Czerwone maki Cz. II

     Nie opadły jeszcze emocje i nie zdążyłem nacieszyć się wspólnie z kolegami sukcesem w Accreo Ekiden, w którym ostatecznie w klasyfikacji sztafet firmowych zajęliśmy świetne 7 miejsce, a tu pora na kolejne wyzwanie. Tym razem z biegiem połączone są podróże, zwiedzanie i odkrywanie nowych fantastycznych miejsc…, a także misja – misja polegająca na oddaniu hołdu i czci tym, którzy polegli w walce o wolną i niepodległą ojczyznę i przypomnienie ich ofiary. To także spełnienie ich prośby „przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie”

     Gdy tylko zobaczyłem informację o tym biegu zaczęły się gorączkowe poszukiwania dogodnego dojazdu w rozsądnej cenie. Nie było łatwo, ale się udało. Potem badania – we Włoszech w przeciwieństwie do polskich biegów podstawowym wymogiem startowym jest certyfikat medyczny podpisany przez lekarza. Mając w pamięci wydarzenia z października, kiedy to na trasie, a właściwie tuż za metą Biegnij Warszawo zmarł jeden z uczestników wydaje się to być słuszne. Przy okazji dowiedziałem, że nie ma żadnych przeciwskazań bym biegał, a moje serce bije w wyjątkowo wolnym tempie, co jest typowe dla wszystkich osób uprawiających sport. Na przykład taki Miguel Indurain hiszpański kolarz przez lata najlepszy na świecie ma serce, które bije w rytmie tylko 29 uderzeń na minutę, co w ogóle jest ewenementem. Niewiele szybsze serce ma na przykład Justyna Kowalczyk. Ale wracając do biegu – 2014 uczestników, w tym 1052 z Polski – dokładnie tylu, ilu polskich żołnierzy zostało tu na zawsze na tej włoskiej ziemi splamionej krwią i usłanej czerwonymi makami i ta góra z którą przyjdzie się zmierzyć. Każdy polski uczestnik miał pobiec w intencji jednego z poległych żołnierzy by na szczycie góry oddać mu hołd.

     Swoją przygodę rozpoczęliśmy od zakwaterowania w hali sportowej w Cassino, z dala od hotelowych luksusów, a potem poznania miasta na każdym kroku czując sympatię pozdrawiających nas Włochów. Następnego dnia wycieczka do Rzymu, Watykanu, by popołudniu po raz pierwszy zapoznać się z tą niesamowitą górą. Marsz na sam szczyt, by dopingować kolarzy na finiszu jednego z etapów tegorocznego Giro di Italia pokazał, że można się zmęczyć wchodząc tam, a przecież już niebawem mieliśmy tam wbiegać. Następnego dnia nie mniej atrakcji: wycieczka do Neapolu, zupełnie innego niż Rzym, wspinaczka na szczyt Wezuwiusza – jednego z sześciu najbardziej niebezpiecznych wulkanów na świecie i jedynego aktywnego w kontynentalnej części Europy. W końcu sobota i start. Biegniemy popołudniu, ale już od rana wyczuwa się napięcie i emocje. Pewne obawy, bo w nogach czuć jeszcze mocno intensywne wielogodzinne spacery rzymskimi czy neapolitańskimi uliczkami, marsz na sam szczyt Monte Cassino by dopingować kolarzy, czy też wspinaczkę na Wezuwiusza z poprzednich dni. Zapowiada się raczej delikatne słońce, ale bez upału. W ostatniej chwili rezygnuję z cieplejszego stroju, czego później pożałuję. Ostatnie przygotowania i nasza grupa z biało-czerwonymi flagami wspólnie wyrusza na start, gdzie zbiera się coraz więcej biegaczy i publiczności. Tuż przed samym startem rozpętuje się ulewa. Leje niemiłosiernie, co jakiś czas w oddali słychać symboliczne uderzenia piorunów, jak działa artyleryjskie sprzed lat ostrzeliwujące wzgórze. Leje, zimno, ale nikt nie mówił , że będzie łatwo. Może to nawet i lepiej. Satysfakcja będzie większa, a i los tych co polegli wymaga poświęceń. Oni nie zatrzymali się mimo niebezpieczeństw, niedogodnych warunków i znoju. Wytrwali w swym zadaniu do samego końca. Jeszcze tylko odśpiewanie hymnów obu państw: Polski i Włoch i start.

     Zacząłem powoli. Poznałem tą trasę dwa dni wcześniej maszerując na sam szczyt i wiedziałem, że szybki start byłby samobójstwem. To nie jest zwykłe 10 kilometrów, które biegam kilka razy w tygodniu. To 8 kilometrów wspinaczki krętymi górskimi drogami, gdzie różnica wzniesień wynosi ponad 500 metrów i tylko dwa pierwsze kilometry po płaskim w mieście. Mija kilometr, po kilometrze, deszcz nieustanie leje co jakiś czas przechodząc w mżawkę. W słuchawkach całą trasę „Czerwone maki”. Prawdziwy kryzys przyszedł między 7, a 8 kilometrem. Zacząłem czuć się jakby ktoś zaczął odłączać mi prąd. Baton, którego nie wiem czemu zabrałem ze sobą na trasę (nigdy tego nie robię) okazuje się być zbawienny, pozwala odzyskać wigor i siły. Jeszcze tylko kawałeczek i meta. Na ostatnich kilkuset metrach wykrzesuję z siebie jeszcze resztki sił by zafiniszować w ładnym stylu. Publiczność to docenia nagradzając, jak zresztą każdego mijającego linię mety biegacza gromkimi brawami. Dziś brawa należą się nam jak nigdy – stroma góra, nieustający deszcz i przenikliwe zimno. Medal na szyi już wisi, zanim jednak będzie można przysiąść, przebrać się, ogrzać i odpocząć jedna rzecz została nam do zrobienia. Wspólnie z kolegami wybieramy się na pobliski cmentarz by do końca wypełnić swoją misję i choć na chwilę spocząć na grobie żołnierza dla którego się biegło. Ja biegłem dla sierżanta Poczykowskiego, dla mnie więc dziś meta jest przy jego grobie. Zmęczony, zziębnięty, ale bardzo szczęśliwy mogłem wrócić do naszej hali.

     To był naprawdę ciężki bieg. Nawet po maratonie nie czułem się tak zmęczony . Czas nie był najlepszy, ale nie był też najważniejszy. Najważniejsza była misja, która została ostatecznie wypełniona. Wspólnie ze mną swą misję wypełniło wielu utytułowanych sportowców, takich jak Bogdan Mamiński (srebrny medalista MŚ 1983 na 3000 m z przeszkodami), Krzysztof Kosedowski (medalista olimpijki w boksie z Moskwy 1980 roku), Romuald Krupanek (reprezentant Polski w biegach przełajowych MŚ 1986-87, Henryk Nogala złoty medalista MP 1974 na 5000 i 1000m), Paweł Januszewski (złoty medalista ME na 400 m ppł z 1998 roku), Antoni Niemczak (aktualny rekordzista Polski w biegach na 10km, były w maratonie), Anna Ksok (dziesięciokrotna medalistka MP w skoku wzwyż), nasza olimpijka z Soczi Asia Zając, dziennikarz Piotr Kraśko, gen. Dariusz Wroński pierwszy polski generał od 70 lat, który zdobył ten szczyt po gen. Andersie, oraz wielu innych mniej lub bardziej utytułowanych biegaczy. Następnego dnia jeszcze oficjalne uroczystości z okazji 70 rocznicy zwycięstwa w Bitwie pod Monte Cassino na pobliskim cmentarzu wojennym z udziałem wielu oficjeli w tym księcia Harrego i premiera RP, a przede wszystkim z ostatnimi uczestnikami tamtych wydarzeń i z poczuciem spełnionego obowiązku można wracać do domu.

 

      Reasumując fantastyczny wyjazd pełen fantastycznych momentów i przeżyć. Było to wielka lekcja historii i patriotyzmu, a przy okazji poznałem wielu świetnych i ciekawych ludzi: Pan Janusz z Polskiej Agencji Prasowej, Piotr, Daria z synem Kostkiem, Hubert z Anetą, druga Aneta, nasza olimpijka z Soczi Asia, Marta, Krzysiek z Polskiego Radia z synem Kacprem, Marek, Mariusz, Mirek, wielu innych. Dzięki nim spędziłem wiele wspaniałych chwil i momentów, które długo będzie się wspominało. Być może w przyszłości spotkamy się jeszcze na innych trasach lub być może wybierzemy się wspólnie na jakąś kolejną wyprawę… kto wie… czas pokaże.

2014.05.17 Cassino (ITA) 10km BIEG NA MONTE CASSINO w ramach XXI CORRIAMO VERSO L’ABBAZIA – 1:07:44

 Więcej zdjęć:

 

Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 3

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

5 komentarzy do “Czerwone maki Cz. II”

  1. Małe sprostowanie – Wezuwiusz nie jest jedynym aktywnym wulkanem w Europie. Jest jeszcze aktywna Etna i wulkany na Islandii … 🙂

  2. Tak jak jest napisane:) 1:07:44 Aczkolwiek czas nie był najważniejszy, a ja w nogach miałem już kilkadziesiąt kilometrów pieszych wycieczek i wspinaczek z poprzednich dni

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *