Niełatwe skojarzenia

         Gdybym nagle usłyszał pytanie z czym kojarzy mi się kraj, w którym postanowiłem pobiec swój następny półmaraton to w sumie miałbym z tym pewien problem by wybrać jakąś taką jedną konkretną rzecz, symbol, a która od razu nasuwa oczywiste skojarzenia. Pewnie najprościej byłoby tu wymienić pewnego marnej jakości pseudoartystę, który swego czasu zdobył popularność na rynku muzycznym, zwłaszcza wśród młodzieży i mianował się samozwańczym królem tego kraju. No, ale nie wymienię, bo nie wypada. Szukając dalej powiedziałbym, że Matka Teresa z Kalkuty, ale Ona mimo, że podobnie jak Jej rodzice była Albanką to przecież urodziła się w Skopje na terenie obecnej Macedonii Północnej, a większość życia też spędziła nie w Albanii, a w Indiach.  Podążając dalej powiedziałbym, że kojarzy mi się z głębokim, ciężkim komunizmem i biedą. Był przecież czas, że izolowana przez swoich dyktatorów Albania była jednym z najtrudniejszych do odwiedzenia i do opuszczenia krajów na świecie porównywanym nawet do obecnej Korei Północnej. Idąc dalej do czasów współczesnych powiedziałbym, że kojarzy mi się z coraz bardziej popularnym kierunkiem turystycznym i coraz chętniej odwiedzanym przez Polaków. Aż w końcu gdybym się miał odnieść do bardzo osobistych skojarzeń to musiałbym powiedzieć, że kojarzy mi się z pewną koszulką, którą naraziłem się kiedyś Serbom i być może przez którą niewiele brakowało, abym oberwał w nos. Było to już prawie dwadzieścia latem temu, gdy jeszcze jako student wyjechałem do Wielkiej Brytanii do pracy w rolnictwie. Przez ponad cztery miesiące wraz z ponad trzystoma innymi studentami z całego świata mieszkałem na Campusie na pewnej angielskiej wsi. Wówczas to na ten wyjazd zabrałem ze sobą pewną koszulkę. Koszulka była polska i polskiej marki. Natomiast zawierała w sobie kilka akcentów związanych bezpośrednio z Albanią, takich jak czarno-czerwona kolorystyka, z przodu wzór albańskiego orła, a z tyłu napis Tirana, czyli nazwę stolicy tego kraju. Kupiłem ją, bo mi się po prostu podobała wizualnie, bez żadnego podtekstu, ani politycznego, ani geograficznego. Pewnego dnia dowiedziałem się od swoich polskich kolegów, że Serbowie, którzy w sumie stanowili na tym Campusie kilkunastoosobową grupę pytali się Ich, czy na pewno jestem Polakiem, aż któregoś dnia zostałem już osobiście poproszony, aby tej koszulki po prostu nie zakładać ze względu na konflikt i napięcia pomiędzy obydwoma narodami. Początkowo przystałem na to i rzeczywiście przestałem ją ubierać, ale lubiłem ją, bo po pierwsze była fajna i wygodna, a po drugie uznałem, że w zasadzie to nie widzę powodu dla którego miałbym jej nie nosić, bo ja nie mam problemu z Albanią. Nie usłyszałem też żadnego ważnego uzasadnienia dla którego miałbym uszanować ich prośbę, a ponadto jakoś generalnie podczas naszego wspólnego zamieszkiwania Campusu nie wzbudzali mojej większej sympatii. Wróciłem więc do niej i w ten sposób na tych kilka miesięcy został we mnie zaszczepiony mentalny albański gen. Choć potem czułem serbski wzrok i spotykałem się czasem z dziwnym spojrzeniem to na szczęście do końca mojego pobytu na Wyspach nic takiego strasznego się nie wydarzyło, a mi do dziś zostało jakieś wewnętrzne poczucie więzi z tym krajem. Cieszyłem się więc, że końcu mogłem go zobaczyć. Biorąc pod uwagę, że stosunkowo niedaleko od Tirany gdzie się wybierałem swoją stolicę o nazwie Podgorica ma kolejny kraj – Czarnogóra – to postanowiłem zaliczyć także i to miasto.

      Do Tirany wyruszyłem już w piątkowe południe. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że historia tego miasta sięga imperium osmańskiego i początku XVII wieku, kiedy to Sulejman Pasza Bargjini zbudował tu meczet i hamman, czyli łaźnię turecką. Jednakże prawdziwy rozwój Tirany tak naprawdę zaczął się dopiero w 1920 roku, kiedy to miasto zostało stolicą kraju i w ciągu dekady liczba mieszkańców urosła z kilku tysięcy dziesięciokrotnie. W czasie II wojny światowej miasto było okupowane przez włoskie wojska, co stało się przyczynkiem do rozwinięcia się tu sprawnie działającego komunistycznego ruchu oporu. Doprowadził on do wyzwolenia miasta pod koniec wojny i zapoczątkowało to okres rządzenia krajem przez komunistów z krwawym dyktatorem Hodżą na czele, który trwał jak w całej Europie, aż do lat dziewięćdziesiątych. Niestety w 1997 roku wybuchła w Albanii wojna domowa, która dotknęła także stolicę. Stosunkowo krótka historia, komunizm i wojny sprawiły, że nie jest to może najbardziej atrakcyjne turystycznie miejsce i nie ma zbyt wielu pięknych budowli, które mogą zrobić na pierwszy rzut oka ogromne wrażenie. Jest natomiast sporo miejsc, za którymi kryją się ciekawe historie i to na nich postanowiłem się skupić podczas tego wyjazdu.

      Duże zachmurzenie i październikowa aura spowodowała opóźnienie w starcie samolotu, ale po kolejnych dwóch godzinach byłem na miejscu, a tam czekało już na mnie piękne słońce i zaskakująco wysoka temperatura. Sprawdzałem przed wyjazdem prognozy, ale nie zakładały one aż trzydziestu stopni. Dość szybko udało mi się odnaleźć autobus, którym zamierzałem dojechać do centrum na historyczny plac Skanderbega, przywódcy, bohatera narodowego Albanii i powstańca przeciwko Turkom z XV wieku. Gdy dojechałem na miejsce od razu dostrzegłem imponujący konny pomnik. Jeszcze trzydzieści lat temu w tym samym miejscu stał posąg Józefa Stalina. Plac zwłaszcza wieczorami tętni życiem i traktowany jest jako miejsce spotkań mieszkańców. Nic dziwnego, że to właśnie tu zaplanowano start, metę i expo biegu. Niestety opóźnienie lotu i korek na wjeździe do miasta sprawiły, że gdy dotarłem na miejsce to było już ciemno.  Gdy odnalazłem namiot, w którym wydawano pakiety odebrałem swój numer startowy i jedyne co mi pozostało tego dnia to po prostu odnaleźć swój hostel.

      W pokoju miałem tym razem południowoamerykańskie towarzystwo w osobach Brazylijczyka Paulo z Sao Paulo oraz Andersona z Kolumbii. Byłem ciekawy co przygnało ich z tak daleka do takiego kraju jak Albania. Okazało się, że pierwszy tak naprawdę mieszka i pracuje w Abu Dhabi w Emiratach Arabskich, a drugi w Niemczech. Obaj przybyli do Tirany turystycznie. Niebawem do naszego towarzystwa dołączył także Fred z Malezji, a wkrótce okazało się, że pokój dzielimy z kimś jeszcze, bowiem nasze towarzystwo upodobał sobie tutejszy kot, który wykorzystując fakt, że ze względu na temperaturę drzwi do hostelowego ogrodu mieliśmy otwarte przez całą dobę notorycznie wylegiwał się u nas na krześle.

      Nie chcąc tracić czasu w sobotę zaraz po śniadaniu wyruszyłem odkrywać miasto. Poruszając się wedle wcześniej przygotowanego planu zacząłem od placu Skanderbega. Muszę przyznać, ze choć jest bardzo ładny to poprzedniego wieczoru, gdy po prostu tętnił życiem, były tłumy ludzi i uliczne zespoły grające lokalną muzykę to zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. W wieczornym anturażu na placu najbardziej przypadł mi do gustu pięknie oświetlony meczet i wieża zegarowa. Za dnia najpiękniej prezentuje się chyba Narodowe Muzeum Historyczne. Dosłownie tuż obok placu odnalazłem BunkArt2. To drugi co do ważności antynuklearny bunkier w Tiranie. Ten najważniejszy i największy pięciopoziomowy wybudowany przez dyktatora Hodżę dla samego siebie znajduje się na skraju miasta. Spacerując dalej wypatrzyłem parę biegaczy w polskich koszulkach. Sadząc, ze to Polacy rozpocząłem rozmowę. Okazało się, że to mieszkająca w Polsce para Ukraińców. Chłopak podobno w zeszłym roku wygrał tu maraton. W tym roku ze względu na udział Kenijczyków nie widział szans na podobny sukces. Już po powrocie do hostelu sprawdziłem zeszłoroczne wyniki. Nie rozpoznałem go z wyglądu, ale okazało się, że to dobrze mi znany popularny w Polsce były reprezentant Ukrainy Bogdan Semenowicz. Dość kontrowersyjna postać. Kiedyś wpadł na dopingu, niektórzy uważają, że nadal oszukuje. Nie wiem. Trudno mi ocenić. Idąc dalej minąłem Kalaja e Tiranes. To pozostałości zabytkowej fortecy zwanej także fortecą Justyniana sprzed 1300 roku z czasów bizantyjskich. To tu krzyżowały się główne drogi wschód-zachód oraz północ-południe tworząc serce Tirany. Dziś jest to miejsce gdzie dominują restauracje i sklepiki z pamiątkami. Niedługo potem minąłem meczet. Muszę przyznać, że był naprawdę ogromny. To chyba najbardziej imponująca budowla, którą wiedziałem w tym mieście, choć historia tego budynku wybudowanego na wzór osmański jest bardzo krótka, bo został ukończony w zeszłym roku. Podążając dalej dotarłem do piramidy, choć w pierwszej chwili jej nie rozpoznałem. To budowla, która miała służyć jako mauzoleum po śmierci dyktatora. Komuna upadła jednak zanim ukończono jej budowę. Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i miałem już iść dalej, gdy nagle zaczepiła mnie młoda para z kamerą prosząc o odpowiedz na kilka pytań dotyczących moich odczuć na temat tej budowli. Gdy skończyliśmy okazało się, że byli to dziennikarze największej albańskiej telewizji. Podziękowaliśmy sobie i poszedłem dalej. Chwilę później byłem już w bardzo popularnym parku Rimia. To co od razu zwróciło moją uwagę to wystający z ziemi kolejny mały bunkier. Podążając dalej kierowałem się w stronę pomnika Fryderyka Chopina. Przeczytałem o nim jeszcze przed wyjazdem i postanowiłem go zobaczyć. Został tu postawiony w 2010 roku w dwusetną rocznicę urodzin kompozytora. Idąc w jego kierunku minąłem tutejszy uniwersytet, miałem też okazję dopingować dzieci niepełnosprawne, które także miały swój bieg organizowany przez albański oddział Olimpiad Specjalnych, a przed którymi było do pokonania pewnie około dwóch kilometrów od Uniwersytetu do placu. Na sam koniec zostawiłem sobie albański stadion narodowy Air Arena, na którym miesiąc temu Albańczycy prawdopodobnie wybili nam przyszłoroczne Euro z głowy. Powstały na miejscu starego obudowany z każdej strony sklepami i biurami z zewnątrz bardziej przypomina galerię handlową, niż stadion, ale jest piękny zwłaszcza, gdy jest oświetlony nocą. Wracając w stronę placu przypomniałem sobie o jeszcze jednym miejscu i postanowiłem odwiedzić były dom dyktatora Hodży. Przed wyjazdem przeczytałem, że popada w ruinę, ale gdy dotarłem na miejsce okazało się, że trwa tam remont, a wstęp jest mocno ograniczony. Pozostał mi rzut okiem przez bramę. To chyba nadal okolica, gdzie zlokalizowanych jest wiele siedzib służb państwowych, gdy bowiem po drodze wypatrzyłem niewielki budynek przed którym stał stary sowiecki UAZ-ik, a obok niego duży pomnik Stalina to jeszcze nie zdążyłem nawet wyciągnąć telefonu by zrobić zdjęcie, a już kątem oka dostrzegłem biegnącego ze stróżówki w moim kierunku spanikowanego żołnierza krzyczącego „no photo”. Zapytałem więc tylko zdziwiony co to za budynek i nawet nie do końca rozumiejąc odpowiedz nie dopytywałem tylko pospiesznie się oddaliłem. Już w hostelu wyczytałem, że to była rezydencja byłego komunistycznego premiera Mehmeta Shehu, a budynek jest aktualnie własnością rządu i jest publicznie niedostępny. Dowiedziałem się także, że to właśnie ten posąg Stalina stał tam, gdzie teraz stoi pomnik Skanderbega.

      Gdy wróciłem do ścisłego centrum miasta snując się po placu Skanderbega ku swojemu ogromnemu zdziwieniu dostrzegłem znajomą twarz. To był Paweł, którego poznałem podczas wyjazdu do Kiszyniowa, a który ma na swoim koncie Koronę Maratonów Ziemi. Ostatnio biegliśmy razem miesiąc temu w Oslo. Wtedy nie udało nam się spotkać. Tutaj nawet nie wiedziałem, że się wybiera. Spotkanie więc dla mnie było ogromną niespodzianką. Towarzyszył mu kolega w koszulce Arki Gdynia, który jak się okazało także ukończył Koronę Maratonów Ziemi, a ma na koncie również Koronę Ziemi, czyli zdobył najwyższe szczyty górskie na każdym kontynencie. Już po powrocie do domu wyczytałem, że to Krzysztof Sabisz. Poznałem też Jego dramatyczną historię. Podczas jednej górskiej wyprawy na najwyższy szczyt świata będąc jedynie niespełna dwieście metrów od celu musiał zrezygnować ze zdobycia go z powodu braku tlenu. Już wówczas z Jego palcami było źle. Gdy wracając odnalazł jak mu się wydawało ciało innego himalaisty, a po chwili okazało się, że ma do czynienia z ciągle żyjącym człowiekiem postanowił, że udzieli mu pomocy. Schodząc z nim do obozu doprowadzał swoje palce do coraz gorszego stanu. Ostatecznie stracił paliczki czterech palców, uratował czyjeś życie. Gest zasługujący na ogromny szacunek. Porozmawiałem chwilę z Pawłem, a unoszący się w powietrzu język polski najwyraźniej przyciągał uwagę naszych rodaków, gdyż co chwilę ktoś z Polski prosił nas o zrobienie mu zdjęcia na tle bramy startowej biegu. W ten sposób poznałem także triathlonistę i biegacza  – Rafała.

      Wieczorem rozpadał się deszcz. Padało w zasadzie do rana, a od czasu do czasu było też słychać uderzenia piorunów. Nie spałem przez to zbyt dobrze, przeszkadzało mi to. Z drugiej strony trochę liczyłem, że może dzięki temu będzie chłodniej. Rano jednak po deszczu nie ma już w zasadzie w ogóle śladu. Gdy docieram na start i robię rozgrzewkę czuję już, że będzie ciężko. Ciepłe powietrze, słońce i trudna pagórkowata trasa niczego dobrego nie wróżą. Mimo wszystko zakładam sobie, że przynajmniej spróbuję zbliżyć się do wyniku, który ostatnio wyznaczam sobie jako punkt odniesienia, czyli godziny i pięćdziesięciu minut. Tuż przed samym startem poznaję Pana Marka z żoną. Stało się tak, bo moją uwagę przykuła trzymana w ręku biało-czerwona flaga. Gdy przyglądam się bliżej zauważam, że mają greckie koszulki. Okazało się, że od lat na stałe mieszkają już w Grecji. Tuż przed wystrzałem startera wypatrzyłem też znowu Pawła. Rozmawiamy chwilę, życzymy sobie powodzenia i wkrótce startujemy. Układ trasy z długimi prostymi i wieloma nawrotkami zwłaszcza w początkowej fazie biegu sprzyja temu, by jeszcze co najmniej kilka razy zobaczyć się na trasie i faktycznie udaje mi się wypatrzeć znajome twarze. Na trzecim kilometrze wyprzedzam pewną Panią z Japonii. Ma przyczepioną do pleców plakietkę z informacją, że w wieku siedemdziesięciu pięciu lat biegnie właśnie swój dwieście siedemdziesiąty siódmy maraton w stu piętnastym kraju. „Nieźle” – pomyślałem. Po pięciu kilometrach dobiegamy do ronda Zogu i Zi. Z rondem związana jest pewna historia.  W miejscu tym wiele lat temu zmarł młody człowiek i został tam pochowany. Przez rok codziennie jego matka przychodziła i płakała w tym miejscu, a po roku gdy również zmarła zastąpił ją czarny ptak stojąc na grobie jej syna. Sąsiedzi matki i syna zbudowali w tym miejscu kran otoczony kamieniami węgielnymi , a na jego szczycie wyryli czarnego ptaka. Nie jest to legenda, a autentyczna historia. Ostatnie dostępne zdjęcie tego kranu pochodzi z 1942 roku.  Biegnie mi się ciężko w zasadzie od początku. Ciężki oddech, a nogi cięższe jeszcze bardziej. Choć z trudem to ciągle jednak udaje mi się utrzymywać założone tempo. Na trasie nie ma zbyt wielu kibiców. Zdecydowanie mniej niż na przykład w Oslo. Za to jest naprawdę sporo zespołów muzycznych, zarówno folklorystycznych, jak i tych, które grają największe hity ostatnich lat. Muzyka niesie się po trasie w zasadzie przez cały bieg. Na trzynastym kilometrze dobiegamy do znanego mi już pomnika Fryderyka Chopina. Chwilę potem wbiegamy do parku ze sztucznym dużym jeziorem, które trzeba obiec dookoła. Prowadzi tam bardzo stromy wybrukowany podbieg.  Daje mi się on we znaki na tyle mocno, że nie mogę dojść do siebie przez co najmniej dwa kolejne kilometry, a w jakimś stopniu chyba już do samego końca. To na tym odcinku moja determinacja całkowicie spada. Zwłaszcza, że na tym etapie stawka rozciągnęła się już na tyle, że długimi momentami muszę biec już sam. Na dwa kilometry przed metą wybiegamy na główną ulicę prowadzącą już prosto na plac. Z daleka doskonale już nawet widać pomnik Skanderbega. Okazało się jednak, że kilkuset metrów dalej czeka na nas jeszcze jeden zakręt. Prowadzi nas on pod pomnik Jana Pawła II z napisami w języku polskim. Mimo, że przygotowywałem się do tego wyjazdu to o tym pomniku nie słyszałem. Jest więc to dla mnie bardzo miła niespodzianka. Chwilę później przebiegamy koło miejsc, które już dobrze znam: imponujący meczet, Bunkart2, aż w końcu dobiegam na plac i mijam metę.

      To był mój najwolniejszy półmaraton w tym roku i jeden z najwolniejszych w ogóle, a mimo to trochę go odczułem. Długie zwiedzanie, pogoda, aktualna dyspozycja i trudna trasa zrobiły swoje. Odetchnąłem chwilę, pokręciłem się po placu i wróciłem do hotelu się odświeżyć i przebrać. Miałem też pewien dylemat, czy nie wybrać się jeszcze tego dnia nad morze do Durres. To drugie co do wielkości miasto Albanii i kurort turystyczny popularny wśród Polaków. Znajduje się on niedaleko od stolicy, bo niespełna czterdzieści kilometrów. Gdy jednak dotarłem do hostelu przekalkulowałem sobie ile potrzebuje na to czasu, a że wcześniej chciałem też coś zjeść i kupić pamiątki uznałem, że nie ma już sensu. Zwłaszcza że zmieniała się pogoda i robiło się pochmurno. Najedzony i zaopatrzony w pamiątki wycieczkę po mieście zakończyłem więc znowu na placu, gdzie spotkałem ponownie Pana Marka i grupkę Kenijczyków wśród których była cała najlepsza maratońska trójka. Zrobiłem więc sobie z Nimi pamiątkowe zdjęcie. Przybiłem też piątkę z finiszującym właśnie w maratonie Krzysztofem. Gdy wracałem do hostelu rozpadał się deszcz, co tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję. Nic już na to popołudnie i wieczór nie planowałem. Postanowiłem już tylko odpocząć. Wszakże rano czekała mnie bardzo wczesna pobudka i droga do Podgoricy.

      O ile poprzedniej nocy miałem kłopoty ze snem to tym razem praktycznie prawie nie zmrużyłem oka. Autobus, a w zasadzie busik, którym zamierzałem dotrzeć do Podgoricy odjeżdżał o szóstej rano. Bałem się więc, że zmęczony biegiem i zwiedzaniem miasta w poprzednich dniach mogę zaspać, a to strasznie skomplikowałoby mi moje plany. Ostatecznie dotarłem na czas, a i tak niewiele brakowało, abym wpadł w kłopoty. Okazało się bowiem, że akurat do Podgoricy bus odjeżdża z drugiej strony Pałacu Sportu, niż tam gdzie stały inne autobusy. Tylko fakt, że gdy zbliżał się już czas odjazdu, a ja nie widząc swojego pojazdu zapytałem kogoś sprawił, że miałem możliwość go odnaleźć i do niego wsiąść. Jeśli w przypadku Albanii miałem trudności z jednoznacznymi skojarzeniami, o tyle w przypadku Czarnogóry było jeszcze gorzej. To co mi na pewno przychodziło do głowy to przede wszystkim ranking, który widziałem kilka lat temu, a wedle którego Podgorica była najmniej atrakcyjną europejską stolicą. Dla mnie jednak najważniejsza była możliwość odwiedzenia kolejnego kraju dlatego też mimo, że od samego początku nie spodziewałem się tam fajerwerków to byłem gotów przełknąć i taką gorzką turystyczną pigułkę. Przez całą drogę do Podgoricy towarzyszył mi piękny widok gór na horyzoncie. Już lecąc do Albanii przelatywałem w zasadzie przez całą Czarnogórę i mogłem podziwiać z wysokości te oba piękne górzyste kraje. Tym razem była to jednak zupełnie inna perspektywa. Jadąc tak miałem możliwość zobaczyć jak wygląda życie nie tylko w stolicy, ale i na prowincji. O ile w samej Tiranie dostrzegalne są ogromne zmiany, zwłaszcza w centrum, o tyle tutaj nadal widać sporą biedę i zacofanie. Furmanki ciągnięte przez osły były częstym widokiem. Przejeżdżaliśmy przez miasto Szkodra, gdzie mieliśmy piętnastominutowy przystanek i mogłem na chwilę opuścić busa by zobaczyć przynajmniej ścisłe centrum tego miasta, a konkretnie meczet i jakiś pomnik. To jedno z większych miast Albanii i ważny ośrodek gospodarczy i kulturalny. Niedługo później przejeżdżaliśmy obok jeziora Szkoderskiego. To jezioro położone już na granicy Albanii i Czarnogóry. Muszę przyznać, że widok błękitnego lazurowego jeziora na tle zielonych gór zrobił na mnie spore wrażenie.  Wkrótce przekroczyliśmy granicę a cała przeprawa trwała dosłownie kilka minut. W Podgoricy byłem po prawie czterech godzinach jazdy. Gdy tam dotarłem postanowiłem od razu zostawić rzeczy w hostelu i rozpocząć odkrywanie miasta. Jak już wspominałem Podgorica raczej nie należy do wyjątkowo atrakcyjnych europejskich stolic i szybko się o tym przekonałem. W czasie drugiej wojny światowej miasto było okupowane najpierw przez Włochów, potem przez Niemców. Pod koniec wojny zostało zbombardowane i całkowicie zrównane z ziemią przez aliantów. Zginęła jedna trzecia mieszkańców. W latach powojennych zostało zbudowane od podstaw w zupełnie nowym kształcie, ale jak to w komunizmie nie przykładano większej wagi do formy i niestety widać to na każdym kroku. Dużego dzieła zniszczenia dopełniło też trzęsienie ziemi pół wieku temu. Miałem przygotowany plan zwiedzania, ale dość szybko zrezygnowałem z niego i mając świadomość, że mam sporo czasu, gdyż powrót do Polski czekał mnie dopiero popołudniu następnego dnia postanowiłem poruszać się po mieście w dużej mierze spontanicznie mając jedynie w pamięci listę miejsc, do których chciałbym dotrzeć. Już podążając z dworca w stronę hostelu dostrzegłem jakąś starą kamienną zegarową wieżę. Okazało się, że stoi tu od połowy siedemnastego wieku i przetrwała bombardowanie. Według legendy zegar wieży został sprowadzony z Włoch i przez długi czas pozostawał jedynym publicznym źródłem dokładnego czasu w mieście. Kolejnym miejscem, które miałem okazję zobaczyć był meczet Staromiejski. Został zbudowany w XV wieku i jest jednym z najstarszych meczetów w kraju. Idąc w jego kierunku spodziewałem się czegoś więcej. Już po powrocie wyczytałem, że w swojej historii był wielokrotnie przebudowywany i trochę zatracił swój pierwotny charakter. Może dlatego mnie rozczarował. Chwilę potem natrafiłem na kolejny meczet Osmanagic, tym razem z XVIII wieku. Szukając kolejnego punktu, czyli Muzeum Historii Naturalnej znalazłem się znowu pod wieżą. Dopiero w hostelu uświadomiłem sobie, że to muzeum to był ten niepozorny budynek obok wieży. Tu też liczyłem na coś więcej. Idąc dalej dotarłem pod pomnik Króla Mikołaja I, który rządził tu na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego stulecia. Był on także cenionym poetą. Tuż obok pomnika odnalazłem chyba jedno z najbardziej urokliwych miejsc w tym mieście a mianowicie kamienny Stary Most na Rybnicy. Most sięga czasów, gdy Podgorica była pod rządami rzymskimi, jednak ze względu na ataki wojenne trzeba go było odbudować w osiemnastym wieku. Muszę przyznać, że to bardzo klimatyczne miejsce. Mimo, że w centrum miasta to położony w zaciszu, w ogromnej ilości gęstej zieleni, a przepływająca pod nim błękitna wzburzona woda dodaje mu jeszcze więcej uroku. Spędziłem tu dłuższą chwilę, by niedługo potem odnaleźć pomnik Josipa Broza Tito. To dyktator który rządził Jugosławią w czasie komunizmu, przeniósł stolicę Czarnogóry do Podgoricy. Być może dlatego na jego część miasto bardzo długo nazywało się Titograd. Podążając dalej dostrzegłem starą rozklekotaną furmankę ciągniętą przez osła. O ile w Albanii taki widok miałem okazję zobaczyć jedynie na prowincji, tu miało to miejsce na jednej z głównych ulic stolicy. Mocno mnie zaskoczyło, a jeszcze bardziej rozbawiło. Wkrótce dotarłem do przepięknego Soboru Zmartwychwstania Pańskiego. Muszę przyznać że świątynia wraz ze swoim barwnym otoczeniem kwiatów, trawników zrobiła na mnie spore wrażenie. Mój entuzjazm upadł gdy okazało się, że ten budynek nie ma żadnej dłuższej ciekawej historii, gdy został tu wybudowany raptem trzydzieści lat temu. Podążając już w stronę hostelu dotarłem pod pomnik barda Włodzimierza Wysockiego z pięknym Mostem Milenijnym i górami w tle. Ten pomnik to dar dla miasta od włodarzy Moskwy ustawiony tu około dwudziestu lat temu. Na sam koniec zostawiłem sobie spacer w okolice stadionu piłkarskiego klubu Buducnost Podgorica. Wracając już powoli do hostelu natrafiłem na miejsce, które swoim klimatem odstawało od reszty. Był to deptak z wieloma kolorowymi budynkami przy którym mieściło się wiele restauracji ze stolikami na zewnątrz. Postanowiłem więc cos zjeść, wrócić hostelu i odpocząć. Co chciałem to w zasadzie zobaczyłem, a byłem też już trochę zmęczony.

      Następnego dnia czekał mnie już tylko krótki spontaniczny spacer po mieście, kupno pamiątek i pociąg na lotnisko. W zasadzie pod lotnisko, gdyż w Podgoricy bezpośrednio na lotnisko można dojechać jedynie taksówką.  Autobusu nie ma, przystanek kolejowy to mała skromna wiata położona półtora kilometra od lotniska. Cały ten odcinek trzeba przejść pieszo. Czekając na dworcu na pociąg poznałem młodą parę studentów z Łodzi. Oni dopiero zaczynali swoją przygodę z Czarnogórą, ja właśnie kończyłem, podobnie jak wielu innych polskich rodaków których napotykałem czy to w drodze, czy to już na lotnisku. Gdy w końcu zasiadłem na swoim fotelu samolotu obok usiadł ktoś kto na dzień dobry z szerokim uśmiechem przywitał mnie wyjątkowo bezpośrednio słowami ”Cześć! Jestem Marek”. To proste rzucone hasło przełamało natychmiast wszelkie bariery i w zasadzie jak starzy kumple przegadaliśmy całą podróż. Okazało się, że Marek jest pastorem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, który od innych religii katolickich odróżnia się postrzeganiem soboty jako dnia świętego. W całej Polsce jest około dziesięć tysięcy wyznawców tej religii. Miałem okazję poznać Jego wyjątkowo ciekawą historię, w której to przeszedł ogromna przemianę. Z młodego chłopaka, który był kibolem, ćpał i handlował narkotykami zmienił się w kogoś kto niesie dobro. Bywał na misjach na całym świecie, pomagał dzieciom w Afryce, gdy zaczęła się wojna jeździł na Ukrainę z transportami, tam gdzie było najniebezpieczniej. Pokazywał mi zrobione przez siebie zdjęcia ostrzelanych i zniszczonych ukraińskich miast: Buczy, Irpienia, Borodianki, Chersonia. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, a z drugiej strony mocno poruszyło. Po wylądowaniu na lotnisku w Warszawie czekała mnie jeszcze podróż pociągiem do Siedlec. Miałem o czym myśleć.

      To był naprawdę udany wyjazd. Obfitował w wiele fajnych przeżyć i momentów. Zastanawiałem się czego się mogę spodziewać po krajach, które były dla mnie pewną niewiadomą. Czarnogóra w sumie niczym mnie nie zaskoczyła. Nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań i ani się pozytywnie nie zaskoczyłem, ani nie rozczarowałem. Chyba to, co mi najbardziej pozostanie w pamięci to przepiękne góry, które miałem okazje widzieć z okna samolotu, a także z perspektywy szyby busa. Albania? Mimo wszystko to była dla mnie pewna niespodzianka. Widać, że sporo się tu w ostatnich latach zmieniło na lepsze. Co do samych skojarzeń to chyba teraz najbardziej ten kraj będzie mi się kojarzył z bunkrami. Filmowy klasyk mawiał „bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”. W tym kraju jest zupełnie odwrotnie. Może nie jest zajebiście, zwłaszcza na prowincji, bo jak wspominałem przez pół wieku panował tu najcięższy komunizm w Europie, a kraj był izolowany i skutki widać do dziś, ale bunkrów, które w czasie zimnej wojny bojąc się ataku nuklearnego wybudował dyktator Hodża jest co niemiara i to ten niewidziany do tej pory nigdzie indziej obraz zabrałem ze sobą do Polski.

2023.10.22 Tirana (Albania) Półmaraton: TIRANA HALFMARATHON – 1:57:10 (brutto, nieoficjalnie 1:56:36)


Więcej zdjęć z Tirany:


Więcej zdjęć z Podgoricy:

Prawie Górski po raz szósty

      Nie ma zbyt wielu zawodów, w których startowałem częściej, niż w Biegu Prawie Górskim w lasach siedleckiej Gołoborzy.  Do tej pory na osiem edycji byłem uczestnikiem pięciu z nich. Z drugiej strony ostatni mój start miał tam miejsce już kilka lat temu, bo w 2019 roku. Od tamtej pory albo była pandemia, która uniemożliwiła organizację tego wydarzenia lub startowałem gdzie indziej. W zeszłym, gdy toczyły się zmagania na tych zawodach to ja akurat byłem w drodze do Poznania na swój 8 maraton. W tym roku jednak szczęśliwie się złożyło, że był to wolny termin w moim kalendarzu pomiędzy półmaratonami, które ostatnio są dla mnie priorytetem i nic nie stanęło na przeszkodzie, aby znowu pobiec w tym biegu, a przy okazji miło spędzić czas i spotkać wielu, często niewidzianych od kilku lat znajomych.

      Trzeba przyznać, że w tym roku wyjątkowo trafiliśmy z pogodą. Już kilka tygodni temu zdarzały się dni gdy temperatura bardzo mocno spadała, padał deszcz i wiał przenikliwy wiatr. W końcu to połowa października. Nie było więc to przecież nic dziwnego. Tym razem jednak już od samego rana aura zwiastowała, że będzie pod tym względem rewelacyjnie i rzeczywiście tak było. Słońce i wysoka w zasadzie letnia temperatura gwarantowała dobrą zabawę. Cieszyło to nie tylko z perspektywy zawodnika, ale także organizatora, gdyż bieg tak jak zawsze był organizowany przez klub, do którego mam przyjemność i zaszczyt należeć Yulo Run Team Siedlce. Zależało więc nam wszystkim, by pogoda nie popsuła dobrej zabawy.

      Ze sportowego punktu widzenia w sumie trudno cokolwiek powiedzieć o tym biegu, gdyż traktowałem to wydarzenie głównie towarzysko. W tym roku raczej bawię się bieganiem, niż walczę o jakieś wyniki. Biegam dla przyjemności. Najważniejsze są dla mnie półmaratony, a resztę traktuję jedynie jako dodatek. Ponadto akurat te zawody organizowane w moim rodzinnym mieście to zawsze najlepsza okazja do tego by w zasadzie wszystkich lokalnych znajomych i przyjaciół biegowych spotkać w jednym miejscu. Na starcie ustawiłem się więc w dalszym szeregu wiedząc, że nie będę tutaj biegł z pełną determinacją. Z tego też powodu na początku trochę utknąłem na wąskich leśnych alejkach i nie biegłem nawet tempem, które sobie założyłem, ale paradoksalnie biorąc pod uwagę jak trudna leśna jest to trasa może się to okazało zbawienne, bo nie zacząłem zbyt szybko. Bieganie po leśnych piaszczystych i przede wszystkim pagórkowatych trasach jak ta, to zupełnie co innego, niż asfalt. Gdy po kilkuset metrach udało mi się wyprzedzić pewną grupkę osób miałem już otwartą drogę do mety i resztę biegu mogłem biec komfortowo, przynajmniej pod tym względem. Gdzieś na trzecim kilometrze potknąłem się o wystający z ziemi korzeń. Pewnie gdyby to był 7 lub 8 kilometr skończyłoby się to bolesnym upadkiem. Na szczęście na tym etapie udało się zachować refleks i utrzymałem równowagę. Gdzieś od czwartego kilometra zacząłem mijać tych, którzy zderzyli się z tą trudną trasą i nie wytrzymali narzuconego od początku tempa. Od tej pory w zasadzie do mety będę już tylko wyprzedzał. Pierwszą pętle pokonałem w czasie trochę powyżej 27 minut, choć w sumie nie miało dla mnie większego znaczenia. Na drugą pętlę wyruszyłem już bardziej świadomy trasy oraz ilości i stopnia trudności podbiegów. Mogłem więc już się bardziej nastawić na to gdzie czego się spodziewać. Ostatnie dwa kilometry pokonywałem już w zasadzie w samotności. Miałem małe obawy czy nie zgubię trasy, bo już mi się to zdarzało w przeszłości na organizowanych w tym lesie biegu, ale tym razem trasa była bardzo dobrze oznaczona i spokojnie dobiegłem do mety z czasem 27:36, co dało mi 15 miejsce w kategorii i 31 w Open. Biorąc pod uwagę ogólną liczbę 108 osób, które ukończyły bieg i fakt, że nie biegłem na sto procent myślę, że to dobry wynik. Najważniejsze w tym wszystkim i tak było miłe spędzenie czasu w gronie znajomych i przyjaciół.

2023.10.14 Siedlce 10km: IX BIEG PRAWIE GÓRSKI – 54:36

Zdjęcia: Mariusz Drabio / NoWi Siedlce


Wyrównane rachunki

      Gdy jesienią 2021 roku drepcząc zmierzałem do mety półmaratonu w Platerowie wiedziałem już, że wcześniej, czy później będę musiał tu wrócić, ale nie tylko dlatego, że zawsze jest to okazja do spotkania wielu znajomych i bardzo miła atmosfera, ale także dlatego, by wyrównać rachunki z trasą, która mnie trochę przerosła i która mnie właśnie pokonała. To był mój pierwszy oficjalny bieg po pandemii. Zapisałem się na niego dość spontanicznie, bez specjalnych przygotowań. Mimo, że nie jakoś strasznie intensywnie, mimo, że nie tak długie dystanse to jednak ja cały czas przecież biegałem. Wydawało mi się więc, że ten półmaraton powinienem przebiec sobie bez większych problemów w całkiem przyzwoitym jak na swoje możliwości i dotychczasowe osiągnięcia czasie. Niestety tak się nie stało. Bardzo trudna pagórkowata trasa w połączeniu ze słoneczną pogodą mnie po prostu pokonała. Ukończyłem ten bieg, osiągnąłem metę. Jednak styl w jakim tego dokonałem był dla mnie osobiście mocno rozczarowujący. Do tej pory zresztą, mimo, że minęły dwa lata, a ja trochę już tych półmaratonów w życiu przebiegłem jest to jedyny z czasem powyżej dwóch godzin (2:02:35). Do samego Platerowa wróciłem już w zeszłym roku, ale mając wówczas zupełnie inne cele i priorytety pobiegłem dystans 5 kilometrów przywożąc zresztą do domu nową życiówkę. W tym roku nadszedł już jednak czas by wrócić tam ze startem w półmaratonie. Bogaty o doświadczenia sprzed dwóch lat specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Jedyne na czym mi naprawdę zależało to ukończyć ten bieg poniżej dwóch godzin.

      Od kilku dni odmierzałem już czas do tego startu. Dzień przed biegiem starałem się już jedynie odpoczywać i regenerować. Zastanawiałem się też jaka będzie pogoda. Prognozy od kilku dni nie były zbyt optymistyczne. Zapowiadano deszcz i ochłodzenie. O ile niższej temperatury się nie obawiałem, o tyle deszczu wolałem uniknąć. Tu na szczęście przewidywania w ostatniej chwili się zmieniły i rzeczywiście, od rana na niebie dominowało słońce. Obudziłem się za to niestety z bólem mięśniowym uda. Nie wiedziałem co jest przyczyną, bo nie przypominałem sobie, aby mi się coś stało, ale ból trochę dokuczał. Pozostało mieć nadzieję, ze adrenalina pozwoli zapomnieć. Do Platerowa wybrałem się z kolegą Łukaszem. Gdy dojechaliśmy odebrałem pakiet, wymieniłem pozdrowienia ze znajomymi, których jak zwykle wielu zjawiło się w Platerowie i wkrótce trzeba było zająć miejsce na starcie. Od początku staram się biec ostrożnie wiedząc jak trudna jest to trasa. Mimo to biegnie mi się dość ciężko. Dość szybko stawka zaczyna się rozciągać. Przede mną ukształtowała się kilkunastoosobowa grupa. Podobnie było z tyłu za mną. Stanąłem przed dylematem: przyspieszyć, by utrzymać się w pierwszej grupie, czy też zwolnić, aby dołączyć do grupy drugiej. Wybór jednej albo drugiej opcji dawał możliwość schowania się przed silnym wiatrem, który na tym odcinku wiał bardzo mocno w twarz. Wybrałem trzecią opcję i postanowiłem mimo wszystko biec sam swoim tempem, a ceną jaką trzeba było za to zapłacić była walka z wiatrem w pojedynkę. Trudno. Po trzech kilometrach wbiegamy w las. Tu sytuacja się trochę poprawia. Luksus ten nie trwa jednak zbyt długo. Przez kolejne kilometry wiatr znowu próbuje pokrzyżować mi szyki. Po mniej więcej ośmiu kilometrach skręcamy w prawo. Od tej pory wiatr wieje już tylko z boku. Nadal nie jest to idealna sytuacja, ale lepsza niż jeszcze chwilę wcześniej.

      Mimo, że biegnie mi się nadal dość ciężko to jednak cały czas mam pozytywne nastawienie. W końcu podstawowy cel jakim było złamanie dwóch godzin nie wydawał się być jakąś wyjątkowo wysoko postawioną poprzeczką. W głębi duszy myślałem jednak o tym, aby przynajmniej spróbować zbliżyć się do wyniku, który ostatnio wyznacza mi pewien punkt odniesienia, a mianowicie godziny i pięćdziesięciu minut. Staram się kontrolować czasy na poszczególnych kilometrach. Jest w miarę równo, daje to nadzieję na ostateczny sukces. O bólu mięśnia w zasadzie zapomniałem i tylko od czasu do czasu o sobie przypomina. Po dziewięciu kilometrach zaczynam wyprzedzać pierwszych z tych, którzy nie wytrzymali początkowego tempa. Mnie na szczęście mimo miejscami uciążliwego wiatru i licznych podbiegów kryzysy omijają. Gdy po czternastu kilometrach skręcamy silny wiatr ponownie zaczyna wiać centralnie w twarz. Gdzieś na szesnastym kilometrze przebiegam przez miejsce gdzie po obu stronach drogi są piękne sady. Drzewa, aż uginają się tam pod ciężarem ton pięknych czerwonych jabłek, z czego zresztą cała ta okolica słynie. Jest to na tyle wyjątkowy widok, że przynajmniej na chwilę pozwala zapomnieć o niedogodnościach związanych z biegiem. Na osiemnastym kilometrze kolejny podbieg. Tym razem jest to o tyle trudna sytuacja, że już od pewnego czasu męczy mnie kolka. Staram się z nią walczyć używając sprawdzonych metod, ale tym razem nie pomaga. Zostanie ze mną już do samej mety, choć z czasem sytuacja się trochę poprawi. Gdy pokonałem ten podbieg i zostało mi mniej więcej trzy kilometry do końca spoglądam na zegarek. Szybko wyliczyłem sobie, że jeśli utrzymam dotychczasowe tempo to uda się złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Walczę z tym już do samego końca i na metę wbiegam z czasem 1:49:13. Udało się! Rachunki zostały wyrównane!

      Chyba dawno mnie już tak nie ucieszył wynik w półmaratonie, jak tym razem. Nie ukrywam, że mimo wszystko raczej byłem optymistą jeśli chodzi o złamanie dwóch godzin, o tyle złamanie godziny i pięćdziesięciu minut wcale nie było takie oczywiste. Może jakoś nie wykazuję w tym kierunku ogromnej determinacji, ale biorąc pod uwagę ostatnie miesiące to w zasadzie udaje mi się to w kratkę. Tutaj stało się to na trudnej pagórkowatej trasie przy silnym niesprzyjającym wietrze, a dodatkowo w zasadzie całą trasę od startu do mety musiałem przebiec zupełnie sam, w pojedynkę. Tylko Ci co biegają wiedzą jak duże to może mieć znaczenie. Gdy do tego dorzucę miło spędzony czas w gronie wielu biegowych przyjaciół to bez wątpienia była to udana niedziela.

2023.10.08 Platerów Półmaraton: 12 BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 1:49:13

Zdjęcia: Daniel Strzaliński


W diamentowym blasku

      Aby w pełni zrozumieć emocje, które towarzyszyły mi podczas kolejnego półmaratonu należałoby się cofnąć się o kilka miesięcy do lipca tego roku, kiedy to wybrałem się do Chorzowa na zmagania lekkoatletycznej Diamentowej Ligi podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej. Muszę przyznać, że to wydarzenie zrobiło na mnie spore wrażenie. Sama wizyta na stadionie, który od dziecka pamiętałem jako sławny Kocioł Czarownic, a który był świadkiem wielu historycznych wydarzeń w świecie sportu, na którym chociażby polska reprezentacja piłkarska przy dopingu często ponad stu tysięcy kibiców rozgrywała najważniejsze domowe mecze, a na którym nigdy do tej pory nie byłem powodował we mnie ogromne emocje i pewną ekscytację. Ponadto wówczas do Chorzowa zjechali się najznakomitsi lekkoatleci na świecie. W jednym miejscu na jednej imprezie zebrało się w sumie około 90 medalistów różnego rodzaju zawodów mistrzowskiej rangi, takich jak Igrzyska Olimpijskie, Mistrzostwa Świata, czy Europy i blisko dwadzieścia tysięcy sympatyków lekkiej atletyki, którzy mimo ogromnego upału postanowili przez cały dzień ich podziwiać i gorąco dopingować. Będąc wówczas na stadionie mogłem być świadkiem biegu, w którym finiszując dosłownie kilkanaście metrów ode mnie nasza znakomita Natalia Kaczmarek biła właśnie swój rekord życiowy na 400 metrów. Był to drugi wynik w historii polskich biegów na tym dystansie kobiet, szybsza była jedynie Irena Szewińska, więc spore wydarzenie, a oprócz Natalii była możliwość podziwiać wiele innych polskich gwiazd Królowej Sportu jak Nowicki, Fajdek, Ennaoui, Skrzyszowska, czy Swoboda. Według rankingu World Athletics biorąc pod uwagę zarówno uzyskane rezultaty, jak i obsadę, były to na tamtą chwilę najlepsze zawody lekkoatletyczne na świecie w tym roku. Wszystko to oglądałem żywo mając w świadomości, że już trzy miesiące później w październiku będę miał możliwość finiszować dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie na tym samym stadionie i przy niewiele mniej żywiołowym dopingu. Nic dziwnego, że do domu wróciłem wówczas bardzo szczęśliwy i podekscytowany.

      Podobnie jak w lipcu do Chorzowa wybrałem się autobusem. To najwygodniejsze rozwiązanie gdyż przystanek znajduje się kilkaset metrów od stadionu. Śląsk przywitał mnie opadami deszczu, ale wcześniej sprawdzałem prognozy, więc nie byłem zaskoczony. Na szczęście następnego dnia miało być już bez opadów i faktycznie już wkrótce się rozpogodziło. Gdy wysiadłem swoje kroki od razu skierowałem w stronę stadionu odebrać pakiet startowy. Spędziłem tam trochę czasu spacerując i robiąc kilka zdjęć, by potem udać się tramwajem w stronę Katowic. Nie udało mi się znaleźć żadnego rozsądnego noclegu w samym Chorzowie, ale nie było to problemem. Do centrum Katowic, gdzie na tutejszym Rynku miałem zarezerwowany hostel jedzie się piętnaście minut. Niewątpliwie pomógł mi lipcowy rekonesans. Wiedziałem już gdzie i jak się poruszać, co pomogło mi oszczędzić i czas i siły. Ponieważ było dopiero wczesne popołudnie postanowiłem pospacerować po centrum udając się pod sławny Spodek, który do tej pory widziałem tylko z perspektywy telewizora, albo szyby autokaru podczas kilku wcześniejszych wyjazdów, a w którym to chociażby nasi siatkarze zdobywali w zeszłym roku tytuł Mistrzów Świata, czy też w którym na początku tego roku odbywał się mecz otwarcia imprezy tej samej rangi w piłce ręcznej. Udało się także dotrzeć do Muzeum Śląskiego. Po drodze miałem okazję przejść obok pomnika Powstańców Śląskich upamiętniającego walkę Śląska w latach 1919-21 o bycie polskim. Wkrótce udałem się już do hostelu, gdzie tym razem miałem zarezerwowany w pełni wyposażony cały pokój tylko dla siebie. Rzadko pozwalam sobie na tego typu luksus. Tym razem bardzo nie miałem wyboru, bo nic innego tańszego nie znalazłem. Po drodze na sam koniec miałem okazję zobaczyć jeszcze piękny gmach Teatru Śląskiego. Później mogłem sobie go obejrzeć dokładniej, gdyż okno z mojego pokoju było skierowane właśnie na niego w odległości dosłownie dwudziestu metrów. W hostelu mogłem w końcu trochę odpocząć po podróży i odespać bardzo wczesną pobudkę. Bieg przecież już następnego ranka.

      Start zaplanowano o godzinie 9:40. Maratończycy będą wówczas na trasie już od ponad półtorej godziny. Snując się w okolicach Stadionu Śląskiego napotykam dwóch ratowników górniczych. Wdaję się w pogawędkę. Zamierzają pobiec w górniczym stroju i aparatem ratowniczym na plecach. To tylko atrapa, ale i tak waży kilkanaście kilogramów. Robi to na mnie wrażenie i pewnie porozmawiałbym dłużej, ale w końcu trzeba zająć miejsce  w swojej strefie startowej. Gdy rozlega się dźwięk specjalnie przygotowanego na tą okoliczność dzwonu ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry wiodą przez Park Śląski. Na dość wąskich alejkach dość trudno jest znaleźć miejsce by mocniej się rozpędzić, ale nie jest to dla mnie problemem. Obudziłem się z bólem głowy, nie czułem się najlepiej, uznałem więc, że ten bieg pobiegnę sobie ostrożniej. Wkrótce docieramy do Katowic. Na piątym kilometrze w okolicach Spodka dobiegamy do pierwszego podbiegu na wiadukt. Nie analizowałem specjalnie trasy, ale o tym podbiegu słyszałem. Wkrótce okaże się, że nie będzie jedyny, a trasa nafaszerowana jest mniejszymi lub większymi podbiegami niczym śląska rolada kawałkami boczku. Niedługo potem jesteśmy w okolicy Muzeum Śląskiego. Szyb nieistniejącej już Kopalni Katowice, a działającej w tym miejscu przez prawie dwieście lat do końca XX wieku pięknie wpisuje się w panoramę miasta i widać go już z daleka. Skręcamy w stronę centrum miasta. Gdzieś w połowie dystansu nasza trasa łączy się z trasa maratońską. Od tej pory będziemy już wspólnie dzielić swój los, choć oczywiście maratończycy z dużo większym bagażem kilometrów. Wkrótce dobiegamy do miejsca gdzie gra górnicza orkiestra. Dodaje mi to trochę animuszu. Po dwunastu kilometrach wbiegamy do Siemianowic Śląskich. To już trzecie miasto, przez które przebiega trasa tego biegu. Maratończycy mieli okazję pobiec jeszcze przez Mysłowice. Gdzieś na trzynastym kilometrze przebiegamy koło pewnej kamiennicy. Mój wzrok przykuwa tablica pamiątkowa. Kontem oka przeczytałem, że to właśnie w tym budynku urodził się Wojciech Korfanty – polski przywódca narodowy Górnego Śląska, jedna z najważniejszych postaci walcząca o przyłączenie Śląska do Polski i jeden z ojców naszej niepodległości. Wojny z Niemcami już nie dożył. Zmarł dwa tygodnie przed 1 września. Po szesnastu kilometrach wracamy do Katowic. Prowadzi nas tam chyba najtrudniejszy z podbiegów. Coraz bardziej mętny wzrok sprawia, że skupiam się już głównie na samym biegu, niż podziwianiu miasta, które generalnie zaskoczyło mnie trochę ilością zieleni. Po osiemnastu kilometrach w końcu zaczynają się jakieś mocniejsze zbiegi. Tutaj więc postanawiam jeszcze trochę bardziej się postarać. Przyspieszam. Dopiero ostatnie kilkaset metrów do stadionu wiedzie pod górkę. Na stadion wbiegamy tunelem. Echo trybun i zgromadzonych pewnie kilku tysięcy kibiców niesie się coraz bardziej. Przede mną jeszcze pół okrążenia po bieżni. Tej samej bieżni, na której dosłownie trzy miesiące wcześniej podziwiałem największych lekkoatletów świata. Przez tą krótką chwilę czuję się jednym z nich. Doping, który niesie się po stadionie dodaje na ostatnich metrach sił i uskrzydla mimo zmęczenia. W końcu szczęśliwy wpadam na metę. Jeszcze tylko jeden głębszy oddech i na mojej szyi melduje wyjątkowo piękny medal.

      Mój wynik to 1:50:13, ale nie ma on większego znaczenia. Generalnie biegnąc nie kontrolowałem szczególnie czasu i biorąc pod uwagę, że biegło mi się dość ciężko wydawało mi się, że to będzie najwolniejszy z moich półmaratonów ostatnich miesięcy, a wcale tak źle nie było. Pewnie gdybym był bardziej świadomy tempa to na ostatnich kilometrach wykrzesałbym z siebie jeszcze trochę więcej energii i udałoby się urwać te trzynaście sekund, ale szczerze mówiąc nie jest to dla mnie jakoś bardzo istotne. W uszach mam jeszcze ciągle ten doping kibiców, gdy pokonywałem bieżnię Stadionu Śląskiego. Jest to jeden ze szczególnych momentów mojej przygody z bieganiem, który będę pamiętał bardzo długo. Jeszcze tylko trochę czasu spędzonego w Kotle Czarownic, kibicowanie innym biegaczom, którzy ciągle docierają do mety, kilka godzin czekania na autobus i powrót do domu tą samą trasą. Droga przede mną dość daleka. Będzie o czym myśleć, będzie co wspominać i raz jeszcze przeżywać to wszystko w swojej głowie.

2023.10.01 Chorzów Półmaraton: 15 SILESIA PÓŁMARATON – 1:50:13