Przełajem

      Wrzesień, podobnie jak rok temu, upływa mi pod znakiem przygotowań do Maratonu Warszawskiego. Długie i częste treningi przeplatam tylko dwoma startami. Pierwszy z nich to przełajowy bieg leśnymi ścieżkami warszawskiego Parku Młocińskiego na dystansie 10km – Pro Touch Interrun Warsaw. Szczególnych oczekiwań odnośnie wyniku nie mam. Jesień to dla mnie przede wszystkim półmaratony i maraton i tam oczekuję dobrych rezultatów. Dlatego też bieg ten traktuję raczej ulgowo. W zasadzie to nawet trochę żałowałem, że wybrałem start w tych zawodach, bo przez to jestem zmuszony zmodyfikować trochę swój plan treningowy na maraton. Ostatecznie jednak zdecydowałem się nie odpuszczać tego biegu i tak, jak planowałem wziąć w nim udział. Na starcie tym razem staję z Asią i Piotrem. Pogoda dopisuje. Pięknie, słonecznie, ciepło. Biorąc pod uwagę fakt, że tym razem biegamy po lesie słońce nie przeszkadza w ogóle. Atmosfera kameralna, ale bardzo miła i sympatyczna. W końcu start. Planując biec spokojnie i ulgowo ustawiam się raczej z tyłu. Pierwszy kilometr jednak dosyć szybki. Postanowiłem troszkę zwolnić. Wydawało mi się, ze biegnę już trochę wolniej, choć na kolejnych pomiarach tego nie widać. Utrzymuję tempo. Każdy kolejny kilometr poniżej 5min. W głowie pojawia się myśl by może powalczyć o pobicie oficjalnej życiówki. Od 2 maja wynosi ona 49:06, choć na treningach dwukrotnie udało mi się już pobiec dużo szybciej. Ciężko się jednak biegnie. Nerwowo co chwilę spoglądam na czas.  Niecierpliwie wypatruję oznaczeń kolejnych kilometrów. Niedzielny półmaraton i długie ostatnie treningi sprawiły, że brakuje mi trochę biegowej świeżości. Nogi wydają się być ciężkie. Mniej więcej na siódmym kilometrze chwila słabości. Szybko jednak udaje się pokonać zadyszkę i wracam do siebie. Chwilę potem udaje się nawet mocniej przyspieszyć. Do mety coraz bliżej, a tempo ciągle bardzo dobre. Ostatni kilometr i biegnę coraz szybciej. Mniej więcej 300 metrów do mety decyduję się na ostry długi finisz. Podobny pomysł na końcówkę tego biegu ma drugi chłopak, który biegnie ze mną w kilkuosobowej grupce. Zostawiamy innych z tyłu. 200 metrów…, 100 metrów…. Żaden z nas nie chce odpuścić choćby o pół metra. Można by powiedzieć, że jest to już prawdziwy sprint. Kilkadziesiąt metrów do mety zostawiam rywala z tylu. Chwila gapiostwa z mojej strony i gdy już wydaje mi się, że będę lepszy rzutem na taśmę rywal przyspiesza. Zrównujemy się. Mijając metę kątem oka spoglądam w jego stronę. Wydaje się, że choć wbiegamy na metę niemal w tym samym momencie to chyba jednak był ode mnie o ułamek sekundy lepszy. Uśmiechnąłem się pod nosem zdając sobie sprawę, że przegrałem tą wygraną walkę na swoje życzenia. Nie ważne to jednak. Wzajemne gratulacje tuż za metą i podziękowanie za wspaniały pojedynek. Spoglądam na zegarek. Czas świetny: 47:20, co jest moją nową oficjalną życiówką na dystansie 10km (nieoficjalnie na treningu było już nawet 46:54). Na mecie czeka już na mnie Asia. Jak to w miewa w swoim zwyczaju pobiegła świetnie będąc czwarta wśród kobiet, a jak się chwilę potem okazało stanęła także na podium zgarniając nagrodę za II miejsce w swojej kategorii wiekowej. Parę minut po mnie dobiega Piotr. Wszyscy zmęczeni, ale zadowoleni, a na naszych szyjach piękne wyjątkowe medale ręcznie wykonane przez podopiecznych Warsztatu Terapii Zajęciowej przy Stowarzyszeniu na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną w Zamościu. Cieszę się, że ostatecznie zdecydowałem się na ten start. Abstrahując już nawet od bardzo dobrego wyniku to była świetna impreza i fantastycznie spędzony czas. Nie było też biegania na pół gwizdka, choć taki miałem plan oszczędzając się przed jutrzejszym dwudziestopięciokilometrowym treningiem. Choć pewnie jutro przyjdzie za to zapłacić. Ale co tam.

 2014.09.06 Warszawa 10km:  PRO TOUCH INTERRUN WARSAW – 47:20

DSC01802

Więcej zdjęć:

Pożegnanie lata

      Podobnie jak w zeszłym roku, tak i teraz wakacje żegnam półmaratonem. Tym razem jest to Półmaraton Praski BMW i jest to jeden z trzech najdłuższych biegów tego roku, które czekają mnie w najbliższej przyszłości. Oczekiwania? Całkiem spore. Przez ostatnie miesiące biegałem naprawdę dużo i regularnie. Byłem konsekwentny i systematyczny. Raczej omijały mnie kontuzje i kłopoty zdrowotne. Czułem się więc dobrze przygotowany i pewny siebie. W ostatnim tygodniach plany próbowała pokrzyżować mi nie najlepsza deszczowa pogoda. W zasadzie jednak udało się zrealizować plan treningowy w pełni i czułem się naprawdę mocny. Nic więc dziwnego, że cel jaki przed sobą postawiłem była nie tylko poprawa wyniku z zeszłorocznego debiutanckiego półmaratonu – 1:53:29. Poprzeczkę przesunąłem troszkę wyżej by złamać godzinę i pięćdziesiąt dwie minuty, czyli rekord życiowy Daniela. Gdzieś głębi serca naprawdę bardzo po cichu liczyłem na zbliżenie się do 1:50. Czułem, że przy sprzyjających okolicznościach jest to jak najbardziej w moim zasięgu. Tym razem biegniemy we trzech. Do mnie i do Piotra, z którym ostatnio biegam najczęściej dołącza po raz pierwszy także Michał.  Oczekiwania moich kolegów to złamać dwie godziny.  Dla Piotra jest to w ogóle debiutancki półmaraton. Pogoda ma być idealna do biegania. Nie za ciepło, pochmurno. Gdy biegłem rok temu swój pierwszy w życiu oficjalny półmaraton było przeraźliwie zimno, wiał wiatr i strasznie lało. Tym razem pogoda ma sprzyjać biegaczom. Samopoczucie też dopisywało. Starałem się nie myśleć za dużo o biegu. Jednak dzień wcześniej wieczorem pojawił się już dreszczyk emocji i malutka trema. Nie wiadomo gdzie podziała się moja pewność siebie, nagle przypomniałem sobie o bolącym kolanie, które od czasu do czasu daje o sobie znać od czerwcowego biegu w Palmirach i wszystkich innych możliwych dolegliwościach. Nie mogłem się jednak dać ponieść emocjom, musiałem po prostu robić swoje. Rano małe lekkie śniadanie uzupełnione owocami i rodzynkami i w drogę. Im bliżej startu tym coraz większe nerwy. W końcu start. Ustawiłem się za pacemakerami na 1:50 z nadzieją, że uda się za nimi utrzymać jak najdłużej, kto wie, może nawet do samego końca. Pogoda jednak inna niż jak w prognozie. Ciepło i słońce zapowiada ciężką walkę z czasem, zmęczeniem i swoimi słabościami. Pierwszy kilometr poniżej 5 minut – za szybko. Od razu szybka reakcja, delikatnie zwalniam. Piąty kilometr. Udaje się przybiec ponad minutę od planowanych 27. Na razie jest dobrze. Słońce jakoś znika za chmurami, zaczyna nawet kropić. Liczę na ten deszcz, płonne to jednak nadzieje. Siódmy kilometr i mały kryzys, brakuje tej lekkości, czasem tchu. Ogólnie biegnie się ciężko. Tempo jednak udaje się utrzymać. Dziesiąty kilometr i półtorej minuty poniżej planu. Parę minut wcześniej wyprzedził mnie Michał. Byłem mocno zdziwiony tym faktem. W końcu miał biec na wynik w okolicy dwóch godzin. Jego tempo było jednak zdecydowanie szybsze. Chwila konsternacji, zawahanie i pytanie co robić. Biec za nim, czy nie? Postanowiłem zostać przy swoim tempie. I całe szczeście. Gdzieś na 12 kilometrze dogoniłem go. Wdaliśmy się w krótką pogawędkę. Okazało się, że dwie godziny w półmaratonie to nie był jego jedyny cel tego biegu. Chciał też poprawić swój rekord na 10km stąd też mocniejsze tempo tuż przed pomiarem czasu na tym dystansie. Chwilkę pobiegliśmy razem, później przyspieszyłem. Zmęczenie było coraz większe, nie czułem jednak jakiegoś strasznego kryzysu. Miałem nawet wrażenie że powoli zaczynam zbliżać się do balonika oznaczającego bieg na 1:50, który od samego startu bliżej lub dalej, ale ciągle był w zasięgu mojego wzroku. Mijał kilometr za kilometrem. Na piętnastym miałem już dwie minuty zapasu względem swojego planu. Zacząłem się powoli oswajać z myślą, że uda się nie tylko poprawić życiówkę, ale także najlepszy wynik Daniela. W głowie zapala się lampka – “warto by powalczyć o złamanie 1:50”. Ciężka to jednak będzie walka. Do mety coraz bliżej, a słońce zaczyna znowu dokuczać coraz mocniej. Gdzieś na 20km wśród dopingujących kibiców dostrzegam znajomych z ostatniego wyjazdu nad Wigry Martę i Daniela. To zupełnie zaskakujące, ale miłe spotkanie dodaje mi sił, by jeszcze choć na chwilę powalczyć o kolejne sekundy. W końcu zza zakrętu wyłania się meta. Krzesam z siebie jeszcze resztki energii by w sprinterskim tempie minąć końcową linię z nadzieją, że będzie poniżej 1:50. Spojrzenie na zegarek. Już wiem. Czas 1:49:29, na który liczyłem tylko w najśmielszych oczekiwaniach. Zmęczony, ale szczęśliwy. Dałem dziś z siebie naprawdę wszystko.  Dobra robota.

2014.08.31 Warszawa 21,098km:  PÓŁMARATON PRASKI BMW– 1:49:29

Więcej zdjęć:

Bicie mistrza

      Wracając na chwilę do początków chciałem nawiązać do tego, o czym już kiedyś wspominałem w pierwszych słowach tego bloga, mianowicie, że osobą, która zaraziła mnie bieganiem jest mój kolega Daniel. To rozmowy z nim i słuchanie jego opowieści parę lat temu wzbudziły moją ciekawość i tknęły we mnie myśl, że może by spróbować samemu. Czasy i dystanse, które uzyskiwał budziły mój podziw i szacunek. Wydawały mi się czymś nieosiągalnym. Z czasem, gdy złapałem już bakcyla na dobre powoli zacząłem się zbliżać do jego wyników. W końcu nadszedł moment, gdy zaczęliśmy rywalizować prawie jak równy z równym motywując siebie zresztą nawzajem. Choć trzeba przyznać, że Daniel zawsze był ten jeden kroczek z przodu. Gdy tylko poprawiłem swój rekord Daniel uciekał mi o kolejne sekundy. Nasza nieformalna rywalizacja ograniczała się też tylko do dystansu 10km. Na dłuższych dystansach długo nawet nie śmiałem “podnieść rękawicy”. W końcu przyszedł jednak dzień, gdy okazałem się być lepszy od mistrza. W swoim debiutanckim oficjalnym półmaratonie w Biegu Siedleckiego Jacka we wrześniu ubiegłego roku udało mi się uzyskać czas lepszy, niż najlepszy wynik Daniela na tym dystansie. Nie cieszyłem się jednak zbyt długo tym faktem. Już kilka tygodni później Daniel odzyskał rekord poprawiając mój wynik o półtorej minuty. Kolejna odsłona naszej nieformalnej rywalizacji to maj tego roku i Bieg Flagi na 10km, gdy w końcu udało mi się uzyskać czas 8 sekund lepszy od jego życiowki na tym najbardziej popularnym dystansie. Wynik ten w ostatnich tygodniach poprawiłem jeszcze dwukrotnie na treningach i na chwilę obecną jest to jedyny dystans, na którym jestem lepszy. Póki co jest więc 2:1 dla Daniela. W nadchodzących  dniach, tygodniach postaram się jednak przechylić szalę na swoją korzyść w półmaratonie albo/i maratonie i odebrać mu ten prymat . Najbliższa okazja pojawi się już w najbliższą niedzielę, gdy pobiegnę w Półmaratonie Praskim BMW. Bez względu na to czy mi się uda czy nie Daniel i tak będzie dla mnie mistrzem, od którego wszystko się zaczęło i od którego wiele się nauczyłem. Wiem też, że łatwo skóry nie sprzeda i postara się wyszarpać kolejne rekordy na każdym z dystansów tak szybko jak będzie mógł. Ja jednak też nie odpuszczę:)

W pogoni za bobrem

      Po kilku tygodniach bez startów i skupieniu się na przygotowaniach do najważniejszych biegów tej jesieni tym razem przyszła pora na bieganie nad jeziorem Wigry. W zasadzie nie planowałem tego wyjazdu. Pomysł pojawił się wśród kilku moich przyjaciół poznanych podczas wyjazdu na Monte Cassino. Postanowiłem wykorzystać chyba ostatnie już pomruki lata, dołączyć do nich i wspólnie wybraliśmy się kilkuosobową grupą na Suwalszczyznę. Piękne pejzaże, wąskie, kręte, leśne ścieżki, długie kładki na bagnach, szutrowe drogi i nieskazitelnie czyste powietrze –  wszystko to mają do zaoferowania organizatorzy Maratonu Wigry, którego trasa w całości przebiega przez Wigierski Park Narodowy wokół jeziora. Hubert i Marta postanowili pobiec ten bieg. Aneta przyjechała dzielnie wspierać biegaczy na trasie jako wolontariuszka. Ja biorąc pod uwagę, że Półmaraton Praski, w którym mam ambicje na dobry wynik już za tydzień postanowiłem pobiec tylko w biegu towarzyszącym w Pogoni za Bobrem na nietypowym dystansie 13km. Niewątpliwie jednym z ciekawszych i najważniejszych elementów naszego wyjazdu był także jednodniowy wypad do Wilna. Spędziliśmy tam piątek, spacerując i podziwiając to piękne historyczne litewskie miasto. Fotorelacja z naszej wycieczki dostępna pod linkiem Wilno.

DSC01648

      W sobotę rano przyszła pora na start. Pierwsi na trasę wyruszyli Hubert, Marta i jej kolega Daniel. Mój start wypadł półtorej godziny później. Nie miałem sprecyzowanych planów jeśli chodzi o wynik. Najważniejszym akcentem tego wyjazdu dla mnie było spotkanie kolegów i koleżanek i i wypad do Wilna, a fakt nietypowego dystansu sprawiał, że do samego biegu podchodziłem raczej na luzie. Nie mniej zbliżający się występ w Półmaratonie Praskim i związane z nim oczekiwania sprawiły, że liczyłem, że uda mi się pobiec średnio przynajmniej te 5 min na kilometr. Próbowałem trzymać to tempo. Niestety pierwsze kilometry po prostu mnie zabiły i to zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Kręte, wąskie leśne ścieżki, piach i gigantyczne podbiegi, których nigdy nie miałem okazji biegać sprawiły, że bardzo szybko pojawiły się pierwsze kryzysy. W zasadzie nigdy nie biegałem po tak trudnym terenie. Moje dotychczasowe bieganie to były stosunkowo długie dystanse jednak zawsze po raczej płaskim asfalcie. Tutaj przyszło się zmierzyć z czymś zupełnie mi nieznanym, a przy okazji dużo trudniejszym. Brak oznaczeń poszczególnych kilometrów jeszcze potęgował tą trudność, gdyż w głowie dominowała jedna myśl: “Do mety musi być jeszcze tak bardzo daleko”. Po pięciu kilometrach zrobiło się delikatnie łatwiej. Po leśnych bardzo stromych piaszczystych podbiegach zaczęły się bardziej płaskie polne ścieżki na których można było troszkę odpocząć. Gdy już myślałem, że będzie tak do samego końca trafił się jeszcze jeden podbieg. Choć nie najbardziej stromy to jednak chyba najdłuższy. Każdy kolejny krok biegu mając w nogach już ponad 10km był nie lada wyzwaniem i uruchomiał we mnie, mam wrażenie, nieodkryte chyba jeszcze pokłady energii. Gdy jej brakowało dodawali jej lokalni kibice serdecznie i żywiołowo dopingując każdego biegacza. Chwilę potem znajoma już drewniana kładka i jedna myśl w głowie: “to już blisko”. Ostania prosta, sprint, medal i czas, który biorąc pod uwagę trudność trasy, której nie byłem w ogóle świadomy, moje przeżycia na całym dystansie i te zabójcze momenty był dla mnie totalnym zaskoczeniem. Średnio 4:53 na km daje wiele nadziei na dobry wynik w zbliżającym się Półmaratonie Praskim. Bieg ten na pewno zaprocentuje za tydzień. Nie był to jeszcze jednak koniec emocji, bo przecież na trasie ciągle maratończycy: Marta, Hubert i Daniel. Gdy zegar zbliżył się do trzech godzin i trzydziestu minut zacząłem wypatrywać kolegów. Pierwszy pojawił się Hubert. Doping na ostatnich metrach i jest. Przybiegł ze świetnym, choć oczekiwanym przeze mnie wynikiem. Chwilę potem Daniel. Wkrótce również Marta. W międzyczasie na metę dotarła też nasza dzielna wolontariuszka Aneta. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni po biegu udaliśmy się na dekorację, a potem na wspólne ognisko, gdzie w miłym towarzystwie wymienialiśmy swoje wrażenia i doświadczenia z biegu. Następnego dnia powrót do Warszawy. Przed dwa dni pogoda była idealna. Żegnał nas rzęsisty deszcz.

2014.08.23 Stary Folwark 13km:  POGOŃ ZA BOBREM w ramach MARATON WIGRY – 1:03:31

Więcej zdjęć:

Moje 10km

      Długi weekend, sobotnie popołudnie i kolejny trening w przygotowaniach do zbliżającego się wielkimi krokami Półmaratonu Praskiego BMW.  Mam tam ambicje pobić swój rekord życiowy na tym dystansie, dlatego nie ma miejsca na lenistwo i brak samodyscypliny. Staram się więc konsekwentnie realizować założony przez siebie plan i nie odpuszczać żadnego treningu. Jednak po wczorajszych 21 kilometrach w bardzo szybkim tempie i po dzisiejszym deszczowym poranku ciężko było mi się w ogóle zebrać by pójść pobiegać. Ostatecznie włożyłem buty i wyszedłem z domu. Miało to być jednak lekkie i przyjemne 10, może 12km w miarę spokojnym tempie. Tak też rozpocząłem, a przynajmniej tak mi się wydawało. Gdy jednak każdy kolejny kilometr pokonywany był w czasie poniżej 5 minut i biegło się stosunkowo swobodnie w głowie zaczęła się tlić myśl o tym, by powalczyć o pobicie rekordu życiowego na 10km. Poprzedni najlepszy wynik osiągnąłem 2 maja podczas II Biegu Flagi w Warszawie (czytaj więcej: Biało-Czerwona) . Od tamtej pory kilkakrotnie zbliżałem się do tego wyniku, ale zawsze brakowało kilkunastu, kilkudziesięciu sekund. Tym razem wydawało się, że jest szansa to zmienić. Z każdym kolejnym ukończonym kilometrem nabierałem przekonania, że nowy rekord  jest na wyciągnięcie ręki. Po siódmym kilometrze byłem już w zasadzie pewien.  Ostatecznie udało się. Nie tylko poprawiłem własny rekord, ale padła kolejna wydawałoby się nieosiągalna bariera 48 minut. Jeszcze pół roku temu w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będzie mnie stać na taki wynik. Dziś mogę się z niego cieszyć. Długie, ciężkie ponad dwudziestokilometrowe treningi ostatnich tygodni w połączeniu ze stosunkowo dobrą pogodą do biegania okazały się być receptą na ten osobisty sukces. Myślę, że to dobry moment, aby przypomnieć sobie swoją drogę, która przeszedłem, a w zasadzie przebiegłem przez te cztery lata swojego biegania od pierwszych kroków na tym dystansie do dzisiaj.

Pierwszy zmierzony czas:

2010  Kwiecień Trening:             1:04:10

Pierwszy oficjalny bieg:

2010.06.05 I Bieg siedleckiego Jacka              0:58:12

Ostatnie rekordy:

2013.07.13 Trening     0:51:33
2013.08.25 Trening     0:50:34
2013.10.06 VI Biegnij Warszawo    0:50:10
2014.05.02 II Bieg Flagi     0:49:06
2014.08.16 Trening     0:47:55

Sypnęło nagrodami

      Sypnęło nagrodami… Wydawało mi się, że nasza wspólna firmowa przygoda z bieganiem w X Accreo Ekiden jest już tylko miłym majowym sportowym wspomnieniem (kliknij aby przeczytać: Zespołowo). Tymczasem tak naprawdę swój epilog tamto wydarzenie znalazło dopiero teraz. Art Awards to nagrody kwartalne przyznawane przez firmę, w której pracuję za osiągnięcia wykraczające poza codzienne obowiązki, a także reprezentowanie wartości firmy na zewnątrz. Okazało się, że postanowiono docenić mój ówczesny pomysł zgłoszenia się do biegu oraz wkład w doprowadzenie naszego startu w Accreo Ekiden od samego początku do końca i nagrodzić mnie tą nagrodą.  W uzasadnieniu napisano, iż nagrodę przyznano za”promowanie aktywnego stylu zdrowia wśród pracowników poprzez skompletowanie drużyn do udziału w Accreo Ekiden oraz sukces drużyn w maratonie”. Ze względu na urlop nagrodę odebrałem z małym opóźnieniem.Jest to niewątpliwie miłe wyróżnienie i spore zaskoczenie, zwłaszcza w kontekście faktu, że nie liczyłem, na żaden splendor i honory, a sam pomysł startu był decyzją czysto spontaniczną i był ukierunkowany na miłą w sumie prywatną zabawę w gronie zaledwie kilku kolegów i koleżanek. Dopiero z czasem okazało się, że zainteresowanie przeszło moje najśmielsze oczekiwania i zamiast jednej drużyny udało się skompletować, aż trzy teamy, a poza sukcesem organizacyjnym przyszedł też sukces sportowy. Tak się bowiem złożyło, że wszystkie ekipy wystartowały powyżej swoich oczekiwań, a najlepsza nasza drużyna, której miałem zaszczyt i satysfakcję być częścią ostatecznie w klasyfikacji firm zajęła znakomite siódme miejsce. Do dziś nie mogę w to uwierzyć, że nam się to udało… Tak czy inaczej za nagrodę dziękuję, miło…

img205

Pasja biegania

      Nigdy nie przypuszczałem, że bieganie może mi przynieść jakiekolwiek nagrody poza radością z uprawiania sportu no i może smukłą sylwetką. Tak samo, jak nigdy nie przypuszczałem, że jakiekolwiek nagrody może mi przynieść pisanie o bieganiu, a tak właśnie się stało. Minęło już sześć tygodni od momentu, gdy brałem udział w Biegu Avon kontra przemoc w Garwolinie. Było to dla mnie wyjątkowe wydarzenie nie tylko ze względu na sam udział, ale także biorąc pod uwagę dramaturgię tamtej rywalizacji i towarzyszącej jej emocje. Swoje przeżycia wówczas opisałem w tekście Pojedynek (kliknij tytuł, aby przeczytać więcej). Parę tygodni później zgłosiłem go do konkursu na najlepszą relację z tego biegu. W ostatecznej rozgrywce znalazły się cztery teksty, w których to uczestnicy przedstawili bardzo ciekawe i pełne emocji swoje własne historie z tamtego wydarzenia. Magda opowiedziała o tym, że bieganie pozwala oderwać się od ziemi i wzbudza w Niej poczucie euforii, Kasia – biegająca mama – o swoich urodzinowo-biegowych przemyśleniach, Rafał o tym, jak zaraził bieganiem żonę, ja opisałem swoje przeżycia i emocje związane z rywalizacją z Piotrem i udowodniłem ile znaczy dobry rywal na trasie, który potrafi wykrzesać z nas dodatkowe nieodkryte dotąd pokłady energii.  Po miesiącu głosowania wszystko jest już jasne. Moja relacja wygrała ex aequo z relacją Magdy. Zdobyliśmy tyle samo głosów, a co za tym idzie podzieliliśmy się pierwszym miejscem w konkursie. Nagrodą okazał się piękny album “Pasja biegania”. Nagroda jest tym cenniejsza, że autora tej ksiażki, który jako fotograf dokumentuje wiele biegów już wielokrotnie spotykałem na swojej drodze, także w Garwolinie. Album ten zajmie na pewno ważne miejsce na mojej półce. Kończąc już ten wątek chciałbym podziękować tym, którzy oddali na mój artykuł swoje głosy, przyjaciołom z FC Helmuty, z którymi pojechałem na ten bieg, no i przede wszystkim głównemu bohaterowi – Piotrowi. Dzięki.

Nieswiadomość

      Czasem w życiu każdego z nas dzieją się rzeczy, których nie do końca rozumiemy. Często przechodzimy obok nich nie próbując ich zrozumieć, zapominamy je, gdy czasem wystarczy się tylko na chwilę zatrzymać, zastanowić się, by uświadomić sobie, że właśnie wydarzyło się coś ważnego i naprawdę interesującego. Podczas mojego ostatniego startu w Biegu Powstania kilka dni temu, gdy razem ze znajomymi z wyjazdu na Monte Cassino wesoło rozmawiając przed startem przygotowywaliśmy się do biegu, nagle kątem oka zauważyłem pewne poruszenie. Ktoś z nas, nawet nie spostrzegłem dokładnie kto, zapragnął byśmy sobie wszyscy zrobili grupowe zdjęcie z pewnym Panem. Nie za bardzo wiedziałem kto to jest, nie próbowałem nawet za bardzo zrozumieć. Pomyślałem, że jest to po prostu przypadkowo spotkany znajomy kogoś z nas, z którym ten ktoś zapragnął zrobić sobie pamiątkową fotografię.  Rozmowa, uśmiechy, błysk flesza, zdjęcie zrobione. Po chwili każdy z nas znowu skupił się na swoich przygotowaniach. W zasadzie to by było na tyle. Nie pytałem, nie drążyłem, nie zastanawiałem się. Teraz ważny był bieg, który właśnie był przede mną i 10 kilometrów, z którymi przyjdzie za chwilę się zmierzyć. Potem jednak z czasem, gdy bieg był już ukończony, a emocje opadły przyszła refleksja. Zacząłem zastanawiać się kto to w ogóle był. Jakoś nie dawało mi to wcale spokoju. Najpierw dowiedziałem się, że jest to Pan Skarżyński. Ale kim do diabła jest Pan Skarżyński? W zasadzie dzięki Mariuszowi, który odnalazł tam nasze wspólne zdjęcie i podzielił się tą informacją na Facebooku trafiłem na stronę internetową Pana Skarżyńskiego. Poczytałem. Okazało się, że Pan Skarżyński to nie byle kto. Pan Skarżyński to ikona polskiego biegania, wielokrotny polski biegacz długodystansowy, maratończyk, wielokrotny medalista mistrzostw Polski i reprezentant. Niewiele brakowało by znalazł się w reprezentacji olimpijskiej do Seulu. Jak sam opowiada o nominacji miał decydować ostatni sprawdzian na 30km zorganizowany przez Polski Związek Lekkiej Atletyki. Na Igrzyska miał pojechać tylko zwycięzca. Pan Skarżyński wygrał, ale eq aequo z innym biegaczem – Bogusławem Psujkiem. Po 30 kilometrach biegu na ostatnich metrach obaj Panowie ścigali się w iście sprinterskim tempie. Mimo fotokomórki na linii mety zwycięzcy nie udało się wyłonić, a Polski Komitet Olimpijski, który zatwierdzał skład do Seulu uznał, że walka obu Panów była ukartowana już przed biegiem i w efekcie ani Pan Skarżyńki, ani Pan Psujek na igrzyska nie polecieli. Na osłodę pozostał im aktualny do dziś rekord  Polski na tym dystansie.

GM111                                    Źródło : www.skarzynski.pl

       Mimo zakończenia kariery wyczynowej w 1993 roku Pan Jerzy Skarżyński ciągle biega. Jest wielokrotnym medalistą Mistrzostw Europy Weteranów w półmaratonie i biegach na 10km.  Jak sam wylicza  przebiegł już na treningach i na zawodach prawie 155 000 km i jak udowodniło nasze sobotnie spotkanie ciągle poprawia ten rezultat, choć wielu wróżyło mu po zakończeniu wyczynowej kariery maratońskiej wózek inwalidzki. Swoje doświadczenia przekazuje innym. Napisał wiele książek popularyzujących bieganie („Biegiem po zdrowie” (2002), „Bieg maratoński” (2004),  „Maraton i ultramaratony” (2011), których nakłady są już wyczerpane, a także będące w tej chwili w sprzedaży „Biegiem przez życie” oraz „Maraton”. Jako ekspert współpracował z wieloma czasopismami o bieganiu (m.in. „Jogging”, „Bieganie”, „Runner’s World”), ale także o zdrowym stylu życia (m.in. „Men’s Health”, „Glamour”, „Fitness Style”, „Samo zdrowie”, „Twój Styl” czy „Gazeta Sołecka”). W sezonie 2013 był trenerem w filmikach szkoleniowych emitowanych co niedzielę w TVP 1 w programie „Biegajmy razem”. W roku 2011 Polski Komitet Olimpijski przyznał mu nagrodę Fair Play „za całokształt kariery sportowej i godne życie po jej zakończeniu”. Trzy lata później w Sobótce w Alei gwiazd odsłonięto odcisk jego stopy obok takich osobistości polskiego biegania jak Wanda Panfil, Waldemar Cierpiński, Henryk Szost, czy Adam Kszczot. Jest więc to niewątpliwie wielka postać polskiego biegania długodystansowego. A ja go nie poznałem… W sumie mógłbym się tłumaczyć, że jestem biegaczem stosunkowo od niedawna, w przeszłości nigdy bieganiem za bardzo się nie interesowałem i teoretycznie w zasadzie można byłoby mi wybaczyć fakt, iż nie wiedziałem kim jest ów Pan, z którym zrobiłem sobie właśnie zdjęcie jest. Mimo wszystko trochę mi głupio..

Odwiedź także: http://skarzynski.pl/

Więcej zdjęć:

Zdjęcia: www.skarzynski.pl

Włoskie wspomnienie

      Po blisko miesięcznej przerwie w startach biegowych i skupieniu się tylko i wyłącznie na treningach, przyszła pora na Bieg Powstania Warszawskiego. Jest to bieg, który wspominam jako jeden z najciekawszych wśród tych, w których miałem okazję uczestniczyć w zeszłym roku. Swoje wrażenia z tamtej imprezy opisałem w tekście zatytułowanym Powstanie. Bieg Powstania Warszawskiego to bieg o zmroku, trasą historycznie związaną z tamtymi wydarzeniami, pośród licznej rzeszy kibiców żywiołowo i serdecznie dopingujących każdego biegacza. Odśpiewana Rota i Mazurek Dąbrowskiego na starcie i tysiące ludzi, którzy z dumą pragną oddać cześć i uczcić pamięć tych mieszkańców naszej stolicy, którzy dokładnie przed siedemdziesięcioma laty ośmielili i odważyli się się podjąć nierówną walkę o wyzwolenie Warszawy spod buta okupanta.  Wszystko to sprawia, że wydarzenie to ma niesamowity klimat i wspaniałą atmosferę niepowtarzalną w żadnym innym biegu. Tym razem uczestnictwo w Biegu Powstania miało dla mnie swoją dodatkową wartość, gdyż okazało się to być także wspaniałą okazją do spotkania raz jeszcze przyjaciół poznanych podczas wyjazdu na Bieg na Monte Cassino (przeczytaj więcej klikając: Czerwone maki Cz. I oraz Czerwone maki Cz. II). Wielu z nich przyjechało nawet z odległych zakątków naszego kraju, dzięki temu mogliśmy powspominać wspaniałe momenty i przeżyte wówczas razem piękne chwile. Miło było znowu spotkać Asię, obie Anety, Darię, Piotra, Huberta, Mariusza, Marka, Mirka. Miło było także spotkać innych przyjaciół i znajomych, których liczne grono stawiło się na starcie tego biegu.

    Wynik sportowy tym razem zszedł na dalszy plan. Ponad 10000 uczestników i mało wolnego miejsca na trasie sprawia, że bardzo trudno o dobre wyniki w tym biegu. Jedyny więc cel, jaki postawiłem przed sobą, to poprawić o dwie, może trzy minuty wynik zeszłoroczny, czyli zmieścić się w czasie 53 minut. Start z małymi przygodami. Najpierw pomylenie strefy, z której miałem wystartować i ustawienie się wśród troszkę słabszych zawodników, których potem trzeba było wyprzedzać, a następnie najwyraźniej pod wpływem emocji i podniosłej atmosfery zapomniałem uruchomić stoper. Uczyniłem to dopiero po kilku minutach od startu co trochę utrudniło mi kontrolę międzyczasów. Mimo to wystartowałem całkiem szybko. Potem już nie było przykrych niespodzianek i przez kolejne kilometry udawało mi się utrzymywać czasy na poziomie 5 minut z sekundami, co sprawiło, że zacząłem nieśmiało myśleć o tym, by może po raz kolejny pokusić się o złamanie 50 minut. Niestety po kilku kilometrach okazało się, że te plany należy odłożyć na bok. Stosunkowo kręta trasa i duża liczba uczestników sprawia, że sporo czasu traci się nawet jeśli jest jeszcze siła w nogach i powietrze w płucach na wyprzedzaniu słabszych. Mniej więcej po 8 kilometrze wiedziałem już, że czasu poniżej 50 minut nie będzie, ale z dużym zapasem uda mi się osiągnąć założony przed biegiem wynik. Do końca utrzymałem to tempo. Zostało jeszcze trochę sił na szybki finisz i medal zawisł na szyi. Wynik jak najbardziej  satysfakcjonujący, chociaż to, co ucieszyło mnie najbardziej to fakt, że  mimo mało sprzyjającej upalnej pogody i dusznego powietrza, mimo całkiem dobrego tempa, nie miałem ani jednego kryzysu na trasie i chwili słabości. To znak, że forma idzie w dobrym kierunku. Dobry to prognostyk przed ważnymi biegami tego sezonu w sierpniu i wrześniu. Miłym zakończeniem całego wieczoru było spotkanie i wspólne spędzenie z przyjaciółmi z Monte Cassino czasu w iście włoskim stylu przy winie i pizzy. Ci vediamo…

2014.07.26 Warszawa (POL) – XXIV BIEG POWSTANIA WARSZAWSKIEGO – 51:11

Więcej zdjęć:

Rowerowe eskapady: Patrykozy

      Chyba nie mam lepszego przykładu na powiedzenie „Cudze chwalicie, swego nie znacie” niż cel mojej kolejnej rowerowej wyprawy. 25 lat mieszkałem w Siedlcach nie mając nawet najmniejszej świadomości o tym, że kilkanaście kilometrów od Siedlec można znaleźć taki skarb turystyczno-architektoniczny. Pałac w Patrykozach, bo o nim mowa, to pałac z pierwszej połowy XIX wieku wybudowany w bardzo rzadkim w Polsce stylu neogotyckiem. Legendy głoszą, że pod pałacem rozciągają się lochy, w których mieściła się pracownia mistrza Twardowskiego. Podobno w chwilach wolnych od alchemicznych prac w pobliskim Węgrowie czarnoksiężnik próbował stworzyć sztucznego człowieka – homunkulusa. Próby te zakończyły się jedynie połowicznym sukcesem. Do dziś mówi się, że w bezksiężycowe noce po okolicy krąży potwór z ciałem kozła i głową koguta.

      Po II Wojnie światowej pałac ulegał powolnemu niszczeniu i degradacji. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia podjęto się próby odbudowy pałacu. W latach dziewięćdziesiątych właścicielem pałacyku została rodzina restauratorów Gessler. Nie podjęli oni jednak renowacji, co doprowadziło do katastrofy budowlanej i zawalenia się wieży wraz z częścią ściany szczytowej. Wkrótce pałac zmienił właściciela, a podczas kolejnego remontu w latach 2004-2010 obecny właściciel – Pan Maurycy Zając – odtworzył szczegółowy układ pałacu i przywrócił mu historyczny wygląd. Uzupełnieniem tego wyglądu stały się oryginalne meble pałacowe i meble z epoki Biedermeiera. Zanim jednak dotrę do Patrykozów swoją wycieczkę rozpoczynam z Siedlec kierując się w stronę Woli Suchożebrskiej. Jest tam bardzo ciekawy zespół dworsko-parkowy z 1835 roku, składający się z klasycystycznego dworku i współczesnych mu pozostałości dawnego parku i ogrodu. Obecnie właścicielem dworku jest firma Sokołów S.A. Jadę dalej w stronę Suchożebrów. Mijam tam neoklasycystyczny kościół parafialny św. Marii Magdaleny z 1772 roku. Jadąc dalej polnymi drogami w końcu docieram do Patrykozów. Niestety tym razem szczęście mi nie sprzyja. Ponieważ dowiedziałem się, że właściciele udostępniają pałacyk zwiedzającym liczyłem, że uda mi dostać się do środka i zobaczyć także wnętrze. Niestety być może letni urlopowy okres sprawił, że nie udało mi się zastać właścicieli. Pozostało więc podziwianie pałacyku z dala zza ogrodzenia. Pałac i tak robi wrażenie. Objechałem jeszcze całą posiadłość dookoła, by potem wzdłuż szlaku przyrodniczo-ekologicznego Doliną Liwca podziwiając tamtejszą przyrodę wrócić do domu.

 

2013.07.20 Trasa: SIEDLCE-WOLA SUCHOŻEBRSKA- SUCHOŻEBRY-KRZEŚLIN- PATRYKOZY- HOŁUBLA-SIEDLCE (74 km)