Dziękujemy Wam Polacy

      Po powrocie z Sofii długo w domu nie posiedziałem. Po zaledwie czterech dniach czekał mnie bowiem kolejny wyjazd. Plany mogła pokrzyżować jedynie przywieziona do domu choroba. Do żywych na szczęście zacząłem wracać już w środę, telefon choć też trwała walka z czasem naprawiony został w czwartek. Następnego dnia wieczorem, mimo ciągle jeszcze odczuwalnego znacznego osłabienia mogłem więc śmiało wyruszać na kolejną przygodę z nadzieją, że do niedzieli będzie już wszystko w porządku.

      W Niderlandach, lub jak kto z przyzwyczajenia woli Holandii już kiedyś wiele lat temu byłem przejazdem autobusem w drodze na Wyspy Brytyjskie, czy też nawet w tym roku mając tam przecież międzylądowanie w drodze do Rio. No, ale takich przypadków nie liczę, bo jedyne co udało mi się wówczas zobaczyć to autostradę i lotnisko. Kraj ten więc cały czas był na mojej liście planów do zrealizowania i od kilku lat ten kierunek był już jedynie kwestią czasu. Wiedziałem jednak, że jeśli zdecyduje się w końcu na ten wyjazd to będzie to prawdopodobnie półmaraton w Amsterdamie, gdzie meta i start zlokalizowane są na tutejszym Stadionie Olimpijskim. Byłem też święcie przekonany, że pobyt w Amsterdamie będę chciał połączyć z wizytą w oddalonym o sto dwadzieścia kilometrów mieście Breda. W historii i dziejach tego miasta ogromną rolę odegrali Polacy, a jego społeczność pamięta o tym do dziś.

      To musiało być ogromne zdziwienie mieszkańców okupowanej wówczas Bredy, gdy rankiem 29 października 1944 roku na ulicach swojego miasta zobaczyli alianckich wyzwolicieli. Na rękawach ich mundurów rzucały się w oczy naszywki „Poland”. Stało się więc dla wszystkich od razu jasne, że nie byli to Amerykanie, czy Brytyjczycy, ale właśnie nasi rodacy. W oknach domów wyzwolonej właśnie Bredy zaczęły pojawiać się spontanicznie przygotowane odręcznie rysowane plakaty z napisami w języku polskim „Dziękujemy Wam Polacy”. Wdzięczność musiała być ogromna zwłaszcza, że odbić miasto od Niemców udało się w zasadzie bez strat w cywilach i zniszczeń. Stało się tak dzięki decyzji gen. Maczka, by nie ostrzeliwać miasta ogniem artyleryjskim, a bić się w zasadzie ulica, po ulicy. Przez kolejnych pięć miesięcy czekając na rozpoczęcie kolejnej ofensywy nasi żołnierze byli zakwaterowani u tutejszych rodzin i w ten sposób powstała żarzyła więź i pamięć o polskich wyzwolicielach, którzy do dziś nazywani są „Onze Jongens”, co znaczy po prostu „nasze chłopaki”. W walkach o Bredę zginęło około 40 polskich żołnierzy. Spoczęli oni na tutejszym cmentarzu. Jest tu też Muzeum gen. Maczka oraz kilka innych miejsc pamięci, które chciałem koniecznie zobaczyć.

      Wylot miałem w sobotę wcześnie rano po całej nocy spędzonej na lotnisku. Po godzinę opóźnionym starcie i dwóch kolejnych w samolocie byłem w końcu na miejscu. Zwykle bym się pewnie kierował od razu odebrać pakiet startowy. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Od razu na lotnisku wsiadłem w pociąg udając się do Bredy. Nie mogłem tego odkładać. Muzeum gen. Maczka otwarte jest jedynie w wybrane dni tygodnia. Ani w poniedziałek, ani tym bardziej w niedzielę nie byłoby możliwe, aby cokolwiek zobaczyć. Po dwóch godzinach jazdy pociągiem z przesiadką w Rotterdamie miałem być już na miejscu. Jadąc tak miałem okazję podziwiać holenderską prowincję i to z czego słynie: stare legendarne wiatraki, czy też na przykład ogromne szklarnie kwiatów. Gdy dotarłem do Rotterdamu okazało się, że kolejny pociąg, którym miałem dostać się już bezpośrednio do Bredy został odwołany. Jakiś starszy kolejarz podpowiedział mi, by wsiąść do pociągu do Dordrechtu, a następnie wysiąść w Rosendaal, gdzie złapię pociąg do Zwolle, którym ostatecznie dojadę do Bredy. Hmm… Strasznie się ta podróż skomplikowała i to już na samym początku. Ale cóż…. siła wyższa. Przecież teraz się już nie poddam.

     W Bredzie mogłem sobie pozwolić na cztery, może pięć godzin zwiedzania. Czas ten skrócił się właśnie o co najmniej półtorej godziny. Niestety miejsca które chciałem odwiedzić rozrzucone są po całym mieście. Aby więc móc je wszystkie zobaczyć będąc jeszcze w Polsce postanowiłem przez Internet wynająć rower. Miał na mnie czekać o godzinie jedenastej mniej więcej kilometr od dworca koło jachtowej przystani. Na szczęście moje spóźnienie, choć trochę się tego obawiałem nie miało wpływu na dostępność roweru. Wszedłem do napotkanego warsztatu rowerowego w pobliżu wskazanego adresu z nadzieją, że to tu. Okazało się,  że nie, ale właściciel, który nie mógł tak długo czekać zostawił go dla mnie właśnie w tym miejscu. Trafiłem więc idealnie. Chwilę potem przemierzałem już ulice Bredy na dwóch kółkach.

      Oczywiście najważniejszym celem mojej wycieczki miało być Muzeum Generała i położony obok cmentarz, a także inne miejsca związane z naszymi żołnierzami. Zanim jednak dotarłem do porozrzucanych po całym mieście pamiątek tych bolesnych czasów II wojny światowej miałem okazję po drodze zobaczyć inne najbardziej znane atrakcje tego miasta. Na początek dotarłem pod Spanjaardsgat, czyli malowniczy most i fragmenty dawnych fortyfikacji z XVI wieku. Chwilę potem moim oczom ukazała się mająca prawie sto metrów wysokości wieża wspaniałej tutejszej katedry. Jej niemal 750-letnia historia sprawia, że jest najbardziej znanym i najważniejszym zabytkiem w Bredzie. Ma ona również znaczenie ogólnokrajowe. Od 1990 roku kościół znajduje się na liście „Top 100” Narodowej Agencji Konserwacji Zabytków. Jest naprawdę piękna.

      Jadąc dalej malowniczymi uliczkami Bredy dotarłem w końcu do pierwszego miejsca poświęconego Polakom, czyli do Pools monument. „Polski pomnik”, bo tak to można przetłumaczyć to pomnik wdzięczności mieszkańców Bredy dla polskich żołnierzy. Jest to obelisk z naturalnego kamienia, zwieńczony orłem wykonanym z brązu. Ptak uwikłany jest w zaciętą bitwę z innym orłem, którego ujarzmia. Walka ta odbywa się na brązowej kuli. Symbolika jest bardzo wymowna. Dwa orły na pomniku przedstawiają Polskę i Niemcy. Jeden orzeł (Polska) ujarzmia drugiego orła (Niemcy) w wojnie, która pogrążyła cały świat (kula). Na cokole znajduje się polski orzeł i napis w języku holenderskim „w podziękowaniu naszym polskim wyzwolicielom 29 października 1944”.

      Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Duitser panther tank. „Poolse tank” – tak potocznie mieszkańcy Bredy nazywają ten niemiecki czołg. To podarunek od 1. Dywizji Pancernej dla miasta Breda. Pochodził prosto z magazynów niemieckiej fabryki, znajdującej się na obszarze wyzwolonym przez polskich żołnierzy. Zarekwirowany przez maczkowców czołg przewieziono pociągiem i podarowano go miastu w pierwszą rocznicę wyzwolenia Bredy. Ustawiono go przy Generaal Maczekstraat, czyli ulicy gen. Maczka. Nieopodal znajduje się także inna polska ulica – Poolseweg. Pierwsza z nich została tak nazwana, ponieważ to właśnie tą ulicą żołnierze gen. Maczka wkraczali do Bredy. Teraz w przeddzień rocznicy przybrała ona formę Walk of Fame. Budynki zostały ozdobione flagami z biało-czerwonymi oznaczeniami i z napisem w języku polskim „Pamiętamy”, a na latarniach zawisło kilkadziesiąt proporców ze zdjęciami naszych bohaterów. Piękny gest. Kolejnym przystankiem na mej mapie był w końcu Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy. To miejsce pamięci poświęcone polskim żołnierzom poległym w czasie II wojny światowej. Tu właśnie zgodnie ze swoim życzeniem spoczął generał Stanisław Maczek wraz ze swoimi żołnierzami. Łącznie jest tu 161 grobów, w tym także polskich pilotów RAF.  Spędziłem chwilę na cmentarzu. Miałem tu także pewną misję do wykonania. Dwa tygodnie przez wyjazdem do Bredy całkiem spontanicznie pobiegłem półmaraton im. 24 Pułku Ułanów w Kraśniku i zapisując się na niego nawet nie miałem zielonego pojęcia, jak wiele wspólnego będzie on miał z tym wyjazdem. Otóż okazało się, że trójka Ułanów Kraśnickiego pułku spoczęła na zawsze właśnie na cmentarzu w Bredzie. Poczułem się więc zobowiązany odwiedzić szczególnie Ich groby. Pamiętałem doskonale nazwiska. Odnalazłem ich w zasadzie od razu. Cała trójka spoczęła obok siebie. 

      Tuż za cmentarzem odnalazłem muzeum poświęcone Gen. Maczkowi. Na gości czekają specjalne wystawy, filmy, prezentacje multimedialne. Chciałem to oczywiście wszystko zobaczyć. Spojrzałem jednak na zegarek. Czasu pozostało mi już jednak naprawdę niewiele, a planowałem odwiedzić jeszcze jeden cmentarz w  Ginneken. Wtedy była to miejscowość pod Bredą, dziś to są jej przedmieścia. Na cmentarzu znajduje się 80 grobów polskich żołnierzy generała Maczka poległych w 1944 r., a także kilka grobów weteranów – maczkowców, którzy zamieszkali po wojnie w Bredzie. Spoczęli oni na cmentarzu wraz ze zwykłymi mieszkańcami Bredy mając tam specjalnie wyznaczone miejsce. Choć trzeba się było naprawdę postarać cieszę się, że udało się dotrzeć także i tam, gdyż cmentarz ten nie jest tak popularny, jest oddalony od centrum, a co za tym idzie często pomijany i zapominany. To było w zasadzie już wszystko co chciałem i mogłem odwiedzić. Szybki powrót do przystani oddać rower, potem marsz na pociąg i powrót do Amsterdamu. Znowu z przesiadką w Rotterdamie. Tym razem na szczęście już bez żadnych przygód.

      Tego dnia żadnych atrakcji już więcej nie planowałem. Byłem naprawdę zmęczony, a czekał mnie jeszcze czterokilometrowy marsz do hostelu. W pokoju miałem tym razem dość ciekawe towarzystwo biegaczy. Pierwszym, którego poznałem był Jerome z Francji, który przyjechał podobnie jak ja na półmaraton, drugi był Neil z Australii. On choć także próbuje biegać, to tym razem realizował jedynie właśnie swoją turystyczną podróż po krajach Europy Zachodniej. Wieczorem skład naszego pokoju uzupełnił Esrael z Egiptu na co dzień mieszkający w niemieckim Hamburgu. Następnego dnia to na Niego czekało największe wyzwanie, gdyż przyjechał do Amsterdamu na maraton.

      Start półmaratonu zaplanowany był o nietypowej godzinnie, bo dopiero o 13, gdy maratończycy mieli być już na mecie.  Znałem taką sytuację już z Oslo gdzie zdarzyło mi się pobiec w 2023 roku. Nie jest to dla mnie najlepsze rozwiązanie, bo osobiście wolałbym pobiec rano,  by potem mieć już cały dzień na zwiedzanie. No, ale nie miałem wyjścia. Trzeba było to po prostu przyjąć do wiadomości. Mając jeszcze przed sobą cały poniedziałek w Amsterdamie tego dnia już zwiedzania nie planowałem. Zwłaszcza, że przecież musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy, a na Stadion Olimpijski miałem z hostelu ponad trzy kilometry marszu. Chciałem także zobaczyć finisz najlepszych maratończyków, których dotarcie do mety było planowane tuż po godzinie jedenastej.

      Gdy tylko wyszedłem z hostelu w położonym dosłownie dwadzieścia metrów dalej parku Vondelpark usłyszałem głośną muzykę i doping. Okazało się, że w tym miejscu przebiegały pierwsze kilometry trasy,  a najlepsi maratończycy zaczęli już tu docierać. Od tego momentu mogłem po prostu schować telefon z mapą i kierować się wzdłuż taśm i ustawionych barierek wiedząc, że zaprowadzą mnie one na pewno we właściwe miejsce. Idąc tak starałem się wypatrywać polskich koszulek. Nie udało mi się dostrzec żadnej, ale o tym, że tam w tym wielotysięcznym potoku ponad dwudziestu tysięcy maratończyków na pewno są byłem przekonany. Pół godziny później byłem już na miejscu. Odebrałem pakiet i wszedłem na stadion. Ogarniał mnie coraz większy dreszczyk emocji. Będąc na koronie stadionu olimpijskiego tak, jak zaplanowałem miałem okazję oglądać pasjonujący finisz czołowej czwórki maratończyków. Spore to były emocje, zwłaszcza, że ostateczny zwycięzca kilkaset metrów przed metą pomylił trasę i źle skręcił. Wygrał mimo tego. Emocje emocjami, w końcu jednak trzeba się było zacząć przygotowywać do zbliżającego się swojego startu. Miałem w sobie wiele obaw przed tym biegiem.

      Startujemy falami, w dodatku małymi grupkami. To sprawia, że wszystko się przedłuża. Ciągle nie czuję się dobrze. Doskwiera mi osłabienie, męczy mnie też trochę kaszel, w płucach czuję zalegającą flegmę. Kompletnie nie wiem na co mnie dziś stać.  Mimo to staram się zacząć dość optymistycznie, jak zwykle ostatnio w tempie pięć minut na kilometr. Udaje mi się tak przebiec jedną czwartą dystansu. Potem postanawiam trochę zwolnić bojąc się podjąć większe ryzyko. Czuję że brakuje mi sił. Nogi były ciężkie już od pierwszego kilometra, równie ciężko mi się oddycha. Trasa w tym miejscu wiedzie mniej atrakcyjnymi miejscami w Amsterdamie. Na siódmym kilometrze rozbawia mnie widok starego poczciwego polskiego Żuka. Stoi na poboczu z przerobionym tyłem na specjalną platformę, z której DJ-a puszcza muzykę. Animuszu dodaje też wyjątkowo żywiołowy doping amsterdamskich kibiców, którzy głośno wspierają biegaczy przy okazji odczytując ich imienia z numeru startowego. Niewątpliwie dodaje to sił i wywołuje uśmiech na twarzy. Po kolejnych kilometrach postanawiam jeszcze trochę zwolnić szukając bardziej komfortowego tempa. Niestety i tu go nie odnajduje. Po kilkunastu kilometrach jestem już chyba pogodzony, że dziś na wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut nie ma szans. Mimo to staram się robić jeszcze wszystko, co w mojej mocy by było, jak najbliżej celu. Kibice pomagają na każdym kroku. Gdy przebiegamy przez dzielnice mieszkalne co chwile mijamy mieszkańców tej okolicy, którzy śledzą zmagania biegaczy z perspektywy porozstawianych przez swoimi domami krzeseł, często zasiadając przy stolikach i popijając piwo. Ostatnie kilometry to już prawdziwe szaleństwo. Choć trochę już tych biegów przebiegłem to trudno mi odnaleźć w pamięci te gdzie doping był tak głośny, liczny i żywiołowy. Mniej więcej kilkaset metrów przed stadionem słyszę polski głos skierowany w swoją stronę jakiegoś młodego chłopaka. Choć byłem już naprawdę zmęczony uśmiecham się i wyciągam zaciśniętą pięść w górę pokazując, że dam radę. Niedługo potem przy akompaniamencie rozradowanych i rozkrzyczanych kibiców przebiegam bramę stadionu, wyciągam biało-czerwoną flagę i unosząc ja nad głową przekraczam metę. Bardzo zmęczony…, ale także szczęśliwy.

      Cieszyłem się, że mimo przeciwności losu nie tylko przyjechałem tu, ale i dobiegłem do mety. Cieszyłem się też obecnością na tym stadionie. To szczególne miejsce dla sportowców. To tu odbyło się wiele największych imprez sportowych na świecie, choćby IX Letnie Igrzyska Olimpijskie (1928), Finał Pucharu Europy w Piłce Nożnej (1962) czy też Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce (2016). Było to dla mnie na pewno spore przeżycie, że także miałem możliwość finiszować w tym miejscu. Niedługo potem tą samą trasą która dotarłem wróciłem do hostelu znowu mijając rzekę biegaczy, tym razem kończących swój bieg półmaratończyków. Wracając do hostelu rozmyślałem i wracałem do swojego biegu. Trochę żałowałem, że moja świetna pass ostatnich tygodni została przerwana. Mimo wszystko dużego rozczarowania nie było. Biorąc pod uwagę jak się czułem jeszcze trzy dni temu i że niewiele brakowało, abym w ogóle nie był w stanie tu przyjechać to należy być zadowolonym. Byłem.

      Poniedziałek to w końcu zwiedzanie. Nie lubię tak zostawiać niczego na ostatnią chwilę, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale tym razem mimo, że prognozy na ten dzień nie były do końca optymistyczne i dopuszczały możliwe opady nie miałem wyboru. Liczyłem, że cały dzień, który miałem przed sobą wystarczy i nawet jeśli faktycznie pojawi się momentami deszcz to nie będzie padac cały czas i w międzyczasie uda mi się dotrzeć tam, gdzie sobie założyłem. Zaraz po dziewiątej rozpocząłem swoją przygodę. Co prawda co jakiś czas zaczynało kropić zmuszając mnie do wyciagnięcia parasolki, ale nie były to jednak duże opady uniemożliwiające odkrywania Amsterdamu. Mogłem więc realizować krok po kroku założony plan.

      Na początek, choć tego nie planowałem dotarłem pod salę koncertową Concertgebouw. Wybudowana pod koniec XIV wieku sala podobno cieszy się opinią jednej z trzech sal z najlepszą akustyką na świecie. Tuż obok odnalazłem już to, co chciałem, czyli Muzeum Van Gogha. W muzeum poświęconym jego dorobku i czasom, w których żył aktualnie znajduje się ponad 200 obrazów mistrza, w tym sławne „Słoneczniki”, 500 jego rysunków i 700 listów. Jest to największa taka kolekcja na świecie. Nieopodal znajdował się kolejny punkt mojej podróży Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowe. Jest to jedna z największych atrakcji turystycznych tego miasta. Wśród zbiorów znajdują się nie tylko cenne dzieła malarskie, lecz także grafika, rzeźba, sztuka użytkowa i rękodzieło. Kolekcja malarstwa to około 6 tysięcy obrazów reprezentujących malarstwo holenderskie i światowe XV-XIX wieku, w tym choćby na przykład płótna Rembrandta. Sam budynek i położony obok ogród potrafi także zrobić wrażenie. Jest piękny.

      Niedługo potem dotarłem na Plac Dam. To w pewnym sensie serce tego miasta, któremu zresztą zawdzięcza swoją nazwę. W XIII wieku w tym miejscu na rzece Amstel zbudowano tamę, czyli „dam”. W ten sposób powstał „Amsterdam”. Najważniejszym punktem mojej wycieczki na placu był Pałac Królewski. Kiedyś do końca XVIII wieku był to ratusz, potem został pałacem. W całej Holandii są takie cztery. Jest naprawdę imponujący. To jeden z najwspanialszych gmachów tak zwanego Złotego Wieku Holandii. Dziś nie jest to już siedziba króla. Obok niego stoi kościół nazywany Nowym Kościołem (Nieuwe Kerk), choć on taki nowy wcale już nie jest, bo liczy sobie 600 lat i swoje najlepsze czasy z funkcją religijną ma już za sobą. Z braku wiernych służy jako wspaniała sala wystawowa. Trochę mimo wszystko szkoda. Z tyłu za pałacem przypadkowo odnalazłem przepiękny budynek. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to zwykła galeria handlowa. Kiedyś jednak znajdował się tu podobno budynek Poczty Głównej.

      Po drugiej stronie placu stoi Monument Narodowy upamiętniający II wojnę światową, gdzie co roku w dniu przed rocznicą wyzwolenia, 4 maja, w Dniu Poległych, król składa kwiaty. Pół wieku temu pomnik i schody pod monumentem stały się światowym centrum hippisów. „Dzieci-kwiaty” biwakowały i spały pod tym pomnikiem w śpiworach popalając sobie marihuanę. Tuż za monumentem stoi pięciogwiazdkowy Grand Hotel Krasnapolsky. Pewien biznesman polskiego pochodzenia wybudował go pod koniec XIX wieku i był to hotel jak na tamte czasy naprawdę luksusowy z telefonem i ciepłą wodą w każdym pokoju. W hotelu nocowali zarówno wielcy artyści: Charles Aznavour, Josephine Baker, Marlena Dietrich, Greta Garbo, Demis Roussos, Shakira, Omar Sharif, Boney M, Annie Lennox, czy też możni tego świata, jak król Hiszpanii Alfons XIII, Fidel Castro, Charles de Gaulle, Henry Kissinger, Władimir Putin, Joseph Goebbels, Heinrich Himmler, choć o tych ostatnich gościach za pewne wolano by zapomnieć. Na placu choć się tego nie spodziewałem odnalazłem też gustowny budynek amsterdamskiego muzeum figur woskowych Madam Tussaud. Wejścia do muzeum strzegła figura Messiego, ale szczerze mówiąc nie trzeba było być za bardzo złośliwym, by móc uznać, że nie do końca przypomina oryginał.

      Ostatnim zaplanowanym punktem mojej podróży po Amsterdamie był Dom Anne Frank, żydowskiej dziewczynki, która wraz z rodziną i czwórką znajomych ukrywała się w pokojach na tyłach budynku przed nazistowskimi prześladowaniami podczas II wojny światowej, a jej historia dzięki pamiętnikom zdobyła popularność na całym świecie. Spodziewałem się szczerze mówiąc w tym miejscu jakiejś skromnej kamiennicy, być może jedynie z jakąś tablicą pamiątkową. Tymczasem to co zobaczyłem to był przebudowany i odnowiony budynek, z którego zrobiono piękne, imponujące nowoczesne muzeum cieszące się zresztą ogromną popularnością. Mimo, że ciągle było jeszcze przed południem to bilety na ten dzień były już całkowicie wyprzedane, a przed wejściem ustawiała się długa kolejka. Więcej planów już w zasadzie nie miałem i podążając pięknymi malowniczymi uliczkami mogłem jeszcze przez chwilę podziwiać te mniej znane zakątki Amsterdamu: barwne kamienice, mostki na kanałach przyozdobione kolorowymi kwiatami i rowery… tysiące rowerów. Chwilę potem przekroczyłem drzwi amsterdamskiego dworca. Jest po prostu przepiękny. Urzekł mnie już od momentu, gdy w sobotę zobaczyłem go po raz pierwszy. Jeszcze tylko droga pociągiem na lotnisko wiele godzin oczekiwania na lot i kolejna podróż zaliczona.

      Za mną osiem bardzo intensywnych weekendów podczas których przebiegłem kolejnych siedem półmaratonów, w siedmiu miastach i w dwóch kolejnych krajach. Kocham podróże i mogę wyjeżdżać często, ale już dawno nie cieszyła mnie wizja następnego weekendu spędzonego w domu. Wyjazdy co tydzień, noc spędzona na lotnisku, choroba, biegi, zwiedzanie… to wszystko już trochę mnie zmęczyło. Pora chwilę odpocząć i powoli pomyśleć o sezonie 2025. W tym być prawdopodobnie pobiegnę jeszcze jeden zagraniczny półmaraton, ale to za chwilę. Jak chwilę odpocznę.

2024.10.20 Amsterdam (Niderlandy) TCS AMSTERDAM MARATHON – MIZUNO HALFMARATHON – 1:52:03

Więcej zdjęć z Bredy:

Więcej zdjęć z Amsterdamu:

Więcej zdjęć z biegu:


Bez entuzjamu

      Nie ukrywam, że coraz trudniej już mi wybierać europejskie kierunki swoich podróży, bo tych krajów już mi w zasadzie za wiele nie zostało. Czasami wiąże się to z wyprawami w miejsca, które nie budzą we mnie jakiegoś wyjątkowego entuzjazmu, ale to już ten moment, że warto je odwiedzić i po prostu odhaczyć. Niemalże dokładnie równo rok po wyjeździe podczas, którego miałem okazję odwiedzić Podgoricę, stolicę Czarnogóry, której w jakimś rankingu przypadł niezbyt zaszczytny tytuł najbrzydszej europejskiej stolicy znowu przyszło mi się zmierzyć z podobno mało atrakcyjnym kierunkiem i odwiedzić miasto, które dla odmiany sprawuje miano najbrzydszej stolicy krajów Unii Europejskiej. Nie przejmowałem się tym jednak, bo po pierwsze niewątpliwie cieszył mnie fakt okazji zaliczenia następnego kraju i zrobienia kolejnego kroku do realizacji swojego celu, a po drugie już przecież nie raz przekonałem się, że zawsze i wszędzie jestem w stanie znaleźć coś, co mnie zainteresuje. Mimo wszystko wierzyłem więc, że uda mi się odkryć w Sofii co najmniej kilka ciekawych miejsc, które mnie urzekną, zaciekawią, czy też poruszą. Na wszelki wypadek długiego pobytu w Bułgarii nie planowałem i miały mi wystarczyć jedynie trzy dni wliczając w to podróż. Zresztą najważniejszy był przecież i tak jak prawie zawsze kolejny półmaraton. Miałem głęboką nadzieję, że z WIZZ AIR SOFIA HALFMARATHON przywiozę do domu jak najbardziej pozytywne wrażenia.

      W stolicy Bułgarii wylądowałem w sobotnie popołudnie po dwóch godzinach lotu i bezpośrednio z lotniska metrem skierowałem się w stronę centrum, by tradycyjnie od razu odebrać pakiet. Wysiadłem na stacji Serdika. Nazwa nawiązuje do starożytnego miasta w Cesarstwie Rzymskim, które kiedyś było w tym miejscu, zanim powstała Sofia. Korzystając z okazji, że byłem w tej okolicy postanowiłem po drodze odnaleźć kościół zwany Rotundą Św. Jerzego. Ten wybudowany przez Rzymian w IV wieku z czerwonej cegły budynek to najstarszy budynek w mieście. W okresie panowania Osmanów stanowił meczet, a dziś jest prawosławną cerkwią. Chciałem go zobaczyć także ze względu na położone obok niego ruiny wspomnianej już Serdiki. Nieopodal jest też pewien hotel. Podczas jego budowy natrafiono na kolejne pozostałości starożytnego miasta, a konkretnie amfiteatr. Podobno w tamtych czasach był to największy amfiteatr w całej Europie Wschodniej. Miały tam miejsca walki gladiatorów i inne ważne wydarzenia. Gdy podczas budowy hotelu odkryto ruiny amfiteatru postanowiono wkomponować je w konstrukcje budynku i stały się one nieodłącznym elementem wystroju holu, a hotel nazwano Arena di Serdica. W Internecie wyczytałem, że nawet jeśli nie jest się gościem to można wejść do środka i podziwiać te relikwie przeszłości. Niestety, gdy dotarłem na miejsce zastałem zamknięte drzwi i kartkę z informacją, że hotel niestety nie poradził sobie z globalnym kryzysem i został zamknięty. Nie pozostało mi już nic zatem innego jak udać się już po pakiet startowy. Podczas pobytu w Sofii będę jednak często napotykał inne pozostałości związane ze starożytnym miastem, z których zwłaszcza te w tunelach metra stacji Serdika naprawdę potrafią zrobić wrażenie.

       Biuro zawodów i namioty, gdzie wydawano pakiety były rozstawione w ogrodzie tutejszego Teatru Narodowego imieniem Ivana Wazowa. Teatr stanął w tym miejscu na początku poprzedniego stulecia. Mimo dramatycznych wydarzeń takich jak pożar, czy bombardowanie podczas II wojny światowej dziś prezentuje się nadal bardzo ładnie. Dobrze, że tego dnia nie miałem już żadnych szczególnych planów, gdyż w Expo trzeba było odstać swoje. Największa kolejka była właśnie do półmaratonu. Czekanie wynagrodził pakiet, który jak na swoją cenę, był wyjątkowo bogaty. Kilka pamiątkowych zdjęć i niedługo potem skierowałem się w stronę położonego zaledwie kilkaset metrów dalej hostelu. Niewątpliwie cieszył mnie fakt znalezienia noclegu w tej samej okolicy, gdyż następnego dnia również start i meta zlokalizowane miały być niemalże dokładnie w tym samym miejscu.  Na recepcji  znowu musiałem chwilę poczekać, bo moje łóżko nie było jeszcze gotowe, widocznie taka to tutejsza tradycja, ale czas oczekiwania umilała mi,  co ciekawe płynąca z głośników polska muzyka zespołu Pidżama Porno. Skąd oni wytrzasnęli tu tę płytę? Ja sam usłyszałem te piosenki dopiero pierwszy raz  w życiu.

      W hostelu zakwaterowany byłem tym razem z dwoma chłopakami z Turcji. Ponieważ kiedyś biegłem maraton w Stambule pojawił się od razu temat do rozmowy. Jeszcze ciekawiej zrobiło się wieczorem, gdy w naszym pokoju zameldował się starszy, ponad siedemdziesięcioletni Amerykanin Alec. Gdy dowiedział się stąd jestem od razu przywitał mnie kilkoma polski zwrotami w stylu „Jak się masz?”, „Jak masz na imię?”. Gdy do tego wszystkiego wspomniał o „Grzegorzu Brzeczyszczykiewiczu” i zanucił „Poloneza Ogińskiego”, który mi osobiście od zawsze kojarzy się ze studniówką, bo to do niego tańczą siedleccy maturzyści, a także z siedleckim ratuszem, z którego wieży każdego dnia rozbrzmiewa ten utwór w samo południe to już całkiem oniemiałem. Okazało się, że też, że dosłownie tydzień wcześniej był na Maratonie Warszawskim w Warszawie, a przed Warszawą parę dni w Gdańsku. Potem przyleciał do Bułgarii i tak mu to życie mija na emeryturze. Ze względu na amerykańską drożyznę podróżuje po Europie w poszukiwaniu swojego miejsca na starość. Zasugerowałem mu Polskę, w której jak się okazało mieszka już jego siostra. Choć mu się bardzo u nas podobało i też rozważa tę opcję to biorąc pod uwagę ceny i pogodę na razie mu bliżej do Bułgarii. Co ciekawe ze względu na ojca, który pochodził z Białorusi i podwójne obywatelstwo myśli też o tym kraju, choć jest świadomy, że aktualnie to nie jest najlepsze miejsce do życia. Wieczór minął nam na ciekawych polsko-amerykańskich rozmowach.

      Rano, gdy wyszedłem z hostelu było dość rześko, było też jednak jasne, że później będzie dużo cieplej. Na start dotarłem trochę za wcześnie. Postanowiłem więc nie przebierać się od raz tylko się trochę rozejrzeć. Nagle jednak kolejka w depozycie stała się tak duże, że trzeba było zająć już miejsce. To był dobry pomysł, gdyż stałem tam tak długo, że nawet nie zdążyłem zrobić za bardzo rozgrzewki.  Po biegu będzie jeszcze gorzej i strasznie zmarznę spocony długo czekając na odbiór swoich rzeczy.

      Bieg zaczynamy o 9:45. Maratończycy wystartowali 15 minut przed nami. Pierwsza myśl, że mogłoby się wszystko rozpocząć troszkę wcześniej. W końcu to październik. Dzień jest stosunkowo krótki, a przecież za długo w Sofii nie pobędę. Z drugiej strony była szansa w miarę dobrze się wyspać. Czasu też okaże się być ostatecznie wystarczająco na wszystko. Pogoda na szczęście dobra. Nie za ciepło. Na szczęście nie pada.  Co do wyniku szczególnych planów nie mam. W ten jesienny sezon wchodziłem trzeba przyznać dość zachowawczo. Zaczynałem go stawiając sobie poprzeczkę na godzinie i pięćdziesięciu minutach. Udało się to zrealizować w każdym z pięciu półmaratonów, które pobiegłem tej jesieni, a każdy kolejny był coraz szybszy. Punktem kulminacyjnym był bieg, który ukończyłem tydzień temu w Kraśniku, czyli IX PÓŁMARATON IM. 24 PUŁKU UŁANÓW i muszę przyznać, że był dla mnie totalnym zaskoczeniem i przemiłą niespodzianką. Generalnie nie planowałem go i zapisałem się w ostatniej chwili, można powiedzieć „last minute”, a mimo dość trudnej pagórkowatej trasy udało mi się go pobiec w czasie 1:41:04, co jest czwartym moim najszybszym półmaratonem w życiu i najszybszym od trzydziestu miesięcy. Wiedziałem więc, że mimo, że się jakoś szczególnie nie przygotowywałem to generalnie jestem w formie. Do Sofii przyjechałem jednak głównie jako turysta i każdy wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut postanowiłem przyjąć z pokorą i być może nie koniecznie wielką, ale jednak zawsze… satysfakcją.  

      Przed biegiem spotkałem jakiegoś Polaka. Okazało się, że w ramach maratonu odbywają się także Mistrzostwa Europy Kolejarzy i Polska także miała tu swoją reprezentację. Co jakiś czas będę miał możliwość widzieć biało-czerwone koszulki, których było całkiem sporo. Już wieczorem w hostelu, gdy sprawdzę wyniki, okaże się, że nasze Panie zdobyły srebrny i brązowy medal. Brawo. Panom poszło troszkę gorzej, ale też wypadli przyzwoicie. Mi od początku biegnie się strasznie niekomfortowo. Ciężkie nogi, w płucach też jakoś nienaturalnie ciężko. W ostatnich dniach nie czułem się najlepiej. Miałem wrażenie, że delikatnie atakuje mnie jakaś infekcja. Od pierwszego kilometra czułem trudności i nie da się raczej zwalić tego na karb zmęczenia, bo przecież poprzedniego dnia dużo się spacerowałem. Na pewno nie tak dużo jak się już do tego przyzwyczaiłem. Nic na to nie jestem w stanie już jednak poradzić. Trzeba po prostu zrobić swoje. Minęliśmy meczet Bania Baszi. Jest to jedyny działający meczet w Sofii i jeden ze starszych w Europie. Ukończono go w XVI wieku. Będę miał okazję go zobaczyć jeszcze raz już na spokojnie po biegu. To tu zakończę bowiem swój tour po mieście przed powrotem do hostelu.

       Od tego momentu trasa przez większość dystansu będzie wiodła z dala od centrum poza głównymi atrakcjami turystycznymi. Pierwszych pięć kilometrów pokonałem prawie dwie minuty wolniej, niż biegałem ostatnio. Czuję, że brakuje mi sił i jakiejś takiej determinacji by walczyć za wszelką cenę o każdą sekundę. Zamiast tego staram się wypatrywać biegnących z naprzeciwka zawodników w biało-czerwonych koszulkach. Gdy kogoś dostrzegam staram się dopingować, samemu zresztą też dodaje mi odrobinę animuszu. Od ósmego kilometra chyba się trochę rozgrzałem, bo komfort biegu delikatnie się poprawia. Trwa to mniej więcej do czternastego kilometra. Wcześniej gdzieś w połowie dystansu wypatrzyłem biegnącego z naprzeciwka Aleca. Wykrzyknąłem głośne „Go, go Alec” na tę okoliczność. Uśmiechnął się. Na bieg przyszedł już wymeldowany z hostelu. Nie będziemy mieli więc okazji już więcej się zobaczyć, to było nasze ostatnie spotkanie. W pewnym momencie w tłumie mignęła mi polska koszulka. Sylwetka też wydała się znajoma, ale o tym, że moje przeczucia okażą się słuszne dowiem się dopiero na mecie. Póki co skupiłem się na swoim biegu. Zwłaszcza, że ostatnie siedem kilometrów znowu zrobiło się trochę ciężej, bo do wszelkich dolegliwości z którymi zaczynałem doszło też już powoli coraz silniejsze zmęczenie. Na szczęście nie przeradza się to w żaden poważniejszy kryzys i do mety dobiegłem ponad trzy minuty poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Super. Jestem zadowolony. Najważniejsze, że kolejny półmaraton zaliczony, a czas także zdecydowanie mnie satysfakcjonuje.

       Snując się tuż za metą zaczepił mnie jakiś Polak. Okazało się, że pan Jacek ma za sobą całkiem piękną karierę biegowa i świetne wyniki. Do Sofii gdzie z kontuzją pobiegł rekreacyjnie 10km przyjechał ze swoim klubem i przyjaciółmi  z Tychów. Podczas rozmowy okazało się także, że wśród jego kolegów był także znany mi już Pan Jurek, którego miałem przyjemność poznać w Kiszyniowie i razem zdobywaliśmy Naddniestrze i Ploppi. To właśnie Jego sylwetka i koszulka mignęły mi na trasie. Dopiero jednak teraz mogłem mieć pewność, że wzrok mnie nie zawiódł. Co za zbieg okoliczności. Czekać, aż dotrze na metę, aby się przywitać nie mogłem. Biegł maraton, więc przed Nim co najmniej jeszcze dwie godziny zmagań, a mi było potwornie zimno. Strasznie zmarzłem stojąc w ogromnej kolejce do depozytów, by odebrać swoje rzeczy i naprawdę byłem szczęśliwy, że do hostelu mam tak blisko.

      W hostelu chwila na ogrzanie się, odświeżenie,  przebranie i pora ruszać odkrywać Sofię. Zacząłem od chyba największej atrakcji turystycznej tego miasta, czyli Soboru Newskiego. Imponująca cerkiew została wybudowana w tym miejscu ponad sto lat temu na cześć rosyjskiego cara Aleksandra II, który pół wieku wcześniej przyczynił się do odzyskania przez Bułgarię niepodległości. Budynek jest piękny i zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Można go zwiedzać także w środku, ale co ciekawe, żeby robić zdjęcia trzeba wykupić pozwolenie.  Tuż obok niego przez wybrukowany plac wiodła trasa biegu. Doskonale pamiętałem, że mijałem to miejsce kilka kilometrów przed metą. Teraz półtorej godziny później znowu tu byłem tyle, że z drugiej strony barierek mogąc tym razem dopingować maratończyków, którzy w coraz większym słońcu zmagali się z ostatnimi kilometrami swojego wyzwania. Kierując się dalej na południe dotarłem do pomnika Cara Wyzwoliciela. To kolejne miejsce po Soborze nawiązującego pamięcią do cara, który  wygrał wojnę rosyjsko-turecką pod koniec XIV wieku i dał Bułgarom niepodległość.  Podążając dalej wzdłuż  ostatnich kilometrów trasy maratonu dotarłem do kolejnej cerkwi.  Tym razem była to cerkiew Św. Mikołaja, wybudowana na początku poprzedniego stulecia w miejscu gdzie według legendy z rąk Turków zginął jej patron Mikołaj Sofijski. Chwilę potem cały czas towarzysząc ostatnim maratończykom, którzy z coraz większym grymasem zmierzali do mety dotarłem tam razem z nimi. Oddalając się już powoli od miejsca, w którym tego dnia było serce naszych biegowych zmagań udałem się w stronę cerkwi Sveta Nedela. Budynek pochodzi najprawdopodobniej z X wieku i jest to katedra biskupa Sofii. W 1925 roku miał tam miejsce zamach terrorystyczny, którego celem miał być ówczesny car Borys III. Grupa radykalnych działaczy komunistycznych podłożyła ładunek bombowy w celu zabicia cara. Łącznie w zamachu zginęło 150 osób. Car przeżył. Kończąc już powoli swoją wycieczkę po mieście dotarłem do Muzeum Historii Miasta Sofii. Muzeum jest stosunkowo młode i sięga początku XXI wieku, ale sam budynek ma znacznie dłuższą historię. Przez sto lat znajdowały się tu łaźnie tureckie. Z okien muzeum można też podziwiać budynek meczetu Bania Baszi, który to już widziałem podczas swojego biegu i o którym wspomniałem wcześniej.

      Gdy już powoli zaczynałem zbierać się do hostelu. Usiadłem na chwilę na ławce odpocząć. Nagle telefon, który położyłem tuż obok po prostu zsunął się i upadł na betonowy chodnik. Podniosłem go. Ekran był kompletnie roztrzaskany. Ręce mi opadły. Z jednej strony byłem zły, z drugiej trudno mi było zrozumieć jak w tak niegroźnej sytuacji mogło się to w ogóle wydarzyć. Chyba po prostu magia “trzynastego”. Wiedziałem już, że co najmniej do powrotu do domu zostałem bez telefonu. Rozczarowany wróciłem do hostelu. Całe szczęście, że chociaż w zasadzie udało mi się już zobaczyć i sfotografować w zasadzie wszystko co chciałem. Dobre i to.

      W nocy spałem fatalnie. Zaczynałem powoli odczuwać skutki stania w mokrej koszulce w mimo wszystko dość niskiej temperaturze przez prawie godzinę w kolejce do depozytu. W zasadzie nie zmrużyłem oka. Było mi zimno, miałem dreszcze i uczucie jakby ktoś imadłem miażdżył mi po prostu głowę. Coraz bardziej opuszczały mnie siły. Rano ledwo stałem na nogach. Jednym słowem po prostu tragedia. Szczególnych planów już na szczęście nie miałem. Choć pierwotnie planowałem zwiedzanie właśnie dopiero w poniedziałek to jakoś szczęśliwie udało się wszystko odwiedzić jeszcze w niedziele po biegu. Jedyne miejsce, które zostawiłem sobie na ten dzień to oddalony od centrum Narodowy Pałac Kultury. Budynek wybudowany w socjalistycznym stylu, w którym odbywają się największe bułgarskie festiwale i wydarzenia kulturowe położony jest w otoczeniu dużego parku z pięknymi fontannami. Ta okolica generalnie jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców i od rana do późnych godzin pęka w szwach. Często mają tu miejsce wystawy na świeżym powietrzu czy jarmarki. Choć jakoś nie budził we mnie specjalnego zainteresowania postanowiłem spróbować do niego dotrzeć. Jednakże po przejściu kilku kilometrów nie mając ani mapy, ani aparatu fotograficznego uznałem, że dalsza wędrówka nie ma sensu. Wróciłem więc w okolice metra Serdika po drodze robiąc zakupy na drogę i kupując jakieś pamiątki. Posiedziałem chwilę na ławeczce łapiąc ostatnie promienie bułgarskiego słońca i skierowałem się w stronę lotniska. Na lotnisku poznałem Marka z Węgorzewa. Też ma na koncie kilka fajnych wyjazdów. W Sofii pobiegł maraton i świetnie mu poszło. W kategorii sześćdziesięciolatków był trzeci. Brawo. Ostatnie godziny oczekiwania na samolot mijają nam na rozmowach, choć tym razem to ja bardziej słucham, niż mówię.  Nie mam za bardzo siły na dyskusje. Tak jak bez entuzjazmu przyjechałem, tak, jak bez entuzjazmu pobiegłem tak samo bez większego entuzjazmu z Sofii wyjeżdżam. Oj, ciężka to będzie podróż.

2024.10.13 Sofia (Bułgaria) WIZZAIR SOFIA HALFMARATHON – 1:46:52

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Sofii:

Z ułańską fantazją

      Raczej nie należę do osób, które zapisują się na zawody spontanicznie w ostatniej chwili, a już na pewno nie robię tego, gdy chodzi o półmaratony. Zwykle układam swój biegowy kalendarz na przełomie roku i potem krok po kroku realizuje swój założony dużo wcześniej plan. Trudno więc było spodziewać się, że teraz,  gdy mój biegowy sezon zbliża się już powoli do końca i zostały mi ostatnie zaplanowane w tym roku półmaratony to pojawi się decyzja o kolejnym. Tak jednak faktycznie się stało. Podczas siedleckiego Biegu Prawie Górskiego okazało się, że kilku moich klubowych kolegów wybiera się do Kraśnika na Półmaraton im. 24 Pułku Ułanów. W zasadzie długo się nie zastanawiałem i jeszcze tego samego dnia, wieczorem byłem zapisany. Pozostało więc już jedynie odliczać czas do tych zawodów, a w międzyczasie sprawdzić czemu akurat to 24 Pułk Ułanów jest patronem tego wydarzenia. Odpowiedz okazała się stosunkowo prosta. Tak się bowiem złożyło, że mocno zasłużony w wojnie z bolszewikami Pułk, którego historia sięga 1920 roku dwa lata później przeniósł się właśnie do Kraśnika i stacjonował tu aż do września 1939 roku, czyli do rozpoczęcia II wojny światowej.

      Na bieg wybraliśmy się samochodem w dniu biegu, co wymagało ze względu na prawie dwustukilometrową odległość wczesnej pobudki. Na szczęście start był zaplanowany dopiero o 11. Był więc czas aby spokojnie dojechać i po trzech godzinach, które minęły nam na miłych rozmowach byliśmy na miejscu. Trochę niepokoiła nas pogoda. Deszcz miał padać w zasadzie cały dzień, nie było na szczęście jakoś strasznie zimno. Szczególnych planów na ten bieg w zasadzie nie miałem, ale ostatnie małe sukcesy tknęły we mnie troszkę dodatkowej ambicji. Od końca sierpnia miałem już na koncie 5 półmaratonów i każdy kolejny był coraz szybszy, a w dwóch ostatnich w Gnieźnie (1:44:20) i Gdańsku (1:43:58) udało mi uzyskać jedne z dziesięciu najlepszych czasów we wszystkich moich 55 ukończonych do tej pory biegów na tym dystansie. Uznałem więc, że warto było by się z tymi wynikami zmierzyć i spróbować je poprawić. Mimo to choć początek był z górki to zacząłem stosunkowo ostrożnie i bez szczególnej determinacji. Pogoda raczej też nie nastrajała optymizmem. Wiało, padał deszcz, tylko momentami przestawał, a położona na Wyżynie Lubelskiej pagórkowata trasa, też do najłatwiejszych nie należała. Nic zatem nie wskazywało, że dziś może się tutaj wydarzyć coś spektakularnego. Gdy po kilku kilometrach wybiegliśmy z Kraśnika i przemierzaliśmy kolejne okoliczne miejscowości starałem się także podziwiać tutejsze  malownicze krajobrazy. Po siedmiu kilometrach moją uwagę przykuł znak drogowskaz informujący o kierunku na „Szlak Frontu Wschodniego 1914-1918”. Ciekawią mnie rzeczy związane z historia XX wieku. Już w domu sprawdzę, że ten szlak to efekt ogólnopolskiej inicjatywy, w którą zaangażowane są regiony od południa do północy Polski, a która w swoim zamierzeniu miała połączyć i wyeksponować wszystkie ważniejsze miejsca, w których w latach 1914-1918 toczyły się walki. Pamiątkami po wydarzeniach związanych z I Wojną Światową są m.in. cmentarze, twierdze, fortyfikacje, wciąż zachowane okopy, budowane na potrzeby frontu. W województwie lubelskim szlak ma podobno aż około 400 km. Ciekawa inicjatywa. Może kiedyś będzie okazja poznać go bliżej, na przykład na rowerze. Czas pokaże. Chyba mniej więcej w tym momencie w końcu postanowiłem się bardziej sprężyć i mocniej powalczyć. Nie biegło mi się jak strasznie komfortowo, z drugiej strony kilometry mijały bardzo szybko. Coraz śmielej wracałem więc do planów ze startu. W pewnym momencie sytuacja na trasie ułożyła się w ten sposób, że po kilku samotnych kilometrach przyszło mi biec w towarzystwie dwóch innych osób. Starałem się utrzymac w tej małej grupce i generalnie mi się to udawało. Gdy po 10 kilometrach okazało się, że pobiegłem je najszybciej w tym roku byłem już mocno zdeterminowany. Mniej więcej w połowie dystansu dobiegliśmy do parku. Niedługo potem do tutejszego zalewu. Trzeba przyznać że jest całkiem urokliwy. Oba miejsca zdecydowanie urozmaiciły trasę. Mimo wiatru, który w tych okolicach przeszkadzał trochę bardziej, niż wcześniej nadal udawało mi się utrzymywać swoje tempo przez kolejne kilometry. Na szesnastym pojawił się pierwszy mały kryzys, ale szybko udało się go przezwyciężyć. Niestety do kolegów z którymi pokonywałem poprzednie kilometry straciłem tutaj za dużo i od tego momentu znowu musiałem już biec samotnie. Przede mną była już tylko jedna przeszkoda. Przeglądając profil trasy przed startem biegu nie sposób było nie zauważyć naprawdę stromego podbiegu na siedemnastym kilometrze. Czekałem na niego już od pewnego czasu z obawami i niepokojem licząc się z tym, że może przekreślić cały dotychczasowy wysiłek. Na szczęście nie okazał się wcale taki straszny. Gdy go pokonałem i nadal czułem się całkiem dobrze zaczynało do mnie docierać, że dziś rezultat będzie naprawdę dobry. Na ostatnich dwóch kilometrach dałem z siebie tyle ile mogłem i do mety dobiegłem w czasie 1:41:04. Szok. Nigdy bym nie przypuszczał że dziś biorąc pod uwagę swoją aktualną formą, pogodę, trudną trasę jestem w stanie pobiec na taki wynik. Nawet, gdy już uwierzyłem, że stać mnie dziś na najszybszy półmaraton w tym roku to myślałem, że będzie to raczej czas gorszy o conajmniej minutę, może nawet dwie. W najśmielszych snach nie oczekiwałem, że będzie to mój czwarty najszybszy półmaraton w życiu. A jednak…

      Nie wiem jak to się stało. Chyba nawet nie próbuję tego zrozumieć. Po prostu się cieszę, że na którymś kilometrze nawiązując trochę do patronów tego wydarzenia dałem się ponieść ułańskiej fantazji. Cieszę się, że choć nie było do tego absolutnie żadnych podstaw naprawdę uwierzyłem, że stać mnie dzisiaj na to by przyspieszyć do tempa, w którym nie biegałem półmaratonów od ponad dwóch lat i uda mi się je utrzymać, aż do samej mety. Do domu wróciłem wyjątkowo zadowolony, podobnie zresztą jak koledzy, którzy także odnieśli swoje mniejsze lub większe sukcesy. To była naprawdę udana niedziela. Cieszę się, że mimo, że tak bardzo spontaniczna była to decyzja to ją podjałem, bo ten wyjazd poza tym, że spędziłem miło czas to dał mi naprawdę wiele radości i mentalnego kopa.

      Na sam koniec warto jeszcze odnotować jeden fakt. Mniej więcej półtora tygodnia przed zawodami w wieku 101 lat odszedł kpt. Jan Brzeski. Jako 16-latek jesienią 1939 r. przedostał się na Węgry i przez Jugosławię dotarł do Francji. Przed inwazją w Normandii dołączył do 24 Pułku Ułanów, z którym przeszedł cały szlak bojowy w latach 1944-45. W 2020 r. został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2024 r. Prezydent Francji odznaczył Go Krzyżem Kawalerskim Orderu Legii Honorowej. Wraz ze śmiercią kapitana Brzeskiego zakończyła się pewna epoka. Był On bowiem ostatnim żyjącym ułanem kraśnickiego Pułku. Cześć Jego pamięci.

2024.10.06 Kraśnik Półmaraton: IX KRAŚNIK PÓŁMARATON IM> 24 PUŁKU UŁANÓW – 1:41:04

Zdjęcia: własne / krasnik.eu / Johannes Vande Voorde / Wild Sport Fotografia


W bursztynowym blasku

       Przeplatając trochę wyjazdy zagraniczne z półmaratonami w Polsce postanowiłem w końcu pobiec w Gdańsku. Byłem już kiedyś w tym pięknym mieście. Było to jednak już tak dawno temu, że z tego wyjazdu w zasadzie niewiele pamiętam, a i miasto pewnie zmieniło się nie do poznania. Uznałem więc, że warto to nadrobić w tym roku i spędzić tam weekend, a przy okazji w mieście Neptuna pobiec swój kolejny półmaraton – GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK. Miało to być także kolejne przetarcie przed dwoma biegami zagranicznym w Sofii i Amsterdamie, które czekają mnie już za kilka tygodni w październiku. 

     Do Gdańska wybrałem się pociągiem. Wczesny wyjazd i dobre połączenie sprawiło, że po czterech godzinach w samo południe byłem na miejscu. Już po wyjściu z pociągu, gdy moim oczom ukazał się piękny gmach tutejszego dworca wiedziałem, że w Gdańsku mi się na pewno spodoba. To niewątpliwie jeden z ładniejszych dworców, które do tej pory widziałem. Zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie. Nie tracąc czasu swoje pierwsze kroki od razu skierowałem w stronę ścisłego centrum miasta, gdzie zlokalizowane są główne atrakcje turystyczne.

      Idąc tak w pewnym momencie zupełnie przypadkowo natknąłem się na wyjątkowo urokliwy budynek, którego do tej pory nie znałem i nie miałem na liście miejsc, które w Gdańsku planowałem zobaczyć. Już po powrocie do domu dowiem się, że to Wielka Zbrojownia, której powstanie na początku XVII stulecia było odpowiedzią gdańszczan na rosnące zagrożenie ze strony Szwecji. Pełnił on funkcje magazynu broni. Przykuł moją uwagę jeszcze bardziej niż dworzec. Nic dziwnego. Budynek jest po prostu przepiękny. Chwile potem dotarłem już tam gdzie chciałem, czyli do  Długiego Targu. To jedna z najbardziej znanych i malowniczych ulic w mieście. Pełno tu restauracji, sklepów z pamiątkami, czy pubów. Jego historia sięga XIII wieku, kiedy była to główna ulica kupiecka, a po najeździe Krzyżaków stała się jednym z najważniejszych punktów w Gdańsku. W przeszłości odbywały się tu parady, targi, a nawet publiczne egzekucje. Dziś można odnaleźć tu główne tutejsze zabytki. Szybko udało mi się odnaleźć chyba największy symbol Gdańska, czyli pochodzącą z XIV wieku fontannę Neptuna, rzymskiego Boga Morza. Zatrzymałem się przy nim na chwilę. Podobnie zresztą jak dziesiątki innych turystów, którzy zgromadzili się w tym miejscu by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Fontanna wspaniale się wkomponowuje w znajdujący się tuż za nią Dwór Artusa. To przepiękny budynek, którego historia sięga połowy XVI wieku, a który w przeszłości był siedzibą wielu bractw stanowiących elitę tego miasta. Podążając dalej odnalazłem kolejną jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Gdańska Bazylikę Mariacką. Kościół, którego początki sięgają połowy XIV wieku jest co ciekawe największą w Europie świątynią wybudowaną z cegły. Następnie dotarłem do Bramy Żuraw. To zabytkowy dźwig portowy i jedna z bram wodnych Gdańska, która mieści się nad Motławą, największy i najstarszy z zachowanych dźwigów portowych średniowiecznej Europy. Choć jego historia sięga blisko stu lat wcześniej to w aktualnym kształcie stoi tu od połowy XV wieku. Tuż obok po drugiej stronie rzeki zacumowany jest Sołdek, czyli morski symbol Gdańska, unikatowy zabytek techniki okrętowej, jedyny rudowęglowiec z napędem parowym zachowany obecnie na świecie. Spacerując wzdłuż Motławy natknąłem się pewne postacie. Kobiety przebrane w kolorowe historyczne stroje zachęcały turystów do korzystania z atrakcji, które przygotował dla nich Gdańsk. Panie przebrane były za Patrycjuszki, czyli kobiety należące do wyższej warstwy społecznej w Gdańsku, szczególnie w okresie renesansu i baroku. Były to zazwyczaj żony i córki bogatych kupców, rzemieślników oraz urzędników miejskich. Ich życie było ściśle związane z obowiązkami domowymi, ale także z działalnością społeczną i charytatywną. Na sam koniec zostawiłem sobie budynek Poczty Polskiej, który to pierwszego dnia wojny 1 września 1939 stał się miejscem bohaterskiej i tragicznej obrony przed niemieckim atakiem. Zginęło wtedy, zamordowanych głównie już po kapitulacji, około 50 pocztowców. Część spłonęła żywcem wcześniej w wyniku bestialskiego wpompowania do środka benzyny i podpalenia. Dziś jest tu muzeum, które przypomina tragiczne losy obrońców Poczty. Na odwiedzenie innego miejsca uświęconego krwią polskich bohaterów Westerplatte niestety nie było tym razem czasu. Tego dnia musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy.

      Niedługo potem wróciłem w okolice gdańskiego dworca i wkrótce siedziałem już w tramwaju w okolice stadionu Polsat Arena, na którym zlokalizowane było Expo biegu. Przyznam szczerze, że Expo trochę mnie rozczarowało. Jak na bieg, w którym miało pobiec w sumie około 7000 biegaczy to wyglądało dość skromnie. Brak rozmachu niewątpliwie rekompensowało miejsce. Gdański stadion jest bowiem przepiękny. Powstał z myślą o rozgrywanych w 2012 w Polsce i Ukrainie Mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Swoją formą nawiązuje do naturalnego piękna bursztynu oraz wielowiekowych tradycji morskich Gdańska. Jego konstrukcja i kolorystyka mają przypominać bryłę bursztynu, co czyni go jednym z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych obiektów sportowych nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Nie ukrywam, że wizja startu i finiszu w takim miejscu była niewątpliwie jednym z czynników, które skłoniły mnie do tego, by w końcu w Gdańsku pobiec. Wadą była niestety położona z dala od centrum i największych atrakcji turystycznych miasta lokalizacja. No, ale nie była to przeszkoda nie do przeskoczenia.

      Późnym popołudniem wraz z odebranym właśnie numerem startowym dotarłem do hostelu. W hostelu czekał na mnie ukraiński chłopak na recepcji i totalna egzotyka w pokoju w postaci muzułmańskich przybyszów z Afryki. To chyba jeden ze znaków naszych czasów. Przybysze z czarnego lądu nie byli zbytnio skorzy do nawiązywania bliższych relacji. Nawet sami ze sobą  nie rozmawiali. Za to niektórzy z nich namiętnie oddawali się modlitwie na rozkładanym co kilka godzin dywaniku skierowanym w stronę Mekki. Nie szukałem więc kontaktu na siłę. Dopiero wieczorem, gdy powoli szykowałem się do snu ostatnie wolne łóżko zostało zajęte przez Polaka, który przybył do Gdańska podobnie jak ja, na bieg. W nocy mimo, że budziłem się kilka razy to spałem w sumie całkiem dobrze i rano byłem gotowy na kolejne czekające mnie biegowe wyzwanie.

      Bieg zaplanowano na godzinę 10:00. Mimo więc sporej odległości od mojego hostelu mogłem spokojnie dotrzeć pod poznany dzień wcześniej stadion. Choć od rana powietrze jest dość rześkie to nie jest zimno. Zza chmur próbuje przebijać się nawet słońce. Startujemy z murawy stadionu. To w sumie nietypowa sytuacja. Uczestniczyłem już w kilku biegach, które miały finisz na stadionie, ale start zazwyczaj ma miejsce na zewnątrz. Gdy rozległ się sygnał startera rozpoczynam podobnie jak wszystkie ostatnie swoje półmaratony w tempie około pięciu minut na kilometr z nadzieją, że uda się je utrzymać jak najdłużej. Najlepiej do samej mety. Po kilku kilometrach doganiam grupę z pacemakerem na 1:45. Ponieważ trochę wieje uznałem, że dalej będę kontynuował bieg w grupie. Choć biegnie mi się dość ciężko to kilometry mijają jakoś wyjątkowo szybko. Od mniej więcej piątego czeka na nas dość długi podbieg. Dzień wcześniej sprawdziłem profil trasy więc nie jestem zaskoczony. Mimo wszystko udaje mi się utrzymywać cały czas założone tempo. Gdy dobiegamy do trzynastego kilometra zaczynam przeżywać mały kryzys. Myślę o tym, aby trochę odpuścić. „W końcu przecież i tak nie biegnę na życiówkę więc po co mam się szarpać” – pomyślałem szukając sam w sobie jakiegoś pretekstu. Ostatecznie postanowiłem jednak powalczyć. Pamiętałem doskonale, że to mniej więcej tutaj kończy się podbieg i potem powinno być już z górki przez co najmniej kolejnych pięć kilometrów. To była dobra decyzja, bo faktycznie niebawem było już zdecydowanie łatwiej. Na osiemnastym kilometrze postanawiam spróbować poprawić wynik z Gniezna i zejść poniżej godziny i czterdziestu czterech minut. Oderwałem się od pacamekera i od tej pory bieg kontynuuje już sam. Plany pokrzyżować może mi już jedynie stromy podbieg na wiadukt przed samym stadionem. Gdy jednak udaje mi się go pokonać bez większych strat mogę rozpocząć finisz w stronę stadionowej bramy, którą ostatecznie wbiegam na piękną zieloną murawę w blasku bursztynowej korony stadionu. Metę przekraczam dwie sekundy szybciej, niż ostatecznie postanowiłem. Jeszcze tylko medal ląduje na szyi, jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć i można chwilę odpocząć, pokibicować innym, a następnie powoli myśleć o powrocie do domu.

      Kierując się już powoli tramwajem w stronę dworca wysiadłem kilka przystanków wcześniej. Wiedziałem, że po drodze będę miał możliwość zobaczyć gdańską Stocznię. W latach 70. i 80. XX wieku stała się symbolem walki o wolność i prawa pracownicze. To tutaj narodziła się także Solidarność. Udało mi się odnaleźć legendarną bramę numer 2. W grudniu 1970 roku strajkujący stoczniowcy opuszczający tą bramą teren stoczni zostali ostrzelani przez oddziały wojska dlatego też to właśnie ona stała się pierwszym miejscem pamięci o ofiarach Grudnia. Również w czasie strajku sierpniowego w 1980 brama, w której umieszczono święte obrazy i portret Jana Pawła II odegrała swoją historyczną rolę. W 1980 roku w tym miejscu postawiono także bardzo wysoki pomnik Poległych Stoczniowców. Kilka pamiątkowych zdjęć i wkrótce byłem już na dworcu. Tuż obok dworca spotkałem Rafała z Warszawy. Wraz z nim i spotkanym dwa tygodnie wcześniej w Gnieźnie Sławkiem dzieliliśmy pokój w hostelu podczas wyjazdu na majowy półmaraton w Białymstoku. Po raz kolejny okazało się jaki ten świat biegaczy mały.

      Kilka godzin spędzonych w  pociągu to dobry czas by w myślach podelektować się swoim małym sukcesem. Co prawda biorąc pod uwagę, że specjalnych oczekiwań na ten bieg nie miałem to dużej ekscytacji nie było. Trudno się jednak nie ucieszyć zwłaszcza, że to mój najszybszy półmaraton od niemalże dokładnie dwóch lat, kiedy to sekundę szybciej pobiegłem w Skopje (Macedonia Północna) i dziewiąty ze wszystkich, które do tej pory ukończyłem. Cieszy zwłaszcza, że przecież mimo, że cały czas biegam naprawdę dużo to jakoś specjalnie nie trenują. Przede mną za tydzień jeszcze jeden półmaraton w Kraśniku, na który zapisałem się bardzo spontanicznie tydzień temu i równie spontanicznie zamierzam go pobiec, a potem już to co lubię najbardziej…

2024.09.29 Gdańsk Półmaraton: XI GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK – 1:43:58