Gdy niemalże dokładnie rok temu zmierzałem pewnym krokiem bramą Stadionu Narodowego na metę 37 Maratonu Warszawskiego myślałem, że będzie to już mój ostatni maraton ulicami naszej stolicy. Przynajmniej na jakiś czas. Wiedziałem, że już za chwilę złamię czas czterech godzin i uda mi się osiagnąć wynik, o którym kilka lat wcześniej nawet nie marzyłem i wydawał się dla mnie zupełnie nieosiągalny. Ponieważ było to swoiste pożegnanie Maratonu Warszawskiego ze Stadionem Narodowym, który przez kilka ostatnich lat stał się integralną częścią tego wydarzenia, pomyślałem, że będzie to także moje pożegnanie z tą imprezą. Jednak im bliżej było września tym w mej głowie pojawiała się coraz częściej myśl, by pobiec raz jeszcze. W końcu decyzja została podjęta, a kluczowy okazał sie fakt, że byłoby to dobre przetarcie przed drugim maratonem zaplanowanym na ten rok, a który odbędzie się w listopadzie w Stambule.
W tym roku nie było specjalnych przygotowań. Poprzednim razem całe lato podporządkowałem temu startowi i celowi , który mi przyświecał, by w swoim 3 maratonie w życiu pokonać czas czterech godzin. Przez trzy miesiące poprzedzające start przebiegłem przeszło 1100km, poświęciłem wiele czasu, energii, dałem z siebie dużo więcej, niż mogłem dać. W tym roku było zupełnie inaczej. Choć całe lato biegałem regularnie i często to jednak swoje aktywności dzieliłem także z jazdą na rowerze. Dopiero ostatnie tygodnie to były długie wybiegania, ale też co najwyżej 25km. Ostatni dobry start w Półmaratonie podczas Biegu Jacka w bardzo trudnych upalnych warunkach był dla mnie dużym zaskoczeniem i tknął we mnie wiele wiary, że z formą nie jest tak źle, to jednak miałem też świadomość, że maraton rządzi się swoimi prawami i to nie jest wystarczające by walczyć o rekord życiowy na tym dystansie. Zresztą nie miałem nawet bardzo takiej potrzeby. Po zeszłorocznym biegu czułem się spełnionym maratończykiem i tym razem miałem pobiec spokojnie i na luzie, jeśli można tak o biegu w maratonie w ogóle powiedzieć. Stres i trema jest bowiem zawsze, narasta coraz bardziej im bliżej biegu. Sytuację komplikowała także mała kontuzja pleców, która pojawiła się tydzień przed startem. Nagła zmiana temperatury i brak rozgrzewki sprawiła, że chyba naciągnąłem mięsień. Pozostało mieć nadzieję, że delikatny ból nie przeszkodzi w swobodnym bieganiu. Na wszelki wypadek cały tydzień już odpoczywałem.
Pierwszy dylemat pojawił sie dzień przed startem. Pogoda ostatnio trochę się popsuła. Zastanawiałem się wiec jak się ubrać. Chłodu bałem się chyba bardziej niż dystansu. Długi rękaw? Może krótki? Decyzję postanowiłem odłożyć na ostatnią chwilę. Gdy jednak rano okazało się, że bedzie dużo cieplej niż jeszcze dzień wcześniej sprawa stała się jasna. Na starcie długo zastanawiałem się, w której strefie czasowej się ustawić. W głowie mialem 1000 różnych pomysłów na ten bieg. Pytanie który jest właściwy? W pewnym momencie natknąłem się na naszego wielokrotnego mistrza olimpijskiego Pana Roberta Korzeniowskiego. Ostatni raz spotkałem go wiosną na Półmaratonie Warszawskim. Wówczas skończyło się to poprawą swojego rekordu życiowego. Pomyślałem, że może to dobry omen i tym razem. Długo jednak wahałem się czy ustawić się na w strefie na 4:30 by spokojnie, ale godnie ukończyć ten dystans, czy też może powalczyć ryzykując, że może zakończy się to zupełną klapą. Ostatecznie postanowiłem spróbować zastrzegając sobie samemu, że jeśli tylko tempo to będzie okazywało się dla mnie za szybkie i trudno będzie mi utrzymać komfort biegu to po prostu odpuszczę i zwolnię, bez niepotrzebnego szaleństwa.
W końcu start. Pierwsze kilometry biegło mi się zupełnie przyjemnie tuż za pacemakerem. Po 5 kilometrze zacząłem jakby tracić. Pomyślałem, że dzisiaj chyba nic z tego nie będzie. Gdy jednak strata ustabilizowała się i miałem go cały czas w zasięgu wzroku postanowiłem jeszcze nie odpuszczać. Konsekwentnie, ale cierpliwie zmniejszałem dystans. Przed 10km byłem już znowu tuż za nim. Kolejne kilometry mijały, po 17 zacząłem mijąć coraz liczniej maszerujących, pierwszych z tych, dla których początkowe tempo okazało się za szybkie. Bałem się o swoje plecy, te jednak wcale mi nie przeszkadzały. Bolały tylko wtedy, gdy przypominałem sobie, że przecież powinny boleć. Bardziej dokuczał mi miesień dwugłowy lewego uda.
Do polowy dystansu biegło mi się naprawdę dobrze, nie czułem większych problemow. Przeciwnie, po 20km zacząłem naprawdę wierzyć, że stać mnie tu dzisiaj na świetny wynik. Niestety im bardziej o tym myślałem tym biegło mi się coraz gorzej, znowu traciłem dystans do pacemekera, chociaż cały czas miałem go w zasięgu wzroku. Postanowiłem więc nie myśleć o tym, tylko po prostu robić swoje. Przez kolejne kilometry moja strata do pacamakera wynosiła kilkadziesiąt metrów, czasem trochę mniejsza , czasem trochę większa. Gdy po paru kolejnych kilometrach opanowałem ten mały kryzys postanowiłem przyspieszyć i zblizyć się. Wydawało mi się, że biegnę szybciej, ale albo to było złudzenie, albo pacamaker przyspieszył jeszcze mocniej, gdyż dystans wcale się nie zmniejszał. Dopiero koło 28 kilometra byłem znowu tuż za nim. Starałem się sumiennie korzystać z każdego bufetu, dużo pić, dużo jeść. Czułem się zaskakująco dobrze.
Pogody lepszej sobie wymarzyć nie mogłem. Nie było zimno czego bardzo się obawiałem, z drugiej strony słońce niemalże cały czas kryło się za chmurami. Okolice 33 kilometra często są najtrudniejszym momentem dla biegaczy, ale ja nie czułem kryzysu. Przeciwnie świadomośc, że biegnę na życiowkę i jest już tak blisko dodawała mi skrzydeł. Próbowałem nawet przyspieszyć i oderwać się od pacamekera, bez skutku jednak. 35 kilometr , 36, 37… cały czas czułem się dobrze, a moja wiara stawała się coraz większa. Gdy minęliśmy 39 km pomyślałem, że to jest ten moment. Postanowiłem raz jeszcze przyspieszyć. Tym razem pacemaker został już z tyłu, a ja gnałem do mety ile tylko zostało mi sił. Wiedziałem już, że nie tylko walczę o poprawę swojego rekordu, ale nawet o złamanie czasu 3:50. Czułem się naprawdę szczęśliwy i to chyba ta świadomość dodawała mi energii i skrzydeł. Jeszcze tylko ta kilkusetmetrowa prosta, metę widać już w oddali, a potem medal, radość, duma. Nigdy bym nie przypuszczał, że to się może wydarzyć. Wiele rzeczy złożyło się na ten mój osobisty sukces. Choć to lato nie było tak intensywne biegowo jak poprzednie to jednak na treningach zostawiłem i tak wiele sił, potu i energii. Gdy do tego dołoży się, odrobinę szczęścia, idealną pogodę, szybką trasę i dobre decyzje to wtedy łatwiej zrozumieć to co się wydarzyło, choć i tak muszę przyznać, że trudno mi w to uwierzyć.
A sama impreza? No cóż Maraton Warszawski bez Stadionu Narodowego to zupełnie coś innego. Trochę szkoda, bo jednak stadion nadawał temu wydarzeniu niesamowity klimat i otoczkę. Z drugiej strony, mam wrażenie, że tegoroczna trasa była nie tylko szybsza, ale i dużo piękniejsza. Cieszę się, że ostatecznie zdecydowałem się na ten start. Dał mi on naprawdę wiele radości sportowych, ale to była także chyba jedyna okazja do tego, by w jednym miejscu w jednym czasie spotkać tylu biegowych przyjaciół: Mariusza (i jego żonę Klaudię) poznanego podczas wyjazdu na Bieg Monte Cassino, Ewę poznaną na półmaratonie w Brukseli, czy też Macieja, z którym zdobywaliśmy Wiedeń. Kolejne duże wyzwanie już za 6 tygodni. Do Stambułu pojadę już jednak raczej na wycieczkę, a nie po rekord.
2016.09.25 Warszawa (POL) 42,195m – 38 PZU MARATON WARSZAWSKI – 3:48:08