Choć to niedzielny poranek, a za oknem jeszcze ciemno, czas wstawać. Dziś nie mogę pozwolić sobie choćby na odrobinę lenistwa. Przede mną duże wyzwanie – 37 Maraton Warszawski. Od wielu już dni rozgrywałem ten bieg w swojej głowie. Zastanawiałem, się jak pobiec. Czy zacząć szybciej i potem biec ile starczy sił, czy też może lepiej rozpocząć ostrożnie, a przyspieszyć potem na dystansie? W głowie wiele scenariuszy, jeszcze więcej różnego rodzaju obaw, nadziei, myśli… ale jeden cel – Złamać 4 godziny.
To już mój trzeci maraton. Każdy z poprzednich dwóch był nie tylko wielkim wyzwaniem, ale i ogromną przygodą. Każdy z nich miał swoją własną historię. Gdy debiutowałem dwa lata temu cel był tylko jeden – ukończyć. Pobiegłem go bardzo ostrożnie. W końcu to debiut. Rok temu ambicje sięgały znacznie wyżej. Wiedziałem już czego się spodziewać, na co zwrócić uwagę, czego się obawiać i na co liczyć. Ten bagaż doświadczenia sprawił, że moje oczekiwania były już znacznie większe. Przede wszystkim chciałem poprawić wynik z poprzedniego roku. Jednak po cichu liczyłem także na złamanie czasu 4 godzin. Ostatecznie biegnąć z małą kontuzją nie podjąłem ryzyka. Z perspektywy mety oceniam, że była to jedyna słuszna decyzja, bo nawet gdyby nie ten drobny uraz to nie byłem na ten wyczyn wystarczająco przygotowany. W tym roku jest zupełnie inaczej. Nigdy w życiu nie biegałem tak dużo, jak tego lata. W ciągu ostatnich trzech miesięcy pokonałem ponad 1000 km, wliczając w to aż 3 trzydziestokilometrowe wybiegania i 9 półmaratonów. Swój wolny czas podporządkowałem treningom i czułem, że zrobiłem, co mogłem i dałem z siebie naprawdę wszystko. Czy to wystarczy? Nie wiem… dowiem się wkrótce.
Na starcie ustawiłem się w strefie 3:55. Od wielu dni śledziłem prognozy, a te nie były bardzo optymistyczne. Chłód i silny wiatr, a może i deszcz to nie są warunki, w których biega mi się komfortowo. Tymczasem aura zupełnie zaskoczyła. Nie ma chłodu, nie ma deszczu, ani wiatru. Pogoda w zasadzie idealna, by zmierzyć się z tym królewskim dystansem. Przede mną cztery godziny prawdy. Cztery godziny które odpowiedzą na pytanie czy jestem w stanie już dziś zrealizować swój cel, czy też przyjdzie jeszcze na to trochę poczekać. Nie wiem czy to tylko kwestia tremy, ale od rana nie czułem się najlepiej i miałem wrażenie że to nie jest mój dzień. Wszystko zmieniło się, gdy przebrałem się i stanąłem na starcie wśród innych biegaczy. Ta wspaniała atmosfera, adrenalina sprawiły, że znów naprawdę uwierzyłem w sukces.
W końcu start. Od samego początku trzymam się pacakemarów na 3:55. Przez cały bieg staram się pilnować wszystkich bufetów, by odpowiednio się tam nawadniać i odżywiać. Gdy po 10km zerkam na czas i jest dużo wolniej, niż się spodziewałem głowę przenika myśl, by może zostawić pacemakerów i przyspieszyć. Ostatecznie nie decyduję się na to. Oni mają doświadczenie, oni wiedzą lepiej. To była słuszna decyzja, bo po 16km pojawia się chyba najtrudniejszy okres tego biegu. Nie wiem czy to kryzys czy też pacemakerzy po prostu podkręcili tempo, ale przez pewien czas mam poważny problem by utrzymać się tuż za ich plecami i muszę wkładać w to dużo więcej wysiłku, niż jeszcze chwilę wcześniej. Zaczynam odstawać. Pojawiają się pierwsze myśli zwątpienia, ale walczę. Wiem, że jeśli stracę z nimi kontakt mogę zapomnieć o złamaniu czterech godzin, a przecież o to mi w tej dzisiejszej zabawie chodzi.
W połowie dystansu na szczęście wszystko wraca do normy, siły powracają i znowu dostaję wiatr w żagle, choć łatwo i przyjemnie nie będzie już do samego końca. Na 32 kilometrze zerkam na zegarek. To moment gdy nabieram przekonania, że się uda, że to jest właśnie ten dzień. “Tego już chyba nie można spieprzyć” – pomyślałem, choć w każdej chwili może przecież nadejść legendarna ściana. Nie nadeszła. Po 40 kilometrze postanawiam zostawić pacemakerów z tyłu i gnać już ile sił prosto do mety. Wiem już, że się uda. Zostało 500 metrów, 300, 200. Widok bramy stadionowej i gorący doping kibiców sprawiają, że krzesam z siebie jeszcze odrobinę energii. W końcu meta. Mijając ją pozwalam sobie jeszcze podnieść ręce wysoko w geście triumfu. Zrobiłem to. Ciężko wykonana na treningach praca nie poszła na marne.
To chyba najważniejszy dzień i chwila w historii mojego biegania. Gdy zaczynałem biegać jedynie marzyłem o maratonie. Dwa lata temu chciałem pobiec maraton poniżej 5 godzin. W tym roku poprzeczka została zawieszona wyjątkowo wysoko, ale udało się. Złamałem kolejną wydawałoby się nieosiągalną dla siebie barierę. Kosztowało mnie to wiele pracy i wysiłku, ale opłacało się, a satysfakcja z osiągnięcia czegoś, o czym jeszcze do niedawna można było jedynie marzyć jest ogromna. Ten bieg to także swoiste pożegnanie ze Stadionem Narodowym. Po kilku latach, gdy meta Maratonu Warszawskiego usytuowana była na tym obiekcie tym razem była to ostatnia szansa, by po wielogodzinnym wysiłku zafiniszować właśnie tam i by poczuć ten niesamowity dreszczyk emocji. Cieszę się, że to było godne pożegnanie.
Iwona Lewandowska – jedna z najlepszych polskich biegaczek, wielokrotna Mistrzyni Polski w biegach na 5 i 10km, rekordzistka Polski na dystansie 20km. Reprezentantka naszego kraju na najbliższych Igrzyskach Olimpijskich w Rio w Maratonie
2015.09.27 Warszawa Maraton: XXXVII PZU MARATON WARSZAWSKI – 3:54:01
Więcej zdjęć:
Gratuluję! To ogromny sukces 🙂
dziękuję:)
super ja zarok startuję i także cel to poniżej 4 godz 🙂
życzę zatem powodzenia:)