Zwykle o tej porze roku dopiero przymierzałem się do rozpoczęcia sezonu biegowego. Śnieg, mróz, przenikliwy zimny wiatr to zjawiska które skutecznie odstraszały mnie od biegania zimą. Zeszły sezon oficjalnie rozpocząłem dopiero na początku kwietnia Biegiem w Książenicach, a treningi przed tym startem udałoby się policzyć na palcach jednej dłoni. Ten rok jest pierwszym, gdzie tak naprawdę nie miałem przerwy zimowej. Od początku stycznia udało się już wybiegać całkiem ładny wynik. Ten rok jest także szczególny pod względem ilości zaplanowanych biegów długich: maratonów i półmaratonów. Zwykle były to pojedyncze starty i by móc dobrze się przygotować planowałem je dopiero na jesieni. W tym sezonie pierwszym półmaratonem i pierwszą wielką próbą miał być jubileuszowy 10 Półmaraton Warszawski. Jeszcze nie miałem okazji w nim startować, a szkoda, bo to bieg z tradycjami, świetną organizacją i ustaloną renomą. Międzynarodowa obsada (tym razem wystartowało 14 tysięcy zawodników z 41 krajów świata) pozwala poczuć atmosferę wielkiego biegowego święta.
W tym roku bieg ten znalazł się na liście 6 moich najważniejszych startów tego sezonu i nic więc dziwnego, że chciałem wypaść w nim jak najlepiej, a może nawet poprawić swój najlepszy wynik na tym dystansie osiągnięty jesienią w Brukseli. Przygotowania przebiegały całkiem dobrze, choć wewnętrznie jakoś nie czułem wielkiego progresu. Biegałem dużo i często. Brakowało w tym wszystkim jednak jakiegoś określonego planu, ładu i składu, który zagwarantowałby mi zbudowanie odpowiedniej formy i sprawiłby, że czułbym się się coraz lepszy i szybszy. Miałem więc wrażenie, że ilość w tym przypadku niekoniecznie przechodzi w jakość. Oczywiście treningi to treningi, a prawdziwą odpowiedz na pytanie w jakiej jesteśmy dyspozycji dają tak naprawdę dopiero starty, gdzie samotne luźne bieganie zastępuję adrenalina, rywalizacja, motywacja i niepowtarzalna atmosfera. Pewne rzeczy się jednak czuje. Dodatkowo w zasadzie kulminacyjnym momencie, gdy treningi powinny być najintensywniejsze straciłem tydzień na chorobę. To wszystko sprawiło, że tak naprawdę dominowały obawy. Próba generalna na tydzień przed startem zamiast tknąć ducha optymizmu przyniosła też raczej duże rozczarowanie i powiew pesymizmu. Zaczynałem się więc powoli oswajać z myślą, że nie jestem dostatecznie przygotowany by walczyć o dobre wyniki. Jedyne co mogłem teraz już tylko zrobić to odpoczywać ograniczając bieganie w ostatnich dniach do jednego dziesięciokilometrowego treningu w środku tygodnia. Nie wierzyłem jednak, że to w jakikolwiek zmieni moją sytuację i dyspozycję.
W końcu przyszedł dzień startu. Pogoda całkiem przyjemna do biegania. Słoneczny stosunkowo ciepły, ale nie gorący dzień. Brak wiary w dobry rezultat to jedno, a głos ambicji to drugie. Na starcie ustawiłem się więc za pacemakerem na 1:50. Pierwsze 3 kilometry postanowiłem biec wolno, kolejne decyzje podejmować w zależności od samopoczucia i rozwoju sytuacji. Tak też rozpocząłem. Duża ilość zawodników na trasie i tłok pozwalało trzymać się tego planu całkiem sztywno i skutecznie. Dopiero po pewnym czasie, gdy grupa biegacza rozciągnęła się zrobiło się trochę wolnego miejsca, co wykorzystywałem zwłaszcza na zbiegach. Mimo, iż na pierwszym kilometrach starałem się biec na tyle wolno, by czuć całkowity komfort tempo wcale nie było takie słabe. Cały czas udawało mi się utrzymywać za pacemakerem. Dopiero na pierwszym bufecie na 5km , zagapiłem się, a potem utknąłem w zamieszaniu tracąc kilkadziesiąt metrów. Postawiłem sobie za cel dogonienie go, ale nie od razu, nie za szybko, by nie złapać niepotrzebnej zadyszki. Udało się to po 4 kolejnych kilometrach. Niestety na kolejnym bufecie na 10km, mimo, iż starałem się być czujny sytuacja powtórzyła się i znowu zostałem kilkadziesiąt metrów z tyłu. Tym razem udało się go jednak ponownie dogonić już tuż przed 12km. Czułem się bardzo dobrze, szybko mijały kolejne kilometry, biegło się bardzo luźno. W tym momencie uwierzyłem, że stać mnie dziś na naprawdę dobry wynik. Postanowiłem przyspieszyć. Chwyciłem wiatr w żagle wyprzedzając kolejnych zawodników. Zabawa skończyła się mniej więcej tam, gdzie się tego spodziewałem czyli po 16km. Pojawiły się pierwsze objawy zmęczenia, coraz krótszy oddech, a na twarzy coraz częściej gościł grymas. Wiedziałem jednak, że jeśli tylko wytrzymam to zapas, który wypracowałem na wcześniejszych kilometrach pozwoli mi poprawić swój dotychczasowy rekord. Szkoda było zmarnować taką szansę. W głowie odliczałem kolejne kilometry do mety, starając się kontrolować czas, choć słabo to wychodziło. Wiedziałem tylko, że biegnę w okolicach swojego nowego rekordu. 3km do mety, 2km… niby tak blisko, a ciągle tak daleko. 1km i brak sił, najchętniej by się człowiek zatrzymał. Gdy w oddali ukazuje się meta, nie ma już zmęczenia, bólu. Myśli się już tylko o jednym – o tym, by jak najszybciej ją przekroczyć. Ostatni zryw i w końcu upragniona meta. Przebiegam ją ze świadomością, że jest to czas poniżej 1:50. Jednak o tym, że udało się wypracować prawie dwuminutową przewagę nad pacemakerem, a co za tym idzie pobić swój dotychczasowy rekord z Brukseli dowiem się dopiero potem. Czwarty półmaraton w życiu i czwarta życiówka… piękna seria trwa. A oprócz życiówki bezcenna nauka ile znaczy odpowiednia regeneracja.
2015.03.29 Warszawa (POL) Półmaraton: 10 PZU PÓŁMARATON WARSZAWSKI – 1:48:09
Więcej zdjęć (odbiór pakietów):
Więcej zdjęć (bieg):
masz rację ja normalnie zaczynałem od połowy kwietnia, a tutaj w lutym już mogłem zacząć treningi bo zima jakoś nas nie polubiła 😉
ps świetny artykuł 😉
A dziękuję 🙂 zapraszam do lektury kolejnych, a te już wkrótce:)