Rowerowe eskapady: Korczew

     Trochę na fali ostatniego rowerowo-biegowego weekendu, a trochę korzystając z okazji, że lipiec jest miesiącem ubogim w starty biegowe postanowiłem na tym blogu poświęcić trochę miejsca innej swojej sportowej pasji, a mianowicie wycieczkom rowerowym. Tym postem chciałbym rozpocząć cykl, w którym podzielę się swoimi wspomnieniami z kilku ciekawych wypraw, które odbyłem w ostatnich latach. Jak w przypadku wielu z nas rower był w moim życiu obecny praktycznie od zawsze, jednakże na poważniej odkryłem go gdzieś w 2005 roku starając się swoje rowerowe wyprawy łączyć z poznawaniem historii. Od tamtego czasu na rowerze pokonałem parę ładnych tysięcy kilometrów. Najczęściej są to wyprawy zupełnie spontaniczne pozbawione jakiegoś sprecyzowanego celu. Czasem jednak zdarza się, że są one zaplanowane ze ściśle określonym punktem docelowym i z aparatem fotograficznym w ręku. Kilka takich ciekawych wypraw chciałbym sobie przypomnieć, a innym przedstawić w tym miejscu. Pierwsza z nich miała miejsce latem 2006 roku. Wybrałem się wówczas do położonego około 40km od Siedlec Korczewa, a skłoniła mnie do tego świadomość, że jest tam podobno piękny pałacyk, który warto zobaczyć.

      I rzeczywiście. Już wjeżdżając do Korczewa w oddali wyłania się piękny Pałac. Jego historia sięga XVIII wieku. W latach 1734-36 zaangażowany przez kasztelana podlaskiego i posła na Sejm Grodzieński Wiktoryna Kuczyńskiego, architekt Radziwiłłów Concini Bueni wybudował barokowy Pałac, który wkrótce zyskał miano siedleckiego Wilanowa. W czasie I wojny światowej Korczew został znacznie zniszczony przez ustępujące wojska rosyjskie. Ponownie zniszczeniu Pałac uległ w czasie II wojny światowej, jednakże największej dewastacji został poddany w okresie powojennym. Cały majątek został rozparcelowany, a Pałac przeszedł w ręce GS-u Korczew. W latach 60-tych i 70-tych znajdowały się w Pałacu sklepy, magazyn nawozów sztucznych w sali balowej oraz mieszkania. W latach 90-tych Pałac został przekazany spadkobierczyniom siostrom Renacie i Beacie Ostrowskim. Wkrótce rozpoczęła się odbudowa Zespołu Pałacowo-Parkowego. Starsza z sióstr- Renata Ostrowska zmarła w 2000 roku, natomiast młodsza – Beata Ostrowska Harris już od kilku lat prowadzi w Korczewie firmę i pomału odbudowuje „Perłę Podlasia”. Pałac, choć w tej chwili w prywatnych rękach za niewielką opłatą jest udostępniany zwiedzającym, a w środku organizowane są różnego rodzaju wystawy. W momencie, gdy ja odwiedziłem ten pałacyk trwał tam jeszcze remont, co widać zresztą na załączonych fotografiach. Poza pałacykiem można tam zobaczyć wiele innych interesujących miejsc, jak chociażby stróżówka tuż przy bramie wjazdowej zwana basztą lub kordegardą, park, letni pałacyk Syberia, dawna oranżeria, drewniana karczma z przełomu XVIII i XIX wieku, neogotyckie ogrodzenie, menhir – pionowy głaz przy alei grabowej wg tradycji z czasu kultu Boga Słońce. Sam Korczew położony jest w Dolinie Bugu, co powoduje, że jest otoczony rezerwatami przyrody i jest tam wiele pięknych miejsc na rowerowe wycieczki.

Czerwiec 2006 Trasa: SIEDLCE-KORCZEW-SIEDLCE (109km)

Więcej zdjęć:

Kropka nad “i”

      Niemalże dokładnie rok temu wybrałem się na BIEG PODLASKA DYCHA do Platerowa. Wówczas to postanowiłem ze sobą zabrać rower, by przy okazji biegu i emocji sportowych zwiedzić trochę ciekawych miejsc i popodziwiać malownicze widoki nadburzańskich krajobrazów. Podczas tamtej wyprawy udało mi się zobaczyć chociażby Świętą Górę Grabarkę, czy Sarnaki, gdzie w centrum miasta stoi pomnik upamiętniający jeden z ciekawszych epizodów II Wojny Światowej. Swoje wrażenia z tamtego wyjazdu opisałem w poście zatytułowanym W plenerze. Niestety z braku czasu nie udało mi się wówczas zobaczyć Siemiatycz i Drohiczyna, czego bardzo żałowałem. Obiecałem sobie jednak, że wrócę tu za rok przy okazji kolejnego biegu, by dokończyć rozpoczętą wówczas wycieczkę i postawić przysłowiową „kropkę nad i”. Tak też się stało. Tym razem rozpocząłem od Siemiatycz. Już przy wjeździe do miasta odkryłem interesujące miejsce. Znajdował się tam mały cmentarzyk, na którym spoczywa 53 żołnierzy niemieckich i 63 żołnierzy rosyjskich poległych w 1915 roku podczas walk I wojny światowej. Również w samym mieście jest dużo ciekawych miejsc, jak chociażby Kościół parafialny Wniebowzięcia NMP ufundowany w 1456 roku, klasztor misjonarzy zbudowany w XVIII wieku, cerkiew prawosławna z XIV wieku, oranżeria z 1860 roku, dom talmudyczny z roku 1900, czy też na przykład posągi Sfinksa strzegące bramy wjazdowej do dawnego pałacu księżnej Anny Jabłonowskiej. Również okoliczne lasy kryją w sobie pozostałości okazałych bunkrów z czasów II wojny światowej tak zwanej linii Mołotowa – pasa radzieckich umocnień ciągnących się wzdłuż granicy z III Rzeszą, wytyczonej po podziale Polski, dokonanym przez okupantów w 1939 r. Z Siemiatycz kieruję się do Drohiczyna podziwiając po drodze nadburzańskie krajobrazy. Drohiczyn to historyczna stolica Podlasia. Przyjmuje się, że gród został założony w 1038 roku, ale najstarsze ślady archeologiczne sięgają nawet VII wieku. Drohiczyn był miastem królewskim Korony Królestwa Polskiego. Dziś jest prawdziwą perłą architektury. Skrywa w sobie wiele pięknych miejsc i zabytków. Wśród nich wymienić można zespół klasztorny jezuitów wraz z bazyliką katedralną z przełomu XVI i XVII wieku, klasztorem i kolegium z wieku XVII, zespół klasztorny franciszkanów z Kościołem pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, dzwonnicą, klasztorem, stróżówką i oficyną wybudowanymi w XVII wieku, zespół klasztorny benedyktynek z kościołem i klasztorem z tego samego okresu, obelisk z 1928 r. ustawiony na Górze Zamkowej na pamiątkę odzyskania niepodległości, z której można podziwiać Bug i nadburzańskie krajobrazy. Ciekawym obiektem i atrakcją miasta jest też bez wątpienia zegar słoneczny. Różne źródła podają, że różnica pomiędzy czasem pokazywanym na zegarze, a czasem właściwym wynosi tylko kilka minut. Sprawdziłem. To prawda. W Drohiczynie można by spędzić cały dzień, a i tak pewnie zabrakłoby czasu by wszystko zwiedzić i zobaczyć. Pamiętając jednak o podstawowym celu swojej wycieczki, czyli o biegu musiałem powoli kierować się w stronę Platerowa. Udało mi się dotrzeć na miejsce godzinę przed biegiem. Na starcie stanąłem mając w nogach dokładnie 76km jazdy rowerem. W takiej sytuacji trudno było oczekiwać rewelacyjnego wyniku, zwłaszcza, że i pogoda była mało sprzyjająca do bicia rekordów. Podobnie jak rok temu upalne słońce. Natomiast o ile w tamtym roku tuż przed biegiem spadł mały deszcz, o tyle w tym razem nie można było liczyć nawet na parę kropli. Od samego początku postanowiłem więc potraktować ten bieg raczej na luzie, choć pierwsze dwa kilometry tego nie wskazywały. Czas poniżej dziesięciu minut. Zdecydowanie za szybko by biegać w tym tempie przy takiej pogodzie, a zwłaszcza mając w nogach tyle kilometrów. Zwolniłem trochę, później utrzymując już tempo do samego końca. Osiągnięty czas, choć daleki od rekordu życiowego to jednak nienajgorszy i myślę, że powinienem być zadowolony. Podobnie zresztą jak z całego dnia. Piękna pogoda, śliczne widoki, ciekawe miejsca, emocje sportowe i duża dawka ruchu. Cieszę się, że postanowiłem dokończyć swoją wycieczkę, bo było warto.

      Na koniec parę słów o samym biegu. Bieg w Platerowie jest biegiem bardzo kameralnym to jednak mocno obsadzonym. Atrakcyjne nagrody i bliskość wschodniej granicy przyciąga bardzo dobrych biegaczy z Ukrainy i Białorusi. W tym roku w biegu wystartowała także nasza znakomita biegaczka średniodystansowa, trzykrotna olimpijka, szósta zawodniczka biegu na 1500 metrów na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney oraz siódma zawodniczka na tym samym dystansie na Igrzyskach Olimpijskich z Aten – Anna Jakubczak-Pawelec. Lista uczestników nie jest długa, co sprawia, że każdy z nich jest bardzo ciepło przyjęty przez tutejszych kibiców, którzy dzielnie i sercem dopingują każdego biegacza. Poza biegiem głównym na 10km, rozgrywanych jest także kilka krótszych biegów. Możliwość rywalizacji na różnych dystansach sprawia, że każdy nawet najbardziej początkujący biegacz może znaleźć tutaj coś dla siebie. Fajna impreza, miło spędzony czas. Pewnie przyjadę tu za rok, za pewne także z rowerem.

2014.06.28 76km: SIEMIATYCZE-DROHICZYN-SARNAKI-PLATERÓW oraz 10km: BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW PODLASKA DYCHA – 53:11

Więcej zdjęć:

Kusy

 

      Urodził się 15 stycznia 1907 roku. Początki jego sportowej kariery to rok 1924, gdzie jako zapalony piłkarz grywał w klubie Ożarowianka. Jego powołaniem były jednak biegi lekkoatletyczne. Startował na dystansach od 800 m do 10 km, a czasami w biegach sztafetowych 4 x 400 m. Znaczące wyniki zaczął osiągać mając 21 lat, a więc w roku igrzysk olimpijskich w Amsterdamie, jednak na zaszczyt startu na igrzyskach olimpijskich musiał jeszcze cierpliwie poczekać. Jego kariera sportowa nie przebiegała harmonijnie, sukcesy na bieżni przeplatały się z kłopotami zdrowotnymi. Trenował dość eksperymentalnie, jak na tamte czasy, co powodowało, że organizm często się buntował. Z tego też powodu bywał zmuszony przerywać starty i treningi, a kilka sezonów poprzedzających udział w Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles zostało całkowicie spisanych na straty. Start w Los Angeles był więc wielką nagrodą za upór i umiejętność walki z kontuzjami i chorobami. Efekty morderczego treningu były imponujące. Dwa rekordy świata ustanowione jeszcze tuż przed Igrzyskami sprawiły, że do Stanów Zjednoczonych jechał już jako gwiazda światowej lekkiej atletyki. Po pasjonującej walce, obfitującej w dramatyczne wydarzenia, zdobył złoty medal olimpijski w biegu na 10km bijąc rekord igrzysk i oczywiście rekord Polski. Ten rekord przetrwał aż 22 lata, do roku 1954, w którym po raz pierwszy rozegrano Memoriał poświęcony jego pamięci. Na starcie biegu na 5km, gdzie jego szanse na złoty medal były również ogromne niestety nie stanął. Walkę o miano króla igrzysk uniemożliwiły mu odparzone stopy po biegu na 10km. Kolejna kontuzja w 1933 roku sprawia, że stopniowo ogranicza starty, od czasu do czasu poprawia jakiś rekord Polski, zdobywa tytuł wicemistrza Europy. Startuje jednak sporadycznie. Kontuzja ciągle uniemożliwia mu należyte przygotowanie się do kolejnego sezonu. Poddaje się operacji w Wiedniu i okazuje się to być słuszna decyzja. W 1938 roku wraca na bieżnię i biega coraz szybciej. Wydaje się, że nadchodzące kolejne Igrzyska Olimpijskie w Tokio w 1940 roku będą należeć znowu do niego. Niestety te Igrzyska Olimpijskie się nie odbyły. Po wybuchu wojny tak, jak wielu innych, kapral Janusz Kusociński, bo o nim mowa chwyta za karabin i broni ukochanej Warszawy obsługując CKM w II Batalionie 360 pułku piechoty od strony ulicy Powsińskiej. Po upadku stolicy rozpoczyna działalność konspiracyjną, którą przerywa aresztowanie przez gestapo. Ginie tragiczną śmiercią 21 czerwca 1940 roku w Palmirach rozstrzelany wraz z wieloma innymi więźniami Pawiaka. Odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych za zasługi na polu walki Janusz Kusociński pseudonim „Kusy” żył krótko, ale całe swoje 33 lata życia związał z Warszawą i jej klubami.

      Dokładnie w 74 rocznicę jego śmierci w Palmirach zorganizowany został bieg w celu przypomnienia jego sylwetki, a także upamiętnienia śmierci jego, jak również innych ofiar zamordowanych podczas egzekucji w Palmirach w latach 1939-43. Na tamtejszym cmentarzu spoczywa przeszło 2000 osób, w tym także wielu przedstawicieli polskiej inteligencji, polityki, sportu, kultury. Ponieważ biegi z elementem historycznym to jest coś, co lubię najbardziej nie mogło i mnie tam zabraknąć. Nie odstraszył mnie nawet możliwy scenariusz powrotu do Warszawy na piechotę i kilkunastokilometrowy marsz. Jak się później okazało na szczęście udało się go uniknąć. Na starcie stanąłem tym razem z Piotrem, poznanym na wyjeździe na Monte Cassino. Przed nami 5km, przede mną dodatkowo próba poprawienia wyniku 23:51 uzyskanego 3 maja na warszawskim Biegu Konstytucji,. Jest to mój oficjalny rekord na tym dystansie choć kilka dni temu na treningach udawało mi się pobiec już prawie minutę szybciej. Tuż przed samym biegiem widząc moją koszulkę z Biegu na Monte Cassino podszedł do mnie sympatyczny starszy Pan, który choć dziś jego zdecydowanie zaokrąglona sylwetka o tym nie świadczy, to w latach sześćdziesiątych podobno był w czołówce polskich biegaczy długodystansowych i jak sam stwierdził „ocierał się” nawet o miejsce w kadrze narodowej. Wdaliśmy się w bardzo ciekawą i miłą rozmowę, podczas której opowiedział mi historię o tym, jak w latach siedemdziesiątych pracując w stoczni w Szczecinie uratował ze statku, który miał być zezłomowany i sprzedany do Turcji orła 3 Dywizji Strzelców Karpackich walczących właśnie pod Monte Cassino. Porozmawialiśmy także o samym Monte Cassino. Ciekawą rozmowę przerwał zbliżający się początek biegu. Sygnał do startu i ruszamy. Zacząłem bardzo szybko, zbyt szybko. 4:06 po pierwszym kilometrze musiało się odbić na moim samopoczuciu już wkrótce. Drugi kilometr, trzeci tempo jeszcze bardzo dobre. Na czwartym kilometrze już decydowanie wolniej i walka ze zmęczeniem. Piąty kilometr to samo. Stać mnie było jeszcze na mały zryw kilkaset metrów przed metą i w końcu upragniony finisz. Czas stosunkowo niezły. Cel osiągnięty. Choć wiem, że można było pobiec dziś jeszcze lepiej. Zła taktyka i zbyt szybkie tempo na początku ostatecznie odbiło się stratą na dwóch ostatnich kilometrach. Dobór stroju także nie był odpowiedni. Kilka godzin przed biegiem było zimno i pochmurno. W czasie biegu wyszło piękne słońce i zrobiło się gorąco. Ciepły strój nie był więc zbyt komfortowy.

      Po biegu wszyscy uczestnicy biegu i kibice udali się do Muzeum w Palmirach, gdzie można było obejrzeć wiele pamiątek, zdjęć, a także unikalny film nagrany w trakcie i tuż po złotym biegu olimpijskim Janusza Kusocińskiego w Los Angeles wraz z krótkim wywiadem, w którym padły znane i często cytowane słowa „Jestem dumny, iż (…) mogłem rozsławić imię Polski (…). Muzeum w Palmirach jest jedynym podmiotem na świecie uprawnionym do publikacji tego filmu. Potem wszyscy przeszliśmy na pobliski cmentarz, gdzie wraz z delegacją polskich byłych olimpijczyków z Grażyną Rabsztyn na czele złożone zostały wiązanki na grobach między innymi marszałka sejmu Macieja Rataja, oraz wspomnianego już wcześniej Janusza Kusocińskiego. Reasumując fajny bieg, i świetna lekcja historii…

2014.06.21 Palmiry (POL) 5km BIEG PAMIĘCI W PALMIRACH – 23:11

Więcej zdjęć:

 Źródło: fotografii Pana Kusocińskiego: Wikipedia

Pojedynek

      Podobnie jak rok temu, także i tym razem dzień po biegu w Sulejówku startuję w Garwolinie na BIEGU AVON KONTRA PRZEMOC. Symbolem tego biegu w ostatnich latach był potworny upał i prażące słońce. Tym razem pogoda do biegania idealna. Chłodno, pochmurno, ale bezdeszczowo. Jeśli jednak chodzi o dobry wynik to na przeszkodzie może stanąć zmęczenie wczorajszym biegiem i uraz, który choć już dużo mniej to jednak ciągle dokucza. Nie zakładałem, że będzie mnie tu stać na dobry rezultat. Jako cel postawiłem więc sobie rywalizację z Piotrem, który w ostatnim czasie zrobił ogromne postępy i zakładałem, że po raz kolejny będzie w stanie pobiec życiówkę co powodowało, że nasza dzisiejsza rywalizacja mogła być bardzo emocjonująca. Zakładałem jednak, że będzie nas stać na bieg na poziomie co najwyżej pięćdziesięciu dwóch minut. Na starcie ustawiłem się obok Piotra. Wystartowaliśmy. Założeniem było biec tuż za Piotrem przez większość dystansu i przyspieszenie na ostatnich trzech, może dwóch kilometrach w zależności od przebiegu sytuacji. Jednakże zamieszanie tuż po starcie, tłok, przyblokowanie i Piotr niemal od razu odskoczył mi na 10-20 metrów. Miałem go jednak ciągle w zasięgu wzroku. Musiałem zachować zimną krew, nerwowe ruchy to ostatnia rzecz na jaką mogłem sobie pozwolić. Mimo tej świadomości przyznam szczerze, że poczułem pewien niepokój. Dopiero pomiar czasu na 2, potem na 3 kilometrze wprowadził trochę spokoju. Tempo 5 minut na kilometr to tempo, na które wydawało mi się, że żaden z nas nie jest dziś gotowy. Pozostało więc tylko biec swoim tempem czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Kolejne metry nie przynosiły jednak większych zmian, co powodowało coraz większy niepokój i chwile zwątpienia, czy uda się  dzisiaj pokonać Piotra. Zyskiwał na podbiegach, ja zyskiwałem na zbiegach, jednak jego przewaga ciągle się utrzymywała, a w kulminacyjnym momencie dzielił nas dystans nawet około 30 metrów. Pierwsza myśl, że jednak będzie dobrze pojawiła się mniej więcej na piątym kilometrze, gdy mijaliśmy się na nawrocie. Widząc grymas na jego twarzy nabrałem przekonania, że jestem w stanie dzisiaj wyszarpać zwycięstwo w naszym małym pojedynku. Przez najbliższe dwa kilometry nie było jednak większych zmian. Piotr 20 metrów z przodu i ja podążający za nim jak cień, choć coraz bardziej pewny siebie. Od siódmego kilometra dystans zaczął maleć. Na ósmym kilometrze byłem już tuż za plecami Piotra biegnąc za nim krok w krok. Chciałem w tym tempie pobiec chwilę i odpocząć by zachować trochę sił na finisz. Jednak w pewnym momencie Piotr odwrócił się i widząc mnie przyspieszył. Poczułem szarpnięcie, jednak byłem w stanie wytrzymać ten atak. Dwieście metrów przed metą postanowiłem zafiniszować sam, a Piotr nie był w stanie tego odeprzeć. Sprint i doping pacemakerki na 50 minut, która tuż przed metą mobilizowała mnie by złamać 50 minut. Na metę wbiegłem w sprinterskim tempie kilkanaście sekund przed wskazaniem pięćdziesiątej minuty, aczkolwiek wiedziałem, że i tak mam jeszcze spory zapas kilkunastu sekund by złamać pięćdziesiąt minut czasu netto, gdyż na starcie ustawiłem się raczej z tyłu. Reasumując… i tym razem okazałem się lepszy od Piotra, ale dla mnie osobiście to, co dziś zrobiliśmy obaj było naszym małym Mistrzostwem Świata. Piotr jest dla mnie cichym bohaterem dzisiejszego dnia. Biega stosunkowo krótko, ale postępy jakie zrobił są niesamowite. Bije rekordy życiowe w każdym biegu, tym razem poprawiając go o kolejne trzy minuty w niespełna 2 tygodnie i łamiąc po raz pierwszy w życiu pięćdziesiąt minut. Pozwala mi to przypuszczać, że prędzej czy później podobnie jak dziś to ja będę częściej oglądał jego plecy na trasie niż On moje, a przynajmniej będziemy rywalizować jak równy z równym. Dzięki jego wspaniałej postawie i ja dziś skorzystałem osiągając, mimo iż ciągle nie jestem w pełni dyspozycji drugi wynik w życiu, drugi raz w życiu łamiąc pięćdziesiąt minut. Sprawił, że ten bieg był jednym z najbardziej ekscytujących biegów, w jakich do tej pory miałem okazję uczestniczyć. Obaj daliśmy dziś z siebie więcej niż było nas na to stać.

2014.06.15 Garwolin (POL) – V BIEG AVON KONTRA PRZEMOC – 49:29

Więcej zdjęć:

Puchar jest nasz

      Sobotni bieg w Sulejówku nie był jedynym wydarzeniem sportowym, w jakim miałem przyjemność uczestniczyć tego dnia. Zanim jednak opowiem o tym drugim chciałbym napisać parę słów i trochę wspomnień na temat Siedleckiej Ligi Siódemek Piłkarskich. Nie jest to temat związany z bieganiem, aczkolwiek rozgrywki te od lat stanowią ważną część mojego sportowego życia i chciałbym i temu wątkowi poświęcić stosowny rozdział zwłaszcza, że nadarza się ku temu idealna okazja. Siedlecka Liga Siódemek Piłkarskich to liga, która gra w Siedlcach od 1990 roku, a od 1995 roku jest także zarejestrowanym stowarzyszeniem sportowym. Ikoną siedleckiej ligi jest bez wątpienia Pan Andrzej Koc, który od 25 lat z pomocą życzliwych ludzi niemalże w pojedynkę społecznie, poświęcając swój czas i zdrowie, a pewnie i pieniądze bez względu na pogodę i przeciwności losu dba o organizację i rozwój. Dziś rozgrywki obejmują piłkę nożną siedmioosobową na trawie i sześcioosobową na Orlikach, piłkę nożną halową, futsal, koszykówkę i piłkę siatkową. Przez wszystkie lata funkcjonowania przez nasze siedleckie rozgrywki przewinęły się setki drużyn i tysiące młodych, tych starszych i najstarszych piłkarzy, siatkarzy i koszykarzy. W naszej lidze swe pierwsze piłkarskie kroki stawiali tacy zawodnicy jak chociażby jeden z najlepszych swego czasu bramkarzy na świecie i wielokrotny reprezentant naszego kraju Artur Boruc, a także na pewno znani sympatykom piłkarskim w całym kraju Jacek Kiełb, czy Konrad Gołoś. Ja swoją przygodę z siedlecką ligą rozpocząłem w sezonie 1996/97 roku od rozgrywek halowych występując w kilku meczach drugoligowej drużyny Gryf II. Była to ekipa, która powstała na bazie drużyny, z którą graliśmy dwa lata w diecezjalnych rozgrywkach międzyparafialnych jako reprezentacja juniorów parafii Św. Ducha w Siedlcach. Jako ciekawostkę dodam, że w drużynie naszej parafii epizodycznie grywał Artur Boruc, który wówczas jako młody zawodnik siedleckiej Pogoni został tuż przed meczem w Łosicach pierwszy raz powołany na zgrupowanie reprezentacji Polski U-16 budząc nasze poruszenie, ale i radość. Niektórzy już wówczas wróżyli mu karierę pół żartem pół serio prosząc o autograf.  Jak dalej potoczyła się kariera Artura wszyscy wiemy. W drugoligowej drużynie Gryfu II w pierwszym i zarazem jedynym sezonie zagrałem kilka meczów, strzelając jedną, aczkolwiek ważną, bo ratującą przed spadkiem do niższej ligi bramkę. Potem był sezon 1998/99 i również kilka meczów i też jedna, ale wyjątkowej urody zdobyta piętą bramka tym razem w pierwszoligowym zespole Tytan przeciwko młodym piłkarzom siedleckiego klubu Pogoń. W następnym sezonie utworzyliśmy z kolegami z „podwórka” już swoją własną drużynę Pegaz, z którą zaczęliśmy rywalizację od najniższej wówczas IV ligi. Drużyna pograła tylko jeden sezon i wkrótce się rozpadła. W kolejnym sezonie 2000/01 większość z nas dostała propozycję gry w nowoutworzonej drużynie Pana Leszka Kuczyńskiego – Ambasador Jezioro Białe Okuninka. Był to zdecydowanie najlepszy sezon halowy w moim życiu. W siedemnastodrużynowej lidze młoda drużyna oparta głównie na licealistach zajęła dające nam awans do trzeciej ligi 5 miejsce, a ja w 16 meczach zdobyłem 37 goli, co dało mi tytuł króla strzelców. Nic zatem dziwnego, że ten sezon wspominam najmilej. W drużynie Ambasador na hali pograłem jeszcze rok. Potem po kilku latach przerwy w 2005 roku zadebiutowałem w drużynie FC Helmuty uczestnicząc w rozgrywkach Halówki, ale także Futsalu na poziomie i pierwszo- i drugoligowym. Natomiast w lidze Siódemek piłkarskich na trawie swoją piłkarską przygodę zaczynałem w sezonie 1999/00 w drugoligowej drużynie Pocztylion, czyli drużynie siedleckich pracowników poczty. Można powiedzieć, że w drużynie tej znalazłem się zupełnie przypadkowo i niespodziewanie. Przez zupełny przypadek pojawiłem się na jednym z treningów przed kolejnym sezonem. Wypadłem chyba nieźle, bo zaproponowano mi dołączenie do zespołu. W pierwszym meczu wystawiono mnie na obronie, ale piękna bramka w debiucie sprawiła, że już od drugiej połowy tego meczu do końca rundy rozgrywek grałem tam, gdzie zawsze czułem się najlepiej, czyli w ataku strzelając 21 bramek i będąc w trójce najlepszych strzelców całej ligi. Rywalizację o tytuł króla strzelców całego sezonu uniemożliwiło mi wycofanie się drużyny z rozgrywek w trakcie drugiej rundy. W następnym sezonie grałem już w trzeciej lidze we wspomnianej już wcześniej przy okazji rozgrywek halowych drużynie Ambasadora. Drugie miejsce drużyny dało nam awans, ja z 21 bramkami wywalczyłem tytuł wicekróla strzelców. Kolejny sezon to piąte miejsce drużyny w II lidze i 25 bramek, które dało mi trzecie miejsce w klasyfikacji na najlepszego strzelca. W  sezonie 2002/03 w cuglach awansowaliśmy do pierwszej ligi zostawiając z tyłu wszystkich rywali, a tocząc pasjonującą walkę do ostatniej ligowej kolejki z drużyną Rangers. W drużynie Ambasadora pograłem jeszcze pół roku, po dwóch latach przerwy spowodowanych między innymi kontuzją w 2005 dostałem szansę gry w drużynie FC Helmuty, w której grywam do dzisiaj. Najważniejszą postacią tej drużyny jest niewątpliwie Jurek Mitura, który tą drużynę 25 lat temu tworzył, grał w niej, a ostatnio w niej nadal grywa od czasu do czasu, będąc także swoistym kierownikiem drużyny. Przy okazji dba o cały dorobek kronikując wszelkiego rodzaju statystyki, fotografie i szczegóły z każdego meczu, co niewątpliwie stanowi kawał pięknej historii. Dziś w drużynie rodzinne tradycje kontynuuje jego trzech synów Michał, Tomek i Grzesiek. Warto wspomnieć, że przez drużynę FC Helmuty w przeszłości przewinął się także Artur Boruc, który jako kilkunastoletni chłopak grywał tu na bramce. Poniżej zdjęcie z 1994 roku z Arturem w składzie.

Źródło: zbiory własne drużyny FC Helmuty

      Z czasem z bramkostrzelnego napastnika i szybkiego skrzydłowego przekwalifikowany zostałem na obrońcę i od ładnych już paru lat w drużynie Helmutów grywam na tej właśnie pozycji. Czasu się jednak nie oszuka.  Studia, potem praca, brak treningów i ani szybkość, ani skuteczność już nie ta, co najlepiej pokazał ostatni sobotni mecz, ale „o tem potem” 🙂 W drużynie tej gram już dziewięć lat (jak ten czas szybko leci). Do chwili obecnej w drużynie Helmutów w różnych rozgrywkach pod egidą SLSP rozegrałem blisko 150 meczów strzelając 14 bramek. Miałem przyjemność i zaszczyt przykładać swoją malutką cegiełkę do sukcesów ostatnich lat. Lista sukcesów drużyny jest długa, natomiast biorąc pod uwagę, że po przenosinach do Warszawy grywam już tylko na jesienno-wiosennych rozgrywkach na trawie wspomnę tylko o tych, przy których miałem swój choć minimalny udział. Wśród tych sukcesów drużyny można wymienić chociażby III miejsce w pierwszej lidze Siódemek w sezonie 2008/09, II miejsca w sezonach 2010/11 i 2011/12 oraz osiągnięty finał Pucharu Siedleckiej Ligi Siódemek Piłkarskich w roku 2007, zdobyty Puchar w 2010 roku i ten zdobyty w sobotnie popołudnie za rok 2014. W drodze po ten ostatni puchar pokonaliśmy drużyny Jupiter Koszewnica, Koronę Siedlce, Tęczę Korczew i w finale Hermes Siedlce. Mój udział w tym ostatnim sukcesie może nie był znaczący. Na mecz przyjechałem z kontuzją, w zasadzie prosto z biegu w Sulejówku, a i we wcześniejszych meczach z powodów wyjazdów na różnego rodzaju biegi niewiele miałem okazji by wspomóc kolegów, aczkolwiek w finale i ja miałem swoje 5 minut i co więcej – miałem okazję by w ostatnich minutach podwyższyć wynik i ostatecznie przypieczętować nasz sukces. W sobie tylko jednak znany sposób przeniosłem piłkę nad poprzeczką, co w tej sytuacji też było nie lada sztuką 🙂 Na szczęście nie miało to wpływu na ostateczne rozstrzygnięcie, a po chwili mogliśmy się cieszyć z kolejnego niewątpliwie wielkiego sukcesu, nucąc „Puchar jest nasz”

2014.06.14 Siedlce FINAŁ PUCHARU SLSP FC HELMUTY – HERMES 3:1 (1:1)

Źródło: zbiory własne drużyny FC Helmuty

 

Więcej zdjęć:

Organizmu się nie oszuka

      Bieg Marszałka w Sulejówku to bieg dla mnie szczególny. O ile pierwsze moje biegi to siedleckie Biegi Jacka w 2010 i 2012, o tyle zeszłoroczny szósty Bieg Marszałka był pierwszym moim biegiem poza rodzinnymi Siedlcami i tak naprawdę od niego zaczęło się regularne bieganie na poważnie i różnego rodzaju wyjazdy. Jeszcze dwa tygodnie temu podbudowany bieganiem w Mińsku Mazowieckim myślałem, że uda się dziś powalczyć o życiówkę, a przynajmniej drugi raz w życiu złamać pięćdziesiąt minut. Niestety życie zweryfikowało te plany. Kontuzja na treningu piłkarskim przed turniejem firmowym sprawiła, że dziś jeszcze nadal nie mogłem walczyć o świetny rezultat. A szkoda, bo pogoda do biegania i na dobre wyniki bardzo dobra. Chłodno jak na tą porę roku, bezwietrznie, słońce schowane, tylko od czasu do czasu wychylało się zza chmur. Tuż po biegu pojawiła się nawet delikatna mżawka. Niestety organizmu się nie oszuka. Biorąc pod uwagę okoliczności jedynym celem, jaki mogłem sobie postawić była poprawa o dwie minuty wyniku z zeszłego roku. Tuż przed biegiem tradycyjnie krótkie uroczystości pod pomnikiem Marszałka. Potem honorowy krótki przebieg w stronę startu właściwego. Wystrzał startera i początek biegu. Zacząłem bardzo powoli bojąc się podjąć ryzyko. Uraz mocno utrudniał normalny bieg. Dodatkowo bałem się, aby nie sforsować się za bardzo, bo następnego dnia kolejny bieg, gdzie na dobrym starcie zależało mi bardziej. Starałem się kontrolować czas, by dobiec w okolicach 55 minut.  W drugiej połowie dystansu, gdy ciało było już rozgrzane, a pod wpływem adrenaliny ból dokuczał dużo mniej przyspieszyłem dzięki czemu udało osiągnąć zamierzony cel z nawiązką, czyli mimo kontuzji poprawić zeszłoroczny rezultat aż o trzy minuty.

     Na koniec warto wspomnieć, że myślą przewodnią Biegów Marszałka organizowanych w Sulejówku z inicjatywy ruchu obywatelskiego – Grupy Inicjacyjnej Mieszkańców Sulejówka oraz organizacji pozarządowej – Towarzystwa Przyjaciół Sulejówku już od 2008 jest możliwie wierne przybliżanie ich do przedwojennych marszów Sulejówek – Belweder oraz nawiązanie do idei Piłsudskiego, który stale przypominał o konieczności wychowania pokoleń zahartowanych, rozumiejących potrzebę rozwijania szeroko pojętej kultury: zarówno tej wysokiej, jak i stricte fizycznej.  Bieg organizowany jest zawsze w połowie czerwca – na pamiątkę osiedlenia się Józefa Piłsudskiego w Sulejówku (13 czerwca 1923 roku). Będąc w Sulejówku warto wykorzystać okazję i odwiedzić także Dworek Milusin, gdzie znajduje się muzeum Marszałka. Wpisany do rejestru zabytków Dworek został zbudowany w w roku 1923  według projektu wybitnego polskiego architekta Kazimierza Skórewicza, a ofiarowany Marszałkowi przez oficerów legionowych. Józef Piłsudski mieszkał w nim z rodziną w latach 1923 – 1926. Wkrótce zostanie odtworzone oryginalne wyposażenie i wystrój wnętrz. Warto odwiedzić: www.muzeumpilsudski.pl

2014.06.14 Sulejówek (POL) – VII BIEG MARSZAŁKA – 54:13

Więcej zdjęć:

Nie na temat Cz. II

     Walka z czasem przegrana. Maści, żele, spraye nie pomogły i rano obudziłem się ciągle z bólem, który uniemożliwiał mi normalną grę na swoim normalnym poziomie. Złość i rozgoryczenie to uczucia, które dominowały we mnie. Sport jest piękny, wzruszający, ale bywa okrutny i bezwzględny. Od dawna wiadomo, że właśnie tego dnia jest ważne wydarzenie, przez kilka miesięcy przygotowania, świadomość, że jest się mocnym i na kilka dni przed tymże właśnie wydarzeniem kontuzja, która nie pozwala zaprezentować tego wszystkiego na co Cię stać i co chciałbyś pokazać. Rano jeszcze wydawało się, że może nie będzie tak źle. Emocje, mobilizacja najwyraźniej zniekształcały i zakłamywały prawdziwy obraz. Rzeczywistość okazała się jednak bardziej brutalna.  Żal, bo wiem, że byłem bardzo dobrze przygotowany, a  nie mogłem wspomóc kolegów na tyle ile mógłbym i tyle ile od siebie oczekiwałem i wymagałem. Byłem cieniem samego siebie.

     Pierwszy mecz z Węgrami, nie wygląda to jeszcze najgorzej. Adrenalina pozwala zapomnieć o bólu. Poza tym mecz układa się po naszej myśli. Wygrana 2:0, choć wtedy chyba jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego jak ważne i jak cenne były to punkty. Oczekiwania coraz większe. Drugi mecz przeciwko Niemcom. Mecz wyrównany, udaje mi się nawet oddać kilka groźnych strzałów i niestety błąd. Może gdyby nie kontuzja nie zabrakło by tego ułamka sekundy, tego pół metra i udałoby się zablokować strzał rywali. A tak niestety piłka w siatce. Parę minut później okazuje się, że była to jedyna bramka tego meczu. Polska-Niemcy 0:1, mój błąd, choć cała nasza drużyna w tym meczu wyglądała raczej bezbarwnie. Szybko musimy otrząsnąć się z tego “zimnego prysznica”, bo następny mecz to klucz do tego jak ułoży się tabela naszej grupy, a przeciwnik to Irlandczycy. Początek wyrównany i niestety katastrofalny błąd bramkarza, który zupełnie podcina nam skrzydła. Walczymy, mamy przewagę, ale próbując doprowadzić do wyrównania odkrywamy się, co skrzętnie wykorzystuje rywal dobijając nas w końcówce drugą bramką. W tym momencie wiemy już, że o awans do półfinału będzie niezmiernie ciężko. Nawet teoretyczne zwycięstwa z dwoma najsłabszymi drużynami w naszej grupie mogą nie dać nam promocji z grupy. Jednak dopóki piłka w grze… Walczymy. Wyszarpane zwycięstwo z Danią 1:0 i ciągle jeszcze nadzieja. Potem mecz Niemcy-Węgry. Remis zadowala obie ekipy. Liczymy jednak na Niemców. Węgrzy nie mogą tego meczu wygrać, ani nawet zremisować. Gol dla Niemiec daje nam nadzieję. W końcówce wyrównanie, a nasze głowy wędrują w dół. W ostatnim naszym meczu w zasadzie o prestiż 1:0 z Francją po golu na 3 sekundy przed końcem, ale marne to już pocieszenie. Niemcy i Węgry przechodzą dalej. Irlandia i Polska z tą samą ilością punktów na kolejnych miejscach. Tabelę zamykają Duńczycy i Francuzi. W drugiej grupie bez niespodzianek Hiszpania i Włochy, potem Anglia, Czechy, Bułgaria, Serbia. Spodziewałem się, że na boiskach na których gramy będzie decydował raczej football techniczny. Wybiegani, silni i mocni fizycznie finaliści z zeszłego roku Irlandczycy i Anglicy tutaj w zasadzie się nie liczą. W półfinałach Hiszpanie gromią Niemców. Włosi po zaciętym meczu pokonują Węgrów. W małym finale pocieszenia o trzecie miejsce Węgrzy tym razem nie dają szans Niemcom, a nam pozostaje ogromna satysfakcja, że poza Włochami jesteśmy jedyną drużyną, która pokonała naszych kolegów znad Dunaju. W finale Hiszpanie rewanżują się Włochom za grupową porażkę gromiąc ich 4:0. A na ustach kibiców rozbrzmiewa “Viva Espana”.

     Podsumowując nasz występ można powiedzieć, że jest na pewno poniżej oczekiwań, bo każdy z nas liczył przynajmniej na powtórzenie wyniku z Kopenhagi, a ja z powodu kontuzji jestem rozczarowany podwójnie. Aczkolwiek bilans nie wygląda najgorzej. Trzy zwycięstwa i dwie porażki ujmy nie przynoszą i także dają wiele satysfakcji.  Humory na pewno poprawiliśmy na wieczornej imprezie, gdzie wszystkie ekipy wraz z kibicami bawiły się do później nocy, a w rozmowach a naszymi gośćmi z całej Europy dominowała opinia, że organizacyjnie i biorąc pod uwagę rozmach był to najlepszy turniej Nielsena w historii.  Do zobaczenia za rok… Gdzie tym razem?  Sofia?  Belgrad?  Budapeszt? Jeszcze nie wiadomo…

2014.06.07  NIELSEN EUROCUP WARSAW 2014

Więcej zdjęć:

Nie na temat Cz. I

     Tym razem nie będzie o bieganiu, ale też o sporcie. W ramach przerwy i w oczekiwaniu na kolejny start pora na emocje piłkarskie i trochę wspomnień. Od kilku lat w naszej firmie organizowany jest turniej piłkarski Nielsen Eurocup. Był Dublin, Barcelona, Hamburg, Kopenhaga… pora na Warszawę. Reprezentacje oddziałów naszej firmy z 12 krajów  przyjechały do naszej stolicy by jutro zmierzyć swoje siły w walce o puchar w najbardziej popularnej dyscyplinie sportowej na świecie czyli piłce nożnej. Polska drużyna raczej nie wyróżniała się niczym szczególnym i dostosowywała się poziomem sportowym do oficjalnej reprezentacji Polski. Swoje występy kończyliśmy zazwyczaj na poziomie grupowym. Oczekiwania i ambicje zostały jednak rozbudzone w zeszłym roku kiedy to zupełnie niespodziewanie również dla nas samych okazaliśmy się przysłowiowym “czarnym koniem” docierając do półfinału. Rozpoczęliśmy bardzo dobrze pokonując Anglików 2:1, a mi udało się otworzyć wynik. Mam szczęście do tej drużyny. Kilka lat temu w Dublinie też zmierzyliśmy się z Anglikami na otwarcie i także udało mi się pokonać angielskiego bramkarza. Wówczas wynik był jednak 1:2. W drugim meczu zwycięstwo nad Niemcami 2:0. W trzecim ostatnim meczu grupowym w zasadzie o nic, bo awans był już pewny porażka z Holandią 0:1, po chyba jedynym celnym strzale rywali z daleka. Ćwierćfinał to zwycięstwo z gospodarzami Danią 1:0 po bardzo emocjonującym meczu i w końcu porażka z Irlandią i zakończenie turnieju na półfinale. Niewiele brakowało by wynik był jeszcze lepszy, gdyż jeszcze na minutę przed końcem prowadziliśmy z faworyzowaną drużyną z “zielonej wyspy” 1:0. Pech chciał, że mimo wielu okazji z naszej strony to Irlandczycy znaleźli w końcu drogę do bramki wyrównując w ostatniej chwili. W karnych zabrakło szczęścia i swój występ zakończyliśmy razem z Włochami na miejscach 3-4. Osłabieni ciężkim bojem z naszą drużyną Irlandczycy w finale nie sprostali Anglikom. My natomiast uznani zostaliśmy najbardziej sympatyczną drużyną, która potrafiła dobrze bawić się nawet po porażce.

     Tym razem na swoim boisku postaramy się powalczyć o zwycięstwo, a przynajmniej powtórzyć wynik. Będzie ciężko, gdyż konkurencja jest bardzo silna i każdej z drużyn przyświeca ten sam cel – wygrać, ale powalczymy. Miejmy nadzieję, że kilka miesięcy treningów zaprocentuje. Rok temu naszą bronią okazało się wybieganie, zaangażowanie i gra zespołowa. Na boisku zostawiliśmy serce. Liczę na to, że pokażemy to samo w tym roku. Przy odrobinie szczęścia będzie dobrze, choć moim osobistym faworytem jest nieobecna w Kopenhadze Hiszpania. Jeśli o mnie chodzi to ostatnie dwa treningi pokazały, że forma rośnie.  Tuż przed turniejem na ostatnim treningu przydarzyła się niestety mała kontuzja. Mocno zbite żebro trochę przeszkadza, ale mam nadzieję, że jutro będę w pełni gotowy do gry.

Więcej zdjęć:

Leniwie

       Kolejny przystanek na mojej trasie biegacza to Mińsk Mazowiecki i II MAZOWIECKA DZIESIĄTKA. Pewnie gdyby nie fakt, że start już dawno opłacony, a na bieg umówiłem się z Piotrem to pewnie odpuściłbym sobie ten bieg. Rano ogarnęło mnie lenistwo i czułem, że to nie jest dla mnie dobry dzień na bieganie. Napięty ostatnio terminarz startowy, inne aktywnosci piłkarskie sprawiły, że czułem sie trochę przemęczony i przetrenowany, brakowało mi świeżości, a nogi wydawały sie być ciężkie jak ze stali. Dodatkowo pare drobnych urazów i ogólnie zniechęcenie sprawiały, że nie czułem sie najlepiej i najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru i trzeba było zmobilizować się i wziąć się w garść. Na szczęście pogoda nienajgorsza. Niezbyt gorąco, słońce dopiero przed samym biegiem wyłoniło się z zza chmur, ale upał nie doskwierał. Może tylko wiatr momentami przeszkadzał, ale ogólnie nie było najgorzej. Zacząłem powoli, ostrożnie, potem przyspieszyłem. Na półmetku czas powyżej oczekiwań, ale chwilę potem gdzieś na szóstym kilometrze mały kryzys. Minęło ładnych parę minut zanim odzyskałem wigor, który utrzymałem już do końca. Finisz i czas zdecydowanie powyżej oczekiwań. Podbudował mnie ten start psychicznie, bo skoro z takim nastawieniem i w takiej formie fizycznej udało się uzyskać tak dobry czas to znaczy, że stać mnie na regularne wyniki poniżej pięćdziesięciu minut, co jeszcze nie tak dawno wydawało się raczej niemożliwe. Jednym z ciekawszych akcentów tego biegu była obecność Marka Plawgo – naszego utytułowanego lekkoatlety, który przez lata dostarczał nam wielu emocji sportowych i radości zdobywając w swojej karierze wiele medali na najważniejszych imprezach międzynarodowych. Krótko podsumowując sympatyczna impreza i warto było jednak wystartować. Ładna pogoda, miło spędzony czas w równie miłym towarzystwie, fajny medal i dobry czas powyżej oczekiwań. Następny start dopiero za dwa tygodnie będzie więc czas by zatęsknić za bieganiem i złapać głębszy oddech. W następny weeekend tym razem emocje piłkarskie.

Marek Plawgo (ur. 25 lutego 1981 w Rudzie Śląskiej) – polski lekkoatleta, sprinter i płotkarz. Przez większość kariery zawodnik KS Warszawianka. Jego koronny dystans to 400 m przez płotki. Jest aktualnym rekordzistą Polski w tej konkurencji. Szereg wartościowych rezultatów uzyskał również w biegu płaskim na 400 m. Jest halowym rekordzistą kraju w tej konkurencji. W swojej karierze ma na koncie między innymi dwa brązowe medale Mistrzostw Świata w Osace w 2007 w biegu na 400 m przez płotki oraz w sztafecie 4 x 400, srebrny medal Mistrzostw Europy w Goeteborgu w 2006 roku w biegu na 400 m przez płotki, brąz Halowych Mistrzostw Świata w Birmingham w 2003 roku w sztafecie 4 x 400, oraz dwa złote medale zdobyte na Halowych Mistrzostwa Europy w Wiedniu w biegu na 400 m oraz w sztafecie 4 x 400 m

2014.06.01 Mińsk Mazowiecki (POL) – II MAZOWIECKA DZIESIĄTKA – 51:02

 

Więcej zdjęć:

Na raty

     Na brak aktywności sportowej ostatnio nie narzekam, a ten weekend pod tym względem był w ogóle wyjątkowy. Otóż z okazji rocznicy 400 lat od śmierci El Greco oraz faktu, że cały świat świętuje jego rok Stowarzyszenie Sportowe Leniwce, które od lat dba o rozwój sportowy mieszkańców miasta zorganizowało w Siedlcach zupełnie nietypową imprezę biegową to jest I SIEDLECKI MARATON NA RATY – 40KM NA 400 LAT EL GRECO. Maraton na raty to bieg podzielony na 5 dwugodzinne rundy, podczas których startujący zawodnicy według swoich możliwości i predyspozycji zaliczają trzykilometrowe okrążenia wokół siedleckiego zalewu, kumulując pokonany dystans, by w ostatecznym rozrachunku uzbierać dystans maratonu – 42 km i 195 metrów. Postanowiłem spróbować swoich sił i ja. Potraktowałem to jako zabawę i jako cel postawiłem sobie jedynie złamanie 4 godzin, a drugiej strony pokonanie dystansu w 4 rundach, by w trakcie piątej móc już spokojnie odpoczywać w oczekiwaniu na rozdanie medali dopingując innych będących jeszcze na trasie.

     Pierwszy etap po całym dniu w pracy i prosto z pociągu dość spokojny i rozpoznawczy. Udało się ukończyć 3 kółeczka, choć założenie było – 2. Następnego dnia w sobotę rano najcięższy i najdłuższy etap. Postanowiłem ambitnie pokonać aż 6 kółek, co oznaczało dokładnie 18km. Przy palącym słońcu pod koniec zabrakło trochę sił, ponadto w drugiej połowie dystansu pojawiła się mała kontuzja i czasy były trochę poniżej oczekiwań i możliwości. W popołudniowej sesji pokonałem jeszcze 6km, co oznaczało, że na niedziele rano zostało mi 9km. Według wstępnych i bardzo ogólnych obliczeń wychodziło, że na ostatnie 3 okrążenia zostało mi około 50 minut by zmieścić się w założonych czterech godzinach. Z jednej strony wydawało się to jak najbardziej wykonalne, bo jedno kółko biegałem średnio w 16 minut. Z drugiej strony w nogach czuć było już 33 kilometry pokonane w piątek i sobotę. Ponadto nie wiedziałem czy w palącym słońcu nagle nie pojawi się jakiś kryzys lub kontuzja. Byłem więc bardzo ostrożnym optymistą czując pewien dreszczyk emocji i poczucie mobilizacji. Pierwsze poranne kółko i w zasadzie wszystko stało się jasne. Osiągnąłem czas najlepszy ze wszystkich pokonanych przez siebie w ten weekend okrążeń. Drugie okrążenie równie dobre, co sprawiło, że na ostatnie już spokojne wyruszyłem z dużym zapasem czasu i pełną kontrolą. Ostatecznie udało się skończyć bieg zgodnie z założeniem w 4 rundach i poniżej 4 godzin. W popołudniowej sesji mogłem już po prostu przyjechać odebrać zasłużony medal i wymienić wrażenia z kolegami biegaczami. Reasumując świetny pomysł i oryginalna super impreza w kameralnym gronie.

 

                                      Źródło: www.ciechs69.blog.interia.pl

     Na sam koniec warto parę słów o samym El Greco i jego związkach z Siedlcami. Hiszpański malarz, rzeźbiarz i architekt pochodzenia greckiego to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli manieryzmu. Jeden z jego obrazów Ekstaza Świętego Franciszka został przypadkowo odkryty w 1964 roku na plebanii kościoła w podsiedleckim Kosowie Lackim przez pracownice Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk, Izabellę Galicką i Hannę Sygietyńską, sporządzające inwentaryzację zabytków. Wisiał na ścianie pociemniały i brudny z rozdarciem w lewym górnym rogu. Artykuł o odnalezieniu obrazu El Greca, który ukazał się 1 kwietnia 1966 był wielką sensacją i spowodował liczne przybycie historyków i znawców sztuki. Przez lata było sporo wątpliwości co do jego autentyczności. Trudno było uwierzyć, że tak cenne dzieło wisiało po prostu na ścianie małej podsiedleckiej plebanii. Losy obrazu w Polsce znamy od 1927 roku, kiedy wikary z Kosowa Lackiego kupił go w antykwariacie w Warszawie na prośbę parafian na imieniny proboszcza. Proboszcz do końca życia nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie dzieło posiada. Nie wiemy, jak dzieło znalazło się w Polsce i kto był jego właścicielem. Wszystkie opowieści na ten temat, np. o napoleońskim żołnierzu maszerującym z obrazem na Moskwę okazywały się być legendami. Dzieło powstało prawdopodobnie w latach 1575–1580, czyli podczas początków pobytu El Greca w Hiszpanii. Po konserwacji obraz został umieszczony w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach. Dzieło eksponowane jest od 2004 i jest to jedyny obraz El Greco znajdujący się w Polsce.

2014.05.23-25  Siedlce (POL) 42,195km I SIEDLECKI MARATON NA RATY – 40KM NA  400 LAT EL GRECO – Etap 1 – 9km: 49:35, Etap 2 – 18km: 1:46:57, Etap 3 – 6km: 31:12, Etap 4 – 9,195km: 47:01, Etap 5 – 0km – 0:00, Total – 42,195km: 3:54:45

Więcej zdjęć:

 

2014 Mariusz Ryżkowski