Portugalia już dawno znajdowała się na mojej liście priorytetów. Tak więc jedynie kwestią czasu była decyzja o jakimś biegu w tym kraju. W końcu taka decyzja zapadła. Miałem mały dylemat odnośnie tego czy wybrać Porto, czy Lizbonę. Dużo dobrego słyszałem zwłaszcza o Lizbonie. Jednakże półmaraton w stolicy Portugalii organizowany był w marcu, a ja wiosenne plany już miałem mocno sprecyzowane w postaci wyjazdu na Maltę. Szukałem więc czegoś bardziej na jesieni dlatego Porto, gdzie półmaraton jest w połowie września wydawało się być dokładnie tym, czego szukam. Zarejestrowałem się stosunkowo wcześnie, bo już od razu w lutym. Generalnie często tak robię, że wszelkie formalności wliczając w to hostel, czy samolot załatwiam dużo wcześniej. Absrtahując już od tego, że jest dużo taniej, to przede wszystkim jest to dla mnie ogromna motywacja. Mając świadomość, że wszystko jest już w zasadzie załatwione i przygotowane z wyjątkiem formy motywuje mnie to do tego, by jednak przyłożyć się trochę do treningów i zbudować odpowiednią dyspozycję. Większość lotów w tym czasie do Porto była z przesiadką. Datego też postanowiłem wykorzystać i ten fakt. Zdecydowałem się na lot przez Zurych dobierając tak godziny, by móc chociaż trochę zobaczyć także i to miasto, a przy okazji zaliczyć kolejny kraj – Szwajcarię. Cena jaką trzeba było za to zapłacić to komfort i długość podróży zwłaszcza w drodze do Porto. W Zurychu byłem w piątek późnym wieczorem. Noc przyszło mi zatem spędzić na lotnisku, gdyż z samego rana miałem już kolejny samolot. Nie było szans cokolwiek zwiedzić. Za to zdecydowanie większe możliwości na zobaczenie czegokolwiek w Zurychu miały czekać na mnie w drodze powrotnej.
W Porto byłem już w sobotni poranek. Mimo, że piłką nożną nie pasjonuje się już tak bardzo, jak jeszcze kilka lat temu, to jednak nadal mocno się nią interesuję i ciekawią mnie rzeczy i miejsca z nią związane. Dlatego też plan podróży zakładał, by prosto z lotniska metrem udać się na Stadio Dragao, na którym swoje mecze rozgrywa jeden z największych klubów piłkarskich na świecie FC Porto. Posiada on 5 gwiazdek UEFA, czyli najwyższą kategorię. Został wybudowany w związku z Mistrzostwami Europy EURO 2004 i zastąpił stary stadion Estádio das Antas. Rozgrywano na nim także mecz otwarcia Euro 2004. Stadion robi wrażenie i fajnie było go zobaczyć z bliska.
Niestety zaraz na początku podróży od razu czekała mna mnie niemiła niespodzianka, gdyż okazało się, że zapomniałem ściągnąć sobie mapę miasta na telefon. Poradziłem sobie i dotarłem do centrum, ale musiałem przez to nadłożyć troszkę kilometrów. Poza tym słabo to rokowało na kolejne dni, podczas których miałem konkretnie sprecyzowane plany zwiedzania. Z centrum pierwsze kroki skierowałem od razu po odbiór pakietów. Potem pospacerowałem trochę po mieście i niebawem dotarłem w końcu do hostelu. Muszę przyznać, że i w przypadku hostelu kontynuowałem nienajlepszą passę. Nie był to bowiem najlepszy wybór. Znajdował się on w bardzo starej kamiennicy i niestety miało to przełożenie na warunki i komfort nocowania w nim. Duże zastrzeżenia można było mieć zwłaszcza do czystości. Nie przepadam za luksusami i zwykle nocuję tanio, wyżej od komfortu stawiając sobie lokalizację i odległość od startu i mety biegu, czy chociażby centrum, ale w tym wypadku było to nawet poniżej mojej nisko zawieszonej poprzeczki. No cóż… zdarza się. Na szczęście to tylko kilka dni.
Niedzielny poranek to oczywiście bieg. Jestem osobą, która lubi mieć na wyjeździe organizacyjnie wszystko poukładane. Wtedy czuję się pewniej i nie tracę niepotrzebnie czasu i energii na nieprzewidziane sytuacje. Podobnie jest z przygotowaniem do zawodów. Zazwyczaj czytam dokładnie regulaminy i raczej nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Przekonałem się o tym już wkrótce. Idąc na start biegu po drodze poznałem Henrique. Jego strój od razu sugerował, że podobnie jak ja jest biegaczem i za pewne zamierza zmierzyć się z półmaratonem. Porozmawialiśmy chwilę i zaproponował mi podwiezienie, gdyż miał niedaleko zaparkowany samochód. Jadąc tak rozmawialiśmy. Mieliśmy okazję lepiej się poznać. Okazało się, że choć obecnie mieszka w Lizbonie to pochodzi właśnie z Porto. Muszę przyznać, że spotkanie go w pewnym sensie uratowało mnie przed gigantyczną wpadką. Zwykle meta i start są zlokalizowane w tym samym miejscu. Tym razem było jednak trochę inaczej, a w związku z tym depozyty, czyli miejsce gdzie przed biegiem zostawiamy swoje rzeczy nie znajdowały się tak, jak przypuszczałem w zasadzie w tym samym miejscu co start, tylko znacznie dalej, przy mecie. Muszę przyznać, że gdy się o tym dowiedziałem byłem totalnie zaskoczony i gdybym nie spotkał Henrique w nieświadomości dotarłbym od razu na start nie wiedząc potem co zrobić. Nie wiem jak to się stało, że ja tego nie doczytałem i chyba na zawsze pozostanie to już dla mnie tajemnicą i pytaniem, na które nie znajdę odpowiedzi. Fakt jest jednak faktem, że nienajlepsza passa odwróciła się w najlepszym możliwym momencie i udało się ten problem rozwiązać zanim tak naprawdę stał się problemem, gdyż razem z Henrique najpierw pojechaliśmy zostawić rzeczy w depozycie, a potem wróciliśmy na start. Uff..
Sam bieg w sumie bez większej historii. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Bieganie zagranicą jest zdecydowanie trudniejsze. Do zmęczenia samym biegiem dochodzi zmęczenie podróżą, zwłaszcza jeśli się spędza praktycznie bezsenną noc na lotnisku, czy też zwiedzaniem miasta. Często też warunki pogodowe czy generalnie klimat są trudniejsze od tych, w których człowiek funkcjonuje na codzień i organizm różnie to znosi. Zwykle staram sie też przy okazji po drodze podziwiać miasto, w którym jestem, wypatrywać nieznane mi ciekawe miejsca, które warto następnego dnia zobaczyć już na spokojnie i mniej skupiam się na samym biegu, dlatego trudniej o dobre wyniki. Mimo to pierwsze 8 kilometrów przebiegłem w niecałe 43 minuty, co dało tempo 5:07 na kilometr. Dość szybko jak na moje możliwości muszę przyznać. Znacznie szybciej niż na półmaratonie, który pobiegłem trzy tygodnie wcześniej w Siedlcach. Mimo portugalskiego klimatu pogoda bardzo nie przeszkadzała. Na kolejnych kilometrach tempo trochę spadło. Po pokonaniu 15 kilometrach było to już bowiem 5:11. Cały czas jednak miałem spory zapas sił i końcowkę udało się pobiec bardzo szybko. Ostatecznie półmaraton pokonałem w czasie 1:45:38, co daje średnie tempo dokładnie 5 minut na kilometr. Według oficjalnych wyników wsród około 4500 osób, które ukończyły bieg było w sumie czterech Polaków, z których byłem najszybszy. Cieszy. Ku swojemu zdziwieniu mimo tłumu na mecie ponownie spotkałem Henrique. Porozmawialiśmy chwilę, pogratulowaliśmy sobie nawzajem, zrobiliśmy kilka wspólnych zdjęć i się pożegnalismy. Nie śpieszyło mi się, bo specjalnych planów na ten dzień już nie miałem, tak więc zostałem jeszcze chwilę by popatrzeć na kolejnych zawodników docierających do mety, pokibicować, ale w końcu przyszła pora wrócić do hostelu.
Poniedziałek to dzień zwiedzania Porto. Punktem obowiązkowym musiał być na pewno most Ponte Luis I, który jest symbolem miasta. Miałem okazje go już zobaczyć wcześniej. Widać go bowiem z daleka z wielu zakątków miasta. Trasa biegu także prowadziła obok niego. Teraz miałem jednak mozliwość przyjrzeć mu sie z bliska i na spokojnie. Ten majestatyczny, żelazny most rozciąga się nad rzeką Duoro, która płynie przez miasto i łączy Porto z Vila Nova de Gaia na południu. Ma dwa poziomy, a z jego najwyższej części rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na miasto, zwłaszcza na jego najstarszą średniowieczną część, czyli dzielnicę Ribeira, w której dominują niesamowite kolorowe kamienice.
Pokonując ulice Porto wzrok często przyciagają tak zwane azulejos, czyli ceramiczne najczęściej kwadratowe płytki. Przez wieki używano ich jako elementów mozaik składających się z wielu, czasem ponad kilku tysięcy części pokrywających całe ściany oraz jako oddzielnych kompozycji dekoracyjnych. Motywy wykonywane z azulejos miały postać scen historycznych, mitologicznych, religijnych, czy też po prostu całej gamy zwykłych elementów dekoracyjnych. W Porto, a pewnie i w innych regionach Portugalii jest podobnie, spotyka się je na każdym kroku. Miano napiękniejszego azulejos w Porto nosi Capela das Almas, czyli Świątynia Dusz. To niewielki kościółek, w którym modlili się żeglarze wyruszający na podbój nowych lądów. Jeśli któryś z nich zginął na morzu, mówiło się, że jego dusza wracała do tego miejsca i zostawała na stałe. Fasada świątyni w całości pokryta azulejos w kolorze błękitnym i robi niesamowite wrażenie. Innym przykładem wykorzystania azulejos jest Kosciół Św. ildelfonsa. Ta barokowa świątynia z XVIII wieku to jeden z najbardziej charakterystycznych punktów na mapie Porto. Kolejnym miejscem, które warto zobaczyć, a w którym wykorzystano ten typ mozaiki to stacja kolejowa Sao Bento w Porto. To jeden z najpiękniejszych dworców kolejowych w całej Portugalii. Wnętrze budynku zdobi ponad 20 000 azulejos i przedstawiają one różne sceny związane z historią i życiem w Portugalii. Naprawdę robią niesamowite wrażenie i nieprzypadkowo stacja Sao Bento tak często pojawia się w zestawieniach najciekawszych zabytków w Porto.
Kierując się dalej dotarłem do Se Catedral, czyli tutejszej katedry, choć szczerze mowiąc przypomina ona bardziej zamek, niż kościół. Jest to bowiem świątynia obronna o potężnych i wysokich murach. Pierwotnie budowla romańska, przebudowana została w XVIII wieku w stylu barokowym. We wnętrzu świątyni znajduje się srebrny ołtarz. Katedra znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kontynując zwiedzanie dotarłem do Palacio de Bolsa, czyli Pałacu Giełdy. Pałac wybudowany w XIX wieku przez miejskie Stowarzyszenie Handlowe jest jednym z najważniejszych zabytków w Porto i miejscem wręcz obowiązkowym do odwiedzenia podczas pobytu w mieście. Wracając już do hostelu dotarłem do Ogrodów Pałacu Kryształowego czyli Jardim do Palacio de Cristal. To miejsce, gdzie można na chwilę przysiąść i odpocząć. Ogrody te zapewniają doskonały widok na rzekę Duoro. Znajduje się w nich wiele egzotycznych gatunków roślin, jezioro, fontanny, rzeźby, a także piękne ptaki. Zwiedzający mogą podziwiać tu niesamowity świat zarówno fauny, jak i flory.
Plany na kolejny dzień już nie były tak ambitne turystycznie. To co miałem zaplanowane to przede wszystkim spacer nad ocean. W końcu mogłem sobie odpocząć po biegu i całym dniu poniedziałkowego zwiedzania. Nigdzie się nie spiesząc dotarłem w końcu do plaży i spędziłem tam trochę czasu. Przez chwile wydawało się, że plany pokrzyżuje mi pogoda, gdyż w drodze nad ocean nagle mocno zachmurzyło się i zaczęło padać. Deszcz na szczeście trwał bardzo krótko, a chmury, które przykryły niebo swoją groźną ciemnoszarą barwą powodowały, że widok na ocean stawał się jeszcze bardziej zatykający dech w piersi. Patrząc tak na bezkresną wodę i wiszące nad nią miejscami niemalże czarne chmury w człowieku zaczęła odzywać się pewna nostalgia, różnego rodzaju głębokie refleksje, czy przemyślenia nawiązujące do naszego życia. W nim przecież też mimo pewnych sztormów i czarnych chmur, które pojawiają się czasem na naszym horyzoncie, nie potrafimy dostrzeć, że przed nami jest też często ocean… ocean możliwości. To od nas zależy, czy wystarczy nam odwagi by podjąć wyzwanie, czy też nie. Ważne też jest jednak, abyśmy w tym wszystkim się nie zatracili i zawsze pamiętali także o naszej tożsamości: O tym kim jesteśmy, skąd pochodzimy i jakie są nasze korzenie. Niedługo potem na niebie (tak jak i często w życiu) znowu zaświeciło słońce.
Drogę powrotną zaplanowałem tak, by wrócić zupełnie nieznanymi mi dotąd ścieżkami, a przy okazji zobaczyć drugi stadion w Porto odwiecznego rywala FC, czyli Boavisty. Ten stadion nie jest już tak okazały. Przede wszystkim jest dużo starszy i nie rzuca się tak bardzo w oczy. Szczerze powiedziawszy chwilę mi zajęło zanim go wypatrzyłem. Znajduje się bliżej centrum miasta, jest mniejszy i obudowany wokół budynkami. Nie wyróżnia się bardzo w miejskim krajobrazie i trudno go było w ogóle zauważyć. Henrique, który jak wspomniałem pochodził z Porto był właśnie kibicem Boavisty.
W ostatni dzień pobytu postanowiłem przeprawić się mostem na drugą stronę do Vila Nova de Gaia. Przechodząc przez most nie mogłem sobie darować by nie zrobić kilku zdjęć. Widoki są bowiem przepiękne. Pewnie mało kto zda sobie sprawę jeśli wcześniej o tym nie przeczyta, ale po drugiej stronie mostu to tak naprawdę administracyjnie już inna miejscowość. Vila Nova de Gaia to miasto, w którym przechowuje się i butelkuje slynne portugalskie wino. Znajdujące się tu liczne piwnice winne są dostępne dla zwiedzających. Można więc oddać sie degustacji, a także poznać tajniki wytwarzania. Wino, winem, ale w końcu trzeba było pojechać na lotnisko. Muszę przyznać, że zachód słońca, który miałem okazję zobaczyć z hali lotniska to był chyba najpiękniejszy zachód słońca jaki widziałem w swoim życiu. Ostatecznie znalazłem sobie zaciszne miejsce i rozpocząłem długie oczekiwanie na lot do Zurychu. Przede mną długa noc…
Udało sie nawet chwilę zdrzemnąć, życie bowiem na lotnisku w nocy zamarło. Było bardzo pusto, od czasu do czasu przejechała maszyna czyszcząca podłogę i to była jedyna rzecz, która przerywała ciszę. Trzeba było jednak być czujnym by nie zaspać na wczesnoporanny samolot. Udało sie i zgodnie z planem wyleciałem do Zurychu. W Zurychu jest bardzo dobry dojazd pociągiem z lotniska do centrum miasta. Jedzie się jakieś 15-20 minut. Dzięki czemu dość szybko mogłem zacząć odkrywanie miasta. Plan na sześciogodzinny pobyt zakładał jeden punkt obowiązkowy: muzeum międzynarodowej federacji piłkarskiej FIFA (znowu ta dusza kibica). Reszta miała być głównie improwizacją. Do muzeum ku mojej uciesze udało się dotrzeć bez problemu, bez błądzenia i niepotrzebnych strat czasu. Po drodze przechodziłem obok tutejszego dworca, który też od razu przyciągnął moją uwagę. Warto dodać, że ulica przy której się znajduje – Bahnhofstrasse, czyli a jakże… Dworcowa, to prestiżowa ulica handlowa, przy której sklepy ma wiele światowych luksusowych marek, sklepy z biżuterią, zegarkami czy antykami.
Wracając z muzeum FIFA dotarłem do Jeziora Zuryskiego. Nad tym ogromnym jeziorem, którego powierzchnia to około 90km kwadratowych znajduje się piękna promenada. Przyciaga ona wielu spacerowiczów i turystów. To, o czym warto tutaj wspomnieć to fakt, że zwłaszcza przy dobrej pogodzie widoki tutaj są niesamowite. W oddali bowiem widać Alpy. Przez Zurych przepływa też rzeka Limmat. Idąc wzdłuż rzeki dotarłem do kościoła Fraumunster. Jest to średniowieczny kościół w stylu gotyckim z XVIII wieku ze strzelistą wieżą i zegarem. Tuż obok odnaleźć można jedną z najstarszych światyń w mieście – Sankt Peterkirche. Została otwarta około 1000 roku. Trochę dalej znajduje sie miejski ratusz.
Nie ukrywam, że Zurich zrobił na mnie duże wrażenie. Nie jest to jakoś wyjątkowo duże miasto, ale jest piękne . To, co się rzuca w oczy to wyjątkowa czystość. Jednak wrażenie zrobią tu na człowieku także ceny. Widok pocztówki kosztującej w przeliczeniu na polską walutę około 25 złotych to recepta na wyleczenie się z potrzeby jakichkolwiek zakupów. Sześć godzin, które spędziłem w Zurychu dobiegło końca. Wróciłem na lotnisko pociągiem i niebawem siedziałem już w samolocie do Warszawy. Była to niewątpliwie wspaniała podróż i długo będę ją wspominał. Zarówno Porto, jak i Zurych to kierunki, które warto zobaczyć… Trudno porównywać oba miasta, bo to trochę jak ogień i woda, ale w bezpośredniej konfrontacji wygrywa chyba jednak mimo wszystko Porto….
2017.09.17 Porto (Portugalia) Półmaraton: 11 MEIA MARATONA DO PORTO – 1:45:38
Więcej zdjęć z biegu:
Więcej zdjęć z Porto:
Więcej zdjęć z Zurychu: