Od mojego szóstego maratonu w życiu mija prawie tydzień. Choć dopiero zaczynam pisać relację z tego biegu to już wiem, że będzie to najdłuższy wpis, jaki do tej pory pojawił się na tym blogu. Wiąże się z nim bowiem wiele emocji, wrażeń i wspomnień, które chciałbym utrwalić i którymi chciałem się tutaj z wszystkimi podzielić. Mam także nadzieję, że dla kogoś będzie to ogromną inspiracją do tego, by nie tylko odwiedzić to nadzwyczaj interesujące miasto, ale być może nawet przebiec w nim ten niepowtarzalny, wyjątkowy i jedyny na świecie taki maraton.
To także mój szósty bieg zagraniczny. Były półmaratony w Brukseli, Wiedniu, Atenach, w międzyczasie był też bardzo wymagający i ważny dla mnie bieg na szczyt Monte Cassino we Włoszech. W zeszłym roku pobiegłem swój pierwszy maraton zagraniczny w Budapeszcie i to właśnie po tym biegu w mej głowie pojawił się pomysł przebiegnięcia tego samego dystansu w Stambule. Szukałem nowego wyzwania, czegoś wyjątkowego, a maraton w tym mieście właśnie taki jest. To maraton, który zaczyna się na jednym kontynencie w Azji, a kończy na drugim w Europie. Na bieg zarejstrowałem się z dużym wyprzedzeniem już w styczniu. To najlepsza motywacja by zrealizować cel i doprowadzić swój plan do końca. Niedługo potem załatwiłem większość formalności łącznie z lotem. Pozostało liczyć, że zdrowie dopisze, szlifować formę i odliczać czas do tego wydarzenia. Czasami miałem chwile drobnych wątpliwości czy dobrze robię i czy ryzyko nie jest zbyt duże. Lipcowa próba przewrotu, w której zginęły setki ludzi, ataki terorystyczne, które od czasu do czasu zakłócają normalne życie w mieście oraz generalnie napięta sytuacja polityczna sprawiały, że czasami w mej glowie pojawiały się pewne obawy. Z drugiej strony miałem wrażenie, że po stłumieniu puczu podjęte środki ostrożności sprawiły, że poziom bezpieczeństwa w tym mieście znacznie się podniósł i paradoksalnie jest tam teraz bardziej spokojnie, niż było. Choć od tamtych dramatycznych wydarzeń minęło już kilka miesięcy to nawet dziś gdzie niegdzie można było zaobserwować opancerzone wozy policyjne i policjantów z długą bronią patrolujących ulice. Jeszcze bardziej widoczne jest to na lotnisku, gdzie trzeba poddać się licznym kontrolom.
Do Stambułu przybyłem już w piątek i muszę przyznać, że od początku Stambuł nie był dla mnie zbyt łaskawy. Opóźniony lot, kłopoty z odnalezieniem bagażu, potem hostelu, taksówkarz, który licząc na moją niewiedzę usiłował namówić mnie na kurs i przekonać, że z miejsca w którym się znajdowaliśmy do hotelu jest 3 kilometry, a nie 400 metrów i aby się tam dostać koniecznie muszę użyć jego taksówki – to wszystko nie napawało optymizmem. Po kilku godzinach popytu w Stambule czułem się tym miastem już trochę zmęczony. Zmęczony, jakbym ten maraton już przebiegł. W hostelu na szczęście nie było już przykrych niespodzianek, choć ładnych kilka minut zajęło chlopakowi na recepcji potwierdzenie, że “tak, mój pokój jest i czeka na mnie”. Przez ten czas oczekiwania jego mina mówiła raczej “ooo, cholera, chyba mamy problem”. Podobnie, jak w przypadku innych dotychczasowych wyjazdowych biegów mogłem liczyć na bardzo międzynarodowe, egzotyczne towarzystwo w pokoju, tym razem w osobach Alexisa z Francji, Cama, a właściwie Camerona z Kanady i kolegi z Japonii, którego imienia nie byłem w stanie powtórzyć już kilka minut po tym, jak mi się przedstawił. Każdy z nich pochodził z zupełnie innego zakątku świata, ale łączyło ich wszystkich podróżowanie i odkrywanie Europy. No i przez tych kilka dni Stambuł i ten nasz wspólny mały pokój.
Sobota od rana bardzo intensywna. Wczesna pobudka i wyjazd po pakiet startowy. Ciężko jest się poruszać po Stambule. Niesamowite korki na ulicach i poczucie, że każdy chce Cię przejechać, gdy jesteś pieszym to wrażenia, których możesz tu doświadczyć. Po prawie półtoragodzinnym przeciskaniu się przez miasto udaje mi się w końcu dotrzeć do nowoczesnej hali sportowej Asli Çakir Alptekin, gdzie zlokalizowano Expo całej imprezy. Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie ono bardzo pozytywnie swoim rozmachem. Dzięki temu, że byłem tam jeszcze przed otwarciem udało mi się uniknąć kolejek i szybko po odbiorze pakietu mogłem w pełni skupić się na zwiedzaniu zlokalizowanych w hali stoisk, a przy okazji zrobić kilka pamiątkowych zdjęć. W międzyczasie porozmawiałem z jednym z tureckich biegaczy w średnim wieku, którego zainteresował fakt, iż jestem obcokrajowcem. Gdy dowiedział się że pochodzę z Polski łamaną angielszczyzną opowiedział mi o swoich dawnych polskich przyjaciołach z “Opol”… znaczy się chyba z Opola, hmm? Po solidnej porcji darmowego makaronu, którego można się było najeść do woli i naładowaniu organizmu węglowodanami przyszła pora wracać do hostelu.
Szybki prysznic, przebranie się i kolejny punkt na liście mojego pobytu w Stambule to jest spotkanie z moją szefową Havvą, która jest Turczynką i na codzień mieszka, żyje i pracuję w tym miescie. Osobiście widujemy się tylko kilka razy w roku. Tym razem pojawiła sie okazja na kolejne spotkanie, którą należało po prostu wykorzystać. Umówiliśmy się w bardzo malowniczej dzielnicy zwanej Bebek tuż nad Bosforem, gdzie zlokalizowano wiele pięknych i eleganckich restauracji i skąd można podziwiać piękne widoki na Bosfor i drugą azjatycką stronę miasta. Smaczny posiłek, spacer wzdłuż wybrzeża, rozmowa przy tradycyjnej tureckiej herbacie i pora wracać. Trzeba w końcu trochę odpocząć i przygotować się przed jutrzejszym biegiem.
Dzień startu. Jeszcze nigdy przed biegiem nie wstawałem tak wcześnie. Nawet w Atenach, gdzie na start Półmaratonu Posejdona musiałem przeciskać się z centrum na sam kraniec miasta nad morze mogłem pospać dłużej. Biorąc pod uwagę dwugodzinną różnicę względem polskiego czasu można powiedzieć, że na bieg musiałem wstać o 4 rano, a obudziłem się już nawet o 3:45. Generalnie w Stambule mialem problem ze snem. Podczas czterech nocy spędzonych w tym mieście, ani jednej nie spalem normalnie. Mimo to nie czulem w ogóle senności, ani zmęczenia. Tym razem obudził mnie deszcz, który od samego rana intensywnie lał się z tureckiego nieba. Nie była to dobra wiadomość. Prognozy zapowiadały na ten dzień ochłodzenie i byłem na to przygotowany, ale do tego opady? Choć lubię biegać w deszcz, to jednak w połączeniu z oczekiwanym chłodem i tak długim dystansem tym razem mogłaby się to dla mnie okazać ściana nie do przebicia.
Gdy już dotarłem na legendarny plac Taksim podstawione tuż obok centrum kultury Ataturka zwanego “Ojcem Turków” autobusy zawiozły nas na drugą, azjatycką stronę Stambułu. Deszcz jakby zelżał. Zacząłem się przebierać. Brak zorganizowanej szatni sprawił, że każdy sam szukał dla siebie jakiegoś dogodnego miejsca. Ja rozłożyłem swoje rzeczy na ułożonej na poboczu “w kostkę” stercie przęseł siatkowego płotu. Gdy po kolej zakladałem następne elementy swojego stroju nagle z koperty wysunął mi się chip i poprzez oczka siatki wylądował mniej więcej w środku ułożonej z tych przęseł kostki. Zdębiałem. Próbowałem podnieść metalowe elementy. Sam byłem w stanie unieść jedynie kilka z nich. Poprosiłem kogoś stojącego obok o pomoc. Po chwili spontanicznie w ratowanie mojego chipa zaangażowana była już solidna turecka ekipa. Udało się podnieść wszystkie potrzebne przęsła do tego, by wsunąć rękę i sięgnąć po moj chip. Ładnie podziękowałem za pomoc i mogłem odetchnąć z ulgą. “Uff. Pięknie się ten dzień zaczyna” – pomyślałem. “Miało być pogodnie, a pada, teraz to. W końcu mamy trzynastego. Cóż może się więc jeszcze wydarzyć? Wolę już nawet nie myśleć.”
Nadeszła godzina 9:00, moment startu. Wielotysięczne morze biegaczy, którzy już za moment pobiegną na dystansach 42, 15, oraz 10 kilometrów, albo wykorzystają tą specjalną okazję i przemaszerują ośmiokilometrową trasą z jednego brzegu na drugi w ten jedyny w roku moment, gdy most jest otwarty dla ruchu pieszego. Nie miałem specjalnych oczekiwań co do wyniku. Bogaty o poprzednie doświadczenia już wiem, że życiówki mogę sobie bić w Warszawie, maratony i półmaratony zagraniczne to zupełnie inna historia. Zmęczenie podróżą, zwiedzaniem, nocowaniem w hostelu, często trudne trasy, mało sprzyjające warunki atmosferyczne – to wszystko sprawia, że poprzeczka jest ustawiona zdecydowanie dużo wyżej i potrzeba być w naprawdę dobrej dyspozycji, by powalczyć o rekord. Ja w takiej nie byłem na pewno. Poprawiona życiówka miesiąc temu na 38 Maratonie Warszawskim, sprawiła, że nastąpiło pewne rozprężenie, a słaba pogoda w ostatnich tygodniach także nie pomagała dobrze sie przygotować. Nie miałem też dużej potrzeby. W tym roku po Maratonie Warszawskim czułem się w pełni spełnionym maratończykiem i obiecałem sobie, że tym razem pobiegnę by cieszyć się bieganiem i swoim pobytem w tym pięknym, zupełnie egzotycznym dla mnie mieście. Po prostu go przebiec w zdrowiu i z radością. Wynik schodził na dalszy plan.
Pierwsze kilometry raczej spokojnie, udało mi się nawet zrobić wiele pięknych zdjęć z trasy. Deszcz przestał już padać, a z za chmur coraz śmielej wyglądało słońce. Biegło mi się bardzo dobrze. Z uśmiechem na twarzy i coraz większą ekscytacją minęliśmy stadion Besiktasu. Fanem tureckich zespołów nie jestem, ale dla kogoś, kto przez wiekszość życia pasjonował się piłką nożną i to był dla niego sport numer jeden, obiekty piłkarskie zawsze wzbudzają sentyment i zaintersowanie. Tuż obok po przeciwnej stronie ulicy przepiękny Pałac Dolmabahce. Pałac ten wybudowany w połowie XIX wieku był pierwszym pałacem w tym mieście w stylu europejskim. Z założenia miał sprawiać wrażenie na zagranicznych gościach, dlatego wzorowano go na Luwrze i Pałacu Buckingham. Kilka kilometrów dalej mijamy Wieżę Galata, zwaną także Wieżą Chrystusa, wybudowaną w XIV wieku jako część fortyfikacji ówczesnej kolonii Genui. Pierwsze problemy pojawiły się koło siedemnastego kilometra. Komfort biegu znacznie sie obniżył, choć nie wzbudziło to we mnie większego niepokoju. Zwykle, nawet gdy biegnę tylko półmaraton jest to dla mnie trudny moment i okolice 16,17 kilometra znoszę nienajlepiej. Słońce zaczynało przygrzewać coraz mocniej. Skreciliśmy w stronę portu Yenikapi.
Gdy minęliśmy półmetek rozpoczął się odcinek, który dał się chyba wszystkim najbardziej we znaki. Około 10 kilometrów wzdłuż wybrzeża pod górę i pod wiatr. Co chwilę mijałem kolejnych biegaczy, którzy albo szli, albo próbując gdzieś na poboczu odnaleźć w sobie jeszcze odrobinę energii na dalszy bieg przeżywali swoje własne, osobiste dramaty. W pewnej chwili z naprzeciwka zauważyłem gest pozdrowienia jednego z biegaczy. Ropoznałem koszulkę Legii. Już wiedziałem – Polak. Na mecie spotkaliśmy się ponownie, okazało się, że ma na imię Piotr. Słońce wbrew prognozom momentami przygrzewało naprawdę mocno. Zastanawiałem się, czy długi rękaw to był dobry pomysł na ten bieg. Z drugiej strony od czasu do czasu wiatr wiał tak silnie, że cieszyłem się, że mam dodatkowe okrycie chroniące organizm przed chłodem. Czekałem tylko kiedy ten morderczy podbieg się skończy. Ściana na 30 kilometrze nabierała dla mnie zupełnie nowego znaczenia, choć ciągle miałem siły by kontynuować normalnie bieg. Wiedziałem, że muszę to przetrwać, a potem będzie już dużo łatwiej, bo po nawrocie czeka mnie przynajmniej tyle samo dystansu z wiatrem w plecy. W końcu nadszedł ten moment. I rzeczywiście. Po nawrocie biegło się dużo łatwiej, choć jak na złość wiatr jakby się uspokoił. Od 32 kilometra zaczęły mnie łapać skurcze w lewą nogę. Od 35 co chwilę łapały mnie już w obie. Było już naprawdę ciężko. Myśl, która pojawiła się z godzinę wcześniej, by może jednak powalczyć o poprawę zeszłorocznego wyniku z Budapesztu się oddalała, by w końcu zupełnie zniknąć. Liczyłem bogaty o doświadczenia z wielu biegów, że może końcówka będzie z górki i wtedy będzie już dużo latwiej. Czekałem na ten moment. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Ostatnie dwa kilometry to mocne mordercze podbiegi. Chyba tylko świadomość, że już za chwilę meta i ten bieg się skończy pozwalała mi przetrwać, dodawała energii i chęci na kontynuowanie biegu. Przebiegliśmy przez Park Gulhane. Podobno to właśnie tutaj w 1928 roku Ataturk przedstawił po raz pierwszy, jak wkrótce będą wyglądały litery alfabetu tureckiego, o czym informowały ówczesne gazety, pisane jeszcze literami osmańskimi.
Wśród publiczności usłyszałem polski doping. Młody chłopak widząc polskiego orła na mojej koszulce próbował dodać mi otuchy. To był jedyny polski kibic, jakego wypatrzyłem na trasie całego maratonu, ale jego doping pojawił się chyba w najlepszym możliwym dla mnie momencie. Uśmiechnąłem się do niego skinając głową. Chwilę potem turecki kibic krzyknął po angielsku, że zostało mi już tylko 400 metrów. Przyspieszyłem więc mocno. Na finiszu zawsze są siły cokolwiek by się nie działo chwilę wcześniej. Wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników na ostatniej prostej i w końcu minąłem metę zlokalizowaną na Hippodromie, miejscu spotkań i sportowych zmagań starożytnych Rzymian, Bizancjum oraz obywateli Imperium Osmańskiego, tuż między Błękitnym Meczetem, a Egipskim Obeliskiem.
Potwornie zmęczony, jeszcze bardziej szczęśliwy chwilę musiałem odetchnąć by dojść do siebie. Siedząc na trawie w głębi serca przeżywałem jeszcze momenty tego biegu. Gdy już trochę odpocząłem i miałem się już powoli zbierać się do hostelu nagle niespodziewanie natknąłem się na swojego kolegę z pokoju – Cama, który wraz z parą naszych australijskich sąsiadów z pokoju obok pojawili się na mecie maratonu podczas zwiedzania stambulskich zabytków. Teoretycznie zwiedzanie to byl mój plan dopiero na następny dzień, ale korzystając z tego spotkania oraz faktu, że jestem w najpiękniejszych miejscach Stambułu postanowiłem kontynuować zwiedzanie z wraz z grupą znajomych. Nogi trochę bolały, ale generalnie czułem się już dobrze. Odwiedziliśmy Meczet Sultanahmet, chwilę potem muzeum Haghia Sophia. To w przeszłości świątynia chrześcijańska, potem meczet. Budynek uważany za najwspanialszy obiekt architektury i budownictwa całego pierwszego tysiąclecia naszej ery. Była to najwyższa rangą świątynia w Cesarstwie Bizantyjskim, katedra patriarsza oraz miejsce modłów i koronacji cesarzy. Nazwa znaczy dosłownie „Boża Mądrość” i odnosi się do jednego z atrybutów Boga. Do hostelu wróciliśmy na piechotę. Rozpierała mnie radość, ale i duma, które przyćmiewały zmęczenie. To był bez wątpienia najtrudniejszy, ale i najbardziej interesujący maraton, z tych które dotychczas udało mi się przebiec.
Poniedziałek, tak jak planowałem to dzień poświecony na zwiedzanie. Nie czułem dużego zmęczenia. Nogi też wydawały się już być w porządku. Po kilku dniach popytu w tym mieście w końcu je pokochałem, nauczyłem się także po nim poruszać. Niestraszne mi już były ogromne odległości, korki, gwar, hałas, niesamowite tempo. Jeszcze raz miałem możliwość zobaczyć wiele z tych miejsc, ktore widziałem w biegu popdrzedniego dnia. Tym razem już na spokojnie, bez pośpiechu. Udało mi się też dotrzeć na legendarny Grand Bazar, jeden z największych tego typu obiektów w Turcji. Wtorek, ostatni dzień pobytu to czas rozstania ze Stambułem. Jeszcze tylko pożegnalne pamiątkowe zdjęcie z legendarnego Taksim Square, na którym akurat odbywały się jakieś uroczystości państwowe wraz z wojskową orkiestrą, trochę pamiątkowych zakupów i można powoli kierować się w stronę lotniska. Czas powiedzieć do widzenia Turcjo… hoşça kal. To była naprawdę wspaniała przygoda i momenty, ktore na zawsze zostaną w mojej pamięci.
2016.11.13 Stambuł (TUR) Maraton – 38 VODAFONE EURASIA ISTANBUL MARATHON – 4:17:47
Więcej zdjęć z biegu:
Wiecej zdjęć ze Stambułu: