Opisane przeze mnie w poprzednim poście uczestnictwo w Spartathlonie, czyli w 246-kilometrowym biegu w 2007 roku, na którego start dotarł z Polski pieszo, po czym wywalczył drugie miejsce to nie jedyny wyczyn Pana Piotra Kuryło. Jest on wybitnym polskim maratończykiem i ultra maratończykiem i ma on na swoim koncie wiele niesamowitych osiągnięć. Chciałbym opowiedzieć o jednym z nich, za który w 2011 roku został laureatem „Kolosa”, czyli najbardziej prestiżowej nagrody podróżniczo-eksploracyjnej w kategorii „Wyczyn roku”, a który miał być jego ostatnim biegiem. „Bieg dla pokoju”, bo o nim mowa, to obiegnięcie kuli ziemskiej przez Europę, Stany Zjednoczone, Rosję – łącznie około 20 000 km. Jego celem było zwrócenie uwagi na panujące na całym świecie konflikty.
Źródło: prywatne zbiory Piotra Kuryło
Jak opowiada w wywiadzie, którego w 2012 roku udzielił Pani Julii Lachowicz z National Geographic, któregoś dnia po prostu wziął do ręki globus i narysował trasę. Przygotowania trwały w sumie około pół roku. Zabrał ze sobą obcinacz do paznokci, nożyczki, kleje błyskawiczne, dwie szpulki mocnej nici, kilka igieł, scyzoryk, dwa zegarki, dwie latarki, notatnik, dwa długopisy i czarny wodoodporny mazak, dwie pary butów, trochę ciuchów, leków i jedzenie: dziesięć litrów wody, trzy litry mleka, kilka chlebów, suchary, dżem, miód, konserwy, czekoladę gorzką i Snickersa. Wszystko to zapakował na specjalnie przygotowany do tego celu kajak z opuszczanymi kołami, który podczas biegu służył jako wózek. Wówczas jeszcze planował, że oprócz biegu będzie spływał rzekami, brał też pod uwagę, że będzie musiał przepłynąć nim ocean.
Źródło: prywatne zbiory Piotra Kuryło
Swoją wyprawę rozpoczął dokładnie 7 sierpnia 2010 roku w Augustowie. Biegł od świtu do nocy od samego początku napotykając wiele przeciwności losu. Ciągle padające deszcze, policja, która ze względów bezpieczeństwa wielokrotnie zmuszała Pana Piotra do zmiany trasy na mniej komfortową, a nawet do zawracania, a także spotykane na swojej drodze dzikie zwierzęta. W Hiszpanii na rzece Tag stracił niemalże cały ekwipunek. Wpadł w wiry wodne, dwa razy udało mu się wyciągnąć kajak, ale poziom wody podnosił się, gdyż otwarto zaporę wodną. Nie miał najmniejszych szans. Jak sam otwarcie przyznaje będąc wówczas pod wodą myślał o śmierci. Słyszał głos, który mówił mu by nabrać wody w płuca i spokojnie pójść na dno. Z drugiej strony inny głos przypomniał mu o jego dwóch córkach i żonie. Dla nich powinien żyć, dla nich powinien walczyć. Jak wspomina nagle poczuł się silny. Wówczas dotarło do niego, że jest jakaś siła, która czuwa i chce, aby ukończył swój ostatni bieg. Wydostał się na brzeg, uratował kilka najpotrzebniejszych rzeczy, kajak z resztą ekwipunku został stracony bezpowrotnie. Przez najbliższe dni spał w lesie pod gołym niebem. W końcu udało mu się dotrzeć do Lizbony, gdzie tamtejszy konsul pomógł mu w kontynuacji podróży. Wyleciał do Nowego Jorku, gdzie miał zgłosić się do organizacji polonijnej. Bez znajomości języka nie potrafił jednak nawet trafić pod wskazany adres. Przez najbliższe 3 dni koczował w Central Parku, na jego koncie zostało tylko 19 dolarów. W końcu udało się, a dzięki wsparciu Polonii zebrano środki na nowy wózek i dalszą podróż. Znowu chwycił wiatr w żagle, znowu mógł realizować swoje marzenie, swój cel. W Stanach Zjednoczonych biegł przez 13 stanów, m.in. New Jersey, Pensylwanię, Zachodnią Wirginię, Ohio, Indianę, Illinois, Oklahomę, Nowy Meksyk, Arizonę do Kalifornii. Przebiegając przez Golden Gate Bridge w San Francisco, zakończył amerykański etap podróży. Ze Stanów Zjednoczonych przeleciał do Pekinu, a następnie do Władywostoku, skąd wyruszył w dalszy bieg. Przez Rosję przebiegł w 120 dni, po drodze odwiedzając Kazachstan. W lipcu 2011 rozpoczął ostatni etap z Moskwy do Augustowa, skąd zaczynał swój bieg. Miał tam dotrzeć 6 sierpnia 2011 – dokładnie w rok od momentu startu. Bieg jednak trochę za szybko i był w Polsce dwa dni przed planowanym oficjalnym powitaniem. Dwa ostatnie dni spędził więc w okolicznych lasach, wpadając „na pół godzinki” do domu, by ucałować żonę, córki i zostawić trochę sprzętu. Na metę wbiegł w dniu, w którym było to ustalone. Jak skromnie opowiada nie chciał nikomu psuć przygotowań. Na mecie przywitał go utwór „We are the champions” zespołu Queen. Jak sam mówi utwór ten na biegu słyszał wcześniej tylko raz. Było to podczas jego pierwszego maratonu. Teraz usłyszał go ponownie kończąc swój ostatni bieg. Pozwoliło mu to uwierzyć, że przypadki w życiu nie istnieją.
Źródło: prywatne zbiory Piotra Kuryło
Swoją podróż Piotr Kuryło opisał w książce „Ostatni Maraton” wydanej w 2012, a także w wielu udzielonych po tej wyprawie wywiadach. We wspomnianym już rozmowie z Panią Julią Lachowicz z National Geographic opowiada o ludzkiej życzliwości napotkanej po drodze, o tym jak radził sobie z zimnem, bólem, samotnością oraz o swoich refleksjach i życiu po biegu. Wspomina o tym, jak sypiał w temperaturze -10 stopni Celsjusza i nauczył się, by jedną butelkę wody zawsze zabierać do śpiwora, by nie zamarzła, o zachodach słońca, kiedy to tęsknił najbardziej i jak najszybciej chciał wrócić do domu. W tych momentach nie zatrzymywał się i biegł, aż padał ze zmęczenia. Opowiada o tym, jak wiele razy załamywał się i o tym, jak pomagała mu codzienna modlitwa. Przytacza tu przykład, gdy biegł na Syberii i zobaczył znak, że do następnego miasta jest 2,1 tys. km. W tym momencie miał dość i kombinował jakby tu złamać nogę albo się poślizgnąć, by nie musieć już dalej biec. Kontuzje i urazy go jednak omijały. Z bolącymi stawami i ścięgnami radził sobie robiąc okłady z lodu albo pokrzywy. Opowiada o tym, jak bardzo tęsknił za córkami i żoną i chciał w końcu wrócić do normalnego domowego życia. Z drugiej strony jednak im był bliżej domu, tym pojawiało się w nim coraz więcej niepokoju o to, jak będzie wyglądać jego życie bez biegania. W końcu miał to być jego ostatni bieg w życiu. Z perspektywy czasu ocenia, że gdyby wiedział, że tak będzie wyglądało jego życie, to nie zdecydowałby się na ten wyczyn. Zrobił coś niewyobrażalnego, udowodnił sobie, że stać go na rzeczy niemożliwe, zyskał sławę, z drugiej strony ucierpiało jego życie osobiste. Jego nastoletnie córki bardzo zmieniły się w przeciągu tego roku, oddaliły się od niego i czuje, że coś stracił. Również z żoną musiał powoli odbudowywać więź i też nie było łatwo. Ani żona ani córki nie chcą w ogóle słuchać o jego wyczynie. Są dni, gdy tęskni za bieganiem, ale nie zamierza do tego wrócić. W końcu obiecał to żonie.
http://www.youtube.com/watch?v=wamDPsII3h0
Epilog: To pewnie jedyne zobowiązanie Pana Piotra, w którym nie wytrwał do końca. Po kilku latach żona widząc jak bardzo brakuje mu biegania i że robi wszystko by wrócić do tego, co kocha zwolniła go z danego jej słowa. W 2014 roku Pan Piotr wystartował po raz kolejny w Spartathlonie. Podobnie jak w 2007 roku na start pobiegł z Polski. Tym razem biegnąc z kontuzją zdobył 7 miejsce. Pobiegł w intencji osób, które nagle dowiadują się o ciężkiej chorobie. Na specjalnie przygotowanej koszulce była twarz jego żony Izabeli, u której zdiagnozowano raka. – O żonie będę myślał najmocniej, ale pobiegnę dla wszystkich ludzi, na których choroba spada jak grom z jasnego nieba i przynosi kompletne załamanie. A takie osoby po prostu MUSZĄ walczyć! – mówił przed startem Pan Piotr.
http://www.youtube.com/watch?v=h-Gz8PzzBYQ
Świetna historia. Wielki szacunek dla pana Piotra. Jak będę miał chwilkę, to z pewnością obejrzę film o nim.
naprawdę polecam, pozdrawiam
Świetna historia 🙂
Rzeczywiście, Pan Piotr to prawdziwy twardziel, a jego historia jest niesamowita:)