Archiwum kategorii: Bieganie

Śladami Filippidesa

      Jest właśnie wrześniowy sobotni poranek w roku 2007. Gorące promieniste słońce wędruje coraz wyżej po błękitnym śródziemnomorskim lazurowym niebie. Na skórze czuć jednak jeszcze powiew rześkiego porannego powietrza. Grecka Sparta budzi się właśnie do życia. Ulicami miasta do mety zbliżają się pierwsi zawodnicy 25 Spartathlonu – wyścigu z Aten do Sparty. Wydarzenie to organizowane jest już od połowy lat osiemdziesiątych dla upamiętnienia wyczynu legendarnego Filippidesa i wiedzie trasą, którą – według zapisków Herodota – pokonał grecki posłaniec w 490 r. p.n.e. Wyruszył on wówczas w drogę, by prosić Spartan o zbrojną pomoc dla Ateńczyków zagrożonych perskim najazdem przed bitwą pod Maratonem. To zresztą ten sam posłaniec, który według legend po wygranej bitwie pokonał dystans z Maratonu do Aten, aby ogłosić zwycięstwo Ateńczyków,  po czym padł martwy.

Źródło: www.ludo-depoortere.skynetblogs.be

      Niewielu jest twardzieli na świecie, którzy są w stanie porwać się na tego typu wyzwanie. Od zawsze bieg ten przedstawiany jest jako najbardziej wyczerpujący bieg ultra. Spartathlon nie jest dla każdego. Aby wziąć w nim udział, należy spełnić określone warunki. To ponadludzki wysiłek wymagający nie tylko żelaznego zdrowia, ale też siły charakteru, cierpliwości, determinacji. Tym razem by zmierzyć się z 246-kilometrowym dystansem na starcie stanęło 371 biegaczy. Trasa jak zwykle wiodła przez dzikie, kamieniste tereny, zalesione góry i strome zbocza. Niebezpieczne, kręte drogi często przecinały winnice i gaje oliwne. Na niektórych fragmentach zanikała ścieżka, ponieważ wiatr nieustannie nawiewał na nią piach.  Zawodnicy zmagali się z błotem, krzakami, wysoką trawą. By osiągnąć metę przyszło im się wspiąć na wysokość 1200 m n.p.m., gdzie często brakuje już tlenu i nawet najlepsi biegacze miewają halucynacje i tracą świadomość.  Temperatura raz rosła niemiłosiernie, innym razem spadała nawet do kilku stopni Celsjusza. Na pokonanie całego dystansu mieli maksymalnie 36 godzin.

Źródło: www.ludo-depoortere.skynetblogs.be

      Dla wielu zawodników trudy tej morderczej rywalizacji okazały się zbyt duże. Większość z nich zrezygnowała po drodze. Zostali najwytrwalsi. Na czele od pewnego czasu utrzymuje się legenda biegów ultra Amerykanin Scott Jurek. Już za chwilę przekroczy metę tuż obok pomnika legendarnego króla Sparty Leonidasa i zwycięży powtarzając swój sukces sprzed roku. Pokonanie trasy zajęło mu niespełna dobę. Na następnego zawodnika przyjdzie nam jeszcze poczekać ponad godzinę. Jednak będzie się o nim mówiło równie dużo, jak o triumfatorze. To Polak – Piotr Kuryło. W przeciwieństwie do innych uczestników do Aten dotarł nie samolotem czy samochodem, ale na własnych nogach. Wystartował 28 lipca z Augustowa. Przemierzył całą Polskę, potem Czechy, Austrię i Włochy, promem przepłynął kawałek Morza Adriatyckiego, ciągnąc ze sobą bagaż na specjalnym 40-kilogramowym wózku. Spakował tylko najpotrzebniejsze rzeczy takie jak jedzenie, namiot i lekarstwa. Waga ekwipunku, z którym przyszło mu biec i tak wynosiła jednak około czterdziestu kilogramów. W czasie swojej wyprawy pokonał cztery tysiące kilometrów. Dobiegł do Aten, a po kilkutygodniowej przerwie i regeneracji wziął udział w słynnym Spartathlonie, w którym już za chwilę minie metę i zajmie drugie miejsce zapisując się w ten niesamowity sposób w historii i zdobywając najlepsze miejsce jakie kiedykolwiek zajął w tym biegu Polak. Jeszcze tylko parę kilometrów, jeszcze tylko kilka głębszych oddechów,  jeszcze tylko kilka kropli potu…

Piotr-Kuryło-Scott-Jurek-SpartathlonŻródło: Archiwum Piotra Kuryło

Policz się z cukrzycą

      Na cukrzycę w Polsce cierpi już około 3 mln osób. Prawie milion z nich ciągle nawet nie wie o swojej chorobie, gdyż nie została ona jeszcze u nich zdiagnozowana. Choroba rozwija się najczęściej w wieku średnim lub starszym i jest ściśle związana z siedzącym trybem życia, zbyt kaloryczną dietą i otyłością. Cukrzyca jest chorobą przewlekłą wymagającą leczenia farmakologicznego przez całe życie. Jej nieleczenie grozi powikłaniami takimi jak: zawał serca, udar mózgu, niewydolność nerek, ślepota i owrzodzenia prowadzące do amputacji. Zgodnie z rankingiem Międzynarodowej Federacji Diabetologicznej (IDF) Polska zajmuje w Europie wysokie czwarte miejsce pod względem częstości występowania cukrzycy za Rosją, Portugalią i Cyprem. Koszty powodowane przez cukrzycę są ogromne. Szacuje się, że wynoszą one około 6 miliardów rocznie i z roku na rok rosną. Jak ocenia prof. Czupryniak Prezes Polskiego Towarzystwa Diabetyków, aby powstrzymać tempo w jakim wzrastają wydatki na ta chorobę niezbędne są intensywne działania państwa związane z profilaktyką, z drugiej strony z wcześniejszym wykrywaniem tego schorzenia. Dzięki wczesnemu wykryciu choroby, jeszcze przed wystąpieniem powikłań, można wcześniej zastosować odpowiednie leczenie, które pozwoli im zapobiec lub je opóźni. Obecnie, aż co trzeci chory dowiaduje się, że ma cukrzycę dopiero wtedy, gdy dojdzie do poważnych komplikacji schorzenia. Aby zwiększyć świadomość Polaków na temat problemu z cukrzycą, a przy okazji propagować zdrowy i aktywny życia w Warszawie organizowany jest Bieg Policz się z Cukrzycą. W tym roku postanowiłem w nim zadebiutować a przy tym wesprzeć przyświecającą mu ideę.

      Pierwszy tydzień nowego roku upłynął mi bardzo aktywnie. Zdecydowanie bardziej aktywnie niż to zakładałem i się spodziewałem, choć czas spędzony na treningach dzieliłem na bieganie i rower. Oczekiwania więc były troszkę większe niż w Biegu Noworocznym. Z drugiej strony brakowało mi trochę świeżości, co sprawiało, że nie wiedziałem, czego się tak naprawdę mogę po sobie w tym biegu spodziewać. Poranne uczucie ciężkich nóg i małe osłabienie spowodowane delikatnym przeziębieniem na wczorajszym treningu zwiastowały kłopoty. Wielką niewiadomą była też pogoda. Bałem się, że przyjdzie nam biegać w przenikliwym zimnie. Po kilku bardzo mroźnych dniach w środku tygodnia w sobotę przyszło zdecydowane ocieplenie. Wydawało się więc, że nie będzie najgorzej, choć porywisty silny wiatr bardzo utrudniał bieganie i potęgował uczucie chłodu. Około 5000 uczestników na starcie i brak stref czasowych sprawił, że ciężko było się poruszać na trasie zwłaszcza w początkowej części biegu. Biegło mi się jednak nadspodziewanie dobrze. Z każdym kilometrem przesuwałem się się przodu o kolejne pozycje, by w końcu osiągnąć metę w czasie dużo lepszym niż się spodziewałem. W zasadzie nie wiem jak mam potraktować ten bieg. Z jednej strony biegło mi się dużo swobodniej niż tydzień temu w Biegu Noworocznym i osiągnąłem zdecydowanie lepszy czas. Z drugiej strony w samej końcówce trochę jakby zabrakło sił. Dodatkowo mam wrażenie, że trasa była jednak delikatnie krótsza niż deklarowane 5km. Tak czy inaczej czuję progres, a czas w tym biegu nie był najważniejszy.

2015.01.11 Warszawa (POL) 5km 9 POLICZ SIĘ Z CUKRZYCĄ – 23:29

Więcej zdjęć:

Noworocznie

      I Bieg Noworoczny w Warszawie i sezon 2015 można uznać za otwarty.  Nowy Rok to nie jest może idealny czas do biegania. Świąteczne obżarstwo, noc Sylwestrowa i przerwa w regularnych treningach spowodowana oszczędzaniem ciągle kontuzjowanego kolana, dodatkowo od kilku dni prawdziwa zima, mróz, lód, śnieg. To wszystko sprawiało, że z tym biegiem wiązałem wiele obaw. Do tej pory zwykle startowałem tylko między wiosną a jesienią. To w zasadzie mój pierwszy bieg zimową porą, nie wiedziałem więc czego się do końca spodziewać. Tymczasem aura dziś okazała się nad wyraz łaskawa i można powiedzieć, że było bardziej wiosennie, niż zimowo. Ciepło, pogodnie, dzięki temu pozwoliłem sobie też na spacer po Parku Skaryszewskim, w którym rozgrywany był bieg, a który o tej porze roku prezentuje się po prostu pięknie.  Przed biegiem spotkałem Andrzeja. Jego obecność gwarantuje walkę o najwyższe cele. Tak było i tym razem. Miałem też po raz pierwszy okazję poznać dwójkę biegaczy Fiolka biega oraz O co mi biega?, których do tej pory nigdy nie miałem okazji spotkać osobiście, a znałem ich tylko i wyłącznie wirtualnie z prowadzonych przez nich blogów (serdecznie pozdrawiam).

       Sam start bez historii. Nie liczyłem na nic szczególnego. Przerwa w treningach, mało sprzyjający poświąteczno-sylwestrowy termin i oszczędzanie kolana sprawiły, że mimo noworocznego charakteru biegu nie spodziewałem się “fajerwerków”. Nie pomyliłem się. Rozpocząłem chyba zbyt ambitnie i szybko zapłaciłem za to cenę. Choć podyktowane na początku biegu tempo udawało mi się utrzymywać, to jednak z każdym kilometrem biegło się coraz mniej komfortowo. Metę przywitałem z ulgą. To jednak dopiero początek sezonu, będzie czas na poprawę wyników.  Dziś to był dobry sposób na oderwanie się od kanapy po świąteczno-sylwestrowej przerwie  i spędzenie czasu w miłym towarzystwie na fajnej kameralnej imprezie biegowej. Gratulacje dla Andrzeja za zwycięstwo. A wszystkim życzę Szczęśliwego Nowego Roku!

2015.01.01 Warszawa (POL) 5km I BIEG NOWOROCZNY – 24:58

Więcej zdjęć:

Nowy rok, nowe wyzwania

      To był naprawdę udany rok. Rok bogaty w dobre wyniki sportowe, wspaniałe biegowe przygody, podróże, niesamowite emocje i doświadczenia. Choć 12 miesięcy temu poprzeczkę postawiłem sobie naprawdę wysoko udało się zrealizować wszystkie zamierzone cele. Powoli jednak 2014 zbliża się ku końcowi. Czas więc zapomnieć o tym co było, czas pomyśleć o tym co przed nami. Warto też poszukać sobie nowych wyzwań i celów na najbliższe 12 miesięcy. W 2015 chciałbym trochę zmienić charakter swoich planów. O ile w 2014 skupiłem się na bieganiu szybciej, w tym Nowym Roku chciałbym biegać więcej. W 2014 przebiegłem prawie 900km, w nadchodzącym roku chciałbym, aby to było minimum 1200km. To podstawowy cel jaki sobie dziś wyznaczam i do którego będę dążył. Dodatkowo chciałbym poprawić też swoją oficjalną życiówkę na 5km. Na treningach biegałem już nawet poniżej 22 minut jednak oficjalna życiówka nadal jest poniżej moich oczekiwań  i warto byłoby ją poprawić. Chciałbym też podjąć próbę złamania 4 godzin w maratonie. Jeśli chodzi o ilość startów to planuję co najmniej 18 biegów, w tym przynajmniej jeden maraton, przynajmniej dwa półmaratony i dwa biegi zagraniczne. Mam nadzieję, że czas, ale przede wszystkim zdrowie pozwoli i za 12 miesięcy będę mógł znowu powiedzieć sobie “Udało się,  dałeś radę”.

wallpaper2

Najważniejsze starty w 2015 roku:

29.03 Warszawa (POL) PZU 10. PÓŁMARATON WARSZAWSKI

12.04 Wiedeń (AUT) OMV HALFMARATHON VIENNA

08.05 Warszawa (POL) ACCREO EKIDEN

30.08 Siedlce (POL) BIEG SIEDLECKIEGO JACKA PÓŁMARATON

27.09 Warszawa (POL) PZU MARATON WARSZAWSKI

11.10 Budapeszt (HUN) 30 SPAR BUDAPEST MARATHON

Święta za pasem

MerryChristmasFrame-no-bar

      Okres Świąt Bożego Narodzenia to czas radości i nadziei, rodzinnych spotkań i przystanku w codziennej gonitwie. To także okres zadumy, planów i postanowień na nowy nadchodzący rok. Z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia chciałbym życzyć wszystkim zdrowych, wesołych i pogodnych Świąt, a w Nowym Roku przede wszystkim zdrowia, motywacji, wytrwałości, wielu pozytywnych wrażeń i emocji sportowych, radości z treningów, samych życiówek, a także wszelkiej pomyślności w życiu pozasportowym. W pogoni za coraz to lepszymi wynikami nie zapominajmy jednak o jednym – biega się przede wszystkim po to, żeby lepiej żyć, a nie żyje tylko i wyłącznie po to, aby lepiej biegać. Wszystkiego dobrego.

Autor

Własną drogą

     Bieganie ostatnich lat to ogromny wielomilionowy przemysł. Bogaci sponsorzy, nowoczesny sprzęt, najlepsi specjaliści w dziedzinie treningu i dietetyki, coraz to nowe osiągnięcia w medycynie i farmaceutyce. Wszystko to ma być receptą na coraz to lepsze wyniki i gwarantować sukces. Jednak prawdziwe zwycięstwa i przełamywanie kolejnych ponadludzkich barier i słabości można osiągać również i bez tego i to w najbardziej ekstremalnych odmianach tego sportu. Czasami wystarczy tylko siła ludzkiej woli, marzenia, chęć i determinacja by je spełniać oraz nietypowe zupełnie indywidualne podejście. Potwierdził to w latach osiemdziesiątych australijski farmer Cliff Young, który zadziwił cały świat i z dnia na dzień stał się bohaterem narodowym Australii. To właśnie jego historię chciałem dzisiaj opowiedzieć.

Źródło: www.scoop.it

       W 1983 roku 61-letni wówczas farmer Cliff Young pragnąc spełnić swoje marzenie zdecydował się na start w pewnym biegu. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że trasa tego biegu pomiędzy dwoma australijskimi miastami Sydney i Melbourne liczyła 875km, a bieg uznawany był za jeden z najbardziej wyczerpujących ultra maratonów na świecie. Uczestnictwo w takim bieg to mordercza, ponadludzka walka wymagająca nie tylko żelaznego zdrowia, ale także wielomiesięcznych, ciężkich i żmudnych przygotowań. Pokonanie go najlepszym biegaczom globu zajmowało ponad 6 dni.

Źródło: www.heraldsun.com.au

      Gdy stanął na starcie początkowo nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Wszystkim wydawało się, że jest jednym z wielu kibiców przyglądających się przygotowaniom do startu tego morderczego biegu. Był przecież starszym panem wśród młodszych profesjonalnych światowej klasy biegaczy, a zamiast sportowego stroju i butów ubrany był w roboczy kombinezon i kalosze. Gdy podszedł do stolika by odebrać swój pakiet stało się już jasne, że naprawdę chce pobiec ten bieg. Mało kto brał go jednak na poważnie. Każdemu wydawało się, że to jakiś żart, jakiś chwyt reklamowy, że to ktoś, kto na siłę chce zwrócić na siebie uwagę. Wzbudził zainteresowanie prasy, jednakże i dziennikarze wątpili w to, czy jego start ma jakikolwiek sens.

 - Cześć! Kim jesteś i co tu robisz?
- Cliff Young. Wypasam owce na sporym pastwisku niedaleko Melbourne.
- Serio weźmiesz udział w tym maratonie?
- Tak.
- Masz sponsora?
- Nie.
- Nie dasz rady przebiec maratonu.

Ich powątpiewanie nie zaszokowało go, ani nie zniechęciło. Bez wahania odpowiedział:

- Dam radę. Wychowałem się na farmie, gdzie nie było nas stać na konie albo traktory i przez całe moje życie – aż do czasu, kiedy cztery lata temu zarobiliśmy w końcu trochę pieniędzy i kupiliśmy traktor – zawsze kiedy przyszły burze, musiałem wychodzić w pole, by zgonić owce. Mieliśmy 2.000 arów ziemi i 2.000 owiec. Nieraz musiałem za nimi ganiać przez dwa albo trzy dni. Trwało to bardzo długo, ale zawsze je w końcu dorwałem. Myślę, że mogę przebiec ten wyścig. To tylko dwa dni więcej. Pięć dni. Ganiałem za owcami przez trzy.”

      Gdy nastąpił start początkowo Cliff rzeczywiście został daleko w tyle. Niektórzy kibice mu współczuli, inni śmiali się i drwili, że nie daje rady od samego początku. Nie tylko zabawnie wyglądał, ale równie śmiesznie biegł powłócząc nogami jak kompletny nowicjusz. Jako że bieg był transmitowany w telewizji za pewne cała Australia nie mogła uwierzyć w to, co widzi na ekranach swoich telewizorów. Wielu ludzi przeżywało i modliło się za niego, by nie umarł na trasie. Gdy nadeszła noc wszyscy wyczerpani do granic możliwości zawodnicy poszli spać. Wszyscy, a raczej prawie wszyscy bo Cliff Young biegł dalej. Kiedy dotarł do miasteczka Albury zapytano go o jego taktykę na resztę wyścigu. Odpowiedział, że po prostu ma zamiar biec tak długo, aż dobiegnie do mety – bez przerwy na spanie. Kolejne relacje każdego dnia przynosiły widzom kolejne niespodzianki – Cliff w dalszym ciągu był w wyścigu. Mało tego, tak jak założył, biegł bez przerw na sen każdej nocy przybliżając się coraz bardziej do czołówki. W ciągu ostatniej nocy przegonił wszystkich światowej klasy ultra maratończyków. Ostatniego dnia to on już był na prowadzeniu. W końcu ku zaskoczeniu wszystkich witany przez kamery telewizyjne i tłumy żywiołowo dopingujących go zszokowanych kibiców osiągnął metę pierwszy. Przebiegł 875 kilometrów wyścigu w 5 dni, 15 godzin i 4 minuty poprawiając przy tym dotychczasowy rekord o 9 godzin i stając się narodowym bohaterem. Cały kraj pokochał 61-letniego rolnika, który pojawił się znikąd, by stanąć w szranki i pokonać najlepszych długodystansowców świata. Jak się to do cholery stało? Odpowiedz nie jest wcale tak skomplikowana jak by się to mogło wydawać. Cliff nie miał superlekkich wygodnych butów z kosmicznego tworzywa, nie korzystał z usług wspaniałych trenerów, dietetyków i sztabu fachowców. To, co miał do zaoferowania podejmując wyzwanie to żelazne zdrowie, długie lata choć bardzo niekonwencjonalnego to jednak ciężkiego, regularnego treningu, ale także zupełnie indywidualistyczne podejście i złamanie wszelkich konwenansów. Nie naśladował najlepszych, nie starał się im dorównać, bo wówczas nie miałby z nimi najmniejszych szans. On po prostu wierzył w to, co wie i co potrafi by iść swoją własną drogą. I tylko w swój niekonwencjonalny wyjątkowy sposób mógł odnieść prawdziwie niepowtarzalny sukces, wynik na całkowicie innym poziomie niż wszystko, co do tej pory zostało osiągnięte. Każdy z profesjonalnych biegaczy doskonale wiedział: potrzeba blisko 7 dni na osiągnięcie mety, a żeby ukończyć wyścig żywym należy w nocy spać minimum 6 godzin, regenerując organizm po morderczym wysiłku dnia, resztę czasu wykorzystując na bieg. Tak mówiła medycyna i wieloletnie doświadczenie fizjologów sportowych. Ale Cliff Young o tym nie wiedział. Nikt nigdy mu tego nie powiedział. On, gdy tuż przed startem opowiadał reporterowi o tym, jak przez 2-3 dni ganiał owce miał na myśli 2-3 dni, ale bez dłuższego odpoczynku i przerwy na sen. Nie brakowało mu również siły woli, wiary w siebie i determinacji by spełniać swoje marzenia. Żadne negatywne komentarze prasy i śmiech widzów po starcie nie zdołały tego zachwiać choćby na moment.

Źródło: www.heraldsun.com.au

     Tuż po wyścigu zapytany o wrażenia odpowiedział krótko, że podczas biegu wyobrażał sobie, że goni za owcami, by zdążyć przed nadchodzącą burzą. Gdy wręczono mu $10.000 nagrody za zwycięstwo, odrzekł, że nie był świadomy, że jest jakaś nagroda i że nie wystartował ze względu na pieniądze. Ku zaskoczeniu wszystkich dodał: „W wyścigu biegnie jeszcze pięciu uczestników, którzy zresztą moim zdaniem są twardsi ode mnie” i podarował każdemu z nich po $2.000, nie pozostawiając dla siebie ani centa. Cliff Young stał się najstarszym człowiekiem na świecie, który wygrał ultra maraton. Jeszcze tego samego roku stworzono sześciodniowy bieg ultra-maratoński, który nazwano jego imieniem. Jego styl biegania zaadoptowany później przez wielu współczesnych ultra-długodystansowców i nazywany Cliff-Young-Shuffle (styl powłóczący Cliffa Younga) uznawany jest za bardziej aerodynamiczny, wymagający mniejszego wkładu energii i pozwalający lepiej chronić stawy i kości przed obrażeniami wynikającymi z przeciążenia. Co najmniej trzech późniejszych triumfatorów biegu Sydney-Melbourne używało tego właśnie stylu, by odnieść zwycięstwo. Obecnie w tym biegu prawie nikt nie robi już przerw na spanie. Aby wygrać ten wyścig, trzeba jak Cliff Young, biec zarówno w dzień, jak i w nocy. Po kilkunastu latach w 1997 roku o Cliffie stało się znowu głośno. Mając już wówczas 76 lat chciał zorganizować zbiórkę funduszy dla bezdomnych dzieci. By tego dokonać podjął próbę obiegnięcia granic Australii. Z liczącej około 16000km trasy udało mu się ukończyć 6520km. Zrezygnował z kontynuacji biegu tylko i wyłącznie dlatego, że jedna osoba z jego ekipy wspierającej zachorowała. W 2013 roku 10 lat po jego śmierci roku telewizja ABC nakręciła film poświęcony postaci Cliffa Younga.

Źródło: Wikipedia

      Istnieją opinie, że powtarzana dzisiaj od wielu lat na całym świecie historia jest trochę podkolorowana, że choć w nich trenował, wcale nie biegł w kaloszach (a przynajmniej przez znaczną część wyścigu), że choć krótkie to jednak robił przerwy na sen, że choć kompletny amator to wcale nie był takim nowicjuszem, bo już wcześniej podejmował różnego rodzaju duże wyzwania biegowe, dzięki którym wszyscy uczestnicy biegu go już znali i jego znakomita postawa nie była dla nich zaskoczeniem. Jedno jest pewne, że Cliff dokonał rzeczy wielkiej, zadziwił cały świat i nie potrzebował do tego najlepszego sprzętu i sztabu specjalistów, nie naśladował innych. Cliff był zwykłym facetem, który osiągnął niezwykłe rzeczy. Tylko dlatego, że miał marzenie i bardzo pragnął je zrealizować, dlatego że poszedł własną drogą i był wytrwały.

Wiele innych ciekawych historii o tych, “co chodzili swoją własną drogą” na blogu www.indywidualista.pl Zapraszam do odwiedzenia

Blisko, a jednak daleko

      Zainspirowany rozmową na temat historii maratońskich rekordów świata prowadzoną na jednym z facebook’owych profili przypomniałem sobie pewien film dokumentalny, który jakiś czas temu miałem okazję i przyjemność obejrzeć, a który opowiadał historię olimpijskich biegów maratońskich. Urzekła mnie wówczas i na długo zapadła w pamięci pewna historia. Było to jedno z najbardziej interesujących, a zarazem dramatycznych wydarzeń w historii biegów maratońskich. Wydarzenie to w pełni oddaje istotę rywalizacji na tym królewskim dystansie, włożonego w nią trudu, wysiłku, walki z własnymi słabościami, sukcesu, który często wydaje się być już na wyciągnięcie ręki, a ciągle jest jednak bardzo daleko. Postanowiłem więc o tym opowiedzieć.

Dorando_portret         Dorando Pietri (Źródło: Wikipedia)

      Główny bohater tej opowieści to urodzony w 1885 roku Włoch Dorando Pietri. Swoją przygodę z bieganiem na poważnie rozpoczął jako dziewiętnastolatek. Charakteryzujący się wyjątkowo niskim wzrostem (159cm) młody Pietri pracował jako chłopiec na posyłki w sklepie cukierniczym w mieście Carpi. Wówczas to rozgrywany był tam bieg, którego główną atrakcją był start słynnego Pericle Paglianiego. Zachęcony tym faktem Dorando Pietri wystartował w biegu w roboczym ubraniu bijąc wielkiego mistrza. Rok później w Paryżu osiągnął swój pierwszy międzynarodowy sukces wygrywając bieg na 30km. W 1906 zwyciężył bieg maratoński będący eliminacjami do Igrzysk Olimpijskich w Atenach. Na samych Igrzyskach długo prowadził z przewagą 5 minut. Ostatecznie jednak biegu nie ukończył. Kolejny rok przyniósł mu Mistrzostwo Włoch oraz sławę najlepszego włoskiego biegacza na dystansach od 5000 metrów do Maratonu. Wielkie nadzieje wiązał z kolejnymi Igrzyskami w Londynie, do których intensywnie się przygotowywał. Tuż przed Igrzyskami pobiegł w znakomitym czasie bieg w rodzinnym Carpi na 40km, co dawało mu prawo liczyć, na dobry olimpijski wynik. Na Igrzyskach jednak trzeba było pobiec trochę więcej, bo dokładnie 42km i 195 metrów.

      Na starcie, który zlokalizowany był pod Windsor Castle – rezydencją rodziny królewskiej stanęło w sumie 57 biegaczy. Pogoda w dniu biegu była jak na Wyspy zupełnie nietypowa. Dzień był wyjątkowo gorący. Na trasie pełno Londyńczyków, którzy poustawiani ciasno w wąskich szpalerach mocno dopingowali zawodników. Za każdym z biegaczy jechało dwóch sędziów na rowerach, a porządku na trasie pilnowało 2000 policjantów. Dorando Pietri rozpoczął wolno, w drugiej połowie dystansu jednak zdecydowanie przyspieszył. Po 32km był drugi 4 minuty za Charlsem Hefferonem z RPA. Na 39km widząc kryzys rywala postanowił go wyprzedzić rozpoczynając szaleńczy finisz. Udało się to mniej więcej 1200 metrów przed metą. Sam jednak był również coraz bardziej wyczerpany zbyt mocnym narzuconym samemu sobie tempem. Po wbiegnięciu na stadion, na którym tego dnia zasiadło 75 000 widzów nie bardzo wiedział gdzie biec. Zaczął kierować się w niewłaściwym kierunku. Po interwencji sędziów zawrócił, ale upadł. Wstał z pomocą arbitrów, by po chwili znowu zaliczyć upadek. Był śmiertelnie blady, zataczał się, stawiał nogę za nogą. Oklaski i okrzyki publiczności nagle zamarły. On starał się biec dalej, co chwilę jednak przystawał, rozglądał się błądząc wzrokiem, nieprzytomnie padał na ziemię, pełzał, podnosił się i biegł dalej zygzakiem. Do mety miał coraz bliżej:  200 metrów, 100, 50, coraz mniej. W sumie upadał cztery razy, za każdym razem wstawać pomagali mu sędziowie. Nagle ciszę stadionu przerwał okrzyk przerażenia. W bramie ukazał się bowiem drugi zawodnik – Amerykanin John Hayes. Lekko i płynnie zdążał do mety. Wszyscy kibice zerwali się z miejsc. Dorando Pietri jeszcze raz zebrał siły. Ledwo przytomny wspiął się na rękach. Z największym trudem powstał i próbował ruszyć. Rywal wbiegł właśnie na ostatnią prostą podążając do mety, on tym czasem walczył o utrzymanie się w ogóle na nogach. W końcu Sir Arthur Conan Doyle, twórca słynnego Sherlocka Holmesa nie wytrzymał nerwowo i podbiegł do Włocha. Wraz ze spikerem podnieśli go z bieżni i przeprowadzili na załamujących się nogach przez linię mety. Jego czas to 2 godziny 54minut i 46 sekund przy czym pokonanie ostatnich 350 metrów zajęło mu około 10 minut. Następnego na mecie Hayesa wyprzedził o 30 sekund. Stadion świętował jego zwycięstwo. Tymczasem on sam leżał nieprzytomny na murawie.

Dorando_PietriDorando Pietri na mecie Maratonu Olimpijskiego w Londynie w 1908. Po prawej Sir Arthur Conan Doyle (Źródło: Wikipedia)

      Ekipa amerykańska natychmiast złożyła protest przeciwko niedozwolonej pomocy dla Dorando Pietri. Nie było wyjścia i ci sami sędziowie, którzy jeszcze chwilę wcześniej pomagali mu dotrzeć do mety musieli go zdyskwalifikować. Uznano, że Pietri nie był w stanie samodzielnie ukończyć biegu, a jego wynik usunięto z oficjalnej klasyfikacji. Mistrzem Olimpijskim i pierwszym oficjalnym rekordzistą świata został Johnny Hayes. Dorando Pietri natomiast w uznaniu swego osiągnięcia i heroicznej walki z inicjatywy samego Arthura Conan Doyle’a otrzymał złoty puchar ofiarowany przez królową Aleksandrę . Królowa wręczając mu specjalną nagrodę powiedziała: “Nie mam dla Pana żadnego medalu, żadnej gałązki dębowej, żadnego dyplomu, które mogłabym Panu wręczyć. Proszę jednak przyjąć ten złoty puchar. Wierzę, że nie zabierze Pan ze sobą złego wspomnienia o naszym kraju”. Sam Sir Arthur Conan Doyle będąc pod ogromnym wrażeniem wyczynu Dorando Pietri na łamach Daily Mail opublikował relację z biegu, a swój podziw dla włoskiego biegacza wyraził słowami “Wspaniały występ Włocha nigdy nie może zostać wymazany z historii rekordów sportu, do czego może doprowadzić decyzja sędziów“. Pisarz zaproponował też Daily Mail zbiórkę pieniędzy na rzecz sportowca w wyniku której zebrano 300 funtów, a sam Doyle wpłacił pierwsze 5.

      Heroiczny biegł przyniósł Dorando Pietri międzynarodową sławę. Irving Berlin zadedykował mu piosenkę Dorando. Późniejsze płatne biegi w Stanach Zjednoczonych przyniosły mu olbrzymie pieniądze, za które wspólnie z bratem otworzył hotel. W biznesie nie odnosił już jednak takich sukcesów, jak w biegach. Hotel zbankrutował. W późniejszych latach przeniósł się do San Remo, gdzie prowadził jeszcze warsztat samochodowy. Świat zapamiętał go jednak jako bohatera z Londynu i niedoszłego mistrza.

Rachunek sumienia

     Zbliżający się wielkimi krokami koniec roku to zazwyczaj czas różnego rodzaju podsumowań i refleksji. To taki moment, gdy zastanawiamy się nad tym, co nam się udało i z czego się możemy cieszyć, ale także czego zabrakło i nad czym musimy jeszcze ciężko popracować. Wpisując się w tą regułę postanowiłem i ja podsumować ostatnie dwanaście miesięcy swoich biegowych dokonań, a był to okres wyjątkowo bogaty w wydarzenia, wspaniałe sportowe przygody i dobre wyniki. Niemalże dokładnie rok temu postawiłem sobie przed samym sobą cel z mocnym postanowieniem jego realizacji (przeczytaj: Noworoczne postanowienie). Czasem się nie chciało, czasem zdrowie nie dopisywało, a pogoda przeszkadzała. Dziś mogę jednak uczciwie powiedzieć: “dałem radę”. Poprzeczka była wystawiona bardzo wysoko. Założyłem sobie bowiem poprawę wszystkich swoich rekordów życiowych na czterech najbardziej popularnych dystansach biegów masowych począwszy od 5km, 10km, poprzez dystans półmaratonu, aż po pełny maraton. Lista zaplanowanych startów też była długa i obejmowała, aż 16 oficjalnych biegów, w tym jeden maraton, dwa półmaratony i co najmniej jeden bieg zagraniczny. Szczególnie zależało mi na poprawie wyniku na 10km. Zeszły rok zamknąłem z rekordem życiowym na poziomie 50 minut i 10 sekund w październikowym Biegnij Warszawo. Długo nie mogłem sobie darować, że do złamania pierwszy raz w życiu 50 minut zabrakło tak niewiele mimo, iż był to wynik jak najbardziej w moim zasięgu. Byłem więc bardzo zdeterminowany.

     W drodze do realizacji swoich celów w całym roku przebiegłem grubo ponad 800km i ostatecznie wystartowałem, aż w 19 oficjalnych biegach (w tym we wszystkich zaplanowanych). Sezon rozpocząłem startem w Biegu w Książenicach, a zamknąłem warszawskim Biegiem Niepodległości. Niewątpliwie największym moim osobistym wydarzeniem biegowym tego roku, a zarazem realizacją pierwszego z założonych celów był dla mnie wyjazd na Bieg na Monte Cassino. Było to coś, co połączyło w sobie moje pasje, czyli sport, podróże i historię. Wspaniała przygoda, ogromna lekcja patriotyzmu, wielu nowych przyjaciół, turystyczne akcenty związane ze zwiedzaniem Rzymu, Neapolu i wejściem na Wezuwiusza, oficjalne uroczystości na pobliskim cmentarzu oraz wędrówki szlakami polskich żołnierzy to wszystko wspomnienia, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Z ogromną satysfakcją i uśmiechem wracam także pamięcią do startu w półmaratonie w Brukseli. Bieganie w pięknym mieście, wśród tysięcy kibiców, w tak wspaniałej atmosferze sportowego święta dodaje wielkiego kolorytu i sprawia, że tą dyscyplinę sportu odkrywa się na nowo. Swój międzynarodowy akcent miał także wyjazd na Bieg Pogoń za Bobrem w ramach Maratonu Wigry, gdzie jeden dzień spędziłem na zwiedzaniu urokliwego Wilna.

dsc00669

      Jeśli chodzi o wyniki sportowe to pierwszy swój cel w tym roku udało mi się osiągnąć na dystansie 10km. Już w maju w warszawskim Biegu Flagi udało mi po raz pierwszy się złamać 50 minut (49:06). Radość z tego wydarzenia została przytłumiona wątpliwościami co do faktycznej długości trasy. Pojawiły się podejrzenia, że organizatorzy popełnili błąd i faktyczny dystans tego biegu był prawie 300 metrów krótszy. Miesiąc później wątpliwości już nie było. Podczas biegu w Avon Kontra Przemoc w Garwolinie niesamowita rywalizacja na trasie między mną i Piotrem zaowocowała faktem, iż obaj złamaliśmy 50 minut (mój czas 49:19), Piotr dodatkowo o kilka minut poprawił swój rekord życiowy, a bieg dostarczył nam wielu niezapomnianych przeżyć i emocji. Latem podczas treningów jeszcze kilkakrotnie poprawiałem ten rezultat. We wrześniu podczas przygotowań do Maratonu zdecydowałem się na start w biegu Pro Touch Intersport Warsaw osiągając tam czas, o którym jeszcze rok wcześniej mogłem tylko marzyć (47:10). W tej chwili jest to mój oficjalny rekord, choć kilka tygodni później na treningu udało się jeszcze pobiec w czasie 46:54.

dsc00671

      W półmaratonie do pobicia życiówki (1:53:29) zgodnie z planem miałem mieć w tym roku dwie okazje. Pierwszym startem na pewno miał być sierpniowy I Półmaraton Praski BMW w Warszawie charakteryzujący się dość szybką, aczkolwiek mało ciekawą trasą. Gdyby rekordu nie udało się pobić w Warszawie, dwa miesiące później w zanadrzu miałem mieć jeszcze drugą okazję w zależności od dokonanego wyboru: albo w siedleckim Biegu Jacka albo brukselskim Belfius Brussels Halfmarathon. Przygotowania do sierpniowego biegu przebiegały pomyślnie, a zdrowie dopisywało. Na starcie stanąłem więc czując się mocny i wiedząc, że jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego założony cel zostanie osiągnięty. W biegu przeszkadzała niestety mało sprzyjająca upalna pogoda. Mimo tego udało się nie tylko pobić życiówkę z zeszłego roku, ale także złamać czas 1:50, co sprawiło mi ogromną radość i tknęło we mnie dodatkowego ducha i motywacji do ciężkich treningów przed zbliżającym się wówczas Maratonem. Dwa miesiące później w Brukseli, gdzie zgodnie z założeniem miałem pobiec już raczej na luzie udało się jeszcze bardziej wyśrubować uzyskany w Warszawie czas na 1:49:06.

sportograf-55154721

      W maratonie była tylko jedna szansa na poprawę zeszłorocznego wyniku (4:38:46). Podobnie jak rok temu we wrześniu startowałem w Maratonie Warszawskim PZU. Przygotowanie przebiegały bez zakłóceń i większych kłopotów zdrowotnych. To wszystko sprawiało, że oczekiwania, co do wyniku były spore, a po bardzo udanym sierpniowym starcie w Półmaratonie Praskim apetyty jeszcze urosły. W pewnym momencie zacząłem myśleć nawet o złamaniu czasu 4 godzin. Niestety kontuzja kolana na tydzień przed biegiem trochę pokrzyżowała mi plany. Walka z czasem niestety została przegrana i nie udało się wyleczyć do końca kontuzji. Zamiast myśleć o biciu rekordów zacząłem się zastanawiać czy w ogóle ukończę.  Mimo urazu udało się pobiec aż 15 minut lepiej od zeszłorocznego rekordu. Cel więc został osiągnięty, choć do wymarzonego czasu 4 godzin było bardzo daleko. Dziś można tylko gdybać, co by było gdyby nie kontuzja. Z perspektywy czasu wydaje mi się jednak, że nawet w pełni zdrowia nie byłbym w stanie uzyskać wyniku poniżej 4 godzin i jest to niewątpliwie pole, w którym mogę i powinienem poszukać progresu.

DSC01972

      Na deser zostawiłem sobie najkrótszy dystans 5km, na którym to dystansie chciałem złamać 22 minuty. Cel, jaki sobie wyznaczyłem był dość wyśrubowany i bardzo długo wydawało mi się, że poniosła mnie trochę fantazja i w tym roku raczej nie uda mi się go zrealizować. W zasadzie w ogóle nie biegałem na tym dystansie, na treningach wybierałem raczej dłuższe odcinki, a i oficjalnych biegów na 5km nie ma zbyt wielu. Nie było więc za bardzo okazji, by próbować poprawiać swoje rezultaty. Dopiero przygotowania do maratonu zaowocowały i przyniosły duży progres. Podczas jednego z październikowych treningów udało się uzyskać wynik na miarę wyśrubowanych oczekiwań: 21:22. Mimo, iż ostatecznie cel udało się zrealizować to jednak oficjalna życiówka nadal pozostawia wiele do życzenia, warto więc nad nią popracować w nadchodzącym roku.

dsc00085

      W tym roku odkryłem i bardzo polubiłem bieganie sztafetowe. To rodzaj biegania, który łączy w sobie nie tylko element rywalizacji, ale też element współpracy. To sprawia, że zawodom towarzyszą dodatkowe emocje, ale także większa determinacja i odpowiedzialność. Walczy się bowiem nie tylko dla siebie, ale dla całego zespołu, a błąd, czy słaba dyspozycja może zaprzepaścić wysiłek innych. W tym roku miałem dwie okazje startować w tego typu imprezach. Pierwszą z nich był warszawski Accreo Ekiden, gdzie jako firma, w której pracuję wystawiliśmy, aż trzy drużyny. Bardzo cieszy uzyskany tam wynik zwłaszcza w klasyfikacji drużyn firmowych, gdzie nasza najlepsza ekipa, której miałem zaszczyt i przyjemność być częścią zajęła doskonałe 7 miejsce w gronie około 200 innych ekip.  W klasyfikacji generalnej było to też dobre 102 miejsce w gronie około 750 zespołów. Prestiżu temu wynikowi nadaje fakt, iż przypadku drużyn firmowych są to również nieoficjalne Międzynarodowe Mistrzostwa Polski Sztafet Firmowych.  W drugim starcie w Warsaw Business Run, gdzie wystartowaliśmy już tylko jedną drużyną i biegliśmy w nienajsilniejszym, dość eksperymentalnym składzie udało się zająć też dobre 40 miejsce na około 320 zespołów.

dsc00072

    Rok ten przyniósł sukcesy także tylko pośrednio związane z bieganiem. Za tekst “Pojedynek”, w którym na swoim blogu opisałem swoją emocjonującą i bogatą w nagły zwrot sytuacji rywalizację z Piotrem na trasie biegu Avon Kontra przemoc w Garwolinie organizatorzy w konkursie na relację z tego biegu nagrodzili mnie pięknym albumem “Pasja biegania”. Album ten zawierający setki pięknych fotografii z tras polskich biegów masowych jest piękną pamiątką i motywacją na przyszłość. Również mój wysiłek włożony w zgłoszenie i zorganizowanie startu trzech naszych drużyn w tegorocznym Accreo Ekiden został doceniony. Zostałem bowiem wyróżniony przez firmę, w której pracuję nagrodą przyznawaną za osiągnięcia wykraczające poza zwykły zakres obowiązków, a w tym konkretnym przypadku za propagowanie aktywnego wypoczynku wśród naszych kolegów. Osiągnięte wyniki sportowe, piękne emocje i wspomnienia, jak również wymienione wyżej nagrody sprawiają, że mijający właśnie rok mogę uznać za bardzo udany. Zadowolony i jeszcze bardziej zmotywowany czekam na kolejny sezon biegowy…

Za niepodległość

      W wyniku zaborów państwo polskie na lata zostało wymazane z mapy Europy. Pomimo licznych powstań, długo nie udawało się doprowadzić do odzyskania niepodległości. Dopiero światowy konflikt, w którym wzięły udział wszystkie mocarstwa zaborcze, stał się szansą na odrodzenie się nowej Rzeczpospolitej. Po czterech latach wojny 11 listopad 1918 roku przyniósł Europie pokój, a Polsce wyzwolenie z jarzma niewoli. W tych dniach w kraju zapanował nastrój głębokiego wzruszenia i entuzjazmu. Jędrzej Moraczewski opisał to słowami: “Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony. Nie ma „ich”. Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, od czapki z bączkiem, będziemy sami sobą rządzili. (…) Cztery pokolenia nadaremno na tę chwilę czekały, piąte doczekało. (…)”.

     W rocznicę tamtych dni, jak co roku, w Warszawie po raz 26 zorganizowany został Bieg Niepodległości. Jest to największa z imprez zaliczanych do tak zwanej Triady Biegowej obok Biegu Konstytucji i Biegu Powstania Warszawskiego. To także jeden z największych biegów ulicznych w Warszawie. Tym razem na starcie stanęło około 13 000 uczestników, którzy jak co roku ubrani w białe i czerwone koszulki, stworzyli wielką żywą biało-czerwoną flagę. Startuję w tym biegu po raz pierwszy.  Wielkich oczekiwań co do wyników nie miałem. Wszystko co najlepsze w tym roku już za mną. Udało się zrealizować wszystkie cele, które sobie założyłem. Duża ilość zawodników i tłok na trasie także raczej nie sprzyja dobrym rezultatom. Ponadto tuż przed biegiem dopadła mnie choroba, dwa dni w zasadzie przeleżałem w łóżku w całkowitej bezsilności. Jeszcze rano miałem wątpliwości czy powinienem w ogóle startować. Ostatecznie święto, charakter biegu sprawiły, że postanowiłem pobiec z patriotycznego obowiązku, aby po prostu ukończyć. Pogoda jak na tą porę roku wspaniała. O samym biegu tym razem będzie niewiele. Trudno opisywać swoje przeżycia, emocje, przypływy energii i kryzysy, gdy tak naprawdę samo stanie na starcie jest nie lada wyzwaniem i najchętniej chciałoby się po prostu poleżeć w łóżku. W tym biegu nie było dla mnie łatwych kilometrów. Każdy z nich był ciężką próbą. Siły dodawało tysiące kibiców gorąco dopingujących wszystkich biegaczy, patriotyczne pieśni i biało-czerwone morze biegaczy. W końcu upragniona meta i czas, który mimo tego, iż bardzo daleki od życiówki po prostu odzwierciedla moje dzisiejsze możliwości.

      Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że motywem tegorocznej edycji Biegu Niepodległości była sylwetka Rotmistrza Pileckiego. Organizatorzy postanowili przypomnieć jego życie i bohaterskie dokonania. To bowiem jedna z najbardziej heroicznych i zarazem tragicznych postaci w dziejach Polski. Walczył w wojnie polsko-bolszwickiej. Także w okupowanej Warszawie szybko zaangażował się w działania konspiracyjne. Sam dobrowolnie wchodząc w kocioł łapanki dostał się do Auschwitz, by zdobyć informacje na temat funkcjonowania obozu oraz zorganizować tam ruch oporu. Przez trzy lata pobytu stworzył siatkę konspiracyjną i przesyłał meldunki, w których szczegółowo opisywał zbrodnicze funkcjonowanie obozu. Uciekł, a po ucieczce przedstawił szczegółowy raport o zbrodniach ludobójstwa popełnianych w obozie, jak również nigdy niezrealizowany plan akcji zbrojnej mającej na celu uwolnienia więźniów. Na wolności swój pobyt podsumował tak: “wychodząc miałem kilka zębów mniej niż w momencie mojego tu przyjazdu i złamany mostek, zapłaciłem więc bardzo tanio za taki okres czasu pobytu w tym sanatorium”. Rotmistrz Pilecki walczył także w Powstaniu Warszawskim. Po opuszczeniu obozu jenieckiego, do którego trafił po upadku Powstania, przedostał się do Włoch do armii gen. Andersa. Przerzucony z powrotem do Polski zbierał informacje o działalności nowych władz i terrorze NKWD. W czerwcu 1946 roku otrzymał rozkaz od gen. Andersa natychmiastowego wyjazdu na zachód z powodu zagrożenia aresztowaniem. Nie zostawił jednak ojczyzny. Był to jedyny rozkaz w życiu, którego nie wykonał. Aresztowany  i poddany okrutnemu śledztwu rok później na mocy komunistycznego wyroku został zabity strzałem w tył głowy. Nazwisko Rotmistrza przez lata próbowano wymazać z historii. Pamięć o nim mimo wielu działań podejmowanych przez komunistów nie zaginęła, a wyznawane przez niego wartości nie zostały zapomniane. Wybitny historyk angielski Michael Foot w wydanej w 2003 roku książce Six faces of courage zaliczył  rtm. Pileckiego do 6 najodważniejszych ludzi walczących w ruchu oporu podczas II wojny światowej. Mimo usilnych starań historyków Instytutu Pamięci Narodowej do dziś nie udało się ustalić faktycznego miejsca jego pochówku. W ostatnim czasie pojawiła się nadzieja, że szczątki Rotmistrza Pileckiego zostaną odnalezione na powązkowskiej Łączce. Cześć i chwała bohaterom!

                                               Zdjęcie: Wikipedia

2014.11.11 Warszawa 10km: XXVI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – 57:30

Więcej zdjęć:

W sercu Europy

     Już w zeszłym roku na fali euforii tuż po debiutanckim Maratonie Warszawskim w mej głowie pojawiła się szalona myśl, by spróbować pobiec w jakimś ważnym zagranicznym biegu maratońskim lub pół-maratońskim. W zasadzie to pomyślałem, że fajnie by było wyjeżdżać na jakiś tego typu bieg przynajmniej raz w roku. Takie wyjazdy byłyby połączeniem tego co lubię, czyli sportu oraz podróżowania ze zwiedzaniem, a często, tak jak to było w przypadku wyjazdu na Bieg na Monte Cassino, również historii. Przychodziły mi wówczas do głowy różne opcje. Najbardziej chciałem pobiec maraton w Pradze albo w Wiedniu, nie tylko ze względów sportowych, ale także dlatego, że miasta te znajdują się w ścisłej czołówce stolic europejskich, które koniecznie chciałbym zobaczyć. Potem pojawiła się jednak kontuzja i zastanawiałem się, czy w ogóle będę mógł wrócić jeszcze do biegania, bo kontuzjowana stopa dokuczała przez wiele miesięcy. Dopiero na wiosnę przypomniałem sobie o swoich jesiennych planach. Gdy po jednym z treningów wróciłem do domu, po prostu siadłem w fotelu, włączyłem Internet i zacząłem szukać. Okazało się, że dokładnie tego dnia był organizowany Maraton Wiedeński. Wiedeń więc już musiał wypaść z kręgu zainteresowań. Praga też była w zbyt krótkiej perspektywie, by się odpowiednio przygotować. Postanowiłem poszukać czegoś na jesieni. Mój wzrok zatrzymał się na imprezie Belfius Brussels Marathon & Halfmarathon. Bruksela również należała do miast, które uważałem za bardzo interesujące i które bardzo chciałem odwiedzić. Pomyślałem to jest właśnie to czego szukam. Biorąc pod uwagę krótki termin tuż po Maratonie Warszawskim, który również zamierzałem pobiec wybrałem tym razem dystans półmaratonu. Chwilę potem udało się znaleźć tanie bilety lotnicze. Wiedziałem już, że decyzja została właśnie podjęta. Szybkie załatwienie formalności – to jest najlepszy sposób na motywację i ucięcie pojawiających się w międzyczasie obaw i wątpliwości. Od tego momentu jest już w zasadzie wszystko jasne. W październiku biegam w samym sercu Europy.

      Z ekscytacją, ale i małym niepokojem odliczałem miesiące, tygodnie, dni. W końcu nastąpił moment, gdy przyszło wsiąść do samolotu. Cały tydzień odpoczywałem i regenerowałem siły po maratonie. Kolano czuje się już zdecydowanie lepiej. Samopoczucie i humor dopisuje. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. To, co miałem w tym roku osiągnąć w półmaratonie już osiągnąłem. Poprawiona życiówka o ponad 4 minuty to wynik, który w pełni mnie satysfakcjonuje. Tym razem więc mogę pobiec spokojnie delektując się samą imprezą i pięknymi brukselskimi widokami. Będzie to swoista wisienka na torcie i nagroda dana samemu sobie za wytrwałość, systematyczność, bardzo udany sezon i osiągnięte wyniki. Start dopiero następnego dnia po przylocie. Miałem więc już okazję co nieco zwiedzić i zobaczyć. O ile Bruksela przywitała mnie piękną słoneczną, niemalże upalną pogodą, o tyle w dniu startu szaro, zimno, wilgotno. Co jakiś czas mży. Czuję się trochę onieśmielony. Poza Maratonem Warszawskim jest to niewątpliwie największa impreza w jakiej przyszło mi startować. Jednak Maraton Warszawski to miasto, w którym mieszkam, znajome twarze, ulice, rozmowy. Tutaj wszystko wydaje się zupełnie obce. Na starcie kilkanaście tysięcy biegaczy. W zależności od tego, czy biegną na 5km, półmaraton, czy maraton swój bieg zaczynają z różnych miejsc. Maratończycy i pół-maratończycy połączą się dopiero siedem kilometrów przed końcem, by potem osiągnąć wspólną metę i razem świętować swoje osobiste mniejsze i te większe zwycięstwa. Przegranych nie ma. Według informacji od organizatorów wśród uczestników maratonu i półmaratonu jest około 30 osób z Polski. Giną jednak oni wśród kilkunastu tysięcy startujących przybyłych z około 50 nawet najbardziej odległych krajów świata. Choć oczekiwań co do czasu specjalnych nie mam to jednak tuż przed startem odzywa się nutka ambicji i ostatecznie ustawiam się w strefie 1h50, czyli w czasie zbliżonym do swojej życiówki. „A co tam” – pomyślałem. Indywidualnie grawerowany wynik na medalu z nazwiskiem uczestnika niewątpliwie jest także ogromną mobilizacją, która sprawia, że człowiek chciałby dać z siebie wszystko to, na co go w danym momencie stać. Szczerze przyznam, nie wierzyłem jednak, że uda mi się zbliżyć do takiego wyniku, choć bardzo tego pragnąłem.

      Do startu coraz bliżej. Maratończycy biegną już od półtorej godziny. My stojąc na starcie nieopodal siedziby Rady Europy i Komisji Europejskiej przy rondzie Szumana nerwowo przebieramy nogami oczekując na początek biegu. W pewnym momencie słyszę polski głos i krótkie pytanie „Z Polski?” Odwracam głowę. Zaczepia mnie, jak się po chwili okaże Ewa, której wzrok za pewne przykuła biało-czerwona opaska na moim ramieniu, którą dostałem na Biegu Powstania Warszawskiego, a z którą zapragnąłem pobiec. Rozmawiamy. Okazuje się, że  Ewa od ładnych już paru lat mieszka w Belgii i na ten bieg przyjechała z Antwerpii. Biega całkiem dużo i całkiem nieźle. Miła i bardzo sympatyczna rozmowa o bieganiu (ale nie tylko) pozwala szybko rozładować tremę i poczuć się pewniej. Życzymy jeszcze sobie tylko powodzenia i w końcu rozpoczynamy.

      Pierwsze trzy kilometry bardzo spokojne w tempie grubo powyżej 5 minut na kilometr. W takim tempie biegnie się stosunkowo łatwo i przyjemnie. W międzyczasie podziwiam rozsiane po całej trasie zabytki. Trasa jest dość trudna. Dużo podbiegów, nawet na zbiegach biegnąc w tłumie trudno odrobić to, co się wcześniej straciło na podbiegach. Część trasy przebiega po bruku. Padająca mżawka sprawia, że jest on bardzo śliski. Po pierwszych 10km czas prawie 53 minut. W zasadzie lepiej niż się spodziewałem, ale do najlepszych moich rezultatów daleko. Na sierpniowym Półmaratonie Praskim czas w tym punkcie miałem prawie dwie minuty lepszy. Nic więc nie zapowiada jakiegoś spektakularnego wyniku. Układając w głowie różne scenariusze wydaje mi  się, że po takim początku najbardziej prawdopodobny będzie czas 1h53-1h55. Gdy po 14 kilometrze nie widać oznak zmęczenia, a czas jest coraz lepszy postanawiam powalczyć o dobry rezultat. Dzień wcześniej przestudiowałem trasę. Wiem, że są tam tak naprawdę trzy decydujące odcinki. Dwa długie i strome podbiegi gdzieś między 5 i 8km, oraz 16 i 18km, oraz dwa stosunkowo łatwe kilometry z górki tuż przed samą metą, na których dużo można zyskać. Jeśli więc uda się utrzymać stosunkowo dobre tempo przez najbliższe kilometry drugiego podbiegu śmiało można powalczyć o dobry rezultat na mecie – pomyślałem. Coraz bardziej zmotywowany pokonuję kolejne kilometry. Gdy przede mną ukazuje się tabliczka informująca o 19 kilometrze, a czas jest jak na moje możliwości bardzo dobry mocno przyspieszam. Od tej pory nie kontroluję już ani dystansu, ani czasu. Po prostu biegnę ile sił zostało w nogach, ile powietrza zostało w płucach. Żywiołowo dopingujący, barwni kibice, piękna sceneria kolorowych brukselskich kamieniczek i poczucie, że biegnę w rekordowym dla siebie czasie dodają mi skrzydeł. W głowie sporo obaw, czy tak szybkiego finiszu nie rozpocząłem zbyt wcześnie, czy wystarczy sił i za chwilę nie zabraknie tchu. Zazwyczaj ostatni zryw, jeśli w ogóle mam jeszcze na niego siłę, rozpoczynam około kilometra przed metą. Tutaj do mety zostało ponad 3km. Z każdą chwilą zmęczenie narasta i z coraz większym utęsknieniem wypatruję mety. „Daleko jeszcze?” – w głębi serca zadaje sobie to pytanie. W końcu upragniona meta wyłania się zza zakrętu. Zrywam się jeszcze na ostatnie metry by w końcu z grymasem twarzy przechodzącym w uśmiech przekroczyć linię finiszu. Jest. Dobiegłem. Czas nawet nie wiem dokładnie jaki. Najważniejsze, że chyba poniżej życiówki. Musi być życiówka.  Dopiero popołudniu będę już wiedział na pewno, że faktycznie udało mi się poprawić wynik z Półmaratonu Praskiego BMW osiągając tym samym swój rekord życiowy na tym dystansie – 1 godzina 49 minut 6 sekund.  Wieczorem będę musiał stoczyć jeszcze jedną walkę – z przeziębieniem. Strasznie zmarzłem po biegu uczestnicząc w całym wydarzeniu niemalże do samego końca. Na szczęście ta walka jest także wygrana. Następnego dnia nie ma już śladu po chorobie i mogę już skupić się w stu procentach na odkrywaniu i delektowaniu się urokami pięknej Brukseli. W sercu ciągle dominuje niczym nieskrępowana radość.

2014.10.05 Bruksela (BEL) 21,098km:  BELFIUS BRUSSELS HALFMARATHON – 1:49:06

Więcej zdjęć: