Po powrocie z Sofii długo w domu nie posiedziałem. Po zaledwie czterech dniach czekał mnie bowiem kolejny wyjazd. Plany mogła pokrzyżować jedynie przywieziona do domu choroba. Do żywych na szczęście zacząłem wracać już w środę, telefon choć też trwała walka z czasem naprawiony został w czwartek. Następnego dnia wieczorem, mimo ciągle jeszcze odczuwalnego znacznego osłabienia mogłem więc śmiało wyruszać na kolejną przygodę z nadzieją, że do niedzieli będzie już wszystko w porządku.
W Niderlandach, lub jak kto z przyzwyczajenia woli Holandii już kiedyś wiele lat temu byłem przejazdem autobusem w drodze na Wyspy Brytyjskie, czy też nawet w tym roku mając tam przecież międzylądowanie w drodze do Rio. No, ale takich przypadków nie liczę, bo jedyne co udało mi się wówczas zobaczyć to autostradę i lotnisko. Kraj ten więc cały czas był na mojej liście planów do zrealizowania i od kilku lat ten kierunek był już jedynie kwestią czasu. Wiedziałem jednak, że jeśli zdecyduje się w końcu na ten wyjazd to będzie to prawdopodobnie półmaraton w Amsterdamie, gdzie meta i start zlokalizowane są na tutejszym Stadionie Olimpijskim. Byłem też święcie przekonany, że pobyt w Amsterdamie będę chciał połączyć z wizytą w oddalonym o sto dwadzieścia kilometrów mieście Breda. W historii i dziejach tego miasta ogromną rolę odegrali Polacy, a jego społeczność pamięta o tym do dziś.
To musiało być ogromne zdziwienie mieszkańców okupowanej wówczas Bredy, gdy rankiem 29 października 1944 roku na ulicach swojego miasta zobaczyli alianckich wyzwolicieli. Na rękawach ich mundurów rzucały się w oczy naszywki „Poland”. Stało się więc dla wszystkich od razu jasne, że nie byli to Amerykanie, czy Brytyjczycy, ale właśnie nasi rodacy. W oknach domów wyzwolonej właśnie Bredy zaczęły pojawiać się spontanicznie przygotowane odręcznie rysowane plakaty z napisami w języku polskim „Dziękujemy Wam Polacy”. Wdzięczność musiała być ogromna zwłaszcza, że odbić miasto od Niemców udało się w zasadzie bez strat w cywilach i zniszczeń. Stało się tak dzięki decyzji gen. Maczka, by nie ostrzeliwać miasta ogniem artyleryjskim, a bić się w zasadzie ulica, po ulicy. Przez kolejnych pięć miesięcy czekając na rozpoczęcie kolejnej ofensywy nasi żołnierze byli zakwaterowani u tutejszych rodzin i w ten sposób powstała żarzyła więź i pamięć o polskich wyzwolicielach, którzy do dziś nazywani są „Onze Jongens”, co znaczy po prostu „nasze chłopaki”. W walkach o Bredę zginęło około 40 polskich żołnierzy. Spoczęli oni na tutejszym cmentarzu. Jest tu też Muzeum gen. Maczka oraz kilka innych miejsc pamięci, które chciałem koniecznie zobaczyć.
Wylot miałem w sobotę wcześnie rano po całej nocy spędzonej na lotnisku. Po godzinę opóźnionym starcie i dwóch kolejnych w samolocie byłem w końcu na miejscu. Zwykle bym się pewnie kierował od razu odebrać pakiet startowy. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Od razu na lotnisku wsiadłem w pociąg udając się do Bredy. Nie mogłem tego odkładać. Muzeum gen. Maczka otwarte jest jedynie w wybrane dni tygodnia. Ani w poniedziałek, ani tym bardziej w niedzielę nie byłoby możliwe, aby cokolwiek zobaczyć. Po dwóch godzinach jazdy pociągiem z przesiadką w Rotterdamie miałem być już na miejscu. Jadąc tak miałem okazję podziwiać holenderską prowincję i to z czego słynie: stare legendarne wiatraki, czy też na przykład ogromne szklarnie kwiatów. Gdy dotarłem do Rotterdamu okazało się, że kolejny pociąg, którym miałem dostać się już bezpośrednio do Bredy został odwołany. Jakiś starszy kolejarz podpowiedział mi, by wsiąść do pociągu do Dordrechtu, a następnie wysiąść w Rosendaal, gdzie złapię pociąg do Zwolle, którym ostatecznie dojadę do Bredy. Hmm… Strasznie się ta podróż skomplikowała i to już na samym początku. Ale cóż…. siła wyższa. Przecież teraz się już nie poddam.
W Bredzie mogłem sobie pozwolić na cztery, może pięć godzin zwiedzania. Czas ten skrócił się właśnie o co najmniej półtorej godziny. Niestety miejsca które chciałem odwiedzić rozrzucone są po całym mieście. Aby więc móc je wszystkie zobaczyć będąc jeszcze w Polsce postanowiłem przez Internet wynająć rower. Miał na mnie czekać o godzinie jedenastej mniej więcej kilometr od dworca koło jachtowej przystani. Na szczęście moje spóźnienie, choć trochę się tego obawiałem nie miało wpływu na dostępność roweru. Wszedłem do napotkanego warsztatu rowerowego w pobliżu wskazanego adresu z nadzieją, że to tu. Okazało się, że nie, ale właściciel, który nie mógł tak długo czekać zostawił go dla mnie właśnie w tym miejscu. Trafiłem więc idealnie. Chwilę potem przemierzałem już ulice Bredy na dwóch kółkach.
Oczywiście najważniejszym celem mojej wycieczki miało być Muzeum Generała i położony obok cmentarz, a także inne miejsca związane z naszymi żołnierzami. Zanim jednak dotarłem do porozrzucanych po całym mieście pamiątek tych bolesnych czasów II wojny światowej miałem okazję po drodze zobaczyć inne najbardziej znane atrakcje tego miasta. Na początek dotarłem pod Spanjaardsgat, czyli malowniczy most i fragmenty dawnych fortyfikacji z XVI wieku. Chwilę potem moim oczom ukazała się mająca prawie sto metrów wysokości wieża wspaniałej tutejszej katedry. Jej niemal 750-letnia historia sprawia, że jest najbardziej znanym i najważniejszym zabytkiem w Bredzie. Ma ona również znaczenie ogólnokrajowe. Od 1990 roku kościół znajduje się na liście „Top 100” Narodowej Agencji Konserwacji Zabytków. Jest naprawdę piękna.
Jadąc dalej malowniczymi uliczkami Bredy dotarłem w końcu do pierwszego miejsca poświęconego Polakom, czyli do Pools monument. „Polski pomnik”, bo tak to można przetłumaczyć to pomnik wdzięczności mieszkańców Bredy dla polskich żołnierzy. Jest to obelisk z naturalnego kamienia, zwieńczony orłem wykonanym z brązu. Ptak uwikłany jest w zaciętą bitwę z innym orłem, którego ujarzmia. Walka ta odbywa się na brązowej kuli. Symbolika jest bardzo wymowna. Dwa orły na pomniku przedstawiają Polskę i Niemcy. Jeden orzeł (Polska) ujarzmia drugiego orła (Niemcy) w wojnie, która pogrążyła cały świat (kula). Na cokole znajduje się polski orzeł i napis w języku holenderskim „w podziękowaniu naszym polskim wyzwolicielom 29 października 1944”.
Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Duitser panther tank. „Poolse tank” – tak potocznie mieszkańcy Bredy nazywają ten niemiecki czołg. To podarunek od 1. Dywizji Pancernej dla miasta Breda. Pochodził prosto z magazynów niemieckiej fabryki, znajdującej się na obszarze wyzwolonym przez polskich żołnierzy. Zarekwirowany przez maczkowców czołg przewieziono pociągiem i podarowano go miastu w pierwszą rocznicę wyzwolenia Bredy. Ustawiono go przy Generaal Maczekstraat, czyli ulicy gen. Maczka. Nieopodal znajduje się także inna polska ulica – Poolseweg. Pierwsza z nich została tak nazwana, ponieważ to właśnie tą ulicą żołnierze gen. Maczka wkraczali do Bredy. Teraz w przeddzień rocznicy przybrała ona formę Walk of Fame. Budynki zostały ozdobione flagami z biało-czerwonymi oznaczeniami i z napisem w języku polskim „Pamiętamy”, a na latarniach zawisło kilkadziesiąt proporców ze zdjęciami naszych bohaterów. Piękny gest. Kolejnym przystankiem na mej mapie był w końcu Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy. To miejsce pamięci poświęcone polskim żołnierzom poległym w czasie II wojny światowej. Tu właśnie zgodnie ze swoim życzeniem spoczął generał Stanisław Maczek wraz ze swoimi żołnierzami. Łącznie jest tu 161 grobów, w tym także polskich pilotów RAF. Spędziłem chwilę na cmentarzu. Miałem tu także pewną misję do wykonania. Dwa tygodnie przez wyjazdem do Bredy całkiem spontanicznie pobiegłem półmaraton im. 24 Pułku Ułanów w Kraśniku i zapisując się na niego nawet nie miałem zielonego pojęcia, jak wiele wspólnego będzie on miał z tym wyjazdem. Otóż okazało się, że trójka Ułanów Kraśnickiego pułku spoczęła na zawsze właśnie na cmentarzu w Bredzie. Poczułem się więc zobowiązany odwiedzić szczególnie Ich groby. Pamiętałem doskonale nazwiska. Odnalazłem ich w zasadzie od razu. Cała trójka spoczęła obok siebie.
Tuż za cmentarzem odnalazłem muzeum poświęcone Gen. Maczkowi. Na gości czekają specjalne wystawy, filmy, prezentacje multimedialne. Chciałem to oczywiście wszystko zobaczyć. Spojrzałem jednak na zegarek. Czasu pozostało mi już jednak naprawdę niewiele, a planowałem odwiedzić jeszcze jeden cmentarz w Ginneken. Wtedy była to miejscowość pod Bredą, dziś to są jej przedmieścia. Na cmentarzu znajduje się 80 grobów polskich żołnierzy generała Maczka poległych w 1944 r., a także kilka grobów weteranów – maczkowców, którzy zamieszkali po wojnie w Bredzie. Spoczęli oni na cmentarzu wraz ze zwykłymi mieszkańcami Bredy mając tam specjalnie wyznaczone miejsce. Choć trzeba się było naprawdę postarać cieszę się, że udało się dotrzeć także i tam, gdyż cmentarz ten nie jest tak popularny, jest oddalony od centrum, a co za tym idzie często pomijany i zapominany. To było w zasadzie już wszystko co chciałem i mogłem odwiedzić. Szybki powrót do przystani oddać rower, potem marsz na pociąg i powrót do Amsterdamu. Znowu z przesiadką w Rotterdamie. Tym razem na szczęście już bez żadnych przygód.
Tego dnia żadnych atrakcji już więcej nie planowałem. Byłem naprawdę zmęczony, a czekał mnie jeszcze czterokilometrowy marsz do hostelu. W pokoju miałem tym razem dość ciekawe towarzystwo biegaczy. Pierwszym, którego poznałem był Jerome z Francji, który przyjechał podobnie jak ja na półmaraton, drugi był Neil z Australii. On choć także próbuje biegać, to tym razem realizował jedynie właśnie swoją turystyczną podróż po krajach Europy Zachodniej. Wieczorem skład naszego pokoju uzupełnił Esrael z Egiptu na co dzień mieszkający w niemieckim Hamburgu. Następnego dnia to na Niego czekało największe wyzwanie, gdyż przyjechał do Amsterdamu na maraton.
Start półmaratonu zaplanowany był o nietypowej godzinnie, bo dopiero o 13, gdy maratończycy mieli być już na mecie. Znałem taką sytuację już z Oslo gdzie zdarzyło mi się pobiec w 2023 roku. Nie jest to dla mnie najlepsze rozwiązanie, bo osobiście wolałbym pobiec rano, by potem mieć już cały dzień na zwiedzanie. No, ale nie miałem wyjścia. Trzeba było to po prostu przyjąć do wiadomości. Mając jeszcze przed sobą cały poniedziałek w Amsterdamie tego dnia już zwiedzania nie planowałem. Zwłaszcza, że przecież musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy, a na Stadion Olimpijski miałem z hostelu ponad trzy kilometry marszu. Chciałem także zobaczyć finisz najlepszych maratończyków, których dotarcie do mety było planowane tuż po godzinie jedenastej.
Gdy tylko wyszedłem z hostelu w położonym dosłownie dwadzieścia metrów dalej parku Vondelpark usłyszałem głośną muzykę i doping. Okazało się, że w tym miejscu przebiegały pierwsze kilometry trasy, a najlepsi maratończycy zaczęli już tu docierać. Od tego momentu mogłem po prostu schować telefon z mapą i kierować się wzdłuż taśm i ustawionych barierek wiedząc, że zaprowadzą mnie one na pewno we właściwe miejsce. Idąc tak starałem się wypatrywać polskich koszulek. Nie udało mi się dostrzec żadnej, ale o tym, że tam w tym wielotysięcznym potoku ponad dwudziestu tysięcy maratończyków na pewno są byłem przekonany. Pół godziny później byłem już na miejscu. Odebrałem pakiet i wszedłem na stadion. Ogarniał mnie coraz większy dreszczyk emocji. Będąc na koronie stadionu olimpijskiego tak, jak zaplanowałem miałem okazję oglądać pasjonujący finisz czołowej czwórki maratończyków. Spore to były emocje, zwłaszcza, że ostateczny zwycięzca kilkaset metrów przed metą pomylił trasę i źle skręcił. Wygrał mimo tego. Emocje emocjami, w końcu jednak trzeba się było zacząć przygotowywać do zbliżającego się swojego startu. Miałem w sobie wiele obaw przed tym biegiem.
Startujemy falami, w dodatku małymi grupkami. To sprawia, że wszystko się przedłuża. Ciągle nie czuję się dobrze. Doskwiera mi osłabienie, męczy mnie też trochę kaszel, w płucach czuję zalegającą flegmę. Kompletnie nie wiem na co mnie dziś stać. Mimo to staram się zacząć dość optymistycznie, jak zwykle ostatnio w tempie pięć minut na kilometr. Udaje mi się tak przebiec jedną czwartą dystansu. Potem postanawiam trochę zwolnić bojąc się podjąć większe ryzyko. Czuję że brakuje mi sił. Nogi były ciężkie już od pierwszego kilometra, równie ciężko mi się oddycha. Trasa w tym miejscu wiedzie mniej atrakcyjnymi miejscami w Amsterdamie. Na siódmym kilometrze rozbawia mnie widok starego poczciwego polskiego Żuka. Stoi na poboczu z przerobionym tyłem na specjalną platformę, z której DJ-a puszcza muzykę. Animuszu dodaje też wyjątkowo żywiołowy doping amsterdamskich kibiców, którzy głośno wspierają biegaczy przy okazji odczytując ich imienia z numeru startowego. Niewątpliwie dodaje to sił i wywołuje uśmiech na twarzy. Po kolejnych kilometrach postanawiam jeszcze trochę zwolnić szukając bardziej komfortowego tempa. Niestety i tu go nie odnajduje. Po kilkunastu kilometrach jestem już chyba pogodzony, że dziś na wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut nie ma szans. Mimo to staram się robić jeszcze wszystko, co w mojej mocy by było, jak najbliżej celu. Kibice pomagają na każdym kroku. Gdy przebiegamy przez dzielnice mieszkalne co chwile mijamy mieszkańców tej okolicy, którzy śledzą zmagania biegaczy z perspektywy porozstawianych przez swoimi domami krzeseł, często zasiadając przy stolikach i popijając piwo. Ostatnie kilometry to już prawdziwe szaleństwo. Choć trochę już tych biegów przebiegłem to trudno mi odnaleźć w pamięci te gdzie doping był tak głośny, liczny i żywiołowy. Mniej więcej kilkaset metrów przed stadionem słyszę polski głos skierowany w swoją stronę jakiegoś młodego chłopaka. Choć byłem już naprawdę zmęczony uśmiecham się i wyciągam zaciśniętą pięść w górę pokazując, że dam radę. Niedługo potem przy akompaniamencie rozradowanych i rozkrzyczanych kibiców przebiegam bramę stadionu, wyciągam biało-czerwoną flagę i unosząc ja nad głową przekraczam metę. Bardzo zmęczony…, ale także szczęśliwy.
Cieszyłem się, że mimo przeciwności losu nie tylko przyjechałem tu, ale i dobiegłem do mety. Cieszyłem się też obecnością na tym stadionie. To szczególne miejsce dla sportowców. To tu odbyło się wiele największych imprez sportowych na świecie, choćby IX Letnie Igrzyska Olimpijskie (1928), Finał Pucharu Europy w Piłce Nożnej (1962) czy też Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce (2016). Było to dla mnie na pewno spore przeżycie, że także miałem możliwość finiszować w tym miejscu. Niedługo potem tą samą trasą która dotarłem wróciłem do hostelu znowu mijając rzekę biegaczy, tym razem kończących swój bieg półmaratończyków. Wracając do hostelu rozmyślałem i wracałem do swojego biegu. Trochę żałowałem, że moja świetna pass ostatnich tygodni została przerwana. Mimo wszystko dużego rozczarowania nie było. Biorąc pod uwagę jak się czułem jeszcze trzy dni temu i że niewiele brakowało, abym w ogóle nie był w stanie tu przyjechać to należy być zadowolonym. Byłem.
Poniedziałek to w końcu zwiedzanie. Nie lubię tak zostawiać niczego na ostatnią chwilę, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale tym razem mimo, że prognozy na ten dzień nie były do końca optymistyczne i dopuszczały możliwe opady nie miałem wyboru. Liczyłem, że cały dzień, który miałem przed sobą wystarczy i nawet jeśli faktycznie pojawi się momentami deszcz to nie będzie padac cały czas i w międzyczasie uda mi się dotrzeć tam, gdzie sobie założyłem. Zaraz po dziewiątej rozpocząłem swoją przygodę. Co prawda co jakiś czas zaczynało kropić zmuszając mnie do wyciagnięcia parasolki, ale nie były to jednak duże opady uniemożliwiające odkrywania Amsterdamu. Mogłem więc realizować krok po kroku założony plan.
Na początek, choć tego nie planowałem dotarłem pod salę koncertową Concertgebouw. Wybudowana pod koniec XIV wieku sala podobno cieszy się opinią jednej z trzech sal z najlepszą akustyką na świecie. Tuż obok odnalazłem już to, co chciałem, czyli Muzeum Van Gogha. W muzeum poświęconym jego dorobku i czasom, w których żył aktualnie znajduje się ponad 200 obrazów mistrza, w tym sławne „Słoneczniki”, 500 jego rysunków i 700 listów. Jest to największa taka kolekcja na świecie. Nieopodal znajdował się kolejny punkt mojej podróży Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowe. Jest to jedna z największych atrakcji turystycznych tego miasta. Wśród zbiorów znajdują się nie tylko cenne dzieła malarskie, lecz także grafika, rzeźba, sztuka użytkowa i rękodzieło. Kolekcja malarstwa to około 6 tysięcy obrazów reprezentujących malarstwo holenderskie i światowe XV-XIX wieku, w tym choćby na przykład płótna Rembrandta. Sam budynek i położony obok ogród potrafi także zrobić wrażenie. Jest piękny.
Niedługo potem dotarłem na Plac Dam. To w pewnym sensie serce tego miasta, któremu zresztą zawdzięcza swoją nazwę. W XIII wieku w tym miejscu na rzece Amstel zbudowano tamę, czyli „dam”. W ten sposób powstał „Amsterdam”. Najważniejszym punktem mojej wycieczki na placu był Pałac Królewski. Kiedyś do końca XVIII wieku był to ratusz, potem został pałacem. W całej Holandii są takie cztery. Jest naprawdę imponujący. To jeden z najwspanialszych gmachów tak zwanego Złotego Wieku Holandii. Dziś nie jest to już siedziba króla. Obok niego stoi kościół nazywany Nowym Kościołem (Nieuwe Kerk), choć on taki nowy wcale już nie jest, bo liczy sobie 600 lat i swoje najlepsze czasy z funkcją religijną ma już za sobą. Z braku wiernych służy jako wspaniała sala wystawowa. Trochę mimo wszystko szkoda. Z tyłu za pałacem przypadkowo odnalazłem przepiękny budynek. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to zwykła galeria handlowa. Kiedyś jednak znajdował się tu podobno budynek Poczty Głównej.
Po drugiej stronie placu stoi Monument Narodowy upamiętniający II wojnę światową, gdzie co roku w dniu przed rocznicą wyzwolenia, 4 maja, w Dniu Poległych, król składa kwiaty. Pół wieku temu pomnik i schody pod monumentem stały się światowym centrum hippisów. „Dzieci-kwiaty” biwakowały i spały pod tym pomnikiem w śpiworach popalając sobie marihuanę. Tuż za monumentem stoi pięciogwiazdkowy Grand Hotel Krasnapolsky. Pewien biznesman polskiego pochodzenia wybudował go pod koniec XIX wieku i był to hotel jak na tamte czasy naprawdę luksusowy z telefonem i ciepłą wodą w każdym pokoju. W hotelu nocowali zarówno wielcy artyści: Charles Aznavour, Josephine Baker, Marlena Dietrich, Greta Garbo, Demis Roussos, Shakira, Omar Sharif, Boney M, Annie Lennox, czy też możni tego świata, jak król Hiszpanii Alfons XIII, Fidel Castro, Charles de Gaulle, Henry Kissinger, Władimir Putin, Joseph Goebbels, Heinrich Himmler, choć o tych ostatnich gościach za pewne wolano by zapomnieć. Na placu choć się tego nie spodziewałem odnalazłem też gustowny budynek amsterdamskiego muzeum figur woskowych Madam Tussaud. Wejścia do muzeum strzegła figura Messiego, ale szczerze mówiąc nie trzeba było być za bardzo złośliwym, by móc uznać, że nie do końca przypomina oryginał.
Ostatnim zaplanowanym punktem mojej podróży po Amsterdamie był Dom Anne Frank, żydowskiej dziewczynki, która wraz z rodziną i czwórką znajomych ukrywała się w pokojach na tyłach budynku przed nazistowskimi prześladowaniami podczas II wojny światowej, a jej historia dzięki pamiętnikom zdobyła popularność na całym świecie. Spodziewałem się szczerze mówiąc w tym miejscu jakiejś skromnej kamiennicy, być może jedynie z jakąś tablicą pamiątkową. Tymczasem to co zobaczyłem to był przebudowany i odnowiony budynek, z którego zrobiono piękne, imponujące nowoczesne muzeum cieszące się zresztą ogromną popularnością. Mimo, że ciągle było jeszcze przed południem to bilety na ten dzień były już całkowicie wyprzedane, a przed wejściem ustawiała się długa kolejka. Więcej planów już w zasadzie nie miałem i podążając pięknymi malowniczymi uliczkami mogłem jeszcze przez chwilę podziwiać te mniej znane zakątki Amsterdamu: barwne kamienice, mostki na kanałach przyozdobione kolorowymi kwiatami i rowery… tysiące rowerów. Chwilę potem przekroczyłem drzwi amsterdamskiego dworca. Jest po prostu przepiękny. Urzekł mnie już od momentu, gdy w sobotę zobaczyłem go po raz pierwszy. Jeszcze tylko droga pociągiem na lotnisko wiele godzin oczekiwania na lot i kolejna podróż zaliczona.
Za mną osiem bardzo intensywnych weekendów podczas których przebiegłem kolejnych siedem półmaratonów, w siedmiu miastach i w dwóch kolejnych krajach. Kocham podróże i mogę wyjeżdżać często, ale już dawno nie cieszyła mnie wizja następnego weekendu spędzonego w domu. Wyjazdy co tydzień, noc spędzona na lotnisku, choroba, biegi, zwiedzanie… to wszystko już trochę mnie zmęczyło. Pora chwilę odpocząć i powoli pomyśleć o sezonie 2025. W tym być prawdopodobnie pobiegnę jeszcze jeden zagraniczny półmaraton, ale to za chwilę. Jak chwilę odpocznę.
2024.10.20 Amsterdam (Niderlandy) TCS AMSTERDAM MARATHON – MIZUNO HALFMARATHON – 1:52:03
Więcej zdjęć z Bredy:
Więcej zdjęć z Amsterdamu:
Więcej zdjęć z biegu: