Nieoczywiste kierunki

      W pamięci ciągle jeszcze żywe wspomnienia z podróży do Kiszyniowa, plecak nie do końca rozpakowany, a po kilku dniach przyszła pora znowu ruszać w drogę. Kolejny punkt na mojej mapie to Macedonia Północna, a konkretnie stolica tego kraju Skopje, gdzie już od wielu miesięcy miałem zaplanowany swój 33 oficjalny półmaraton. To nie jest najbardziej oczywisty kierunek wśród turystów. Według działającej przy ONZ Światowej Organizacji Turystyki na liście najczęściej odwiedzanych europejskich krajów Macedonia plasuje się w samym ogonie pięciu państw obok Monaco, Kosowa, Mołdawii i Liechtensteinu, przy czym pozostała czwórka jest w tym towarzystwie zdecydowanie mniejsza, co siłą rzeczy ogranicza ich możliwości na tym polu. Nie mniej jednak mam wrażenie, że z każdym rokiem Macedonia zyskuje na zainteresowaniu i coraz częściej staje się miejscem do którego wybierają się Polacy. Trudno się temu dziwić, gdyż sam w sobie ten kraj jest bardzo ciekawy.

      Macedonia spośród wszystkich terytoriów byłej Jugosławii była jedynym, które uzyskało niepodległość w sposób pokojowy. Macedończycy odzyskali ją w 1991 roku. Wiele kontrowersji budziła  nazwa ich kraju, do której prawa jako element jej dziedzictwa narodowego rościła sobie Grecja argumentując to greckim pochodzeniem i grecką tradycją państwową. Po latach sporu  doszło ostatecznie do kompromisu i w 2019  Macedończycy zgodzili się zmienić nazwę swojego państwa na Macedonię Północną. Niewątpliwie mówiąc o Macedonii nie sposób nie wspomnieć też o znanym z podręczników do historii Aleksandrze Wielkim Macedońskim powszechnie uznawanym za wybitnego stratega i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości. Ten żyjący w czwartym wieku przed nasza erą król zmarł bardzo młodo mając zaledwie 32 lata w trakcie przygotowań do kolejnych wypraw wojennych pozostawiając imperium, którego rozpiętość ze wschodu na zachód wynosiła 5 tys. kilometrów. Ważnym wydarzeniem, które odcisnęło piętno w historii zwłaszcza stolicy kraju – Skopje było trzęsienie ziemi, które nawiedziło miasto w 1963. W jego wyniku zginęło ponad 1000 osób, a 75% miasta zostało kompletnie zniszczone.

      W Skopje po dwóch godzinach bezpośredniego lotu wylądowałem w piątkowe popołudnie. Lotnisko położone jest w zasadzie około 20 kilometrów od miasta i dojazd jest dość utrudniony. Między lotniskiem, a miastem kursuje tylko kilka autobusów dziennie, dlatego do centrum dotarłem już dość późno. Jedyne co mogłem jeszcze tego dnia zrobić to odebrać pakiet w biurze zawodów zlokalizowanym w jednym z największych tutejszych centrów handlowych. Odbierając pakiet uciąłem sobie pogawędkę z przypadkowo poznanymi trzema Grekami z Pedro na czele, a jeden z nich miał nawet na sobie koszulkę z Biegu Nocnego we Wrocławiu. Nasze drogi przez okres pobytu w Skopje  krzyżowały się jeszcze co najmniej kilkukrotnie. Niebawem jednak skierowałem się już w stronę znajdującego się nieopodal hostelu, w którym przez najbliższe pięć dni miałem się zatrzymać. Pewnym zaskoczeniem była dla mnie pogoda. Co prawda od kilku dni sprawdzałem prognozy. Spodziewałem się więc, że w Skopje jest teraz dużo cieplej, niż w Polsce, ale 28 stopni przeszło moje oczekiwania.

      Następnego dnia rano miałem zaplanowane oczywiście zwiedzanie. Pewną ciekawostką jest fakt, że miasto Skopje oferuje turystom darmowych przewodników, którzy w określonych momentach czasu w trakcie dnia oprowadzają zainteresowanych po mieście stałą trasą, śladami najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc i o nich opowiadają. Jedna z takich wycieczek była specjalnie dedykowana dla uczestników niedzielnego biegu. Oczywiście byłem zainteresowany.  Żałowałem tylko trochę, że wycieczkę zaplanowano dość późno, bo o 12:30 dlatego, aby nie tracić czasu zanim stawiłem się o tejże godzinie w miejscu zbiórki przy łuku triumfalnym Porta Macedonia postanowiłem zacząć odkrywać Skopje już wcześniej na własną rękę. Dość szybko dotarłem do centrum. Warto tutaj wspomnieć o pewnej inicjatywie, która miała przepełnić Macedończyków dumą narodową i przypomnieć o świetności ich państwa sięgającej czasów starożytnych, a w wyniku której miasto dekadę temu zostało całkowicie przebudowane. Centrum Skopje zmieniło się w ciągu kilku lat nie do poznania. Powstała ogromna liczba rzeźb oraz budynków użyteczności kulturowej i rządowej w stylu neoklasycystycznym.  Choć nie wszystkim taka architektura przypada do gustu  muszę przyznać, że mi się od razu bardzo spodobało i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Przez Centrum przepływa rzeka Vardar. Oba brzegi łączą liczne położone blisko siebie mosty. Na jednym z nich znajduje się ogromna ilość rzeźb, które powodują niesamowity efekt. Idąc wzdłuż rzeki moją uwagę przykuły przede wszystkim budynek Prokuratury Generalnej oraz Muzeum Archeologicznego. Po drugiej stronie rzeki przy brzegu zacumowany jest statek hotel-restauracja Senigalia. Niewiele dalej kolejny, najstarszy ze wszystkich, Kamienny Most. Został wybudowany w połowie XV wieku i łączy współczesne centrum miasta ze starą dzielnicą osmańską i Wielkim Bazarem.  Co ciekawe, choć jest najstarszy to jako jedyny ze wszystkich mostów przetrwał wspomniane już ogromne trzęsienie ziemi. Tuż przy samym moście na Placu Macedońskim można odnaleźć ogromną, imponującą rzeźbę Aleksandra Macedońskiego. Trochę dalej od centrum dotarłem do Domu Matki św. Teresy z Kalkuty. Chyba mało kto sobie zdaje sprawę z faktu, że choć była Ona z pochodzenia Albanką to jednak urodziła się i pierwszych dwanaście lat swojego życia spędziła właśnie w Skopje. Dom, w którym mieszkała nie przetrwał trzęsienia ziemi. Pozostały jedynie fragmenty fundamentów i tablica pamiątkowa. Natomiast kawałeczek dalej w miejscu Kościoła, w którym Matka Teresa została ochrzczona został wybudowany Dom Muzeum Matki Teresy. Został on  środku zaaranżowany tak, by przypominał ten prawdziwy, w którym mieszkała. Na wyższym piętrze znajduje się kaplica, w której można się pomodlić. Po dwóch godzinach mojego zwiedzania zaczął padać deszcz. Uznałem więc, że póki co warto wrócić do hostelu, a dalsze zwiedzanie kontynuować już w ramach planowanej wycieczki z przewodnikiem.

      Punktualnie o 12:30 stawiłem się pod łukiem triumfalnym Porta Macedonia, po drodze spotykając zresztą znowu znajomych już Greków. Na wycieczce pojawiło się w sumie kilkunastu biegaczy: Duńczycy, Libańczycy ze Szwecji, Niemcy, Brytyjczycy, Macedończyk. Ja jako Polak od razu stałem się “Lewandowskim”. Moją ciekawość wzbudziła osoba przewodnika Daniela, który jak się okazało też miał zamiar pobiec w niedzielę półmaraton, a dodatkowo świetnie posługiwał się językiem polskim. Już na sam koniec wycieczki zdradził mi, że to efekt tego, że jego mama jest Polką i od lat mieszka w Macedonii. Wspólne zwiedzanie rozpoczęliśmy spacerując raz jeszcze w stronę Domu Matki Teresy. Kierując się dalej dotarliśmy pod budynek dawnego dworca kolejowego, a w zasadzie to co z niego po wspomnianym już trzęsieniu ziemi zostało. Na zegarze znajdującym się nad wejściem do dziś widoczna jest godzina pierwszego wstrząsu – 5:17. Pod gruzami hali głównej zginęły dziesiątki pasażerów czekających na pociąg do Belgradu, a akcja ratunkowa w gruzach dworca należała do najbardziej dramatycznych. Po przebrnięciu przez ośmiometrową warstwę gruzu wyposażeni w czułe, wykrywające dźwięki urządzenia, francuscy ratownicy dotarli do trzynastu ocalałych osób. Wszystkie uratowano po siedemdziesięciu dwóch godzinach od wstrząsu. Tuż obok znajduje się inne ważne w historii Skopje miejsce. To tu przed hotelem Bristol w 1995 roku przeprowadzono zamach na pierwszego prezydenta Macedonii Kiro Gligorova. Po eksplozji samochodu pułapki, obok którego przejeżdżał Mercedes Prezydenta zginęły 4 osoby w tym prezydencki kierowca. Ciężko ranny w głowę Prezydent przeżył. Do dziś nie wykryto sprawców, choć podobno w tej sprawie przesłuchano już 100 000 osób. Niemalże dokładnie w tym samym miejscu przed laty na początku ubiegłego stulecia mieszkał Georgios Zorba, człowiek, którego losy zostały spisane w sławnej powieści “Grek Zorba”. Wracając Kamiennym Mostem przeszliśmy na drugi brzeg Vardaru mijając kilkunastometrowy pomnik Filipa II, czyli ojca Aleksandra Macedońskiego. Podziwiając w oddali stare mury obronne miasta skierowaliśmy się w stronę  Starej Czarszii, czyli starego bazaru. Brukowane wąskie uliczki, niewysokie budynki, meczety, maleńkie zakłady rzemieślników, sklepy z pamiątkami. To wszystko sprawia, że tutaj nadal unosi się duch dawnego Imperium Osmańskiego. Był to już ostatni punkt naszej wycieczki po Skopje.

       Wróciłem do hostelu. Chwilę odpocząłem i odświeżyłem się. Po południu miałem zaplanowane jeszcze Pasta Party w jednym z tutejszych klubów. Szykując się do wyjścia poznałem innego biegacza, Igora. Igor jest Macedończykiem, mieszka niedaleko Skopje, ale ze względu na oczekiwane następnego dnia  korki do Skopje przyjechał dzień wcześniej i tu zamierzał nocować. Pogadaliśmy chwilę i razem skierowaliśmy się w stronę lokalu, w którym miała się odbyć impreza. Zajadając się do woli przepysznym makaronem natknęliśmy się znowu na znajomego już Greka Pedro. Czas mijał bardzo miło i wesoło, ale przyszła pora wracać. Trzeba w końcu było trochę odpocząć i przygotować się do jutrzejszego biegu. Start wyjątkowo wcześnie, bo już o 8 rano. Idąc tak do hostelu zwróciłem uwagę na drogowskaz pokazujący drogę do Prisztiny. Wiedząc, że to stolica Kosowa zapytałem Igora jak daleko jest do tego miasta. Odpowiedział, że niedaleko. W tym momencie w mej głowie rodził się kolejny plan, ale o tym potem. 

      W hostelu w  moim ośmioosobowym pokoju ludzie zmieniali się dosyć często. Dla wielu z nich Skopje było jedynie etapem dłuższej podróży i spędzali w tym mieście jeden lub dna dwa dni. Jednakże miałem w pokoju osobę, która przebywała w tym hostelu od dłuższego czasu. Był to młody Ukrainiec z Odessy – Żenia. Mieszkał w hostelu czekając na pozwolenie pracy w Europie Zachodniej na statku jako steward, a przy okazji zdalnie uczył się programowania w Javie. Muszę przyznać, że wdzięczność jaką okazywał mi, reprezentantowi kraju, który tak mocno pomógł jego rodakom była naprawdę wzruszająca. Z jednej strony byłem okropnie dumny, z drugiej zły i było mi przykro, że przyszło nam żyć i się spotkać w takiej tragicznej i bolesnej rzeczywistości. Mam nadzieję, że wkrótce Ukraina i Jej obywatele z pomocą cywilizowanego świata zwyciężą, pogonią agresora i znowu będą mogli cieszyć się spokojnym życiem.

      W nocy przez Skopje przeszła ulewa z błyskawicami. Zastanawiałem się jaka będzie pogoda w dniu biegu, ale prognozy zakładały, że powinno przestać padać nad ranem i tak rzeczywiście się stało. Gdy następnego dnia rano wraz z Igorem stawiliśmy się w okolicy macedońskiego parlamentu, gdzie zaplanowany był start po nocnym deszczu nie było już wielu śladów, a zza chmur przebijało się słońce. Punktualnie po 8 rozległ się wystrzał startera i ruszyliśmy na trasę. Muszę przyznać, że pierwsze kilkaset metrów biegu było bardzo utrudnione głównie ze względu na tłum biegaczy i wąskie w tej okolicy uliczki. Momentami trzeba było się wręcz zatrzymać. Gdy jednak po mniej więcej 600 metrach wybiegliśmy z okolic Macedonia Gate sznur biegaczy rozciągnął się na tyle, by móc już biec całkiem swobodnie. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Ciężki maratoński trening i brak pełnej regeneracji sprawiał że nogi miałem bardzo ciężkie. Uznałem, więc że wynik poniżej 1:45,  zdecydowanie mnie usatysfakcjonuje.

     Starałem się biec każdy kilometr poniżej 5 minut. Trasa nie była może jakoś wyjątkowo trudna natomiast było kilka podbiegów, które dawały się odczuć. Nie pomagał też dość silny wiatr i słońce, które z każdym kilometrem było coraz wyżej. Na kilku nawrotkach zdarzało mi się dostrzec znajomych: Pedro, Igora,  znajomych Niemców z wycieczki, czy też inne osoby spotkane na Pasta Party. Udało mi się też zauważyć kilka polskich koszulek, a przy okazji zamienić kilka słów. Choć biegło się dość ciężko z powodzeniem udawało mi się realizować zamierzony plan. Chyba najtrudniejszy moment przyszedł gdzieś między 15, a 17 kilometrem, gdy mimo sporego już zmęczenia trzeba było zmierzyć się z silną ścianą wiatru. Starałem się więc jak to tylko było możliwe chować się za innymi biegaczami. Stawka była jednak już dość rozciągnięta i nie zawsze się dało. Mniej więcej 3 kilometry do mety byłem już w pełni świadomy wyniku na jaki biegnę i raczej pewny, że cel uda mi się osiągnąć. Mniej więcej kilometr do mety stało się dla mnie jasne, że wynik ten będzie się wahał nawet na granicy 1:44, postanowiłem więc powalczyć by było poniżej. Na metę wbiegłem z czasem 1:43:57. To jest zdaje się mój trzeci wynik ze wszystkich moich półmaratonów zagranicznych. Jestem więc w pełni zadowolony. Na mecie wśród kibiców spotkałem polskich żołnierzy. Już w sobotę spacerując po mieście dało się zauważyć wiele polskich mundurów. Jest to efekt tego, że nasi wojskowi przyjeżdżają często do Skopje ze stolicy Kosowa Prisztiny, gdzie stacjonuje polski kontyngent wojskowy w ramach sił NATO. Porozmawialiśmy chwilę. Okazało się, że kibicowali Oni koledze żołnierzowi, który także stanął na starcie. Spędziłem jeszcze trochę czasu dopingując innych i wróciłem do hostelu odświeżyć się i odpocząć. Leżąc w łóżku zastanawiałem się nad planem na poniedziałek, no i wymyśliłem…

      Czasami życie nas zaskakuje niepożądanymi sytuacjami, nie jesteśmy wówczas zachwyceni, ale okazuje się że nawet takie sytuacje można przekuć w coś pozytywnego, w rzeczy, które otwierają przed nami nowe możliwości. Gdy miesiąc temu zmieniono mi datę lotu powrotnego z poniedziałku na wtorek nie byłem zachwycony i zastanawiam się co ja będę robił dodatkową piątą dobę w Skopje. Okazało się jednak, że tak jak wspominałem łatwo stąd dojechać do innej europejskiej stolicy Prisztiny (Kosowo). Dystans który dzieli oba miasta to niespełna 80km, czyli mniej, niż nam z  rodzinnych Siedlec do Warszawy, a kontrolą graniczna trwa zazwyczaj około 10 minut. Pomyślałem, że skoro już zostałem w Skopje Lewandowskim to posługując się terminologią piłkarską to jak piłka wyłożona na pustą bramkę. Takich szans po prostu nie wypada nie wykorzystywać. Ostateczną decyzję zostawiłem sobie na rano następnego dnia, ale mimo, że prognozy pogody nie były dość optymistyczne wiedziałem już chyba co postanowię.

      Tak, jak się spodziewałem następnego dnia z samego rana pojawiłem się na dworcu autobusowym. Niecałe dwie godziny jazdy z pięknymi górskimi pejzażami po drodze,  za to bez  żadnych problemów na granicy i byłem na miejscu. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że będę tam jechał normalnym autobusem. Tymczasem akurat do Prisztiny kursują stare zdezelowane busiki, coś na kształt “marszrutek”. W sumie nawet dobrze się złożyło. W Kiszyniowie jazda taką marszrutką ostatecznie mnie ominęła. Tutaj miałem więc okazję to nadrobić.  Nawet nie bardzo miałem kiedy przygotować sobie plan na zwiedzanie. Wieczorem na szybko wyczytałem tylko w Internecie, że bardzo popularny wśród turystów jest pomnik, który tak naprawdę jest kolorowym napisem Newborn, ustawionym w dniu proklamowania przez Kosowo niepodległości w 2008 roku. Na zdjęciach jakoś jednak nie robił na mnie większego wrażenia dlatego uznałem, że odnajdę go jedynie jeśli starczy mi czasu.

      Zaraz po wyjściu z dworca autobusowego natknąłem się na drugi bardzo popularny punkt wycieczek po Prisztinie, a mianowicie pomnik Billa Clintona zlokalizowany zresztą przy głównej ulicy miasta także jego imienia. Trzeba przyznać, że widać tu wszechobecną wdzięczność w stosunku do Amerykanów za pomoc w uzyskaniu niepodległości. Dowodem na to mogą być chociażby kolejne pomniki, na które natknąłem się dość przypadkowo w dalszej części wycieczki, a mianowicie pomniki Sekretarz Stanu Madeline Albright, czy senatora i kandydata na Prezydenta Stanów Zjednoczonych Roberta Josepha Dole’a. Podążając wzdłuż Bulwaru Billa Clintona moją uwagę przykuł ładny Kościół. Okazało się, że to Katedra Matki Teresy z Kalkuty. Idąc dalej natrafiłem na główny deptak miasta nazwany także Jej imieniem. Poruszając się dość spontanicznie i bez planu postanowiłem zboczyć na chwilę i dotarłem pod Pałac Młodzieży i Sportu, obok którego znajdował się jak się okazało wspomniany już Newborn, a tuż nieopodal także nowoczesny choć niezbyt duży stadion piłkarski FC Prisztina. Idąc dalej głównym deptakiem dotarłem do pochodzącej jeszcze z czasów tureckich Wieży Zegarowej. W tamtych czasach każde miasto targowe miało przypominającą o porze modlitwy wieżę. Tuż obok po drugiej stronie ulicy odnalazłem najbardziej okazały pochodzący z XV wieku meczet Fatih.  Spacerując po mieście często można było zauważyć na różnego rodzaju banerach lub pomnikach Ibrahima Rugovę. Warto więc poświęcić pare słów i tej postaci. Był on przywódcą kosowskich Albańczyków i Prezydentem Kosowa w latach 1992-2006. W 1998 roku dostał także Nagrodę Sacharowa. Dla większości Albańczyków był największym autorytetem  politycznym, a dla wszystkich, nawet swoich przeciwników – autorytetem moralnym.  

      Po trzech godzinach zwiedzania przyszła pora wracać na dworzec, a potem do Skopje. Zwłaszcza, że z nieba zgodnie zresztą z prognozą zaczynał padać intensywny deszcz. Droga powrotna upłynęła bardzo szybko, a to z prostego powodu. Jeszcze przed dojazdem do granicy, gdy trzeba było spisać na kartce nazwiska pasażerów busa i numery paszportów na liście zwróciłem uwagę na imię i nazwisko chłopaka, który siedział tuż przede mną. Zapytałem wprost, czy jest z Polski. Okazało się, że tak. Piotr po studiach w Niemczech zamieszkał właśnie tam i tam się doktoryzuje to jednak pochodzi z Wrocławia. Cała droga minęła nam bardzo szybko na bardzo miłej rozmowie.

      Choć tej wyprawy do Prisztiny w ogóle wcześniej nie planowałem i nie zakładałem to cieszę się, że się jednak zdecydowałem. Muszę przyznać, że trochę się tą stolicą najmłodszego europejskiego kraju zaskoczyłem, bo spodziewałem się zapyziałego, zniszczonego wojną miasta, tymczasem sporo już tutaj tak zwanej “Europy”. Co ciekawe obowiązującą walutą w Kosowie jest euro. Generalnie wiele tu kontrastów. Z jednej strony liczne architektoniczne pozostałości z czasów socjalizmu, z drugiej nowe apartamentowce, budynki rządowe, nowoczesne centra handlowe.  Może nie jest to miejsce, którego najatrakcyjniejsze zakątki można odkrywać tygodniami, ale zdecydowanie ma swój niepowtarzalny klimat i warto je zobaczyć choćby przez ten jeden dzień. Na pewno tej spontanicznej wyprawy nie żałuję. 

      Po powrocie do hostelu chcąc wykorzystać wolny popołudniowy czas i fakt, zbliżającego się nieubłaganie maratonu w Poznaniu postanowiłem pójść jeszcze pobiegać. Dzięki temu, że słońce już powoli zachodziło mogłem podziwiać miasto w odsłonie, której jeszcze nie znałem  i muszę przyznać, że takie Skopje także mi się bardzo podobało. Do treningu wybrałem ścieżkę wzdłuż rzeki, która zresztą jest często wykorzystywana przez biegaczy i wielu z nich po drodze mijałem.  Pobiegłem w stronę stadionu Nacjonałna Arena Tosze Proeski. To wielofunkcyjny stadion nazwany na część macedońskiego piosenkarza, prawdziwej tutejszej gwiazdy, który zginął bardzo młodo piętnaście lat temu w tragicznym wypadku samochodowym w Chorwacji. W 2017 roku na tym stadionie rozegrano Superpuchar Europy UEFA, w którym Real Madryt pokonał Manchester United. Wracając po raz kolejny miałem okazję podziwiać w oddali Krzyż Milenijny. Ten największy na świecie 66-metrowy krzyż postawiony na szczycie oddalonej o 15 kilometrów od centrum góry Wodno został zbudowany jako pomnik upamiętniający okres 2000 lat chrześcijaństwa w Macedonii. Stał się on symbolem miasta Skopje, jest także punktem orientacyjnym i widokowym na panoramę stolicy. Widać go niemalże z każdego miejsca w mieście. 

      No cóż… wszystko co dobre kiedyś się kończy. Przyszła pora wracać do domu. Ostatni dzień to już jedynie pakowanie i droga autobusem na lotnisko. Macedonia Północna i Kosowo to 35 i 36 kraj odwiedzony przeze mnie. Jak już wspomniałem na wstępie oba państwa na liście krajów najbardziej popularnych wśród turystów znajdują się prawie na szarym końcu. Nie były więc to zbyt oczywiste kierunki wyjazdu, ale ja generalnie czasem lubię chodzić pod prąd i myślę, że to był dobry wybór. Nie ukrywam, że był to bardzo ciekawy wyjazd. Pięć bardzo intensywnych dni dostarczyło mi ogromną dawkę emocji, przeżyć, nowych znajomości i wspomnień, które na długo zapadną w mojej pamięci. To moja ostatnia podróż w tym roku. Zaplanowałem sobie, że w 2022 chciałbym odwiedzić 5 kolejnych krajów. Udało się odwiedzić 10, w tym jeden nieuznawany w zasadzie przez nikogo. Można więc powiedzieć, że plan zrealizowany dubeltowo. Pora złapać trochę oddechu, odpocząć, zebrać siły i zabierać się za planowanie kolejnego roku. Jest jeszcze tyle miejsc…

2022.10.02 Skopje (Macedonia Północna) Półmaraton: WIZZ AIR SKOPJE  HALFMARATHON – 1:43:57


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć ze Skopje:


Więcej zdjęć z Prisztiny:


Bez kropki nad “i”

      W kwietniu zaraz po pierwszym po sześcioletniej przerwie maratonie czułem spore rozczarowanie. Nie tak to miało wyglądać, nie tak to sobie wyobrażałem. Wydawało mi się, że po trzech najszybszych półmaratonach w życiu w ostatnim czasie jedynie formalnością będzie pobiec swój w najszybszy w życiu maraton. Zupełnie naiwnie wydawało mi się to oczywiste. Okazało się jednak, że to nie jest wcale takie proste i życiowa forma w półmaratonie wcale nie musi oznaczać życiowej formy na dystansie dwa razy dłuższym. Była to niewątpliwie jedna z moich największych biegowych porażek tych kilkunastu lat. Wracając do domu w mej głowie kotłowało się wówczas sporo myśli: Co poszło nie tak? Co było przyczyną? Gdzie popełniłem błąd? Czego zabrakło? Gdzieś w gąszczu tych wszystkich pytań rodził się także pomysł by spróbować w tym roku jeszcze raz. W końcu to miał być mój sezon życia i być może ostatni maraton, a z tego ostatniego chciałbym mieć dobre, a nie złe wspomnienia. Dlatego też decyzja o kolejnej próbie zapadła szybko, bo w ciągu kilku następnych dni. Biorąc pod uwagę wszystkie inne tegoroczne plany wielkiego wyboru nie miałem. W zasadzie w mój kalendarz wpisywał się tylko jeden możliwy termin i tylko jedne konkretne zawody – 21 Poznań Maraton, ale i tak zresztą wydawał się to być najlepszy wybór. Połowa października to czas, gdy upał i słońce już mi nie powinny przeszkodzić, po drodze w planach cztery półmaratony byłyby idealnym etapem przygotowań, trasa podobno w miarę szybka, a i Poznań od kwietnia po najszybszym półmaratonie w życiu kojarzy mi się najlepiej jak to tylko możliwe. Wkrótce byłem więc już zapisany.

      Minęło pół roku. Tym razem byłem już dużo lepiej przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydawało.  Do treningów podszedłem bardzo poważnie i zrobiłem naprawdę dużo by tego konkretnego dnia być w stu procentach gotowy na kolejną prawie czterogodzinną biegową przygodę. Czy można było zrobić więcej? Nie wiem, być może tak, ale też trudno było pogodzić maraton z półmaratonami, a zwłaszcza przygotowaniami do biegów na 5km, które też miały dla mnie w tym roku spore znaczenie. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności wydaje mi się, że dużo więcej zrobić nie mogłem. Przez dwa miesiące poprzedzające start przebiegłem 512 km. Tylko trochę mniej, ale za to dużo szybciej, niż wówczas, gdy w 2016 w Warszawie biłem swój rekord życiowy i dużo więcej niż przed Łodzią. Wydolnościowo też wyglądało to bardzo dobrze. Byłem więc jak najbardziej dobrej myśli. To, co mogło mi pokrzyżować plany to delikatny ból w lewej stopie i łydce, który w tym roku często mi towarzyszy, a tym razem powrócił po biegu w Platerowie i utrzymywał się przez cały tydzień powodując spory niepokój. Trudno było też przewidzieć jaka może być ostatecznie pogoda. Niby październik to już czas, gdy temperatury nie są zbyt wysokie, zwłaszcza rano. Z drugiej strony od kilku dni prognozy zapowiadały napływ bardzo ciepłego powietrza.


      Do Poznania przyjechałem w sobotę popołudniu. Już w pociągu czuło się atmosferę maratonu. Nie trzeba było sprawnego oka by wśród pasażerów dostrzec wielu biegaczy zmierzających do Poznania w tym samym celu co ja. Gdy dojechałem na miejsce swoje pierwsze kroki od razu skierowałem na teren znanych mi już Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie podobnie jak w przypadku kwietniowego półmaratonu zlokalizowane było Expo. Zwiedzania tym razem nie planowałem żadnego, dlatego z hali Expo po odebraniu pakietu startowego od razu poszedłem do hostelu wypoczywać i regenerować się. W hostelu podobnie jak w pociągu, a nawet jeszcze w większym stopniu dominowali biegacze. Zdecydowana większość osób zameldowanych na ten weekend to byli maratończycy. Jednym z nich był Waldemar. Dzieliliśmy razem pokój i dość szybko znaleźliśmy wspólny język. W zasadzie od momentu spotkania  się misję pod tytułem Poznań Maraton realizowaliśmy już razem, choć ja na trochę niższym poziomie, bo przed laty Waldemar potrafił przebiec ten dystans  nawet w 3:09, celem który sobie postawił tym razem było 3:30. Mój plan to oczywiście życiówka z 2016 roku z Warszawy i czas 3:48.

      Bałem się, że będę miał problemy ze snem. Faktycznie, w nocy obudziłem się kilka razy, jak to w hostelu, ale generalnie spałem w sumie bardzo dobrze. Natomiast ogólne samopoczucie nie było najlepsze. Teoretycznie można by to było zrzucić na karb stresu, czy przedstartowej tremy, w końcu to maraton, duże wyzwanie. Aczkolwiek w zasadzie cały poprzedzający tydzień nie czułem się najlepiej. Gdyby nie fakt, że nie licząc startu w Platerowie to praktycznie przez półtora tygodnia odpoczywałem i zbierałem siły to mógłbym powiedzieć, że to było przemęczenie…, no ale chyba nie było. O bolącej stopie i łydce już wspominałem, choć akurat tutaj byłem w zasadzie pewny, że jak tylko rozlegnie się wystrzał startera to adrenalina zrobi swoje i szybko zapomnę o bólu. Tuż przed startem wyjrzało słońce. Oczywiście nie była to dobra wiadomość. Na szczęście dość szybko chmury je przysłoniły i choć powietrze tego dnia od samego rana było dość ciepłe to słońce w biegu raczej nie przeszkadzało.

      Mój plan zakładał, że będę się starał biec po 5:15 na kilometr. To mi powinno dać spory zapas na ostatnie kilometry, gdzie spodziewałem się raczej spadku tempa. Średnio na mecie miało wyjść około 5:19 na kilometr. Z takim nastawieniem wystartowałem. Po 5km średnie tempo 5:11, dokładnie takie samo po 10. Gdybym utrzymał to do samej mety dało by mi to czas na poziomie 3 godziny i 39 minut. Mimo, że biegłem zdecydowanie wolniej, niż wszystkie moje ostatnie tegoroczne półmaratony to jednak biegło mi się dość ciężko. Nie czułem jakiegoś takiego luzu. Na półmetku wszystko nadal było zgodnie z planem, gdyż tam średnie tempo wynosiło 5:15. Gdybym to utrzymał do końca dawałoby mi to znacznie poprawioną życiówkę (3:41). Dziwnie się jednak jakoś czułem. Mijając kolejne kilometry w głowie kotłowały się skrajne myśli i towarzyszyła mi huśtawka nastrojów od poczucia pewności że spokojnie dam radę i że i tym razem uda mi się osiągnąć zamierzony cel po destrukcyjne myśli, że nic dziś z tego nie będzie i czując jak się męczę prędzej, czy później dopadnie mnie ta legendarna ściana. Po 30 kilometrze tempo nieznacznie znowu spadło na 5:20, ale ciągle dawało mi to upragniony wynik na mecie 3:45. Animuszu dodawali liczni i żywiołowo dopingujący kibice oraz młodzi wolontariusze podający na trasie wodę, czy izotoniki. Za każdym razem, gdy słyszałem odczytane z numeru startowego imię przekuwane w hasła “Dajesz Mariusz”, albo “Brawo Panie Mariuszu” dawało to ogromnego kopa. Tak samo zresztą jak brawa i uśmiech otrzymane od zabezpieczającego trasę policjanta za przybicie piątki z młodziutką trzy, czy może czteroletnią kibicką, która wyciągała w stronę biegaczy swoją małą rączkę z nadzieją, że ktoś przybije z Nią klasyczne “fajf”.


      Niestety od tego momentu zaczęły się kłopoty już na poważnie i coraz mniej zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół mnie, a bardziej we mnie. Przypomniały mi się momenty, które doskonale pamiętałem z Łodzi. Jedyna różnica była taka, że tu od samego początku nie czułem się jakoś szczególnie, w Łodzi natomiast kryzys uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba, nagle i zupełnie niespodziewanie z pełną mocą. Przez kilka kilometrów próbowałem się nie poddawać. Serce nakazywało jeszcze powalczyć. Gdy jednak zaczynałem czuć mrowienie począwszy od nosa po końcówki palców wiedziałem już że nie ma żartów i trzeba było zacząć słuchać rozumu. Moje tempo drastycznie spadło. Dotarło do mnie, że moje marzenie o kolejnej życiówce na ostatnim z czterech dystansów w tym roku właśnie mi ucieka. Ucieka tak, jak mijający mnie pacemaker na 3:45…, a potem na 4:00… Motywacja była już w kompletnej rozsypce. Od tego momentu celem było już w zasadzie tylko dotarcie do mety w zdrowiu. Na 40 kilometrze moje średnie tempo było już powyżej 6 minut (6:04). Największy kryzys trochę minął i choć w sumie to miałem już tego biegu kompletnie dość to od tego momentu postanowiłem wziąć się jeszcze ten ostatni raz w garść i ostatnie dwa kilometry nie wyglądały już tak źle. Do mety dobiegłem w czasie 4:16:20, czyli dużo szybciej, niż w Łodzi, ale czy na pewno o to mi chodziło? Zdecydowanie nie. Jedyne co mnie może w tej sytuacji cieszyć to fakt zaliczenia ósmego już mojego maratonu. Czy mijając metę byłem rozczarowany? Trochę na pewno, bo wiem, że o ile w przypadku Łodzi można było zrobić dużo więcej, aby się lepiej przygotować, o tyle tutaj zrobiłem naprawdę dużo. Z drugiej strony już mniej więcej od 35 kilometra miałem czas by się oswoić z tą myślą, że dziś nic z tego nie będzie. Miałem czas, by przypomnieć sobie jak generalnie wyglądał ten sezon. O tym, że w tym roku w trzech kolejnych biegach pobiłem trzy życiówki w półmaratonie, w trzech kolejnych biegach osiągnąłem trzy życiówki na piątkę, a także jedną na dychę. O tym, że w tym roku przebiegłem 11 półmaratonów w tym 5 zagranicznych odwiedzając przy tym 9 kolejnych krajów. O tym, że w tym roku zdobyłem upragnioną Koronę Półmaratonów Polskich, choć jej nie planowałem i w końcu o tym, że w tym roku ukończyłem dwa kolejne maratony w dość przyzwoitym mimo sporych kłopotów czasie, choć już 6 lat temu zarzekałem się, że więcej maratonów biegał nie będę. Trudno się z tego nie cieszyć i nie być dumnym, a brak życiówki w maratonie na pewno nie może tego wszystkiego przysłonić.

2022.10.16 Poznań Maraton: 21 POZNAŃ MARATON – 4:16:20


Ze skrajności w skrajność

      Moja przygoda z Biegiem przez Platerów zaczęła się w maju 2014. Wówczas to zapakowałem do pociągu rower i wybrałem się na to wydarzenie łącząc je z dłuższą wycieczką rowerową po Podlasiu. To co wtedy zapadło mi w pamięci to to, że mimo, że był to dość kameralny bieg to zorganizowany był z dość dużym rozmachem. Dodatkowo w Platerowie panowała cudowna atmosfera. To wszystko sprawiło, że mimo że dojazd koleją z Siedlec jest tam dość utrudniony, bo pociągi jeżdżą rzadko to jednak starałem się tam co jakiś czas wracać. Zwłaszcza, że z każdym rokiem była to wspaniała okazja do tego by spotkać się z ogromną ilością biegowych znajomych.  Tym razem zawitałem do Platerowa po raz piąty.


      Muszę przyznać, że w zeszłym roku wywiozłem z Platerowa dość mieszane uczucia, bo poza tym, że pokonałem tu kolejny swój półmaraton (pierwszy po półtorarocznej pandemicznej przerwie), miło, jak zwykle zresztą, spędziłem czas z przyjaciółmi i było to generalnie bardzo udane wydarzenie to jednak sam bieg zupełnie mi nie poszedł. Owszem, nie byłem jakoś wyjątkowo dobrze przygotowany, nie trenowałem jakoś szczególnie, to jednak wydawało mi się, że spokojnie powinienem pobiec około 1:55, a już złamanie dwóch godzin traktowałem jako coś oczywistego. Niestety nienajlepsze przygotowanie, połączone z dość wysoką temperaturą i raczej trudną, pagórkowatą trasą sprawiły, że skończyło się czasem 2:02:35, co jest zdecydowanie najgorszym ze wszystkich moich dotychczasowych wyników na tym dystansie.

      Obiecałem sobie, że kiedyś na pewno muszę tu wrócić i ten wynik koniecznie poprawić. W tym roku jednak w Platerowie postanowiłem pobiec 5 kilometrów. Rejestracje na ten bieg traktowałem jako wyjście awaryjne. Gdyby mi się nie udało poprawić życiówki w Warszawie na Biegu Ursynowa trzy tygodnie temu to Platerów miał być moją drugą szansą. Ostatecznie się udało, ale nie było już sensu cokolwiek kombinować w swoich planach i zmieniać. Poza tym to, że ten cel udało się już zrealizować to nie znaczy, że nie warto próbować poprawiać tego wyniku dalej, zwłaszcza mając w pamięci jak tamten bieg wyglądał i widząc pewien margines szansy na jeszcze szybsze bieganie. Co prawda teraz jestem w trakcie przygotowań do maratonu, nogi są dość ciężkie, brakuje regeneracji i wydawało się, że nie jestem do końca w optymalnej dyspozycji zwłaszcza, że po powrocie ze Skopje dopadło mnie delikatne przeziębienie. Gorączki udało się uniknąć, ale przez dwa trzy dni czułem się trochę osłabiony. Wydawało się więc, że będzie dość ciężko, ale mimo to chciałem chociaż spróbować, bo przecież i tak nic nie miałem do stracenia.

      Do Platerowa wybrałem się z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce. Pogoda zdecydowanie sprzyjała. Jeszcze wczoraj było dość ciepło i słonecznie. Dziś jednak termometry wskazywały dużo niższe temperatury. Jedynie wiatr mógł trochę przeszkadzać. Pierwsi  w samo południe startowali półmaratończycy. Start na dystansie 5 kilometrów następował 15 minut później. Swój bieg zacząłem dość mocno, chyba nawet trochę za mocno. Pierwszy kilometr w czasie poniżej 4 minut (3:59). Niestety chwile potem nastąpiło coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Rozwiązało mi się sznurowadło. Szybko uznałem, że chyba będzie lepiej jak się od razu zatrzymam i zawiążę, niż mam się potem całą trasę męczyć. Błyskawiczna decyzja była o tyle dobra, że pozwoliła stracić jedynie około 10 sekund, a potem mogłem już kontynuować bieg na 100% w pełnym komforcie. Oczywiście miało to na mnie dość demobilizujący wpływ. Pierwsza myśl, która przeszła mi od razu przez głowę, że jest już raczej “po zawodach”. Za chwilę pojawiły się  kolejne myśli, że “no trudno, życiówka i tak w tym roku pobita więc wielkiego żalu nie będzie”. Na szczęście trwało to tylko chwilę. Gdy patrząc na zegarek widziałem, że mimo problemów i podbiegu, który czekał na biegaczy na  drugim kilometrze tempo jest nadal naprawdę wysokie to zdecydowanie dodało mi to animuszu, mimo że biegło mi się bardzo ciężko i równie ciężko oddychałem. O ile podczas Biegu Ursynowa udawało mi się kontrolować spokojny oddech gdzieś mniej więcej do końca trzeciego kilometra, to tu miałem z tym problemy w zasadzie od samego początku. Trzeci kilometr wolniejszy (4:16), ale być może był to efekt tego, że tu pewien odcinek był znowu pod górkę. Na szczęście nadal nie było tak wolno, by całkowicie stracić nadzieję na dobry wynik. Czwarty kilometr znowu szybki (4:05) i sam już nawet nie wiem czy to dlatego, że tym razem wracając tą samą trasą było już z górki, czy też widząc szanse na dobry wynik udawało mi się wykrzesać dodatkowe siły. Na tyle, na ile bylem w stanie sobie to wszystko przekalkulować w głowie to wychodziło mi, że mimo wszelkich przeciwności, które się wydarzyły biegnę szybciej niż w Warszawie, a tam przecież na samym końcu pojawiła się kolka, która o mały włos także zupełnie nie przekreśliła moich szans na rekord życiowy i też tam sporo straciłem.  Wiedziałem więc, że jest realna szansa poprawić ten wynik. Na piątym kilometrze ktoś do mnie dobiegł. Była to miła odmiana po tym jak przez dłuższy czas musiałem biec sam. Podłączyłem się  i biegłem za tym zawodnikiem z kilkaset metrów. Widząc jednak, że słabnie znowu Go wyprzedziłem i zacząłem już biec swoim tempem.  O dziwo miałem jeszcze naprawdę sporo sił, choć mój dyszący oddech zupełnie temu zaprzeczał. Jeszce tylko ostatni zakręt i krótka prosta do mety. Rozpędziłem się na tym krótkim odcinku ile tylko jeszcze mogłem i wpadłem na metę. Wiedziałem już, że jest bardzo dobrze, ale zanim zerknąłem na zegarek by sprawdzić czas musiałem chwilę odetchnąć. Jest! Zegarek zatrzymał się na 20:29, ostatni kilometr 3:58… najszybszy. Niebawem otrzymałem oficjalny wynik, który okazał się jeszcze lepszy – 20:26. No nie mogłem sobie dzisiaj niczego lepszego wymarzyć.  Wynik ten zdecydowanie przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i sprawił mi ogromną radość

      Szybka zmiana ubrania i można było wrócić na start dopingować półmaratończyków, którzy akurat zaczynali finiszować. Muszę przyznać, że dziwnie się dziś czułem. Najpierw w Biurze Zawodów odbierając pakiet jakoś podświadomie chciałem się ustawić w kolejce dla dystansu półmaratonu i zajęło mi to kilka sekund zanim sobie uświadomiłem, że dziś moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej. Kolejny taki moment był, gdy półmaratończycy ustawili się na stracie, a ja stałem obok i jedynie się przyglądałem. No, ale cóż… czasem tak bywa, inne zadania dziś przed sobą postawiłem. Nie żałuję. Na półmaraton tu jeszcze wrócę.  Można powiedzieć, że w Platerowie wpadłem ze skrajności w skrajność, bo po najwolniejszym półmaratonie w życiu teraz pobiegłem tu swoje rekordowe 5 kilometrów. Bardzo cieszy. 

      Po biegu w oczekiwaniu na dekorację najlepszych  na wszystkich czekały lokalne przysmaki. Królowało oczywiście jabłko, gdyż gmina Platerów słynie z produkcji tego owocu. Objadając się do woli tymi rarytasami była okazja wraz z wieloma znajomymi twarzami porozmawiać, powymieniać wrażenie, powspominać. Cieszę się, że znowu dane mi było pobiec w Platerowie. Bałem się, że biorąc pod uwagę wyjątkowo napięty tej jesieni kalendarz moich startów i wyjazdów może się to okazać trudne. Wszystko się jednak szczęśliwie udało, a do domu poza wspaniałymi wspomnieniami i dobrym nastrojem zabieram pamiątkę najlepszą z możliwych – życiówkę na 5 kilometrów.

2022.10.09 Platerów 5km: 11 BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 20:26

Zdjęcia: Biegiem przez Platerów / własne

 


Powrót do przeszłości

      Co można zrobić w przedłużony weekend? Można na przykład  odwiedzić Kiszyniów, stolicę najbiedniejszego europejskiego kraju – Mołdawii. Można przebiec tam półmaraton. Można też potem spróbować przenieść się trochę w czasie i zobaczyć skansen komunizmu na naszym kontynencie Naddniestrze, czyli państwo, którego nie sposób znaleźć na mapie, gdyż formalnie nie istnieje, a gdzie rzeczywistość w pewnym sensie zatrzymała się na minionej epoce. “Russkij Mir” dziś ma się tam chyba nawet lepiej, niż w samej Moskwie. Można uczestniczyć w kolejnym etapie zaliczania Korony Europy, czyli zdobywania największych szczytów wszystkich krajów naszego kontynentu, a przy okazji można poznać naprawdę wielu fajnych i interesujących ludzi z pasjami. Wszystko to można… No, ale po kolei…

      Mołdawia… kraj, który ma jak wspomniałem łatkę najbiedniejszego państwa Europy Polakom kojarzy się prawdopodobnie jedynie z dobrym winem, pewnie trochę ze Związkiem Radzieckim i jakimś zbuntowanym regionem, który od wielu lat próbuje się odłączyć i podążać swoją prorosyjską drogą. Jednakże jest to też coraz bardziej popularny kierunek turystyczny wśród naszych rodaków. Ja wyjazd na półmaraton do Kiszyniowa, stolicy Mołdawii rozważałem już kilka lat temu, gdy najprawdopodobniej w odpowiedzi na coraz większe zainteresowanie pojawiły się pierwsze bezpośrednie loty z naszego kraju w dość korzystnych cenach. Wówczas jednak jakby inne kierunki miały dla mnie większy priorytet, potem pojawiła się pandemia i tak minęło kilka lat. Teraz jednak przyszła w końcu pora nadrobić także i te zaległości.

      Do Kiszyniowa przyleciałem już w piątek koło południa. Szybko udało mi się zlokalizować trolejbus, którym zgodnie z planem miałem zamiar dostać się do centrum i niebawem siedziałem już w środku. Jeszcze nie zdążyłem nawet ruszyć, a już wiedziałem, że w kraju tym czas jakby się trochę zatrzymał. Trudno bowiem już w Europie znaleźć miejsce gdzie bilety oczywiście jakże by inaczej w formie świstka papieru w środku pojazdu sprzedaje specjalnie do tego zadania wyznaczona starsza Pani, a poza sprzedażą biletów Jej rola polega na wykrzykiwaniu na poszczególnych przystankach informacji o ważnych punktach przesiadkowych, jak na przykład o dworcu kolejowym. Jadąc tak i patrząc przez okno czasami miałem wrażenie, że cofnąłem się o 30 lat, bo niektóre widoki zwłaszcza z dala od centrum przypominały mi obrazy z wczesnego dzieciństwa, a późnego okresu PRL.

      Pół godziny jazdy i znalazłem się w najbardziej charakterystycznym miejscu tego miasta, a które przez najbliższych kilka dni miało stać się moim głównym punktem orientacyjnym, czyli przy kiszyniowskim Łuku Triumfalnym. To tutaj bowiem znajdowało się miasteczko biegowe z licznymi atrakcjami towarzyszącymi, gdzie odebrałem od razu pakiet, to tutaj było Pasta Party w sobotnie popołudnie, to tutaj był też start i meta zawodów. Również niedaleko, bo jakieś 500 metrów dalej zlokalizowany był mój hostel, w którym zamierzałem spędzić tych kilka najbliższych dni. Po odebraniu pakietu wielkiego zwiedzania już tego dnia nie planowałem. Uznałem, że nie na sensu biorąc pod uwagę długość mojego pobytu w tym mieście. Pokręciłem się więc jedynie chwilę po okolicy. Spod Łuku Triumfalnego skierowałem się w stronę pomnika Stefana cel Mare jednego z najbardziej spektakularnych władców tego kraju z XV wieku, który władał Mołdawią przez 47 lat i walcząc o niepodległość przeciwstawiał się obcym siłom, takim jak Imeprium Osmańskie, Węgry czy nawet Polska i trzeba przyznać, że szło mu całkiem nieźle, bo podobno wygrał 34 z 36 prowadzonych bitew. Tak bardzo zapisał się w historii tego kraju, że w Kiszyniowie doczekał się nie tylko pomnika, ale także całego parku jego imienia, na jego cześć nazwana została centralna ulica Kiszyniowa, a jego podobizna widnieje także na banknotach. Zdecydowanie można powiedzieć, że to wiodąca postać w historii Mołdawii. W parku miałem okazję zobaczyć jeszcze pomnik Puszkina, piękną fontannę i robiąc po drodze małe zakupy niebawem byłem już w hostelu. Z hostelem trafiłem w samą dziesiątkę, bo za naprawdę niską cenę miałem tu zapewniony wyjątkowo dobry standard, komfort, fantastyczną lokalizację, przestrzeń, czystość i spokój. Było wszystko czego potrzebowałem i śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z lepszych tanich hosteli w jakich pomieszkiwałem, a trochę się już ich przecież nazbierało.

      W pokoju zameldowany byłem ze starszym Panem, którego przez pierwsze dni biorąc pod uwagę akcent miałem za Brytyjczyka. Ze swoją siwą brodą i skrzypiącym głosem przypominał mi trochę pirata z filmów o tychże piratach. Nie wiem co robił w Kiszyniowie i czym się generalnie zajmował. Natomiast namiętnie spędzał godzinami czas przed laptopem “grając w gry” i był jakby w swoim świecie, trudno więc było z nim nawiązać bliższy kontakt. Dopiero po kilku dniach udało się dłużej porozmawiać i okazało się że Pan z brodą to nie żaden Brytyjczyk, tylko Szwed, czyli żaden z niego pirat, a bardziej Wiking. Drugim współlokatorem był bardzo młody, cichy i nieśmiały Japończyk (chyba), z którym kontakt ograniczał się do krótkiego “Hello!”, ale przyzwyczaiłem się już, że ta nacja jest wyjątkowo wycofana i nie szuka kontaktu. W ostatnich dniach mojego pobytu dołączył do nas Sebastian z Chile, który studiował na Malcie. Od razu złapaliśmy dobry kontakt i w końcu miałem w pokoju kogoś, z kim można było ciekawie porozmawiać. Wszakże Malta to jeden z moich ulubionych kierunków i wyjątkowo korzystnie zapadła w mojej pamięci. Z Emilem z Azerbejdżanu co prawda nie byłem w pokoju, ale już po zawodach któregoś wieczoru zaczepił mnie na korytarzu mówiąc, że kojarzy mnie z biegu. Mieliśmy okazję dłużej porozmawiać i też lepiej się poznać.

      Sobota to oczywiście zwiedzanie. Z samego rana delikatnie pokropiło  i zastanawiałem się na ile deszcz może pokrzyżować mi plany. Gdy jednak opuszczałem hostel zaczynało się już zdecydowanie rozpogadzać, choć muszę przyznać, że było dość chłodno. Pierwsze kroki ponownie skierowałem w stronę Łuku Triumfalnego. Po drugiej stronie ulicy jest mołdawski parlament, a tuż obok Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego, czyli świątynia wzniesiona na początku XIX wieku na potrzeby społeczności bułgarskiej. Potem skierowałem się w stronę Muzeum Narodowego oraz Muzeum Etnograficznego, gdzie akurat trwał jakiś mały jarmark ludowy, zatrzymałem się tam na chwilę by pooglądać rzeczy związane z tutejszą kulturą i tradycją. Na końcu dotarłem do Parku Valea Morilor stworzonego przez Breżniewa w latach 50 poprzedniego stulecia jako centralny park kultury i wypoczynku z ogromnym jeziorem wokół którego prowadzą ścieżki, na których pełno jest spacerowiczów, ludzi na rowerach, czy też biegaczy. Nie brakuje tu przy brzegu także wędkarzy, a na wodzie kajakarzy. Zdecydowanie sporo się tu dzieje. Ważnym punktem tego parku są także przepiękne, okazałe kaskadowe schody zdobione wazami z kolorowymi kwiatami, szpalerem latarni, czy też okazałą fontanną. Pospacerowałem jeszcze chwilę po mieście w poszukiwaniu pomnika Lenina mając okazję zobaczyć także te mniej okazałe turystycznie okolice, jak na przykład obdrapane tutejsze osiedla blokowisk, czy też zaniedbane stare rozpadające się budynki i trochę zmęczony wróciłem do hostelu. Po kilku godzinach odpoczynku tak, jak planowałem poszedłem do miasteczka biegowego na Pasta Party naładować organizm węglowodanami przed zbliżającym się następnego dnia biegiem.

      Rano czekała mnie dość wczesna pobudka. Szykując sobie śniadanie w jeszcze pustej kuchni nagle za plecami usłyszałem krótkie: “Z Polski?”. To był Paweł. Paweł pochodzi z Wałbrzycha i podobnie jak ja lubi łączyć bieganie z podróżowaniem, ale jego dokonań, które z pasją opisuje na blogu “W biegu przez Świat” mogę mu jedynie pozazdrościć. Jeśli dobrze zapamiętałem z naszej krótkiej rozmowy to ma już na koncie ponad 80 odwiedzonych krajów, wiele wspaniałych maratonów wliczając w to choćby maraton na Antarktydzie, czy na Kubie. Myślę, że będę często zaglądał na jego blog i czerpał inspiracje na dalsze wyzwania i podróże. Na dłuższe rozmowy nie było za bardzo czasu, bo trzeba było iść na start. Tam stojąc w kolejce do depozytów, znowu czekał na mnie polski akcent. Ktoś mnie z tyłu zaczepił. To był Artur. Widząc moją polską koszulkę podszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że pochodzi z Radomia, ale mieszka w Kiszyniowie już 4 rok i jest tu księdzem. Gdy ustawiliśmy się w strefie startowej polska grupa stała się jeszcze liczniejsza, bo spotkaliśmy Pawła, tym razem z Krosna, i Jurka. Panowie przyjechali pobiec w Kiszyniowie maraton, ale tak naprawdę to było to tylko jedno z ich tutejszych zamierzeń, gdyż razem z Krzysztofem, Adamem i Andrzejem zamierzali zdobyć największą górę Naddniestrza… no powiedzmy górkę, bo jej wysokość to zaledwie 274 m. n. p. m. – Plopi. Paweł, który prowadzi fanpage Korona Europy dla Miasta Krosna realizuje projekt, polegający na tym, że chciałby zdobyć 46 najwyższych szczytów w poszczególnych państwach Europy. Swoją przygodę rozpoczął w 2017 roku, ma już na koncie ponad 40 szczytów, zostało mu zaledwie kilka, które chciałby pokonać do roku 2024. Piękna sprawa… Trzymam kciuki.

      No, ale choćby jeszcze na chwilę wróćmy do biegania… Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, bo mieć nie mogłem. Od momentu, gdy w połowie września udało mi się poprawić życiówkę na 5km jedynym priorytetem stał się dla mnie maraton. Biegam często i dużo. Nie mam czasu na dłuższą, pełną regenerację i nogi ciężkie były jeszcze przed startem. Od samego początku założyłem więc sobie, że traktuje ten bieg jedynie jako solidny trening i fajnie by było pobiec w czasie poniżej 1:45, w najgorszym wypadku poniżej 1:50. Oznaczało to mniej więcej tempo około 4:55 na kilometr i tak zacząłem. Pogoda była bardzo dobra do biegania. Co prawda zgodnie z prognozami miało być dużo cieplej, niż w poprzednich dniach, ale rano temperatura wynosiła jedynie 4 stopnie i dopiero koło południa wzrosła do ponad 20. Trasa też w miarę szybka. Na biegaczy czekały 10,5-kilometrowe pętle z długimi prostymi, aczkolwiek trzeba przyznać, że było też kilka konkretnych  podbiegów na wiadukt. Starałem się kontrolować tempo, jednak pierwszą pętle pokonałem w czasie 52 minut i 45 sekund. Trochę zbyt wolno, aby zmieścić się poniżej 1:45. Postanowiłem delikatnie przyspieszyć. Na trasie było sporo lokalnych zespołów folklorystycznych w narodowych tradycyjnych strojach, które tańczyły, śpiewały lub grały mołdawskie utwory. Dodawało to niewątpliwie uroku i klimatu całej imprezie. Bieganie po pętli powodowało, że co jakiś czas miałem okazję mijać poznanych przed startem rodaków. Za każdym razem to było miłe spotkanie i kończyło się uśmiechem i pozdrowieniami. Gdy dobiegłem do 15 kilometra przekalkulowałem sobie szybko na mniej więcej jaki rezultat biegnę i wyszło mi, że nadal jest zbyt wolno by złamać 1:45. Ponieważ miałem jeszcze sporo sił postanowiłem przyspieszyć. Od tego momentu w zasadzie każdy kilometr był coraz szybszy. Metę minąłem niemalże z aptekarską precyzją, bo z czasem 1:44:48. Cel zatem został w pełni zrealizowany. Po biegu szybkie zakupy na popołudnie i wieczór, prysznic i wróciłem na metę, gdzie swój bieg kończyli jeszcze maratończycy. Ponownie spotkałem Pawła (tego od Korony Europy) w towarzystwie tym razem już całej ekipy. Okazało się, że podczas wspólnego biegu Artur zaoferował swoje towarzystwo, samochód i Panowie umówili się na następny dzień na wyjazd na Plopi, a potem do Naddniestrza. Również ja dostałem propozycję dołączenia do tej wyprawy. Ponieważ od samego początku Naddniestrze było moim obowiązkowym punktem tego wyjazdu długo nie musiałem się zastanawiać.

      Umówieni byliśmy pod Katedrą Opatrzności Bożej w Kiszyniowie z samego rana. Przed spotkaniem jeszcze chciałem wykorzystać okazję, że było po drodze i udało mi się zobaczyć przepiękny Sobór Przemienienia Pańskiego, a także Pałac Prezydencki. Chwilę potem siedzieliśmy już w samochodzie Artura kierując się w stronę granicy. Gdy dojechaliśmy na miejsce niestety zaczęły się kłopoty. Nie wiem czym to tak naprawdę było spowodowane. Czy to to, że w samochodzie siedziało siedmiu w miarę wysportowanych mężczyzn z wrogiego obszaru geopolitycznego, czy to fakt, że Panom ogranicznikom było trudno zrozumieć po co Ci mężczyźni chcą jechać na jakąś górkę, która ledwo wystaje z ziemi i raczej nie jest przedmiotem zainteresowania turystów, czy też może chodziło o zawartość apteczki, która była sprawdzana kilkukrotnie, czy nie ma tam jakichś zakazanych specyfików, a może po prostu gdzieś w tle chodziło o jakąś łapówkę, a my okazaliśmy się zbyt mało domyślni? Nie wiem. Fakt jest faktem, że spędziliśmy czekając na granicy chyba ze dwie godziny, co w znacznym stopniu ograniczyło nasze możliwości zrealizowania planu tej wyprawy. Najważniejsze jednak, że w końcu udało nam się w ogóle wjechać, choć przyznam się szczerze, że dziwnie się czułem przejeżdżając pomiędzy poszczególnymi posterunkami granicznymi, na których stali uzbrojeni po zęby w długą broń rosyjscy żołnierze. Po dwudziestu latach funkcjonowania w rzeczywistości strefy Schengen takie widoki, które pamięta się głównie z filmów z czasów Zimnej Wojny robią jednak na człowieku pewne wrażenie, zwłaszcza w obliczu tego, co dzieje się właśnie na Ukrainie. Po kilku godzinach dynamicznej jazdy dotarliśmy do miejscowości o wymownej nazwie Sovetskoje. To gdzieś za tą wsią, która przypominała jakiś kołchoz z odległych komunistycznych czasów zlokalizowane miało być Plopi. I rzeczywiście, po przejściu ostatniego odcinka na piechotę dotarliśmy na miejsce. Kilkaset metrów dalej to już Ukraina, choć nie sposób zauważyć gdzie konkretnie się ona zaczyna, bo nie widać tam żadnych oznaczeń. Wsiadając do samochodu w drogę powrotną było już w zasadzie jasne, że tego dnia nie uda nam się dotrzeć do stolicy Naddniestrza – Tyraspola. Nie ukrywam, że poczułem pewne rozczarowanie, bo bardzo mi zależało, aby to miasto odwiedzić. No, ale cóż mogliśmy zrobić… siła wyższa. Na pocieszenie Artur zaproponował zabrać nas na chwilę do innego trzeciego co do wielkości naddniestrzańskiego miasta zlokalizowanego po drodze naszej trasy – Rybnicy. Miasto to było i jest największym ośrodkiem przemysłowym z dużą hutą stali i zakładami przemysłowymi. Co ciekawe w mieście tym jest największe w całym Naddniestrzu skupisko Polaków. Według spisu z 2004 roku zamieszkiwało tu 480 osób co oznacza, że co setna osoba, to nasz rodak.

      Gdy już powoli zaczynałem sobie przemeblowywać w głowie plan na kolejny dzień i myśleć jakby to zrobić by jednak ten Tyraspol przed wyjazdem na lotnisko zobaczyć Artur zaproponował, że następnego dnia możemy jeszcze raz spróbować wybrać się do tego miasta. Problemem był jedynie fakt, że rano odprawiał mszę i niestety nasza wyprawa nie mogła się zacząć wcześniej, niż o 11. Ryzyko jakie się z tym faktem wiązało było takie, że jeśli napotkalibyśmy podobne problemy jak przy pierwszym przekroczeniu granicy to oznaczałoby koniec marzeń o zobaczeniu Tyraspola.  To było ryzyko, którego nie bardzo chciałem podejmować. Zbyt mocno zależało mi na tym, aby tam jednak się tam dostać by zostawiać losu jakąkolwiek szansę na to, że mi się to nie uda. Brałem więc pod uwagę samotny wyjazd do Tyraspola marszrutką z samego rana. Kursują one między obydwoma miastami stosunkowo często, nie są też tak bardzo restrykcyjnie sprawdzane, jak samochody na zagranicznych rejestracjach. Z drugiej strony Artur przekonywał, że tym razem, gdy jesteśmy już w systemie i biorąc pod uwagę fakt, że będziemy przekraczali granicę na dużo większym przejściu granicznym w okolicy miasta Bandery to to ryzyko nie jest, aż tak bardzo duże. Choć ostateczną decyzję zostawiłem sobie na wieczór, pomyślałem, że może faktycznie zaryzykuje. Wieczorem mając w pamięci wrażenia z całego dnia w ramach kolejnego przedmaratońskiego treningu wybrałem się jeszcze na miasto pobiegać między innymi po znanym mi już dobrze parku Valea Morilor, udało się także zobaczyć Sobór Św. Teodory z Sihli, który miałem na swojej liście miejsc wartych zobaczenia. Wracając do hostelu na mieście znowu natknąłem się na chłopaków i wtedy już chyba decyzja co do następnego dnia była podjęta. Jedziemy razem.

      Tym razem odprawa na granicy poszła faktycznie zdecydowanie szybciej i bez problemów. Niedługo potem byliśmy w Tyraspolu. Przed samym miastem, a także na przedmieściach można było zauważyć liczne posterunki wojskowe. Zostały one podobno rozstawione na ulicach po wybuchu wojny na Ukrainie. Być może uwierzono w rosyjską propagandę i spodziewano się kontruderzenia NATO, trudno powiedzieć. Wizytę w Tyraspolu rozpoczęliśmy od sklepu sieci Sheriff, gdzie wymieniliśmy pieniądze. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że przez jakiś czas oficjalne monety używane w Naddniestrzu były plastikowe i przypominają one bardziej żetony z gry Monopoly, albo z paczki chipsów, niż oficjalne pieniądze. Pomysł ich wprowadzenia był oczywiście rosyjski i miał zrewolucjonizować światowe podejście do pieniądza, ale chyba jednak nie do końca się przyjął. Dziś jest już ich w obiegu raczej niewiele, ale jak się przekonaliśmy gdzieniegdzie można je jeszcze zdobyć. W tym miejscu warto także wspomnieć o tym, że właścicielem wspomnianej sieci Sheriff jest Viktor Gusna. To człowiek, który zdaniem wielu ma przeszłość w radzieckich służbach specjalnych i były oficer KGB o pseudonimie Szeryf, uczestnik wojny między Mołdawią i separatystycznym Naddniestrzem na początku lat 90. Jego majątek szacuje się na blisko 2 miliardy dolarów i dziś choć oficjalnie nie pełni w tym kraju żadnej roli, to w zasadzie nic nie dzieje się w Naddniestrzu bez jego wiedzy i zgody. Jest on także właścicielem największej tutejszej drużyny piłkarskiej o tej samej nazwie Sheriff, a którego imponujący obiekt widać z daleka wjeżdżając do miasta. Zwiedzanie Tyraspolu rozpoczęliśmy od głównego prospektu, ulicy 25 października, nazwanej tak oczywiście by uczcić wybuch bolszewickiej rewolucji październikowej. To tutaj zlokalizowane są największe atrakcje Tyraspolu. Swoją wycieczkę zaczęliśmy od Pomnika Czołgu, nieopodal widnieją tablice upamiętniające ofiary drugiej wojny światowej, wojny o Naddniestrze oraz wojny w Afganistanie. Po drugiej stronie ulicy na wysokim cokole stoi spoglądająca w dal dumna postać Włodzimierza Lenina. Po pewnym czasie dotarliśmy do Parku Pobiedy, czyli zwycięstwa. Park jest wyjątkowo zadbany. generalnie trzeba przyznać że w całym Naddniestrzu jest w miarę czysto, zdecydowanie bardziej, niż na przykład w samej Mołdawii. W parku można popatrzeć na przepływający u naszych stóp Dniestr, a trochę dalej odnajdujemy imponujący pomnik carycy Katarzyny II. Wychodząc z parku docieramy do ogromnego pomnika generała Aleksandra Suworowa. Ta całkowicie antypolska bestia przez lata swojej kariery wojskowej zasłużyła się bardzo w mordowaniu naszych rodaków. Uczestniczył w tłumieniu konfederacji barskiej i dowodził wojną przeciw insurekcji kościuszkowskiej. Był także dowódcą wojsk okupujących Polskę przed III rozbiorem. Ponosił odpowiedzialność za rzeź ludności cywilnej przy zdobywaniu twierdzy Izmaił i warszawskiej Pragi. Do tej postaci odwołuje się choćby Adam Mickiewicz we fragmencie Pana Tadeusza. Mimo wielu obrazów, które żywo kojarzą się z latami komunizmu widać tym miejscu jednak też oznaki pewnej odwilży i otwarcie się na turystów. W centrum można dostrzec na przykład wybudowany w zeszłym roku nowoczesny hotel, który swoim charakterem nawiązuje już bardziej do architektury zachodnioeuropejskiej czy też nowoczesna fontanna, której otwarciu podobno towarzyszyła swego czasu ogromna feta.

     Po kilku godzinach w Tyraspolu przyszła pora wracać. Wyjeżdżając z miasta przejeżdżaliśmy obok rosyjskiego garnizonu wojskowego, gdzie na co dzień stacjonują rosyjscy żołnierze. W całym Naddniestrzu jest ich podobno około 2000. Widząc czerwone gwiazdy na murach koszar dziwnie się czułem mając w pamięci agresje i wszelkie niegodziwości, których dopuszcza się ta barbarzyńska armia na Ukrainie. Po drodze mając trochę czasu postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Bendery. To drugie co do wielkości miasto Naddniestrza. Żyje w nim około 80 tysięcy ludzi, głownie rumuńskojęzycznych. Celem wizyty w tym mieście była tutejsza okazała twierdza. Cytadela jest uważana za prawdziwy dowód dawnej potęgi Turków, ponieważ była częścią ich imperium. Jego starożytne mury przetrwały oblężenia, pożary, burze i niezliczone rekonstrukcje. Będąc dziedzictwem wojskowym kraju, przechodził z rąk jednej potęgi wojskowej do innych dziesiątki razy. Jednak nadal była to jedna z najbardziej niezniszczalnych twierdz w całym regionie i trzeba przyznać ze swoim charakterem zupełnie odbiega od tych obrazów, które przez te dwa dni mieliśmy okazje oglądać w Naddniestrzu. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów drogi na lotnisko, po drodze najbardziej znany tradycyjny przysmak w Mołdawii – Placinta, serdeczne pożegnanie z Arturem, któremu należą się ogromne i naprawdę szczerze podziękowania za poświęcony czas, za to jak mocno się nami zaopiekował, wszystko co nam przez te dwa dni pokazał i można wracać do domu.

      Choć tematy polityczne mnie mocno interesują, a często zdarza mi się na tym blogu zahaczać także o inne dziedziny, niż sport, czy podróże to jednak staram się na swoim blogu nie poruszać tematów politycznych, bo to obszar, który zawsze bardziej dzieli niż łączy i uważam, że to nie jest do końca na to miejsce. Tym razem zrobię jednak wyjątek, bo to bardziej polityka weszła tu wraz z moim wyjazdem i półmaratonem, niż ja ją wprowadzam, chyba więc warto wspomnieć także i o tym. Będąc w Kiszyniowie trafiłem na moment, w którym tutejsza społeczność mocno protestuje przeciwko prozachodniej Pani Prezydent Mai Sandu. Powód protestów to oczywiście, jak wszędzie, pogarszająca się sytuacja ekonomiczna Mołdawian, spowodowana wysokimi cenami energii, gazu i wysoką inflacją. Pod budynkiem prezydenckim przez ostatnie tygodnie ustawione jest miasteczko namiotowe, które zamieszkują głównie osoby starsze. Protesty organizowane są przez prorosyjską partię Sor. Partia ta często przedstawiana jest w rosyjskich propagandowych mediach jako lider mołdawskiej opozycji i symbol przemian. Będąc w Kiszyniowie mój telefon bombardowany był reklamami i zaproszeniami na odbywające się tu regularnie manifestacje, na mieście wciskano mi w dłoń także nakłaniające do tych protestów ulotki. Nawet w czasie maratonu, co w dużym stopniu wzbudziło mój niesmak wśród uczestników była bardzo liczna grupka młodych ludzi ubrana w partyjne koszulki przez cały bieg wykrzykująca antyprezydenckie polityczne hasła. Moim zdaniem było to trochę żenujące i w moim odczucie psuło całe wydarzenie, gdyż to nie jest czas i miejsce na tego typu manifestacje. Abstrahując już jednak od tego po której stronie są racje, czy są podstawy do protestów i jaką formę te protesty przybierają to wszystko razem sprawiało wrażenie zainwestowania w tym przecież biednym kraju w to wszystko ogromnych pieniędzy. Prawdopodobnie nie są to mołdawskie pieniądze, a raczej rosyjskie, bo ich wpływy nadal są tu bardzo silne i to nie tylko w Naddniestrzu, ale całej Mołdawii. Tak niestety czasem wygląda polityka i warto czasem o chwilę refleksji nad tym czy wspierając jakieś nawet na pierwszy rzut oka słuszne inicjatywy nie stajemy się sami elementem jakiejś szerszej politycznej gry. No, ale to tak już  na marginesie i temat na zupełnie inną dyskusję…

      Czas wracać do naszej rzeczywistości, a po tej podróży, którą w pewnym sensie mogę potraktować jako pewną swoistą podróż do przeszłości na pewno zostanie mi wiele miłych wspomnień. Wyjazd ten przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, być może dzięki temu, że poza tym, że udało mi się zrealizować to co sobie sam założyłem indywidualnie to dodatkowo w tym samym czasie i w tym samym miejscu skrzyżowały się drogi wielu ciekawych ludzi z wielu miejsc i o różnych celach. Dzięki temu dane nam było się poznać, wspólnie spędzić tych kilka dni i razem przeżyć i zobaczyć dużo więcej, niż byłoby to możliwe w pojedynkę…

2022.09.25 Kiszyniów (Mołdawia) Półmaraton: CHISINAU BIG HEARTS HALFMARATON – 1:44:48


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Kiszyniowa:


Więcej zdjęć z Naddniestrza (Plopi, Tyraspol, Bendery, Rybnica):