Tym razem miał to być weekend bez biegania. Znaczną część swojego biegowego ekwipunku łącznie z butami zostawiłem więc w Warszawie planując, iż zarówno w sobotę jak i w niedzielę będzie dominował rower. Szybko jednak zweryfikowałem swoje plany. Weekend się jeszcze na dobre nie zaczął gdy będąc w pociągu w drodze z Warszawy do Siedlec dostałem od swojej koleżanki Basi informację o tym, że w sobotni poranek będzie organizowany mały kameralny bieg przełajowy Leśna Dycha. Już wcześniej słyszałem o biegach organizowanych przez Pana Bogdana Balę w podsiedleckim Lasku Sekulskim, zawsze jednak dowiadywałem się post factum. Tym razem w końcu miałem szansę wystartować. Postanowiłem pobiec tym bardziej, że to piąty i niestety już ostatni bieg w tej edycji.
Na starcie około dziesięciokilometrowej trasy tym razem stanęło około 20 pasjonatów, którzy zamiast wygrzewać się w zimowy sobotni poranek w łóżku przed telewizorem postanowili spędzić ten czas aktywnie w swoim własnym gronie by ganiać po lesie. Nie miałem specjalnych oczekiwań co do wyniku. Bieg ten był dla mnie małą improwizacją. Zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i na co mnie dzisiaj stać. Nie znałem krętej leśnej trasy. Dużo pagórków, zbiegów, na których też tylko pozornie biegnie się łatwo. Mimo słonecznej pogody gdzieniegdzie zalegały jeszcze płaty lodu i śniegu, które z biegiem czasu zaczynały zamieniać się w mokre błoto. I ja – w butach które do biegania w ogóle się nie nadają, w dodatku z obolałą kostką. Początek był jednak nawet obiecujący, mimo naprawdę trudnej leśnej trasy biegło mi się stosunkowo dobrze. Największa trudność sprawiało utrzymanie się na nogach na śliskiej oblodzonej trasie i nie pomylenie drogi co zresztą się nie udało. Tuż przed końcem pierwszego okrążenia w gęstym lesie gdzie każde drzewo wygląda tak samo pomyliłem trasę i musiałem się wracać. Kilka razy było też blisko upadku, a “co się odwlecze to się nie uciecze” i w końcu gdzieś w połowie dystansu wykonałem imponujące salto lądując na szczęście na części ciała najmniej narażonej na urazy. Po tych przygodach postanowiłem kontynuować bieg w towarzystwie Basi, na którą akurat natknąłem się na jednym z zakrętów. Drugą część trasy przebiegliśmy już razem i metę udało się osiągnąć już bez większych przygód. Reasumując: bieg w nieodpowiednim obuwiu, ciężka leśna trasa z wieloma trudnymi podbiegami, do bolącej kostki dołączył obolały nadgarstek… czyli fajnie było, podobało mi się. Chętnie pobiegnę w kolejnej edycji, a kolejna edycja z jeszcze większa pompą i rozmachem już na jesieni. Dziękuję wszystkim za miły poranek.
Więcej zdjęć:
A w jakim obuwiu biegaleś?
W butach Nike, w których kiedyś chodziłem na co dzień z bardzo cienką podeszwą i zupełnie bez bieżnika. Na leśnej oblodzonej trasie czułem się jak na lodowisku:)
podziwiam za takie samozaparcie i wytrwałość 🙂
Pozdrawiam!
http://oseller.pl/
a dziękuję 🙂 to jak w piosence… najtrudniejszy pierwszy krok. Jak już się wpadnie w pewien rytm to jest już z górki 🙂 Pozdrawiam
Albo jak w powiedzeniu “jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz”. Fajnie, że zdecydowałeś się pobiec nawet bez odpowiednich butów. W końcu złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy. 🙂
No tak, też się cieszę. Luty jest ubogi w starty, na jedyny zaplanowany start w On the Run w Warszawie spóźniłem się z zapisami (byłem na stronie 21minut od rozpoczęcia zapisów, zapisy skończyły się po 14), a bieganie na treningach samemu to nie to samo. Było w każdym bądz razie fajnie:)