lat osiemdziesiątych dla upamiętnienia wyczynu legendarnego Filippidesa i wiedzie trasą, którą – według zapisków Herodota – pokonał grecki posłaniec w 490 r. p.n.e. Wyruszył on wówczas w drogę, by prosić Spartan o zbrojną pomoc dla Ateńczyków zagrożonych perskim najazdem przed bitwą pod Maratonem. To zresztą ten sam posłaniec, który według legend po wygranej bitwie pokonał dystans z Maratonu do Aten, aby ogłosić zwycięstwo Ateńczyków,  po czym padł martwy.

Źródło: www.ludo-depoortere.skynetblogs.be

      Niewielu jest twardzieli na świecie, którzy są w stanie porwać się na tego typu wyzwanie. Od zawsze bieg ten przedstawiany jest jako najbardziej wyczerpujący bieg ultra. Spartathlon nie jest dla każdego. Aby wziąć w nim udział, należy spełnić określone warunki. To ponadludzki wysiłek wymagający nie tylko żelaznego zdrowia, ale też siły charakteru, cierpliwości, determinacji. Tym razem by zmierzyć się z 246-kilometrowym dystansem na starcie stanęło 371 biegaczy. Trasa jak zwykle wiodła przez dzikie, kamieniste tereny, zalesione góry i strome zbocza. Niebezpieczne, kręte drogi często przecinały winnice i gaje oliwne. Na niektórych fragmentach zanikała ścieżka, ponieważ wiatr nieustannie nawiewał na nią piach.  Zawodnicy zmagali się z błotem, krzakami, wysoką trawą. By osiągnąć metę przyszło im się wspiąć na wysokość 1200 m n.p.m., gdzie często brakuje już tlenu i nawet najlepsi biegacze miewają halucynacje i tracą świadomość.  Temperatura raz rosła niemiłosiernie, innym razem spadała nawet do kilku stopni Celsjusza. Na pokonanie całego dystansu mieli maksymalnie 36 godzin.

Źródło: www.ludo-depoortere.skynetblogs.be

      Dla wielu zawodników trudy tej morderczej rywalizacji okazały się zbyt duże. Większość z nich zrezygnowała po drodze. Zostali najwytrwalsi. Na czele od pewnego czasu utrzymuje się legenda biegów ultra Amerykanin Scott Jurek. Już za chwilę przekroczy metę tuż obok pomnika legendarnego króla Sparty Leonidasa i zwycięży powtarzając swój sukces sprzed roku. Pokonanie trasy zajęło mu niespełna dobę. Na następnego zawodnika przyjdzie nam jeszcze poczekać ponad godzinę. Jednak będzie się o nim mówiło równie dużo, jak o triumfatorze. To Polak – Piotr Kuryło. W przeciwieństwie do innych uczestników do Aten dotarł nie samolotem czy samochodem, ale na własnych nogach. Wystartował 28 lipca z Augustowa. Przemierzył całą Polskę, potem Czechy, Austrię i Włochy, promem przepłynął kawałek Morza Adriatyckiego, ciągnąc ze sobą bagaż na specjalnym 40-kilogramowym wózku. Spakował tylko najpotrzebniejsze rzeczy takie jak jedzenie, namiot i lekarstwa. Waga ekwipunku, z którym przyszło mu biec i tak wynosiła jednak około czterdziestu kilogramów. W czasie swojej wyprawy pokonał cztery tysiące kilometrów. Dobiegł do Aten, a po kilkutygodniowej przerwie i regeneracji wziął udział w słynnym Spartathlonie, w którym już za chwilę minie metę i zajmie drugie miejsce zapisując się w ten niesamowity sposób w historii i zdobywając najlepsze miejsce jakie kiedykolwiek zajął w tym biegu Polak. Jeszcze tylko parę kilometrów, jeszcze tylko kilka głębszych oddechów,  jeszcze tylko kilka kropli potu…

Piotr-Kuryło-Scott-Jurek-SpartathlonŻródło: Archiwum Piotra Kuryło

Policz się z cukrzycą

      Na cukrzycę w Polsce cierpi już około 3 mln osób. Prawie milion z nich ciągle nawet nie wie o swojej chorobie, gdyż nie została ona jeszcze u nich zdiagnozowana. Choroba rozwija się najczęściej w wieku średnim lub starszym i jest ściśle związana z siedzącym trybem życia, zbyt kaloryczną dietą i otyłością. Cukrzyca jest chorobą przewlekłą wymagającą leczenia farmakologicznego przez całe życie. Jej nieleczenie grozi powikłaniami takimi jak: zawał serca, udar mózgu, niewydolność nerek, ślepota i owrzodzenia prowadzące do amputacji. Zgodnie z rankingiem Międzynarodowej Federacji Diabetologicznej (IDF) Polska zajmuje w Europie wysokie czwarte miejsce pod względem częstości występowania cukrzycy za Rosją, Portugalią i Cyprem. Koszty powodowane przez cukrzycę są ogromne. Szacuje się, że wynoszą one około 6 miliardów rocznie i z roku na rok rosną. Jak ocenia prof. Czupryniak Prezes Polskiego Towarzystwa Diabetyków, aby powstrzymać tempo w jakim wzrastają wydatki na ta chorobę niezbędne są intensywne działania państwa związane z profilaktyką, z drugiej strony z wcześniejszym wykrywaniem tego schorzenia. Dzięki wczesnemu wykryciu choroby, jeszcze przed wystąpieniem powikłań, można wcześniej zastosować odpowiednie leczenie, które pozwoli im zapobiec lub je opóźni. Obecnie, aż co trzeci chory dowiaduje się, że ma cukrzycę dopiero wtedy, gdy dojdzie do poważnych komplikacji schorzenia. Aby zwiększyć świadomość Polaków na temat problemu z cukrzycą, a przy okazji propagować zdrowy i aktywny życia w Warszawie organizowany jest Bieg Policz się z Cukrzycą. W tym roku postanowiłem w nim zadebiutować a przy tym wesprzeć przyświecającą mu ideę.

      Pierwszy tydzień nowego roku upłynął mi bardzo aktywnie. Zdecydowanie bardziej aktywnie niż to zakładałem i się spodziewałem, choć czas spędzony na treningach dzieliłem na bieganie i rower. Oczekiwania więc były troszkę większe niż w Biegu Noworocznym. Z drugiej strony brakowało mi trochę świeżości, co sprawiało, że nie wiedziałem, czego się tak naprawdę mogę po sobie w tym biegu spodziewać. Poranne uczucie ciężkich nóg i małe osłabienie spowodowane delikatnym przeziębieniem na wczorajszym treningu zwiastowały kłopoty. Wielką niewiadomą była też pogoda. Bałem się, że przyjdzie nam biegać w przenikliwym zimnie. Po kilku bardzo mroźnych dniach w środku tygodnia w sobotę przyszło zdecydowane ocieplenie. Wydawało się więc, że nie będzie najgorzej, choć porywisty silny wiatr bardzo utrudniał bieganie i potęgował uczucie chłodu. Około 5000 uczestników na starcie i brak stref czasowych sprawił, że ciężko było się poruszać na trasie zwłaszcza w początkowej części biegu. Biegło mi się jednak nadspodziewanie dobrze. Z każdym kilometrem przesuwałem się się przodu o kolejne pozycje, by w końcu osiągnąć metę w czasie dużo lepszym niż się spodziewałem. W zasadzie nie wiem jak mam potraktować ten bieg. Z jednej strony biegło mi się dużo swobodniej niż tydzień temu w Biegu Noworocznym i osiągnąłem zdecydowanie lepszy czas. Z drugiej strony w samej końcówce trochę jakby zabrakło sił. Dodatkowo mam wrażenie, że trasa była jednak delikatnie krótsza niż deklarowane 5km. Tak czy inaczej czuję progres, a czas w tym biegu nie był najważniejszy.

2015.01.11 Warszawa (POL) 5km 9 POLICZ SIĘ Z CUKRZYCĄ – 23:29

Więcej zdjęć:

Noworocznie

      I Bieg Noworoczny w Warszawie i sezon 2015 można uznać za otwarty.  Nowy Rok to nie jest może idealny czas do biegania. Świąteczne obżarstwo, noc Sylwestrowa i przerwa w regularnych treningach spowodowana oszczędzaniem ciągle kontuzjowanego kolana, dodatkowo od kilku dni prawdziwa zima, mróz, lód, śnieg. To wszystko sprawiało, że z tym biegiem wiązałem wiele obaw. Do tej pory zwykle startowałem tylko między wiosną a jesienią. To w zasadzie mój pierwszy bieg zimową porą, nie wiedziałem więc czego się do końca spodziewać. Tymczasem aura dziś okazała się nad wyraz łaskawa i można powiedzieć, że było bardziej wiosennie, niż zimowo. Ciepło, pogodnie, dzięki temu pozwoliłem sobie też na spacer po Parku Skaryszewskim, w którym rozgrywany był bieg, a który o tej porze roku prezentuje się po prostu pięknie.  Przed biegiem spotkałem Andrzeja. Jego obecność gwarantuje walkę o najwyższe cele. Tak było i tym razem. Miałem też po raz pierwszy okazję poznać dwójkę biegaczy Fiolka biega oraz O co mi biega?, których do tej pory nigdy nie miałem okazji spotkać osobiście, a znałem ich tylko i wyłącznie wirtualnie z prowadzonych przez nich blogów (serdecznie pozdrawiam).

       Sam start bez historii. Nie liczyłem na nic szczególnego. Przerwa w treningach, mało sprzyjający poświąteczno-sylwestrowy termin i oszczędzanie kolana sprawiły, że mimo noworocznego charakteru biegu nie spodziewałem się “fajerwerków”. Nie pomyliłem się. Rozpocząłem chyba zbyt ambitnie i szybko zapłaciłem za to cenę. Choć podyktowane na początku biegu tempo udawało mi się utrzymywać, to jednak z każdym kilometrem biegło się coraz mniej komfortowo. Metę przywitałem z ulgą. To jednak dopiero początek sezonu, będzie czas na poprawę wyników.  Dziś to był dobry sposób na oderwanie się od kanapy po świąteczno-sylwestrowej przerwie  i spędzenie czasu w miłym towarzystwie na fajnej kameralnej imprezie biegowej. Gratulacje dla Andrzeja za zwycięstwo. A wszystkim życzę Szczęśliwego Nowego Roku!

2015.01.01 Warszawa (POL) 5km I BIEG NOWOROCZNY – 24:58

Więcej zdjęć: