Już w zeszłym roku na fali euforii tuż po debiutanckim Maratonie Warszawskim w mej głowie pojawiła się szalona myśl, by spróbować pobiec w jakimś ważnym zagranicznym biegu maratońskim lub pół-maratońskim. W zasadzie to pomyślałem, że fajnie by było wyjeżdżać na jakiś tego typu bieg przynajmniej raz w roku. Takie wyjazdy byłyby połączeniem tego co lubię, czyli sportu oraz podróżowania ze zwiedzaniem, a często, tak jak to było w przypadku wyjazdu na Bieg na Monte Cassino, również historii. Przychodziły mi wówczas do głowy różne opcje. Najbardziej chciałem pobiec maraton w Pradze albo w Wiedniu, nie tylko ze względów sportowych, ale także dlatego, że miasta te znajdują się w ścisłej czołówce stolic europejskich, które koniecznie chciałbym zobaczyć. Potem pojawiła się jednak kontuzja i zastanawiałem się, czy w ogóle będę mógł wrócić jeszcze do biegania, bo kontuzjowana stopa dokuczała przez wiele miesięcy. Dopiero na wiosnę przypomniałem sobie o swoich jesiennych planach. Gdy po jednym z treningów wróciłem do domu, po prostu siadłem w fotelu, włączyłem Internet i zacząłem szukać. Okazało się, że dokładnie tego dnia był organizowany Maraton Wiedeński. Wiedeń więc już musiał wypaść z kręgu zainteresowań. Praga też była w zbyt krótkiej perspektywie, by się odpowiednio przygotować. Postanowiłem poszukać czegoś na jesieni. Mój wzrok zatrzymał się na imprezie Belfius Brussels Marathon & Halfmarathon. Bruksela również należała do miast, które uważałem za bardzo interesujące i które bardzo chciałem odwiedzić. Pomyślałem to jest właśnie to czego szukam. Biorąc pod uwagę krótki termin tuż po Maratonie Warszawskim, który również zamierzałem pobiec wybrałem tym razem dystans półmaratonu. Chwilę potem udało się znaleźć tanie bilety lotnicze. Wiedziałem już, że decyzja została właśnie podjęta. Szybkie załatwienie formalności – to jest najlepszy sposób na motywację i ucięcie pojawiających się w międzyczasie obaw i wątpliwości. Od tego momentu jest już w zasadzie wszystko jasne. W październiku biegam w samym sercu Europy.
Z ekscytacją, ale i małym niepokojem odliczałem miesiące, tygodnie, dni. W końcu nastąpił moment, gdy przyszło wsiąść do samolotu. Cały tydzień odpoczywałem i regenerowałem siły po maratonie. Kolano czuje się już zdecydowanie lepiej. Samopoczucie i humor dopisuje. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie mam. To, co miałem w tym roku osiągnąć w półmaratonie już osiągnąłem. Poprawiona życiówka o ponad 4 minuty to wynik, który w pełni mnie satysfakcjonuje. Tym razem więc mogę pobiec spokojnie delektując się samą imprezą i pięknymi brukselskimi widokami. Będzie to swoista wisienka na torcie i nagroda dana samemu sobie za wytrwałość, systematyczność, bardzo udany sezon i osiągnięte wyniki. Start dopiero następnego dnia po przylocie. Miałem więc już okazję co nieco zwiedzić i zobaczyć. O ile Bruksela przywitała mnie piękną słoneczną, niemalże upalną pogodą, o tyle w dniu startu szaro, zimno, wilgotno. Co jakiś czas mży. Czuję się trochę onieśmielony. Poza Maratonem Warszawskim jest to niewątpliwie największa impreza w jakiej przyszło mi startować. Jednak Maraton Warszawski to miasto, w którym mieszkam, znajome twarze, ulice, rozmowy. Tutaj wszystko wydaje się zupełnie obce. Na starcie kilkanaście tysięcy biegaczy. W zależności od tego, czy biegną na 5km, półmaraton, czy maraton swój bieg zaczynają z różnych miejsc. Maratończycy i pół-maratończycy połączą się dopiero siedem kilometrów przed końcem, by potem osiągnąć wspólną metę i razem świętować swoje osobiste mniejsze i te większe zwycięstwa. Przegranych nie ma. Według informacji od organizatorów wśród uczestników maratonu i półmaratonu jest około 30 osób z Polski. Giną jednak oni wśród kilkunastu tysięcy startujących przybyłych z około 50 nawet najbardziej odległych krajów świata. Choć oczekiwań co do czasu specjalnych nie mam to jednak tuż przed startem odzywa się nutka ambicji i ostatecznie ustawiam się w strefie 1h50, czyli w czasie zbliżonym do swojej życiówki. „A co tam” – pomyślałem. Indywidualnie grawerowany wynik na medalu z nazwiskiem uczestnika niewątpliwie jest także ogromną mobilizacją, która sprawia, że człowiek chciałby dać z siebie wszystko to, na co go w danym momencie stać. Szczerze przyznam, nie wierzyłem jednak, że uda mi się zbliżyć do takiego wyniku, choć bardzo tego pragnąłem.
Do startu coraz bliżej. Maratończycy biegną już od półtorej godziny. My stojąc na starcie nieopodal siedziby Rady Europy i Komisji Europejskiej przy rondzie Szumana nerwowo przebieramy nogami oczekując na początek biegu. W pewnym momencie słyszę polski głos i krótkie pytanie „Z Polski?” Odwracam głowę. Zaczepia mnie, jak się po chwili okaże Ewa, której wzrok za pewne przykuła biało-czerwona opaska na moim ramieniu, którą dostałem na Biegu Powstania Warszawskiego, a z którą zapragnąłem pobiec. Rozmawiamy. Okazuje się, że Ewa od ładnych już paru lat mieszka w Belgii i na ten bieg przyjechała z Antwerpii. Biega całkiem dużo i całkiem nieźle. Miła i bardzo sympatyczna rozmowa o bieganiu (ale nie tylko) pozwala szybko rozładować tremę i poczuć się pewniej. Życzymy jeszcze sobie tylko powodzenia i w końcu rozpoczynamy.
Pierwsze trzy kilometry bardzo spokojne w tempie grubo powyżej 5 minut na kilometr. W takim tempie biegnie się stosunkowo łatwo i przyjemnie. W międzyczasie podziwiam rozsiane po całej trasie zabytki. Trasa jest dość trudna. Dużo podbiegów, nawet na zbiegach biegnąc w tłumie trudno odrobić to, co się wcześniej straciło na podbiegach. Część trasy przebiega po bruku. Padająca mżawka sprawia, że jest on bardzo śliski. Po pierwszych 10km czas prawie 53 minut. W zasadzie lepiej niż się spodziewałem, ale do najlepszych moich rezultatów daleko. Na sierpniowym Półmaratonie Praskim czas w tym punkcie miałem prawie dwie minuty lepszy. Nic więc nie zapowiada jakiegoś spektakularnego wyniku. Układając w głowie różne scenariusze wydaje mi się, że po takim początku najbardziej prawdopodobny będzie czas 1h53-1h55. Gdy po 14 kilometrze nie widać oznak zmęczenia, a czas jest coraz lepszy postanawiam powalczyć o dobry rezultat. Dzień wcześniej przestudiowałem trasę. Wiem, że są tam tak naprawdę trzy decydujące odcinki. Dwa długie i strome podbiegi gdzieś między 5 i 8km, oraz 16 i 18km, oraz dwa stosunkowo łatwe kilometry z górki tuż przed samą metą, na których dużo można zyskać. Jeśli więc uda się utrzymać stosunkowo dobre tempo przez najbliższe kilometry drugiego podbiegu śmiało można powalczyć o dobry rezultat na mecie – pomyślałem. Coraz bardziej zmotywowany pokonuję kolejne kilometry. Gdy przede mną ukazuje się tabliczka informująca o 19 kilometrze, a czas jest jak na moje możliwości bardzo dobry mocno przyspieszam. Od tej pory nie kontroluję już ani dystansu, ani czasu. Po prostu biegnę ile sił zostało w nogach, ile powietrza zostało w płucach. Żywiołowo dopingujący, barwni kibice, piękna sceneria kolorowych brukselskich kamieniczek i poczucie, że biegnę w rekordowym dla siebie czasie dodają mi skrzydeł. W głowie sporo obaw, czy tak szybkiego finiszu nie rozpocząłem zbyt wcześnie, czy wystarczy sił i za chwilę nie zabraknie tchu. Zazwyczaj ostatni zryw, jeśli w ogóle mam jeszcze na niego siłę, rozpoczynam około kilometra przed metą. Tutaj do mety zostało ponad 3km. Z każdą chwilą zmęczenie narasta i z coraz większym utęsknieniem wypatruję mety. „Daleko jeszcze?” – w głębi serca zadaje sobie to pytanie. W końcu upragniona meta wyłania się zza zakrętu. Zrywam się jeszcze na ostatnie metry by w końcu z grymasem twarzy przechodzącym w uśmiech przekroczyć linię finiszu. Jest. Dobiegłem. Czas nawet nie wiem dokładnie jaki. Najważniejsze, że chyba poniżej życiówki. Musi być życiówka. Dopiero popołudniu będę już wiedział na pewno, że faktycznie udało mi się poprawić wynik z Półmaratonu Praskiego BMW osiągając tym samym swój rekord życiowy na tym dystansie – 1 godzina 49 minut 6 sekund. Wieczorem będę musiał stoczyć jeszcze jedną walkę – z przeziębieniem. Strasznie zmarzłem po biegu uczestnicząc w całym wydarzeniu niemalże do samego końca. Na szczęście ta walka jest także wygrana. Następnego dnia nie ma już śladu po chorobie i mogę już skupić się w stu procentach na odkrywaniu i delektowaniu się urokami pięknej Brukseli. W sercu ciągle dominuje niczym nieskrępowana radość.
2014.10.05 Bruksela (BEL) 21,098km: BELFIUS BRUSSELS HALFMARATHON – 1:49:06
Więcej zdjęć:
Mariusz, serce Europy bije w Polsce i tego się trzymajmy. Ty miałeś okazję pobiec co najwyżej w sercu Unii Europejskiej. Gratuluję wyniku!
Daniel pełna zgoda, w tytule mojego postu ewidentnie zabrakło cudzysłowu. Używając zwrotu Europa nie miałem na myśli wymiaru geograficznego, a raczej wymiar polityczno-administracyjny. Stąd też odwołanie w tekście do Rady Europy i Komisji Europejskiej. Serce Europy, którą kocham i szanuję rzeczywiście jest w Polsce, wbrew temu co się nam próbuje wmówić jesteśmy w niej od zarania dziejów.
Świetny wynik, super, że udało się pobić rekord życiowy. Bruksela to bardzo ładne miasto i pewnie kolejne dni w niej były również niezwykle udane!
Dziękuję, wynik fajny i bardzo zaskakujący dla siebie samego. W sumie w Brukseli spędziłem trzy dni i miasto robi wrażenie, choć na mojej prywatnej liście to dopiero numer trzy, albo cztery. Bardziej urzekły mnie Madryt i Kopenhaga, no i może Rzym:)
Ja jeszcze ze swojej strony polecam Budapeszt. Zwłaszcza wieczorami jest bardzo ładnie. No i też mają maratony! 😉
Dziękuję za rekomendację, ale trochę Cię uprzedziłem. w swoich planach, bo chciałbym wyjeżdżać gdzieś co najmniej dwa razy w roku systemem wiosna/jesień i na wiosnę planuję Wiedeń, a Budapeszt to jest coś co nieśmiało planuję ja jesień 🙂
Podziwiam wszystkich maratomaniaków 🙂 Na razie moje serce oddałam fitnessowi, ale za rok kto wie… może pół maraton, jak dobrze się przygotuję… 😀
Cieszę się, że pokazałeś mi swojego bloga i fanpage na moim profilu. Dziękuje za odwiedziny, więc zjawiam się z rewizytą 😀
Pozdrawiam serdecznie
z fanpage’a Positive Fit Life i bloga o tej samej nazwie 🙂
Dziękuję za rewizytę:) Polecam maraton. Zwłaszcza ten pierwszy daje w życiu pozytywnego kopa. Jeśli przeraża Cię dystans, pamiętaj że, że nie ma się czego bać. Ja przed swoim pierwszym maratonem na dwa miesiące przed biegiem byłem w stanie przebiec co najwyżej 16km. Systematyczność i konsekwencja czyni cuda. Pozdrawiam serdecznie 🙂