Dziękujemy Wam Polacy

      Po powrocie z Sofii długo w domu nie posiedziałem. Po zaledwie czterech dniach czekał mnie bowiem kolejny wyjazd. Plany mogła pokrzyżować jedynie przywieziona do domu choroba. Do żywych na szczęście zacząłem wracać już w środę, telefon choć też trwała walka z czasem naprawiony został w czwartek. Następnego dnia wieczorem, mimo ciągle jeszcze odczuwalnego znacznego osłabienia mogłem więc śmiało wyruszać na kolejną przygodę z nadzieją, że do niedzieli będzie już wszystko w porządku.

      W Niderlandach, lub jak kto z przyzwyczajenia woli Holandii już kiedyś wiele lat temu byłem przejazdem autobusem w drodze na Wyspy Brytyjskie, czy też nawet w tym roku mając tam przecież międzylądowanie w drodze do Rio. No, ale takich przypadków nie liczę, bo jedyne co udało mi się wówczas zobaczyć to autostradę i lotnisko. Kraj ten więc cały czas był na mojej liście planów do zrealizowania i od kilku lat ten kierunek był już jedynie kwestią czasu. Wiedziałem jednak, że jeśli zdecyduje się w końcu na ten wyjazd to będzie to prawdopodobnie półmaraton w Amsterdamie, gdzie meta i start zlokalizowane są na tutejszym Stadionie Olimpijskim. Byłem też święcie przekonany, że pobyt w Amsterdamie będę chciał połączyć z wizytą w oddalonym o sto dwadzieścia kilometrów mieście Breda. W historii i dziejach tego miasta ogromną rolę odegrali Polacy, a jego społeczność pamięta o tym do dziś.

      To musiało być ogromne zdziwienie mieszkańców okupowanej wówczas Bredy, gdy rankiem 29 października 1944 roku na ulicach swojego miasta zobaczyli alianckich wyzwolicieli. Na rękawach ich mundurów rzucały się w oczy naszywki „Poland”. Stało się więc dla wszystkich od razu jasne, że nie byli to Amerykanie, czy Brytyjczycy, ale właśnie nasi rodacy. W oknach domów wyzwolonej właśnie Bredy zaczęły pojawiać się spontanicznie przygotowane odręcznie rysowane plakaty z napisami w języku polskim „Dziękujemy Wam Polacy”. Wdzięczność musiała być ogromna zwłaszcza, że odbić miasto od Niemców udało się w zasadzie bez strat w cywilach i zniszczeń. Stało się tak dzięki decyzji gen. Maczka, by nie ostrzeliwać miasta ogniem artyleryjskim, a bić się w zasadzie ulica, po ulicy. Przez kolejnych pięć miesięcy czekając na rozpoczęcie kolejnej ofensywy nasi żołnierze byli zakwaterowani u tutejszych rodzin i w ten sposób powstała żarzyła więź i pamięć o polskich wyzwolicielach, którzy do dziś nazywani są „Onze Jongens”, co znaczy po prostu „nasze chłopaki”. W walkach o Bredę zginęło około 40 polskich żołnierzy. Spoczęli oni na tutejszym cmentarzu. Jest tu też Muzeum gen. Maczka oraz kilka innych miejsc pamięci, które chciałem koniecznie zobaczyć.

      Wylot miałem w sobotę wcześnie rano po całej nocy spędzonej na lotnisku. Po godzinę opóźnionym starcie i dwóch kolejnych w samolocie byłem w końcu na miejscu. Zwykle bym się pewnie kierował od razu odebrać pakiet startowy. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Od razu na lotnisku wsiadłem w pociąg udając się do Bredy. Nie mogłem tego odkładać. Muzeum gen. Maczka otwarte jest jedynie w wybrane dni tygodnia. Ani w poniedziałek, ani tym bardziej w niedzielę nie byłoby możliwe, aby cokolwiek zobaczyć. Po dwóch godzinach jazdy pociągiem z przesiadką w Rotterdamie miałem być już na miejscu. Jadąc tak miałem okazję podziwiać holenderską prowincję i to z czego słynie: stare legendarne wiatraki, czy też na przykład ogromne szklarnie kwiatów. Gdy dotarłem do Rotterdamu okazało się, że kolejny pociąg, którym miałem dostać się już bezpośrednio do Bredy został odwołany. Jakiś starszy kolejarz podpowiedział mi, by wsiąść do pociągu do Dordrechtu, a następnie wysiąść w Rosendaal, gdzie złapię pociąg do Zwolle, którym ostatecznie dojadę do Bredy. Hmm… Strasznie się ta podróż skomplikowała i to już na samym początku. Ale cóż…. siła wyższa. Przecież teraz się już nie poddam.

     W Bredzie mogłem sobie pozwolić na cztery, może pięć godzin zwiedzania. Czas ten skrócił się właśnie o co najmniej półtorej godziny. Niestety miejsca które chciałem odwiedzić rozrzucone są po całym mieście. Aby więc móc je wszystkie zobaczyć będąc jeszcze w Polsce postanowiłem przez Internet wynająć rower. Miał na mnie czekać o godzinie jedenastej mniej więcej kilometr od dworca koło jachtowej przystani. Na szczęście moje spóźnienie, choć trochę się tego obawiałem nie miało wpływu na dostępność roweru. Wszedłem do napotkanego warsztatu rowerowego w pobliżu wskazanego adresu z nadzieją, że to tu. Okazało się,  że nie, ale właściciel, który nie mógł tak długo czekać zostawił go dla mnie właśnie w tym miejscu. Trafiłem więc idealnie. Chwilę potem przemierzałem już ulice Bredy na dwóch kółkach.

      Oczywiście najważniejszym celem mojej wycieczki miało być Muzeum Generała i położony obok cmentarz, a także inne miejsca związane z naszymi żołnierzami. Zanim jednak dotarłem do porozrzucanych po całym mieście pamiątek tych bolesnych czasów II wojny światowej miałem okazję po drodze zobaczyć inne najbardziej znane atrakcje tego miasta. Na początek dotarłem pod Spanjaardsgat, czyli malowniczy most i fragmenty dawnych fortyfikacji z XVI wieku. Chwilę potem moim oczom ukazała się mająca prawie sto metrów wysokości wieża wspaniałej tutejszej katedry. Jej niemal 750-letnia historia sprawia, że jest najbardziej znanym i najważniejszym zabytkiem w Bredzie. Ma ona również znaczenie ogólnokrajowe. Od 1990 roku kościół znajduje się na liście “Top 100” Narodowej Agencji Konserwacji Zabytków. Jest naprawdę piękna.

      Jadąc dalej malowniczymi uliczkami Bredy dotarłem w końcu do pierwszego miejsca poświęconego Polakom, czyli do Pools monument. „Polski pomnik”, bo tak to można przetłumaczyć to pomnik wdzięczności mieszkańców Bredy dla polskich żołnierzy. Jest to obelisk z naturalnego kamienia, zwieńczony orłem wykonanym z brązu. Ptak uwikłany jest w zaciętą bitwę z innym orłem, którego ujarzmia. Walka ta odbywa się na brązowej kuli. Symbolika jest bardzo wymowna. Dwa orły na pomniku przedstawiają Polskę i Niemcy. Jeden orzeł (Polska) ujarzmia drugiego orła (Niemcy) w wojnie, która pogrążyła cały świat (kula). Na cokole znajduje się polski orzeł i napis w języku holenderskim „w podziękowaniu naszym polskim wyzwolicielom 29 października 1944”.

      Kilkadziesiąt metrów dalej odnalazłem Duitser panther tank. „Poolse tank” – tak potocznie mieszkańcy Bredy nazywają ten niemiecki czołg. To podarunek od 1. Dywizji Pancernej dla miasta Breda. Pochodził prosto z magazynów niemieckiej fabryki, znajdującej się na obszarze wyzwolonym przez polskich żołnierzy. Zarekwirowany przez maczkowców czołg przewieziono pociągiem i podarowano go miastu w pierwszą rocznicę wyzwolenia Bredy. Ustawiono go przy Generaal Maczekstraat, czyli ulicy gen. Maczka. Nieopodal znajduje się także inna polska ulica – Poolseweg. Pierwsza z nich została tak nazwana, ponieważ to właśnie tą ulicą żołnierze gen. Maczka wkraczali do Bredy. Teraz w przeddzień rocznicy przybrała ona formę Walk of Fame. Budynki zostały ozdobione flagami z biało-czerwonymi oznaczeniami i z napisem w języku polskim „Pamiętamy”, a na latarniach zawisło kilkadziesiąt proporców ze zdjęciami naszych bohaterów. Piękny gest. Kolejnym przystankiem na mej mapie był w końcu Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy. To miejsce pamięci poświęcone polskim żołnierzom poległym w czasie II wojny światowej. Tu właśnie zgodnie ze swoim życzeniem spoczął generał Stanisław Maczek wraz ze swoimi żołnierzami. Łącznie jest tu 161 grobów, w tym także polskich pilotów RAF.  Spędziłem chwilę na cmentarzu. Miałem tu także pewną misję do wykonania. Dwa tygodnie przez wyjazdem do Bredy całkiem spontanicznie pobiegłem półmaraton im. 24 Pułku Ułanów w Kraśniku i zapisując się na niego nawet nie miałem zielonego pojęcia, jak wiele wspólnego będzie on miał z tym wyjazdem. Otóż okazało się, że trójka Ułanów Kraśnickiego pułku spoczęła na zawsze właśnie na cmentarzu w Bredzie. Poczułem się więc zobowiązany odwiedzić szczególnie Ich groby. Pamiętałem doskonale nazwiska. Odnalazłem ich w zasadzie od razu. Cała trójka spoczęła obok siebie. 

      Tuż za cmentarzem odnalazłem muzeum poświęcone Gen. Maczkowi. Na gości czekają specjalne wystawy, filmy, prezentacje multimedialne. Chciałem to oczywiście wszystko zobaczyć. Spojrzałem jednak na zegarek. Czasu pozostało mi już jednak naprawdę niewiele, a planowałem odwiedzić jeszcze jeden cmentarz w  Ginneken. Wtedy była to miejscowość pod Bredą, dziś to są jej przedmieścia. Na cmentarzu znajduje się 80 grobów polskich żołnierzy generała Maczka poległych w 1944 r., a także kilka grobów weteranów – maczkowców, którzy zamieszkali po wojnie w Bredzie. Spoczęli oni na cmentarzu wraz ze zwykłymi mieszkańcami Bredy mając tam specjalnie wyznaczone miejsce. Choć trzeba się było naprawdę postarać cieszę się, że udało się dotrzeć także i tam, gdyż cmentarz ten nie jest tak popularny, jest oddalony od centrum, a co za tym idzie często pomijany i zapominany. To było w zasadzie już wszystko co chciałem i mogłem odwiedzić. Szybki powrót do przystani oddać rower, potem marsz na pociąg i powrót do Amsterdamu. Znowu z przesiadką w Rotterdamie. Tym razem na szczęście już bez żadnych przygód.

      Tego dnia żadnych atrakcji już więcej nie planowałem. Byłem naprawdę zmęczony, a czekał mnie jeszcze czterokilometrowy marsz do hostelu. W pokoju miałem tym razem dość ciekawe towarzystwo biegaczy. Pierwszym, którego poznałem był Jerome z Francji, który przyjechał podobnie jak ja na półmaraton, drugi był Neil z Australii. On choć także próbuje biegać, to tym razem realizował jedynie właśnie swoją turystyczną podróż po krajach Europy Zachodniej. Wieczorem skład naszego pokoju uzupełnił Esrael z Egiptu na co dzień mieszkający w niemieckim Hamburgu. Następnego dnia to na Niego czekało największe wyzwanie, gdyż przyjechał do Amsterdamu na maraton.

      Start półmaratonu zaplanowany był o nietypowej godzinnie, bo dopiero o 13, gdy maratończycy mieli być już na mecie.  Znałem taką sytuację już z Oslo gdzie zdarzyło mi się pobiec w 2023 roku. Nie jest to dla mnie najlepsze rozwiązanie, bo osobiście wolałbym pobiec rano,  by potem mieć już cały dzień na zwiedzanie. No, ale nie miałem wyjścia. Trzeba było to po prostu przyjąć do wiadomości. Mając jeszcze przed sobą cały poniedziałek w Amsterdamie tego dnia już zwiedzania nie planowałem. Zwłaszcza, że przecież musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy, a na Stadion Olimpijski miałem z hostelu ponad trzy kilometry marszu. Chciałem także zobaczyć finisz najlepszych maratończyków, których dotarcie do mety było planowane tuż po godzinie jedenastej.

      Gdy tylko wyszedłem z hostelu w położonym dosłownie dwadzieścia metrów dalej parku Vondelpark usłyszałem głośną muzykę i doping. Okazało się, że w tym miejscu przebiegały pierwsze kilometry trasy,  a najlepsi maratończycy zaczęli już tu docierać. Od tego momentu mogłem po prostu schować telefon z mapą i kierować się wzdłuż taśm i ustawionych barierek wiedząc, że zaprowadzą mnie one na pewno we właściwe miejsce. Idąc tak starałem się wypatrywać polskich koszulek. Nie udało mi się dostrzec żadnej, ale o tym, że tam w tym wielotysięcznym potoku ponad dwudziestu tysięcy maratończyków na pewno są byłem przekonany. Pół godziny później byłem już na miejscu. Odebrałem pakiet i wszedłem na stadion. Ogarniał mnie coraz większy dreszczyk emocji. Będąc na koronie stadionu olimpijskiego tak, jak zaplanowałem miałem okazję oglądać pasjonujący finisz czołowej czwórki maratończyków. Spore to były emocje, zwłaszcza, że ostateczny zwycięzca kilkaset metrów przed metą pomylił trasę i źle skręcił. Wygrał mimo tego. Emocje emocjami, w końcu jednak trzeba się było zacząć przygotowywać do zbliżającego się swojego startu. Miałem w sobie wiele obaw przed tym biegiem.

      Startujemy falami, w dodatku małymi grupkami. To sprawia, że wszystko się przedłuża. Ciągle nie czuję się dobrze. Doskwiera mi osłabienie, męczy mnie też trochę kaszel, w płucach czuję zalegającą flegmę. Kompletnie nie wiem na co mnie dziś stać.  Mimo to staram się zacząć dość optymistycznie, jak zwykle ostatnio w tempie pięć minut na kilometr. Udaje mi się tak przebiec jedną czwartą dystansu. Potem postanawiam trochę zwolnić bojąc się podjąć większe ryzyko. Czuję że brakuje mi sił. Nogi były ciężkie już od pierwszego kilometra, równie ciężko mi się oddycha. Trasa w tym miejscu wiedzie mniej atrakcyjnymi miejscami w Amsterdamie. Na siódmym kilometrze rozbawia mnie widok starego poczciwego polskiego Żuka. Stoi na poboczu z przerobionym tyłem na specjalną platformę, z której DJ-a puszcza muzykę. Animuszu dodaje też wyjątkowo żywiołowy doping amsterdamskich kibiców, którzy głośno wspierają biegaczy przy okazji odczytując ich imienia z numeru startowego. Niewątpliwie dodaje to sił i wywołuje uśmiech na twarzy. Po kolejnych kilometrach postanawiam jeszcze trochę zwolnić szukając bardziej komfortowego tempa. Niestety i tu go nie odnajduje. Po kilkunastu kilometrach jestem już chyba pogodzony, że dziś na wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut nie ma szans. Mimo to staram się robić jeszcze wszystko, co w mojej mocy by było, jak najbliżej celu. Kibice pomagają na każdym kroku. Gdy przebiegamy przez dzielnice mieszkalne co chwile mijamy mieszkańców tej okolicy, którzy śledzą zmagania biegaczy z perspektywy porozstawianych przez swoimi domami krzeseł, często zasiadając przy stolikach i popijając piwo. Ostatnie kilometry to już prawdziwe szaleństwo. Choć trochę już tych biegów przebiegłem to trudno mi odnaleźć w pamięci te gdzie doping był tak głośny, liczny i żywiołowy. Mniej więcej kilkaset metrów przed stadionem słyszę polski głos skierowany w swoją stronę jakiegoś młodego chłopaka. Choć byłem już naprawdę zmęczony uśmiecham się i wyciągam zaciśniętą pięść w górę pokazując, że dam radę. Niedługo potem przy akompaniamencie rozradowanych i rozkrzyczanych kibiców przebiegam bramę stadionu, wyciągam biało-czerwoną flagę i unosząc ja nad głową przekraczam metę. Bardzo zmęczony…, ale także szczęśliwy.

      Cieszyłem się, że mimo przeciwności losu nie tylko przyjechałem tu, ale i dobiegłem do mety. Cieszyłem się też obecnością na tym stadionie. To szczególne miejsce dla sportowców. To tu odbyło się wiele największych imprez sportowych na świecie, choćby IX Letnie Igrzyska Olimpijskie (1928), Finał Pucharu Europy w Piłce Nożnej (1962) czy też Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce (2016). Było to dla mnie na pewno spore przeżycie, że także miałem możliwość finiszować w tym miejscu. Niedługo potem tą samą trasą która dotarłem wróciłem do hostelu znowu mijając rzekę biegaczy, tym razem kończących swój bieg półmaratończyków. Wracając do hostelu rozmyślałem i wracałem do swojego biegu. Trochę żałowałem, że moja świetna pass ostatnich tygodni została przerwana. Mimo wszystko dużego rozczarowania nie było. Biorąc pod uwagę jak się czułem jeszcze trzy dni temu i że niewiele brakowało, abym w ogóle nie był w stanie tu przyjechać to należy być zadowolonym. Byłem.

      Poniedziałek to w końcu zwiedzanie. Nie lubię tak zostawiać niczego na ostatnią chwilę, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale tym razem mimo, że prognozy na ten dzień nie były do końca optymistyczne i dopuszczały możliwe opady nie miałem wyboru. Liczyłem, że cały dzień, który miałem przed sobą wystarczy i nawet jeśli faktycznie pojawi się momentami deszcz to nie będzie padac cały czas i w międzyczasie uda mi się dotrzeć tam, gdzie sobie założyłem. Zaraz po dziewiątej rozpocząłem swoją przygodę. Co prawda co jakiś czas zaczynało kropić zmuszając mnie do wyciagnięcia parasolki, ale nie były to jednak duże opady uniemożliwiające odkrywania Amsterdamu. Mogłem więc realizować krok po kroku założony plan.

      Na początek, choć tego nie planowałem dotarłem pod salę koncertową Concertgebouw. Wybudowana pod koniec XIV wieku sala podobno cieszy się opinią jednej z trzech sal z najlepszą akustyką na świecie. Tuż obok odnalazłem już to, co chciałem, czyli Muzeum Van Gogha. W muzeum poświęconym jego dorobku i czasom, w których żył aktualnie znajduje się ponad 200 obrazów mistrza, w tym sławne „Słoneczniki”, 500 jego rysunków i 700 listów. Jest to największa taka kolekcja na świecie. Nieopodal znajdował się kolejny punkt mojej podróży Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowe. Jest to jedna z największych atrakcji turystycznych tego miasta. Wśród zbiorów znajdują się nie tylko cenne dzieła malarskie, lecz także grafika, rzeźba, sztuka użytkowa i rękodzieło. Kolekcja malarstwa to około 6 tysięcy obrazów reprezentujących malarstwo holenderskie i światowe XV-XIX wieku, w tym choćby na przykład płótna Rembrandta. Sam budynek i położony obok ogród potrafi także zrobić wrażenie. Jest piękny.

      Niedługo potem dotarłem na Plac Dam. To w pewnym sensie serce tego miasta, któremu zresztą zawdzięcza swoją nazwę. W XIII wieku w tym miejscu na rzece Amstel zbudowano tamę, czyli „dam”. W ten sposób powstał „Amsterdam”. Najważniejszym punktem mojej wycieczki na placu był Pałac Królewski. Kiedyś do końca XVIII wieku był to ratusz, potem został pałacem. W całej Holandii są takie cztery. Jest naprawdę imponujący. To jeden z najwspanialszych gmachów tak zwanego Złotego Wieku Holandii. Dziś nie jest to już siedziba króla. Obok niego stoi kościół nazywany Nowym Kościołem (Nieuwe Kerk), choć on taki nowy wcale już nie jest, bo liczy sobie 600 lat i swoje najlepsze czasy z funkcją religijną ma już za sobą. Z braku wiernych służy jako wspaniała sala wystawowa. Trochę mimo wszystko szkoda. Z tyłu za pałacem przypadkowo odnalazłem przepiękny budynek. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to zwykła galeria handlowa. Kiedyś jednak znajdował się tu podobno budynek Poczty Głównej.

      Po drugiej stronie placu stoi Monument Narodowy upamiętniający II wojnę światową, gdzie co roku w dniu przed rocznicą wyzwolenia, 4 maja, w Dniu Poległych, król składa kwiaty. Pół wieku temu pomnik i schody pod monumentem stały się światowym centrum hippisów. “Dzieci-kwiaty” biwakowały i spały pod tym pomnikiem w śpiworach popalając sobie marihuanę. Tuż za monumentem stoi pięciogwiazdkowy Grand Hotel Krasnapolsky. Pewien biznesman polskiego pochodzenia wybudował go pod koniec XIX wieku i był to hotel jak na tamte czasy naprawdę luksusowy z telefonem i ciepłą wodą w każdym pokoju. W hotelu nocowali zarówno wielcy artyści: Charles Aznavour, Josephine Baker, Marlena Dietrich, Greta Garbo, Demis Roussos, Shakira, Omar Sharif, Boney M, Annie Lennox, czy też możni tego świata, jak król Hiszpanii Alfons XIII, Fidel Castro, Charles de Gaulle, Henry Kissinger, Władimir Putin, Joseph Goebbels, Heinrich Himmler, choć o tych ostatnich gościach za pewne wolano by zapomnieć. Na placu choć się tego nie spodziewałem odnalazłem też gustowny budynek amsterdamskiego muzeum figur woskowych Madam Tussaud. Wejścia do muzeum strzegła figura Messiego, ale szczerze mówiąc nie trzeba było być za bardzo złośliwym, by móc uznać, że nie do końca przypomina oryginał.

      Ostatnim zaplanowanym punktem mojej podróży po Amsterdamie był Dom Anne Frank, żydowskiej dziewczynki, która wraz z rodziną i czwórką znajomych ukrywała się w pokojach na tyłach budynku przed nazistowskimi prześladowaniami podczas II wojny światowej, a jej historia dzięki pamiętnikom zdobyła popularność na całym świecie. Spodziewałem się szczerze mówiąc w tym miejscu jakiejś skromnej kamiennicy, być może jedynie z jakąś tablicą pamiątkową. Tymczasem to co zobaczyłem to był przebudowany i odnowiony budynek, z którego zrobiono piękne, imponujące nowoczesne muzeum cieszące się zresztą ogromną popularnością. Mimo, że ciągle było jeszcze przed południem to bilety na ten dzień były już całkowicie wyprzedane, a przed wejściem ustawiała się długa kolejka. Więcej planów już w zasadzie nie miałem i podążając pięknymi malowniczymi uliczkami mogłem jeszcze przez chwilę podziwiać te mniej znane zakątki Amsterdamu: barwne kamienice, mostki na kanałach przyozdobione kolorowymi kwiatami i rowery… tysiące rowerów. Chwilę potem przekroczyłem drzwi amsterdamskiego dworca. Jest po prostu przepiękny. Urzekł mnie już od momentu, gdy w sobotę zobaczyłem go po raz pierwszy. Jeszcze tylko droga pociągiem na lotnisko wiele godzin oczekiwania na lot i kolejna podróż zaliczona.

      Za mną osiem bardzo intensywnych weekendów podczas których przebiegłem kolejnych siedem półmaratonów, w siedmiu miastach i w dwóch kolejnych krajach. Kocham podróże i mogę wyjeżdżać często, ale już dawno nie cieszyła mnie wizja następnego weekendu spędzonego w domu. Wyjazdy co tydzień, noc spędzona na lotnisku, choroba, biegi, zwiedzanie… to wszystko już trochę mnie zmęczyło. Pora chwilę odpocząć i powoli pomyśleć o sezonie 2025. W tym być prawdopodobnie pobiegnę jeszcze jeden zagraniczny półmaraton, ale to za chwilę. Jak chwilę odpocznę.

2024.10.20 Amsterdam (Niderlandy) TCS AMSTERDAM MARATHON – MIZUNO HALFMARATHON – 1:52:03

Więcej zdjęć z Bredy:

Więcej zdjęć z Amsterdamu:

Więcej zdjęć z biegu:


Bez entuzjamu

      Nie ukrywam, że coraz trudniej już mi wybierać europejskie kierunki swoich podróży, bo tych krajów już mi w zasadzie za wiele nie zostało. Czasami wiąże się to z wyprawami w miejsca, które nie budzą we mnie jakiegoś wyjątkowego entuzjazmu, ale to już ten moment, że warto je odwiedzić i po prostu odhaczyć. Niemalże dokładnie równo rok po wyjeździe podczas, którego miałem okazję odwiedzić Podgoricę, stolicę Czarnogóry, której w jakimś rankingu przypadł niezbyt zaszczytny tytuł najbrzydszej europejskiej stolicy znowu przyszło mi się zmierzyć z podobno mało atrakcyjnym kierunkiem i odwiedzić miasto, które dla odmiany sprawuje miano najbrzydszej stolicy krajów Unii Europejskiej. Nie przejmowałem się tym jednak, bo po pierwsze niewątpliwie cieszył mnie fakt okazji zaliczenia następnego kraju i zrobienia kolejnego kroku do realizacji swojego celu, a po drugie już przecież nie raz przekonałem się, że zawsze i wszędzie jestem w stanie znaleźć coś, co mnie zainteresuje. Mimo wszystko wierzyłem więc, że uda mi się odkryć w Sofii co najmniej kilka ciekawych miejsc, które mnie urzekną, zaciekawią, czy też poruszą. Na wszelki wypadek długiego pobytu w Bułgarii nie planowałem i miały mi wystarczyć jedynie trzy dni wliczając w to podróż. Zresztą najważniejszy był przecież i tak jak prawie zawsze kolejny półmaraton. Miałem głęboką nadzieję, że z WIZZ AIR SOFIA HALFMARATHON przywiozę do domu jak najbardziej pozytywne wrażenia.

      W stolicy Bułgarii wylądowałem w sobotnie popołudnie po dwóch godzinach lotu i bezpośrednio z lotniska metrem skierowałem się w stronę centrum, by tradycyjnie od razu odebrać pakiet. Wysiadłem na stacji Serdika. Nazwa nawiązuje do starożytnego miasta w Cesarstwie Rzymskim, które kiedyś było w tym miejscu, zanim powstała Sofia. Korzystając z okazji, że byłem w tej okolicy postanowiłem po drodze odnaleźć kościół zwany Rotundą Św. Jerzego. Ten wybudowany przez Rzymian w IV wieku z czerwonej cegły budynek to najstarszy budynek w mieście. W okresie panowania Osmanów stanowił meczet, a dziś jest prawosławną cerkwią. Chciałem go zobaczyć także ze względu na położone obok niego ruiny wspomnianej już Serdiki. Nieopodal jest też pewien hotel. Podczas jego budowy natrafiono na kolejne pozostałości starożytnego miasta, a konkretnie amfiteatr. Podobno w tamtych czasach był to największy amfiteatr w całej Europie Wschodniej. Miały tam miejsca walki gladiatorów i inne ważne wydarzenia. Gdy podczas budowy hotelu odkryto ruiny amfiteatru postanowiono wkomponować je w konstrukcje budynku i stały się one nieodłącznym elementem wystroju holu, a hotel nazwano Arena di Serdica. W Internecie wyczytałem, że nawet jeśli nie jest się gościem to można wejść do środka i podziwiać te relikwie przeszłości. Niestety, gdy dotarłem na miejsce zastałem zamknięte drzwi i kartkę z informacją, że hotel niestety nie poradził sobie z globalnym kryzysem i został zamknięty. Nie pozostało mi już nic zatem innego jak udać się już po pakiet startowy. Podczas pobytu w Sofii będę jednak często napotykał inne pozostałości związane ze starożytnym miastem, z których zwłaszcza te w tunelach metra stacji Serdika naprawdę potrafią zrobić wrażenie.

       Biuro zawodów i namioty, gdzie wydawano pakiety były rozstawione w ogrodzie tutejszego Teatru Narodowego imieniem Ivana Wazowa. Teatr stanął w tym miejscu na początku poprzedniego stulecia. Mimo dramatycznych wydarzeń takich jak pożar, czy bombardowanie podczas II wojny światowej dziś prezentuje się nadal bardzo ładnie. Dobrze, że tego dnia nie miałem już żadnych szczególnych planów, gdyż w Expo trzeba było odstać swoje. Największa kolejka była właśnie do półmaratonu. Czekanie wynagrodził pakiet, który jak na swoją cenę, był wyjątkowo bogaty. Kilka pamiątkowych zdjęć i niedługo potem skierowałem się w stronę położonego zaledwie kilkaset metrów dalej hostelu. Niewątpliwie cieszył mnie fakt znalezienia noclegu w tej samej okolicy, gdyż następnego dnia również start i meta zlokalizowane miały być niemalże dokładnie w tym samym miejscu.  Na recepcji  znowu musiałem chwilę poczekać, bo moje łóżko nie było jeszcze gotowe, widocznie taka to tutejsza tradycja, ale czas oczekiwania umilała mi,  co ciekawe płynąca z głośników polska muzyka zespołu Pidżama Porno. Skąd oni wytrzasnęli tu tę płytę? Ja sam usłyszałem te piosenki dopiero pierwszy raz  w życiu.

      W hostelu zakwaterowany byłem tym razem z dwoma chłopakami z Turcji. Ponieważ kiedyś biegłem maraton w Stambule pojawił się od razu temat do rozmowy. Jeszcze ciekawiej zrobiło się wieczorem, gdy w naszym pokoju zameldował się starszy, ponad siedemdziesięcioletni Amerykanin Alec. Gdy dowiedział się stąd jestem od razu przywitał mnie kilkoma polski zwrotami w stylu „Jak się masz?”, „Jak masz na imię?”. Gdy do tego wszystkiego wspomniał o „Grzegorzu Brzeczyszczykiewiczu” i zanucił „Poloneza Ogińskiego”, który mi osobiście od zawsze kojarzy się ze studniówką, bo to do niego tańczą siedleccy maturzyści, a także z siedleckim ratuszem, z którego wieży każdego dnia rozbrzmiewa ten utwór w samo południe to już całkiem oniemiałem. Okazało się, że też, że dosłownie tydzień wcześniej był na Maratonie Warszawskim w Warszawie, a przed Warszawą parę dni w Gdańsku. Potem przyleciał do Bułgarii i tak mu to życie mija na emeryturze. Ze względu na amerykańską drożyznę podróżuje po Europie w poszukiwaniu swojego miejsca na starość. Zasugerowałem mu Polskę, w której jak się okazało mieszka już jego siostra. Choć mu się bardzo u nas podobało i też rozważa tę opcję to biorąc pod uwagę ceny i pogodę na razie mu bliżej do Bułgarii. Co ciekawe ze względu na ojca, który pochodził z Białorusi i podwójne obywatelstwo myśli też o tym kraju, choć jest świadomy, że aktualnie to nie jest najlepsze miejsce do życia. Wieczór minął nam na ciekawych polsko-amerykańskich rozmowach.

      Rano, gdy wyszedłem z hostelu było dość rześko, było też jednak jasne, że później będzie dużo cieplej. Na start dotarłem trochę za wcześnie. Postanowiłem więc nie przebierać się od raz tylko się trochę rozejrzeć. Nagle jednak kolejka w depozycie stała się tak duże, że trzeba było zająć już miejsce. To był dobry pomysł, gdyż stałem tam tak długo, że nawet nie zdążyłem zrobić za bardzo rozgrzewki.  Po biegu będzie jeszcze gorzej i strasznie zmarznę spocony długo czekając na odbiór swoich rzeczy.

      Bieg zaczynamy o 9:45. Maratończycy wystartowali 15 minut przed nami. Pierwsza myśl, że mogłoby się wszystko rozpocząć troszkę wcześniej. W końcu to październik. Dzień jest stosunkowo krótki, a przecież za długo w Sofii nie pobędę. Z drugiej strony była szansa w miarę dobrze się wyspać. Czasu też okaże się być ostatecznie wystarczająco na wszystko. Pogoda na szczęście dobra. Nie za ciepło. Na szczęście nie pada.  Co do wyniku szczególnych planów nie mam. W ten jesienny sezon wchodziłem trzeba przyznać dość zachowawczo. Zaczynałem go stawiając sobie poprzeczkę na godzinie i pięćdziesięciu minutach. Udało się to zrealizować w każdym z pięciu półmaratonów, które pobiegłem tej jesieni, a każdy kolejny był coraz szybszy. Punktem kulminacyjnym był bieg, który ukończyłem tydzień temu w Kraśniku, czyli IX PÓŁMARATON IM. 24 PUŁKU UŁANÓW i muszę przyznać, że był dla mnie totalnym zaskoczeniem i przemiłą niespodzianką. Generalnie nie planowałem go i zapisałem się w ostatniej chwili, można powiedzieć „last minute”, a mimo dość trudnej pagórkowatej trasy udało mi się go pobiec w czasie 1:41:04, co jest czwartym moim najszybszym półmaratonem w życiu i najszybszym od trzydziestu miesięcy. Wiedziałem więc, że mimo, że się jakoś szczególnie nie przygotowywałem to generalnie jestem w formie. Do Sofii przyjechałem jednak głównie jako turysta i każdy wynik poniżej godziny i pięćdziesięciu minut postanowiłem przyjąć z pokorą i być może nie koniecznie wielką, ale jednak zawsze… satysfakcją.  

      Przed biegiem spotkałem jakiegoś Polaka. Okazało się, że w ramach maratonu odbywają się także Mistrzostwa Europy Kolejarzy i Polska także miała tu swoją reprezentację. Co jakiś czas będę miał możliwość widzieć biało-czerwone koszulki, których było całkiem sporo. Już wieczorem w hostelu, gdy sprawdzę wyniki, okaże się, że nasze Panie zdobyły srebrny i brązowy medal. Brawo. Panom poszło troszkę gorzej, ale też wypadli przyzwoicie. Mi od początku biegnie się strasznie niekomfortowo. Ciężkie nogi, w płucach też jakoś nienaturalnie ciężko. W ostatnich dniach nie czułem się najlepiej. Miałem wrażenie, że delikatnie atakuje mnie jakaś infekcja. Od pierwszego kilometra czułem trudności i nie da się raczej zwalić tego na karb zmęczenia, bo przecież poprzedniego dnia dużo się spacerowałem. Na pewno nie tak dużo jak się już do tego przyzwyczaiłem. Nic na to nie jestem w stanie już jednak poradzić. Trzeba po prostu zrobić swoje. Minęliśmy meczet Bania Baszi. Jest to jedyny działający meczet w Sofii i jeden ze starszych w Europie. Ukończono go w XVI wieku. Będę miał okazję go zobaczyć jeszcze raz już na spokojnie po biegu. To tu zakończę bowiem swój tour po mieście przed powrotem do hostelu.

       Od tego momentu trasa przez większość dystansu będzie wiodła z dala od centrum poza głównymi atrakcjami turystycznymi. Pierwszych pięć kilometrów pokonałem prawie dwie minuty wolniej, niż biegałem ostatnio. Czuję, że brakuje mi sił i jakiejś takiej determinacji by walczyć za wszelką cenę o każdą sekundę. Zamiast tego staram się wypatrywać biegnących z naprzeciwka zawodników w biało-czerwonych koszulkach. Gdy kogoś dostrzegam staram się dopingować, samemu zresztą też dodaje mi odrobinę animuszu. Od ósmego kilometra chyba się trochę rozgrzałem, bo komfort biegu delikatnie się poprawia. Trwa to mniej więcej do czternastego kilometra. Wcześniej gdzieś w połowie dystansu wypatrzyłem biegnącego z naprzeciwka Aleca. Wykrzyknąłem głośne „Go, go Alec” na tę okoliczność. Uśmiechnął się. Na bieg przyszedł już wymeldowany z hostelu. Nie będziemy mieli więc okazji już więcej się zobaczyć, to było nasze ostatnie spotkanie. W pewnym momencie w tłumie mignęła mi polska koszulka. Sylwetka też wydała się znajoma, ale o tym, że moje przeczucia okażą się słuszne dowiem się dopiero na mecie. Póki co skupiłem się na swoim biegu. Zwłaszcza, że ostatnie siedem kilometrów znowu zrobiło się trochę ciężej, bo do wszelkich dolegliwości z którymi zaczynałem doszło też już powoli coraz silniejsze zmęczenie. Na szczęście nie przeradza się to w żaden poważniejszy kryzys i do mety dobiegłem ponad trzy minuty poniżej godziny i pięćdziesięciu minut. Super. Jestem zadowolony. Najważniejsze, że kolejny półmaraton zaliczony, a czas także zdecydowanie mnie satysfakcjonuje.

       Snując się tuż za metą zaczepił mnie jakiś Polak. Okazało się, że pan Jacek ma za sobą całkiem piękną karierę biegowa i świetne wyniki. Do Sofii gdzie z kontuzją pobiegł rekreacyjnie 10km przyjechał ze swoim klubem i przyjaciółmi  z Tychów. Podczas rozmowy okazało się także, że wśród jego kolegów był także znany mi już Pan Jurek, którego miałem przyjemność poznać w Kiszyniowie i razem zdobywaliśmy Naddniestrze i Ploppi. To właśnie Jego sylwetka i koszulka mignęły mi na trasie. Dopiero jednak teraz mogłem mieć pewność, że wzrok mnie nie zawiódł. Co za zbieg okoliczności. Czekać, aż dotrze na metę, aby się przywitać nie mogłem. Biegł maraton, więc przed Nim co najmniej jeszcze dwie godziny zmagań, a mi było potwornie zimno. Strasznie zmarzłem stojąc w ogromnej kolejce do depozytów, by odebrać swoje rzeczy i naprawdę byłem szczęśliwy, że do hostelu mam tak blisko.

      W hostelu chwila na ogrzanie się, odświeżenie,  przebranie i pora ruszać odkrywać Sofię. Zacząłem od chyba największej atrakcji turystycznej tego miasta, czyli Soboru Newskiego. Imponująca cerkiew została wybudowana w tym miejscu ponad sto lat temu na cześć rosyjskiego cara Aleksandra II, który pół wieku wcześniej przyczynił się do odzyskania przez Bułgarię niepodległości. Budynek jest piękny i zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Można go zwiedzać także w środku, ale co ciekawe, żeby robić zdjęcia trzeba wykupić pozwolenie.  Tuż obok niego przez wybrukowany plac wiodła trasa biegu. Doskonale pamiętałem, że mijałem to miejsce kilka kilometrów przed metą. Teraz półtorej godziny później znowu tu byłem tyle, że z drugiej strony barierek mogąc tym razem dopingować maratończyków, którzy w coraz większym słońcu zmagali się z ostatnimi kilometrami swojego wyzwania. Kierując się dalej na południe dotarłem do pomnika Cara Wyzwoliciela. To kolejne miejsce po Soborze nawiązującego pamięcią do cara, który  wygrał wojnę rosyjsko-turecką pod koniec XIV wieku i dał Bułgarom niepodległość.  Podążając dalej wzdłuż  ostatnich kilometrów trasy maratonu dotarłem do kolejnej cerkwi.  Tym razem była to cerkiew Św. Mikołaja, wybudowana na początku poprzedniego stulecia w miejscu gdzie według legendy z rąk Turków zginął jej patron Mikołaj Sofijski. Chwilę potem cały czas towarzysząc ostatnim maratończykom, którzy z coraz większym grymasem zmierzali do mety dotarłem tam razem z nimi. Oddalając się już powoli od miejsca, w którym tego dnia było serce naszych biegowych zmagań udałem się w stronę cerkwi Sveta Nedela. Budynek pochodzi najprawdopodobniej z X wieku i jest to katedra biskupa Sofii. W 1925 roku miał tam miejsce zamach terrorystyczny, którego celem miał być ówczesny car Borys III. Grupa radykalnych działaczy komunistycznych podłożyła ładunek bombowy w celu zabicia cara. Łącznie w zamachu zginęło 150 osób. Car przeżył. Kończąc już powoli swoją wycieczkę po mieście dotarłem do Muzeum Historii Miasta Sofii. Muzeum jest stosunkowo młode i sięga początku XXI wieku, ale sam budynek ma znacznie dłuższą historię. Przez sto lat znajdowały się tu łaźnie tureckie. Z okien muzeum można też podziwiać budynek meczetu Bania Baszi, który to już widziałem podczas swojego biegu i o którym wspomniałem wcześniej.

      Gdy już powoli zaczynałem zbierać się do hostelu. Usiadłem na chwilę na ławce odpocząć. Nagle telefon, który położyłem tuż obok po prostu zsunął się i upadł na betonowy chodnik. Podniosłem go. Ekran był kompletnie roztrzaskany. Ręce mi opadły. Z jednej strony byłem zły, z drugiej trudno mi było zrozumieć jak w tak niegroźnej sytuacji mogło się to w ogóle wydarzyć. Chyba po prostu magia “trzynastego”. Wiedziałem już, że co najmniej do powrotu do domu zostałem bez telefonu. Rozczarowany wróciłem do hostelu. Całe szczęście, że chociaż w zasadzie udało mi się już zobaczyć i sfotografować w zasadzie wszystko co chciałem. Dobre i to.

      W nocy spałem fatalnie. Zaczynałem powoli odczuwać skutki stania w mokrej koszulce w mimo wszystko dość niskiej temperaturze przez prawie godzinę w kolejce do depozytu. W zasadzie nie zmrużyłem oka. Było mi zimno, miałem dreszcze i uczucie jakby ktoś imadłem miażdżył mi po prostu głowę. Coraz bardziej opuszczały mnie siły. Rano ledwo stałem na nogach. Jednym słowem po prostu tragedia. Szczególnych planów już na szczęście nie miałem. Choć pierwotnie planowałem zwiedzanie właśnie dopiero w poniedziałek to jakoś szczęśliwie udało się wszystko odwiedzić jeszcze w niedziele po biegu. Jedyne miejsce, które zostawiłem sobie na ten dzień to oddalony od centrum Narodowy Pałac Kultury. Budynek wybudowany w socjalistycznym stylu, w którym odbywają się największe bułgarskie festiwale i wydarzenia kulturowe położony jest w otoczeniu dużego parku z pięknymi fontannami. Ta okolica generalnie jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców i od rana do późnych godzin pęka w szwach. Często mają tu miejsce wystawy na świeżym powietrzu czy jarmarki. Choć jakoś nie budził we mnie specjalnego zainteresowania postanowiłem spróbować do niego dotrzeć. Jednakże po przejściu kilku kilometrów nie mając ani mapy, ani aparatu fotograficznego uznałem, że dalsza wędrówka nie ma sensu. Wróciłem więc w okolice metra Serdika po drodze robiąc zakupy na drogę i kupując jakieś pamiątki. Posiedziałem chwilę na ławeczce łapiąc ostatnie promienie bułgarskiego słońca i skierowałem się w stronę lotniska. Na lotnisku poznałem Marka z Węgorzewa. Też ma na koncie kilka fajnych wyjazdów. W Sofii pobiegł maraton i świetnie mu poszło. W kategorii sześćdziesięciolatków był trzeci. Brawo. Ostatnie godziny oczekiwania na samolot mijają nam na rozmowach, choć tym razem to ja bardziej słucham, niż mówię.  Nie mam za bardzo siły na dyskusje. Tak jak bez entuzjazmu przyjechałem, tak, jak bez entuzjazmu pobiegłem tak samo bez większego entuzjazmu z Sofii wyjeżdżam. Oj, ciężka to będzie podróż.

2024.10.13 Sofia (Bułgaria) WIZZAIR SOFIA HALFMARATHON – 1:46:52

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć z Sofii:

Z ułańską fantazją

      Raczej nie należę do osób, które zapisują się na zawody spontanicznie w ostatniej chwili, a już na pewno nie robię tego, gdy chodzi o półmaratony. Zwykle układam swój biegowy kalendarz na przełomie roku i potem krok po kroku realizuje swój założony dużo wcześniej plan. Trudno więc było spodziewać się, że teraz,  gdy mój biegowy sezon zbliża się już powoli do końca i zostały mi ostatnie zaplanowane w tym roku półmaratony to pojawi się decyzja o kolejnym. Tak jednak faktycznie się stało. Podczas siedleckiego Biegu Prawie Górskiego okazało się, że kilku moich klubowych kolegów wybiera się do Kraśnika na Półmaraton im. 24 Pułku Ułanów. W zasadzie długo się nie zastanawiałem i jeszcze tego samego dnia, wieczorem byłem zapisany. Pozostało więc już jedynie odliczać czas do tych zawodów, a w międzyczasie sprawdzić czemu akurat to 24 Pułk Ułanów jest patronem tego wydarzenia. Odpowiedz okazała się stosunkowo prosta. Tak się bowiem złożyło, że mocno zasłużony w wojnie z bolszewikami Pułk, którego historia sięga 1920 roku dwa lata później przeniósł się właśnie do Kraśnika i stacjonował tu aż do września 1939 roku, czyli do rozpoczęcia II wojny światowej.

      Na bieg wybraliśmy się samochodem w dniu biegu, co wymagało ze względu na prawie dwustukilometrową odległość wczesnej pobudki. Na szczęście start był zaplanowany dopiero o 11. Był więc czas aby spokojnie dojechać i po trzech godzinach, które minęły nam na miłych rozmowach byliśmy na miejscu. Trochę niepokoiła nas pogoda. Deszcz miał padać w zasadzie cały dzień, nie było na szczęście jakoś strasznie zimno. Szczególnych planów na ten bieg w zasadzie nie miałem, ale ostatnie małe sukcesy tknęły we mnie troszkę dodatkowej ambicji. Od końca sierpnia miałem już na koncie 5 półmaratonów i każdy kolejny był coraz szybszy, a w dwóch ostatnich w Gnieźnie (1:44:20) i Gdańsku (1:43:58) udało mi uzyskać jedne z dziesięciu najlepszych czasów we wszystkich moich 55 ukończonych do tej pory biegów na tym dystansie. Uznałem więc, że warto było by się z tymi wynikami zmierzyć i spróbować je poprawić. Mimo to choć początek był z górki to zacząłem stosunkowo ostrożnie i bez szczególnej determinacji. Pogoda raczej też nie nastrajała optymizmem. Wiało, padał deszcz, tylko momentami przestawał, a położona na Wyżynie Lubelskiej pagórkowata trasa, też do najłatwiejszych nie należała. Nic zatem nie wskazywało, że dziś może się tutaj wydarzyć coś spektakularnego. Gdy po kilku kilometrach wybiegliśmy z Kraśnika i przemierzaliśmy kolejne okoliczne miejscowości starałem się także podziwiać tutejsze  malownicze krajobrazy. Po siedmiu kilometrach moją uwagę przykuł znak drogowskaz informujący o kierunku na “Szlak Frontu Wschodniego 1914-1918”. Ciekawią mnie rzeczy związane z historia XX wieku. Już w domu sprawdzę, że ten szlak to efekt ogólnopolskiej inicjatywy, w którą zaangażowane są regiony od południa do północy Polski, a która w swoim zamierzeniu miała połączyć i wyeksponować wszystkie ważniejsze miejsca, w których w latach 1914-1918 toczyły się walki. Pamiątkami po wydarzeniach związanych z I Wojną Światową są m.in. cmentarze, twierdze, fortyfikacje, wciąż zachowane okopy, budowane na potrzeby frontu. W województwie lubelskim szlak ma podobno aż około 400 km. Ciekawa inicjatywa. Może kiedyś będzie okazja poznać go bliżej, na przykład na rowerze. Czas pokaże. Chyba mniej więcej w tym momencie w końcu postanowiłem się bardziej sprężyć i mocniej powalczyć. Nie biegło mi się jak strasznie komfortowo, z drugiej strony kilometry mijały bardzo szybko. Coraz śmielej wracałem więc do planów ze startu. W pewnym momencie sytuacja na trasie ułożyła się w ten sposób, że po kilku samotnych kilometrach przyszło mi biec w towarzystwie dwóch innych osób. Starałem się utrzymac w tej małej grupce i generalnie mi się to udawało. Gdy po 10 kilometrach okazało się, że pobiegłem je najszybciej w tym roku byłem już mocno zdeterminowany. Mniej więcej w połowie dystansu dobiegliśmy do parku. Niedługo potem do tutejszego zalewu. Trzeba przyznać że jest całkiem urokliwy. Oba miejsca zdecydowanie urozmaiciły trasę. Mimo wiatru, który w tych okolicach przeszkadzał trochę bardziej, niż wcześniej nadal udawało mi się utrzymywać swoje tempo przez kolejne kilometry. Na szesnastym pojawił się pierwszy mały kryzys, ale szybko udało się go przezwyciężyć. Niestety do kolegów z którymi pokonywałem poprzednie kilometry straciłem tutaj za dużo i od tego momentu znowu musiałem już biec samotnie. Przede mną była już tylko jedna przeszkoda. Przeglądając profil trasy przed startem biegu nie sposób było nie zauważyć naprawdę stromego podbiegu na siedemnastym kilometrze. Czekałem na niego już od pewnego czasu z obawami i niepokojem licząc się z tym, że może przekreślić cały dotychczasowy wysiłek. Na szczęście nie okazał się wcale taki straszny. Gdy go pokonałem i nadal czułem się całkiem dobrze zaczynało do mnie docierać, że dziś rezultat będzie naprawdę dobry. Na ostatnich dwóch kilometrach dałem z siebie tyle ile mogłem i do mety dobiegłem w czasie 1:41:04. Szok. Nigdy bym nie przypuszczał że dziś biorąc pod uwagę swoją aktualną formą, pogodę, trudną trasę jestem w stanie pobiec na taki wynik. Nawet, gdy już uwierzyłem, że stać mnie dziś na najszybszy półmaraton w tym roku to myślałem, że będzie to raczej czas gorszy o conajmniej minutę, może nawet dwie. W najśmielszych snach nie oczekiwałem, że będzie to mój czwarty najszybszy półmaraton w życiu. A jednak…

      Nie wiem jak to się stało. Chyba nawet nie próbuję tego zrozumieć. Po prostu się cieszę, że na którymś kilometrze nawiązując trochę do patronów tego wydarzenia dałem się ponieść ułańskiej fantazji. Cieszę się, że choć nie było do tego absolutnie żadnych podstaw naprawdę uwierzyłem, że stać mnie dzisiaj na to by przyspieszyć do tempa, w którym nie biegałem półmaratonów od ponad dwóch lat i uda mi się je utrzymać, aż do samej mety. Do domu wróciłem wyjątkowo zadowolony, podobnie zresztą jak koledzy, którzy także odnieśli swoje mniejsze lub większe sukcesy. To była naprawdę udana niedziela. Cieszę się, że mimo, że tak bardzo spontaniczna była to decyzja to ją podjałem, bo ten wyjazd poza tym, że spędziłem miło czas to dał mi naprawdę wiele radości i mentalnego kopa.

      Na sam koniec warto jeszcze odnotować jeden fakt. Mniej więcej półtora tygodnia przed zawodami w wieku 101 lat odszedł kpt. Jan Brzeski. Jako 16-latek jesienią 1939 r. przedostał się na Węgry i przez Jugosławię dotarł do Francji. Przed inwazją w Normandii dołączył do 24 Pułku Ułanów, z którym przeszedł cały szlak bojowy w latach 1944-45. W 2020 r. został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2024 r. Prezydent Francji odznaczył Go Krzyżem Kawalerskim Orderu Legii Honorowej. Wraz ze śmiercią kapitana Brzeskiego zakończyła się pewna epoka. Był On bowiem ostatnim żyjącym ułanem kraśnickiego Pułku. Cześć Jego pamięci.

2024.10.06 Kraśnik Półmaraton: IX KRAŚNIK PÓŁMARATON IM> 24 PUŁKU UŁANÓW – 1:41:04

Zdjęcia: własne / krasnik.eu / Johannes Vande Voorde / Wild Sport Fotografia


W bursztynowym blasku

       Przeplatając trochę wyjazdy zagraniczne z półmaratonami w Polsce postanowiłem w końcu pobiec w Gdańsku. Byłem już kiedyś w tym pięknym mieście. Było to jednak już tak dawno temu, że z tego wyjazdu w zasadzie niewiele pamiętam, a i miasto pewnie zmieniło się nie do poznania. Uznałem więc, że warto to nadrobić w tym roku i spędzić tam weekend, a przy okazji w mieście Neptuna pobiec swój kolejny półmaraton – GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK. Miało to być także kolejne przetarcie przed dwoma biegami zagranicznym w Sofii i Amsterdamie, które czekają mnie już za kilka tygodni w październiku. 

     Do Gdańska wybrałem się pociągiem. Wczesny wyjazd i dobre połączenie sprawiło, że po czterech godzinach w samo południe byłem na miejscu. Już po wyjściu z pociągu, gdy moim oczom ukazał się piękny gmach tutejszego dworca wiedziałem, że w Gdańsku mi się na pewno spodoba. To niewątpliwie jeden z ładniejszych dworców, które do tej pory widziałem. Zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie. Nie tracąc czasu swoje pierwsze kroki od razu skierowałem w stronę ścisłego centrum miasta, gdzie zlokalizowane są główne atrakcje turystyczne.

      Idąc tak w pewnym momencie zupełnie przypadkowo natknąłem się na wyjątkowo urokliwy budynek, którego do tej pory nie znałem i nie miałem na liście miejsc, które w Gdańsku planowałem zobaczyć. Już po powrocie do domu dowiem się, że to Wielka Zbrojownia, której powstanie na początku XVII stulecia było odpowiedzią gdańszczan na rosnące zagrożenie ze strony Szwecji. Pełnił on funkcje magazynu broni. Przykuł moją uwagę jeszcze bardziej niż dworzec. Nic dziwnego. Budynek jest po prostu przepiękny. Chwile potem dotarłem już tam gdzie chciałem, czyli do  Długiego Targu. To jedna z najbardziej znanych i malowniczych ulic w mieście. Pełno tu restauracji, sklepów z pamiątkami, czy pubów. Jego historia sięga XIII wieku, kiedy była to główna ulica kupiecka, a po najeździe Krzyżaków stała się jednym z najważniejszych punktów w Gdańsku. W przeszłości odbywały się tu parady, targi, a nawet publiczne egzekucje. Dziś można odnaleźć tu główne tutejsze zabytki. Szybko udało mi się odnaleźć chyba największy symbol Gdańska, czyli pochodzącą z XIV wieku fontannę Neptuna, rzymskiego Boga Morza. Zatrzymałem się przy nim na chwilę. Podobnie zresztą jak dziesiątki innych turystów, którzy zgromadzili się w tym miejscu by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Fontanna wspaniale się wkomponowuje w znajdujący się tuż za nią Dwór Artusa. To przepiękny budynek, którego historia sięga połowy XVI wieku, a który w przeszłości był siedzibą wielu bractw stanowiących elitę tego miasta. Podążając dalej odnalazłem kolejną jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Gdańska Bazylikę Mariacką. Kościół, którego początki sięgają połowy XIV wieku jest co ciekawe największą w Europie świątynią wybudowaną z cegły. Następnie dotarłem do Bramy Żuraw. To zabytkowy dźwig portowy i jedna z bram wodnych Gdańska, która mieści się nad Motławą, największy i najstarszy z zachowanych dźwigów portowych średniowiecznej Europy. Choć jego historia sięga blisko stu lat wcześniej to w aktualnym kształcie stoi tu od połowy XV wieku. Tuż obok po drugiej stronie rzeki zacumowany jest Sołdek, czyli morski symbol Gdańska, unikatowy zabytek techniki okrętowej, jedyny rudowęglowiec z napędem parowym zachowany obecnie na świecie. Spacerując wzdłuż Motławy natknąłem się pewne postacie. Kobiety przebrane w kolorowe historyczne stroje zachęcały turystów do korzystania z atrakcji, które przygotował dla nich Gdańsk. Panie przebrane były za Patrycjuszki, czyli kobiety należące do wyższej warstwy społecznej w Gdańsku, szczególnie w okresie renesansu i baroku. Były to zazwyczaj żony i córki bogatych kupców, rzemieślników oraz urzędników miejskich. Ich życie było ściśle związane z obowiązkami domowymi, ale także z działalnością społeczną i charytatywną. Na sam koniec zostawiłem sobie budynek Poczty Polskiej, który to pierwszego dnia wojny 1 września 1939 stał się miejscem bohaterskiej i tragicznej obrony przed niemieckim atakiem. Zginęło wtedy, zamordowanych głównie już po kapitulacji, około 50 pocztowców. Część spłonęła żywcem wcześniej w wyniku bestialskiego wpompowania do środka benzyny i podpalenia. Dziś jest tu muzeum, które przypomina tragiczne losy obrońców Poczty. Na odwiedzenie innego miejsca uświęconego krwią polskich bohaterów Westerplatte niestety nie było tym razem czasu. Tego dnia musiałem jeszcze odebrać pakiet startowy.

      Niedługo potem wróciłem w okolice gdańskiego dworca i wkrótce siedziałem już w tramwaju w okolice stadionu Polsat Arena, na którym zlokalizowane było Expo biegu. Przyznam szczerze, że Expo trochę mnie rozczarowało. Jak na bieg, w którym miało pobiec w sumie około 7000 biegaczy to wyglądało dość skromnie. Brak rozmachu niewątpliwie rekompensowało miejsce. Gdański stadion jest bowiem przepiękny. Powstał z myślą o rozgrywanych w 2012 w Polsce i Ukrainie Mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Swoją formą nawiązuje do naturalnego piękna bursztynu oraz wielowiekowych tradycji morskich Gdańska. Jego konstrukcja i kolorystyka mają przypominać bryłę bursztynu, co czyni go jednym z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych obiektów sportowych nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Nie ukrywam, że wizja startu i finiszu w takim miejscu była niewątpliwie jednym z czynników, które skłoniły mnie do tego, by w końcu w Gdańsku pobiec. Wadą była niestety położona z dala od centrum i największych atrakcji turystycznych miasta lokalizacja. No, ale nie była to przeszkoda nie do przeskoczenia.

      Późnym popołudniem wraz z odebranym właśnie numerem startowym dotarłem do hostelu. W hostelu czekał na mnie ukraiński chłopak na recepcji i totalna egzotyka w pokoju w postaci muzułmańskich przybyszów z Afryki. To chyba jeden ze znaków naszych czasów. Przybysze z czarnego lądu nie byli zbytnio skorzy do nawiązywania bliższych relacji. Nawet sami ze sobą  nie rozmawiali. Za to niektórzy z nich namiętnie oddawali się modlitwie na rozkładanym co kilka godzin dywaniku skierowanym w stronę Mekki. Nie szukałem więc kontaktu na siłę. Dopiero wieczorem, gdy powoli szykowałem się do snu ostatnie wolne łóżko zostało zajęte przez Polaka, który przybył do Gdańska podobnie jak ja, na bieg. W nocy mimo, że budziłem się kilka razy to spałem w sumie całkiem dobrze i rano byłem gotowy na kolejne czekające mnie biegowe wyzwanie.

      Bieg zaplanowano na godzinę 10:00. Mimo więc sporej odległości od mojego hostelu mogłem spokojnie dotrzeć pod poznany dzień wcześniej stadion. Choć od rana powietrze jest dość rześkie to nie jest zimno. Zza chmur próbuje przebijać się nawet słońce. Startujemy z murawy stadionu. To w sumie nietypowa sytuacja. Uczestniczyłem już w kilku biegach, które miały finisz na stadionie, ale start zazwyczaj ma miejsce na zewnątrz. Gdy rozległ się sygnał startera rozpoczynam podobnie jak wszystkie ostatnie swoje półmaratony w tempie około pięciu minut na kilometr z nadzieją, że uda się je utrzymać jak najdłużej. Najlepiej do samej mety. Po kilku kilometrach doganiam grupę z pacemakerem na 1:45. Ponieważ trochę wieje uznałem, że dalej będę kontynuował bieg w grupie. Choć biegnie mi się dość ciężko to kilometry mijają jakoś wyjątkowo szybko. Od mniej więcej piątego czeka na nas dość długi podbieg. Dzień wcześniej sprawdziłem profil trasy więc nie jestem zaskoczony. Mimo wszystko udaje mi się utrzymywać cały czas założone tempo. Gdy dobiegamy do trzynastego kilometra zaczynam przeżywać mały kryzys. Myślę o tym, aby trochę odpuścić. „W końcu przecież i tak nie biegnę na życiówkę więc po co mam się szarpać” – pomyślałem szukając sam w sobie jakiegoś pretekstu. Ostatecznie postanowiłem jednak powalczyć. Pamiętałem doskonale, że to mniej więcej tutaj kończy się podbieg i potem powinno być już z górki przez co najmniej kolejnych pięć kilometrów. To była dobra decyzja, bo faktycznie niebawem było już zdecydowanie łatwiej. Na osiemnastym kilometrze postanawiam spróbować poprawić wynik z Gniezna i zejść poniżej godziny i czterdziestu czterech minut. Oderwałem się od pacamekera i od tej pory bieg kontynuuje już sam. Plany pokrzyżować może mi już jedynie stromy podbieg na wiadukt przed samym stadionem. Gdy jednak udaje mi się go pokonać bez większych strat mogę rozpocząć finisz w stronę stadionowej bramy, którą ostatecznie wbiegam na piękną zieloną murawę w blasku bursztynowej korony stadionu. Metę przekraczam dwie sekundy szybciej, niż ostatecznie postanowiłem. Jeszcze tylko medal ląduje na szyi, jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć i można chwilę odpocząć, pokibicować innym, a następnie powoli myśleć o powrocie do domu.

      Kierując się już powoli tramwajem w stronę dworca wysiadłem kilka przystanków wcześniej. Wiedziałem, że po drodze będę miał możliwość zobaczyć gdańską Stocznię. W latach 70. i 80. XX wieku stała się symbolem walki o wolność i prawa pracownicze. To tutaj narodziła się także Solidarność. Udało mi się odnaleźć legendarną bramę numer 2. W grudniu 1970 roku strajkujący stoczniowcy opuszczający tą bramą teren stoczni zostali ostrzelani przez oddziały wojska dlatego też to właśnie ona stała się pierwszym miejscem pamięci o ofiarach Grudnia. Również w czasie strajku sierpniowego w 1980 brama, w której umieszczono święte obrazy i portret Jana Pawła II odegrała swoją historyczną rolę. W 1980 roku w tym miejscu postawiono także bardzo wysoki pomnik Poległych Stoczniowców. Kilka pamiątkowych zdjęć i wkrótce byłem już na dworcu. Tuż obok dworca spotkałem Rafała z Warszawy. Wraz z nim i spotkanym dwa tygodnie wcześniej w Gnieźnie Sławkiem dzieliliśmy pokój w hostelu podczas wyjazdu na majowy półmaraton w Białymstoku. Po raz kolejny okazało się jaki ten świat biegaczy mały.

      Kilka godzin spędzonych w  pociągu to dobry czas by w myślach podelektować się swoim małym sukcesem. Co prawda biorąc pod uwagę, że specjalnych oczekiwań na ten bieg nie miałem to dużej ekscytacji nie było. Trudno się jednak nie ucieszyć zwłaszcza, że to mój najszybszy półmaraton od niemalże dokładnie dwóch lat, kiedy to sekundę szybciej pobiegłem w Skopje (Macedonia Północna) i dziewiąty ze wszystkich, które do tej pory ukończyłem. Cieszy zwłaszcza, że przecież mimo, że cały czas biegam naprawdę dużo to jakoś specjalnie nie trenują. Przede mną za tydzień jeszcze jeden półmaraton w Kraśniku, na który zapisałem się bardzo spontanicznie tydzień temu i równie spontanicznie zamierzam go pobiec, a potem już to co lubię najbardziej…

2024.09.29 Gdańsk Półmaraton: XI GARMIN PÓŁMARATON GDAŃSK – 1:43:58


Mała odmiana

      Analizując mój kalendarz biegowy na przestrzeni ostatnich kilku lat trudno nie odnieść wrażenia, że to półmaratony zawładnęły nim na dobre. Nie licząc parkrunowych biegowych spotkań, od których czasem zaczynam weekend, a które traktuje bardziej towarzysko to w sumie mam problem by wymienić co najmniej kilka zawodów na innych dystansach w ciągu ostatnich dwóch lat i myślę, że byłbym w stanie je wszystkie policzyć na palcach jednej ręki. No… może dwóch. Niewątpliwie takim wyjątkiem jest Bieg Prawie Górski w siedleckim Rezerwacie Gołobórz. Powodów, dla których startuję mimo, że to nie półmaraton jest kilka. Bieg jest organizowany w moim rodzinnym mieście przez klub Yulo Run Team Siedlce, którego zresztą także jestem dumnym członkiem, odbywa się w pięknych okolicznościach przyrody, a także jest to zawsze wspaniała okazja by spotkać wielu swoich biegowych przyjaciół w jednym miejscu i w bardzo miłej atmosferze.

      To już dziesiąta edycja tego wydarzenia. Ja wystartowałem po raz 7. Absencja w trzech edycjach wynikała z wyjazdów na biegi zagraniczne. W tym roku na szczęście wybierać nie musiałem, gdyż termin biegu idealnie wpisał się między zaplanowanymi od dawna półmaratonami w Gnieźnie i Gdańsku, a które  mimo wszystko byłyby dla mnie priorytetem. W poprzednich latach bieg odbywał się w październiku, z pogodą różnie bywało, Tym razem wydarzenie zorganizowane zostało  kilka tygodni wcześniej. Była więc szansa, że pod względem aury będzie perfekcyjnie i rzeczywiście – było pięknie i słonecznie.

      Sportowo specjalnych oczekiwań nie miałem. Postanowiłem potraktować ten bieg treningowo i pobiec go w tempie w jakim biegałem ostatnie swoje półmaratony, czyli 5:00, może 5:10 na kilometr. Od startu jednak chyba dałem się trochę ponieść ambicji i emocjom. Pierwsze dwa kilometry były zdecydowanie szybsze. Na trzecim przypomniałem już sobie dlaczego na tę trasę należy brać poprawkę planując tempo. Głęboki suchy piach na znacznych fragmentach leśnych ścieżek, strome górki pod które należy podbiec, zbiegi, na których także nie da się za bardzo odpocząć, gdyż trzeba uważać na gałęzie i wystające z ziemi korzenie. Chcąc nie chcąc szybko więc wróciłem do tempa, które planowałem od początku pokonując kolejne kilometry w czasie po mniej więcej 5 minut. Ostatecznie pierwszą pętlę ukończyłem w czasie mniej więcej 25 minut, czyli tak jak chciałem. Mniej więcej od tego momentu stawka rozciągnęła się już na tyle, że przyszło mi biec samemu. Nie widziałem nikogo ani z przodu, ani z tyłu. Miało to trochę wpływ na moją motywację. Koło ósmego kilometra w oddali wypatrzyłem przed sobą dwóch zawodników. Postawiłem sobie za cel by ich dogonić. Niespełna kilometr później pierwszy był już za moimi plecami. Do drugiego dobiegłem kilkaset metrów dalej zostawiając ich obu szybko w tyle. Od tego momentu już do samej mety przyszyło mi biec znowu w samotności. Przede mną była jeszcze tylko jedna poważna przeszkoda.  Wyjątkowo stromy, na szczęście krótki podbieg, który pamiętałem z końca pierwszej petli i mogłem już coraz pewniejszym krokiem zmierzać do mety. Dobiegłem do niej w czasie 50:54 co biorąc pod uwagę, że trasa była delikatnie dłuższa niż 10km, dało mi średnie tempo 5:01. Idealnie. W zeszłym roku byłem 34 w klasyfikacji generalnej i 15 w swojej kategorii wiekowej, tym razem 28 i 12 w kategorii. Czas lepszy o ponad 3 minuty chociaż trasa akurat byla delikatnie inna, więc trudno je obie porównywać. Generalnie tak, czy inaczej jest progres, a był pewien zapas. Co ciekawe mój wynik dałby mi trzecie miejsce w kategorii dwudziestolatków. Taka sytuacja. I sam nie wiem czy się bardziej cieszyć, że z formą nie jet tak źle, czy raczej czuć się rozaczrowanym, że przychodzi mi biegać w tak zacnej kategorii. 

      Rywalizacja rywalizacją, czasy czasami, ale dla mnie to wydarzenie miało także wymiar towarzyski. Cieszę się, że miałem okazję spotkać w jednym miejscu i w jednym czasie tylu biegowych przyjaciół. To było zdecydowanie miłe popołudnie i fajnie spędzony czas.

2024.09.21 Siedlce 10km: 10 BIEG PRAWIE GÓRSKI – 50:54

Zdjęcia: Zabłakany Aparat / Siedlce Przyjazne Miasto


Orle gniazdo

      Chyba każdy, kto choć trochę starał się wgłębić w historię naszego państwa prędzej, czy później musiał natknąć się na legendę o trzech braciach: Lechu, Czechu i Rusie. Dawno, dawno temu rozjechali się oni po świecie poszukując miejsca, które zapewni ich rodom dobrobyt. Po kolejnym dniu wędrówki zmęczony orszak najmłodszego z nich Lecha zatrzymał się by odpocząć. Gdy mężczyźni rozbijali obozowisko, a kobiety przygotowywały wieczorny posiłek on bacznie się rozglądał. Gęste lasy pełne były zwierzyny, czyste rzeki obfitowały w ryby, a przejrzyste jeziora zachęcały, by zamieszkać nad ich brzegami. Nagle usłyszał jakiś szum, a ogromny cień przysłonił polanę. Zaciekawieni ludzie podnieśli głowy. Ujrzeli orła, który powoli opadał na gniazdo, znajdujące się w koronie wielkiego dębu. Na tle czerwonego, przedwieczornego nieba sylwetka ptaka odcinała się ostrą bielą. Uznano to za znak od Bogów. Lech stwierdził, że osiedlą się właśnie tutaj, a ten piękny, wspaniały, biały ptak będzie ich strzegł. Tak też się stało. Na polanie zbudowano gród, a na pamiątkę orlego gniazda nazwano go Gnieznem.

      Dziś ponad 1000 lat później w dawnym grodzie Lecha od blisko pół wieku organizowany jest bieg, który nie tylko przypomina te dawne dzieje, ale także dzierży miano najstarszego półmaratonu w Polsce. W tym roku przypadła jego 47 edycja. Do biegu w Gnieźnie przymierzałem się w zasadzie od 2022 roku. Niewiele brakowało, abym pobiegł go już wtedy w ramach Korony Polskich Półmaratonów, ale wówczas ze względu na inne jesienne plany ostatecznie w zastępstwie wybrałem czerwcowy Półmaraton we Wrocławiu. W tym roku odwrotnie. Raczej nie zakładałem tego startu, ale podczas letniej wakacyjnej przerwy stęskniony trochę za zawodami stwierdziłem, że poza zaplanowanymi już wcześniej jesiennymi półmaratonami pobiegłbym jeszcze jeden dodatkowo i tak się akurat złożyło, że termin tego gnieźnieńskiego tym razem idealnie wpisywał się w mój biegowy kalendarz. Nie stało więc już nic na przeszkodzie, aby w końcu pobiec także w historycznej stolicy Polski.

      W zasadzie do Gniezna zamierzałem wybrać się pociągiem, ale ze względu na dość utrudnioną komunikację zwłaszcza w drodze powrotnej szukałem alternatyw i ku mojej uciesze okazało się, że  samochodem z Warszawy wybiera się tam także poznany pół roku wcześniej w Poznaniu Krzysztof z kanału na YouTube „Biegiem do Celu”. Postanowiliśmy więc połączyć siły i pojechać tam razem. Jeśli chodzi o nocleg to tutaj sprawa była dla mnie jasna od samego początku i wiedziałem, że przyjdzie mi skorzystać z oferowanej przez organizatorów opcji nocowania na hali sportowej tutejszego ośrodka sportu. Dość późna decyzja o tym wyjeździe sprawiła, że oferta noclegowa w Gnieźnie o tej porze niestety wyglądała już bardzo skromnie i nie udało mi się znaleźć niczego w rozsądnej cenie w pożądanym terminie. Perspektywa nocowania na hali sportowej z innymi biegaczami wydawała się jednak być też ciekawym doświadczeniem.

      Podróż minęła bardzo szybko na miłych rozmowach i wkrótce pojawiliśmy się w jednej z tutejszych szkół, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów, by odebrać pakiety startowe. W biurze niespodziewanie spotkałem Sławka. Ze Sławkiem poznaliśmy się pół roku temu podczas wyjazdu na półmaraton w Białymstoku, gdzie zakwaterowani byliśmy w tym samym hostelowym pokoju. Okazało się, że i tym razem przyszło nam nocować pod jednym dachem. Na twarzy Sławka rysował się pewien niepokój i przygnębienie. Wcześniej nie byłem do końca świadomy, ale okazało się, że przyjeżdżając na bieg w zasadzie uciekł przed powodzią. Głuchołazy, gdzie aktualnie mieszka będą jedną z tych miejscowości, które zostaną dotknięte kataklizmem najwcześniej. Gdy rozmawialiśmy można było mieć jeszcze nadzieję, że woda dla tego małego miasteczka na Opolszczyźnie okaże się łaskawa. Niestety. Już następnego ranka miejscowość zostanie niemalże całkowicie zalana i zrujnowana przez wodę. W zasadzie cały wieczór będziemy śledzić doniesienia z obszaru kataklizmu łącząc się myślami i sercem z powodzianami.

      Po załatwieniu formalności razem z Krzysztofem postanowiliśmy zobaczyć miasto. Oczywiście swoje kroki skierowaliśmy od razu w stronę Katedry. Położona na Wzgórzu Lecha bazylika to jeden z najważniejszych zabytków naszego kraju. To tutaj koronowano pięciu pierwszych królów polskich. Wchodząc do katedry mieliśmy okazję zobaczyć tak zwane Drzwi Gnieźnieńskie. Wykonane w XI wieku za czasów Mieszka III wrota przedstawiają sceny z życia Św. Wojciecha – patrona Polski. W Kościele znajdują się także jego relikwie. Naszą uwagę przyciągnął też ustawiony przy świątyni imponujący dzwon bł. Bogumiła. Tuż u podnóża wzgórza obok Kościoła rozkładano już powoli strefę mety, gdzie następnego dnia będziemy kończyć swój półmaraton. Przystanęliśmy więc na chwilę by się rozejrzeć, a potem kierując się już Traktem Królewskim w stronę miejsca noclegu minęliśmy także znajdujący się przed Starym Ratuszem pomnik pierwszego Króla Polski Bolesława Chrobrego.

      Na hali sportowej byliśmy jednymi z pierwszych gości. W sumie na taką formę noclegu zdecydowało się około trzydziestu osób. Poza ciepłym, suchym kątem czekała na nas także gorąca herbata, kawa i ciastka. Jak miło. Noc mimo pewnego zmęczenia podróżą nie minęła najlepiej. Spanie na twardym materacu w kilkudziesięcioosobowym gronie nie należała do zbyt komfortowych. Przeszkadzał hałas i palące się na korytarzu światło. Było mi też trochę chłodno. W nocy budziłem się kilka razy. Nic dziwnego, że rano przywitał mnie ból głowy. Generalnie mimo wszystkich niedogodności nie było najgorzej i potraktowałem to jako fajną przygodę.

      W zasadzie od poprzedniego dnia  zastanawialiśmy się czy ten bieg się w ogóle odbędzie, gdyż prognozy nie napawały optymizmem. Gdy opuszczaliśmy halę wiał już silny wiatr, deszcz zaczynał właśnie padać, a w kolejnych godzinach miało być jeszcze gorzej. Start zaplanowano dopiero o godzinie jedenastej. Był on jednak zlokalizowany z dala od Gniezna – w Ostrowie Lednickim, gdzie miały nas zawieść specjalne autobusy. Lokalizacja nie była przypadkowa. To także szczególne miejsce w historii Polski i prawdopodobne miejsce jej chrztu. Zachowały się tutaj między innymi pozostałości grodu Polan oraz historycznego Kościoła. Oba obiekty wzniesiono w czasach Mieszka I przed rokiem 966.

      Jadąc autobusem padało coraz mocniej, a deszcz wzmagał się coraz bardziej. Gdy dojechaliśmy na miejsce panował już prawdziwy Armagedon. Do startu było jeszcze półtorej godziny. Każdy więc próbował sobie znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by było się schronić i przeczekać. Nie wszystkim z ponad dwóch tysięcy uczestników się to udało. Na szczęście im bliżej rozpoczęcia rywalizacji tym sytuacja się trochę poprawiała. Było na tyle lepiej, by skorzystać z okazji i choć przez chwilę zobaczyć co oferuje tutejsze Muzeum Pierwszych Piastów.

      Gdy nadszedł moment rozpoczęcia rywalizacji wiatr się trochę uspokoił i przestało nawet padać. Po wystrzale startera znowu się jednak rozpada i intensywny, przenikliwy deszcz połączony z silnym wiatrem będą nam już towarzyszyć w zasadzie do samej mety. Co do wyniku to specjalnych oczekiwań nie mam. To już mój trzeci półmaraton po letniej przerwie. Po tradycyjnym już starcie w swoich rodzinnych Siedlcach w ostatni weekend wakacji pobiegłem także kolejny raz w Półmaratonie Praskim w Warszawie. W obu biegach poszło mi dużo lepiej, niż się spodziewałem bez większych problemów łamiąc o kilka minut godzinę pięćdziesiąt. Tym razem jednak karty rozdaje pogoda. Nie wiem jak do tego podejść. Nie biegałem jeszcze chyba w takich warunkach. Nie wiem do końca na co mnie stać i jak sobie poradzę. Mimo wszystko postanawiam zaryzykować i wystartować za pacemakerem na 1:45 uznając, że w grupie łatwiej mi się będzie chronić przed wiatrem i nawet jeśli nie wytrzymam tego tempa do mety to i tak pozwoli mi to łatwiej znieść trudy tego biegu, niż zmaganie się z wiatrem przez cały dystans w pojedynkę. Nie jest jednak wcale łatwo nawet mimo biegu w grupie. Pierwsze kilometry wiodą wzdłuż okolicznych pół, łąk i wiatr w otwartej przestrzeni daje się mocno we znaki. Podobnie jak tydzień wcześniej w Warszawie znowu pojawiła się kolka. To dla mnie nowa sytuacja. Generalnie raczej nigdy nie miałem z tym problemu. Tym razem dokucza mi już drugie zawody z rzędu. O ile jednak w Warszawie pojawiła się dopiero na ostatnich kilometrach całkowicie uniemożliwiając mi normalny bieg,  o tyle tutaj doskwiera się już na samym początku. Szczęśliwie tym razem nie jest aż tak bardzo dokuczliwa i po kilku kilometrach udaje mi się ją zwalczyć. Wróci na pewien czas ponownie w połowie dystansu na szczęście nie tak intensywnie, aby zaprzepaścić cały dotychczasowy trud biegu, a wprowadzi jedynie na pewien czas dyskomfort. Mimo niedogodności staram się biec każde tysiąc metrów w czasie poniżej 5 minut. Udaje mi się. Pierwszych pięć kilometrów pokonuję w niespełna dwadzieścia pięć minut, dziesięć w niecałe pięćdziesiąt. Kilkanaście minut później doganiam Krzysztofa. Startował przede mną. Dopadł go jednak mały kryzys. Teraz to ja uciekam. Po piętnastu kilometrach wybiegamy na drogę dojazdową do Gniezna. Od tego momentu widok dwóch pięknych wież gnieźnieńskiej Katedry towarzyszy nam już w oddali niemalże do samej mety. Na tym odcinku wieje już cały czas prosto w twarz. Staram się chować za plecami innych zawodników by dociągnąć jakoś do pacamekera, który w międzyczasie wraz ze swoją grupką trochę mi uciekł. Wiem, że jeśli tego nie zrobię i pozostałe kilometry będę zmuszony biec sam będzie mi zdecydowanie trudniej. Animuszu dodają kibice, którzy mimo fatalnej pogody dość licznie stawili się na trasie by wspomóc biegaczy. Nawet nie zauważyłem, że w pewnym momencie przestało padać, wiatr jednak wieje nadal. Rośnie także coraz bardziej optymizm na dobry wynik. Z każdym kilometrem widząc, że mimo ciągle niesprzyjającej pogody nie nadchodzi żaden kryzys nabieram przekonania, że dziś będzie naprawdę fajny rezultat. Dwa kilometry przed metą wyprzedzam pacemakera i biegnę  już w zasadzie sam. Ostatni z nich jest w zasadzie z górki. Od tej pory gnam do samej mety ile sił i to będzie dla mnie najszybszy odcinek tego biegu. Na finisz dobiegam czterdzieści sekund przed pacemakerem. Jest! Udało się! Wytrzymałem od startu do samej mety.

      Jestem naprawdę zadowolony. Nie ukrywam, że ten wynik to dla mnie ogromna niespodzianka. Owszem, miałem nadzieję dziś nawet wbrew fatalnej pogodzie na złamanie godziny i pięćdziesięciu minut. Absolutnie nie liczyłem jednak na wynik poniżej godziny i czterdziestu pięciu minut. Naprawdę mnie to ucieszyło. Co prawda czasy, gdy walczyłem o jak najlepsze wyniki mam już w zasadzie za sobą, ale mimo trudnych warunków to mój najszybszy półmaraton od dwóch lat. Nie może więc to nie cieszyć. Zwłaszcza jak sobie przypomnę jak wyglądała dla mnie biegowo pierwsza połowa tego roku i problemy, z którymi się borykałem. Jeszcze kilka miesięcy temu biorąc pod uwagę swoje kłopoty z plecami zastanawiałem się czy nie będę musiał na jakiś czas, a może i na zawsze całkiem zawiesić biegania. Dziś choć nadal nie jest idealnie to jednak mogę kontynuować swoją półmaratońską drogę i to z pełni satysfakcjonującymi mnie wynikami. Cieszy!

      Przed nami jeszcze droga do domu. Już na szczęście bez deszczu, a momentami nawet z delikatnym słońcem. Wiele godzin w samochodzie a potem w pociągu to czas, który mogę wykorzystać z jednej strony na delektowaniu się swoim sukcesem i przeżywaniu jeszcze raz każdego kilometra tego biegu i każdej chwili spędzonej w Gnieźnie, a z drugiej strony na zadumie mając w pamięci wszystkich tych, których dotknęła wielka tragedia na południu Polski zabierając im często dorobek życia i przynajmniej na jakiś czas nadzieję na normalne życie.  Hmm…  Smutne.

2024.09.15 Gniezno Półmaraton: 47 BIEG LECHITÓW – 1:44:20


Mieszane uczucia

      Jeśli miałbym stworzyć listę biegów, od których ostatnio zaczynam układać swój biegowy kalendarz to niewątpliwie znalazłby się tam także Adidas Nocny Półmaraton Praski. W tym roku wystartowałem tam po raz trzeci z rzędu. Pobiegłem go też w jego pierwszej edycji dziesięć lat temu wówczas jeszcze z zupełnie innym sponsorem tytularnym oraz w formule dziennej. To co zachęca mnie do udziału w tych zawodach to niewątpliwie bliskość i łatwy dojazd, dobra organizacja, dogodny termin, bardzo szybka trasa i super atmosfera. Jeśli można się do czegoś przyczepić to bez wątpienia jest to forma odbioru pakietów, choć i ten aspekt w tym roku zdecydowanie się poprawił. Do tej pory można to było zrobić jedynie albo w ciągu tygodnia, albo w dniu biegu, ale jedynie do godziny piętnastej, co zwłaszcza dla biegaczy spoza Warszawy było sporym wyzwaniem. W tym roku wydłużono ten czas do dziewiętnastej co jest niewątpliwie krokiem w dobrą stronę, który należy docenić. Nadal jednak miejscem odbioru pakietów nie jest tak jak moim zdaniem powinno być miasteczko biegowe przy Stadionie Narodowym, gdzie był zlokalizowany zarówno start jak i meta, a sklep tytularny sponsora w samym centrum Warszawy. Aby sprostać temu wyzwaniu do pociągu zabrałem ze sobą rower, co zdecydowanie ułatwiło mi logistykę. Trzeba było jednak wyważyć by pojechać wystarczająco wcześnie by zdążyć ze wszystkim, a z drugiej strony nie siedzieć zbyt długo w upale oczekując na start, co mogłoby się okazać w ostatecznym rozrachunku zabójcze. Na szczęście udało się załatwić wszystko bez problemu i wkrótce mogłem się już w pełni skupić na przygotowaniu do biegu, cieszyć się atmosferą i korzystać z możliwości spotkania wielu biegowych przyjaciół poznanych przy różnych okazjach. W każdym z tych przypadków miło było się znowu zobaczyć i porozmawiać.

      W końcu jednak trzeba było zająć już miejsce w swojej strefie startowej i rozpoczęliśmy bieg. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, choć tradycyjnie punktem wyjścia był czas 1:50, który ostatnio traktuje jako pewien wyznacznik satysfakcji. Po cichu liczyłem, że może uda się też poprawić wynik sprzed dwóch tygodni osiągnięty na biegu w Siedlcach (1:48:35), ale też nie traktowałem tego jako mus. Aby ten cel zrealizować starałem się biec każdy kilometr w czasie poniżej pięciu minut, licząc się z tym, że od połowy dystansu, tak samo zresztą jak w Siedlcach biorąc pod uwagę moją aktualną dyspozycję tych sił może trochę brakować i trzeba będzie delikatnie zwolnić. Mimo, że nie biegło mi się jakoś wyjątkowo łatwo to jednak udawało się realizować swój plan bez żadnych przeszkód. Pierwszych 10 kilometrów udało mi się przebiec trochę w ponad 49 minut. Dawno tak szybko nie rozpoczynałem. Wbrew wcześniejszym założeniom postanowiłem więc kontynuować bieg swoim tempem i nie zwalniać. Niestety zaczynałem też powoli odczuwać atakującą mnie kolkę. Początkowo nie miało to większego wpływu na wynik. Udawało mi się też swoimi starymi sprawdzonymi metodami gasić jej objawy. Entuzjazm mój rósł z każdą chwilą i zacząłem realnie myśleć o tym, że jestem dziś w stanie zbliżyć się nawet do wyniku 1:45. Potęgował to żywiołowy doping zebranych na trasie kibiców. Atmosfera była naprawdę wspaniała. Już to kiedyś wspominałem, że choć osobiście wolę biegać zawody rano, bo samo oczekiwanie na start zaplanowany wieczorem mnie męczy to jednak to właśnie te nocne zawody mają lepszą atmosferą, gdyż dużo łatwiej przyciągnąć kibiców, niż na przykład w niedzielny poranek. To co mnie zdecydowanie zaskoczyło to ogromna rzesza dzieciaków, którzy wraz z rodzicami dopingowali biegaczy na całej trasie. Az żal było nie przybijać piątek w wyciąganymi w stronę biegaczy małymi rączkami, co często starałem się czynić.

      Gdy cały czas mocno zmotywowany i zadowolony ze swojej dotychczasowej dyspozycji już powoli zbierałem się na finisz na 18 kilometrze wydarzyło się coś czego kompletnie się nie spodziewałem. Kolka, z którą borykałem się od połowy dystansu, ale udawało mi się ją zwalczać w zarodku tym razem zaatakowała ze zdwojoną siłą. Nie byłem w stanie nic zrobić. Nie mogłem złapać normalnie oddechu czując też ogromne kłucie w boku. Trochę już tych biegów w życiu przebiegłem. Zdarzały się różne sytuacje, także z kolką, ale chyba nigdy do tej pory nie była ona tak silna, jak w tym momencie. Przez kolejne ponad dwa kilometry moje tempo spadło z pięciu minut na sześć. Z jednej strony poczułem ogromną frustrację, z drugiej pewne rozczarowanie. Na ostatnim kilometrze sytuacja się już trochę poprawiła, a może to świadomość, że to już koniec pozwoliła mi łatwiej zapomnieć o dolegliwościach, ale na ostatnich metrach zagryzając zęby pozwoliłem sobie jeszcze na mały finisz i do mety dotarłem z czasem 1:47:56.

      Cel zrealizowany. Powinienem być zadowolony. Nie jestem. Patrząc z perspektywy tego jak układał się ten bieg, a jak się skończyło mam zdecydowanie mieszane uczucia, bo wiem, że wynik mógł i powinien być lepszy o co najmniej dwie minuty. Naprawdę było mnie dziś na to stać i gdyby nie ta nieszczęsna niedyspozycja pewnie by się tak skończyło. Nie przypominam już sobie nawet kiedy półmaraton kończyłem z tętnem 140-150 (zwykle 170-180). To tylko pokazuje skalę niewykorzystanego potencjału. No cóż. To jest bieganie, na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Wracając do domu pociągiem miałem półtorej godziny na przemyślenia dotyczące tego co było przyczyną i w sumie trudno powiedzieć. Jedyna rzecz, jaka mi przychodzi do głowy to zjedzony w ciągu dnia obiad. Choć mam już na koncie sporo tych biegów to jednak są one organizowane głównie rano. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w bieganiu półmaratonów wieczorem i mam ich tylko kilka na koncie. Być może czas między posiłkiem, a zawodami okazał się po prostu zbyt krótki. Trudno powiedzieć. Innych powodów nie widzę. Nie rozpamiętuję jednak tego za bardzo. Szans by poprawić ten wynik tej jesieni będzie jeszcze co najmniej kilka. Cieszę się z tego co mam, bo początek roku i kłopoty z plecami sprawiały, że to wcale nie było oczywiste, że w tym roku będą w stanie biegać nawet w takim tempie. Miło było tez spotkać tak wielu znajomych. To był (mimo wszystko) bardzo przyjemny wieczór.

2024.09.07 Warszawa Półmaraton: 9 NOCNY ADIDAS PÓŁMARATON PRASKI – 1:47:56


Dwieście

      Gdy późnym latem 2013 roku spełniałem właśnie swoje pierwsze biegowe marzenie i prężnym krokiem zmierzałem do mety  debiutanckiego półmaratonu podczas czwartej edycji Biegu Siedleckiego Jacka nawet mi przez myśl nie przeszło, że jedenaście lat później podczas kolejnej edycji tej samej imprezy będę pokonywał dystans co najmniej półmaratonu dokładnie po raz dwusetny. Na ten wynik złożyło się sześćdziesiąt oficjalnych zawodów, w tym pięćdziesiąt dwa półmaratony i osiem maratonów oraz sto czterdzieści zwykłych biegów treningowych. Czasami ciągle trudno mi uwierzyć, że dystans, który kiedyś wydawał mi się czymś być dla mnie zupełnie nieosiągalnym w pewnym momencie stał się w zasadzie cotygodniowym zwykłym sobotnim rytuałem.

      Od kilku lat jest to już mój ulubiony dystans i to biegi o tej długości w zdecydowanie największej mierze wypełniają mój kalendarz. Nie inaczej jest i w tym roku. Dlatego podczas XV edycji Biegu Siedleckiego Jacka startu na innym dystansie nie rozważałem nawet przez chwilę. Nie zmieniła tego nawet pogoda, która już nie raz udowodniła, że w końcówce sierpnia może okazać się bardzo wymagająca. O ile w ostatnich tygodniach można mieć było nadzieję, że tym razem warunki będą biegaczom sprzyjać, to jednak kolejna, być może ostatnia fala upałów tego roku, która przyszła dzień przed biegiem w zasadzie te nadzieje definitywnie rozwiała.

      Start biegu o 8 rano. Specjalnych oczekiwań do wyniku nie mam. Okres gdy walczyłem o swoje rekordy mam już chyba za sobą. Jeśli stawiam sobie jakieś cele to najczęściej dotyczą one łamania bariery godziny i pięćdziesięciu minut, którą w ostatnim czasie traktuje jako swoją osobistą granicę satysfakcji. Zresztą nie wiedziałem tak naprawdę na co mnie aktualnie stać. To mój pierwszy oficjalny półmaraton od poczatku wakacji, a tak długa przerwa bez zawodów zawsze sieje w mojej głowie niepewność i obawy. Niby całe lato biegałem nawet tak długie dystanse, ale raczej wolno, bez takiej intensywności. Brałem więc pod uwagę, że tym razem granica godziny i pięćdziesięciu minut zwłaszcza w takich warunkach może się okazać dla mnie nieosiągalna i chyba nawet aż tak bardzo bym się nie zdziwił.

      Gdy wybrzmiał wystrzał startera prawie dwustuosobowa rzesza półmaratończyków wybiegła ze stadionu lekkoatletycznego na ulice Siedlec. Przed nami do pokonania trzy pętle, każda wynosząca mniej więcej siedem kilometrów. Zacząłem dość szybko. Szybciej, niż planowałem. Chyba poniosła mnie ambicja i fakt, że biegnę w tak licznym gronie przyjaciół i znajomych biegowych, a wśród żywiołowo dopingujacych kibiców również wiele znajomych twarzy.  Od tej pory w zasadzie co chwilę będę sobie powtarzał że to jest na dziś dla mnie zbyt szybko i powinienem zwolnić, ale najwyraźniej byłem dla siebie zbyt mało przekonywujący, gdyż mijały kolejne kilometry a nie było widać żadnej reakcji z mojej strony. Nadal każdy kilometr pokonywałem w tempie około 5 minut. Dopiero na drugiej pętli zdecydowałem się faktycznie zwolnić. Chyba nie miałem już za bardzo wyjścia. Słońce przygrzewało już coraz mocniej, a ja zaczynałem powoli odczuwać tego skutki. W zasadzie nie pamiętam już kiedy półmaratony biegałem tak szybko i raczej nie byłem na takie tempo na całym dystansie w tym momencie przygotowany. Drugą pętle pokonałem więc już delikatnie wolniej. Robiło się naprawdę gorąco. Receptą na to było polewanie się wodą. Na szczęście liczne punkty nawodnienia i dwie kurtyny wodne na każdej pętli łagodziły skutki wysokiej temperatury. Po drugiej pętli zaczynało do mnie docierać, że mój cel czyli złamać godzinę i pięćdziesiąt minut jest na wyciągnięcie ręki. Żeby postawić przysłowiową „kropkę nad i” na trzeciej pętli postanowiłem więc jeszcze raz delikatnie przyspieszyć licząc, że w walce z upałem uda się wyjść zwycięsko i mimo wszystko nie pojawi się już żaden kryzys. Mijały kolejne kilometry. Gdy pokonałem osiemnasty i czułem się nadal dobrze chyba już nabrałem przekonania, że się uda. Ostatnie dwa kilometry były prawie najszybsze ze wszystkich podczas dzisiejszego biegu nie licząc może pierwszego i na metę po mocnym finiszu wbiegłem z wynikiem 1:48:35. Ogromnie mnie ten wynik ucieszył, bo po dwumiesięcznej przerwie od startów dobrze to rokuje na kolejne biegi, których w tym roku mam zaplanowanych jeszcze pięć.

      Po biegu w końcu można było przysiąść na chwilę na trawie odpocząć, a potem cieszyć się atmosferą tego wydarzenia. Często się mówi, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i chyba coś w tym jest. Bardzo lubię wyjeżdżać na biegi, poznawać nowe kraje, kultury i jest to moja pasja, ale bardzo cenie sobie także ten bieg, od którego się tak naprawdę wszystko w moim przypadku zaczęło. Zawsze to ogromna satysfakcja i przyjemność rywalizować w swoim rodzinnym mieście, gdzie zarówno na trasie, jak i wśród kibiców można wypatrzeć wielu znajomych, a potem już na mecie wymieniać wrażenia z licznymi przyjaciółmi, czy kolegami biegowymi, którzy wraz ze mną znosili trudy tego biegu. Często nie widzimy się od bardzo dawna, a wydarzenie to jest doskonałą okazja by zgromadzić się w jednym miejscu i znowu się spotkać.

      Niewątpliwie miłym akcentem, który czekał na uczestników tego biegu była mozliwość spotkania przed startem Henryka Szosta, chyba najlepszego polskiego maratończyka XXI wieku i aktualnego rekordzistę Polski. Wynik, który osiągnął w 2012 roku w japońskim Otsu (2.07:39) nie został pobity do dziś. Jest także trzykrotnym Olimpiczykiem w maratonie – z Pekinu 2008, Londynu 2012 oraz Rio 2016. W Siedlcach pojawił się jako ambasador jednej z wiodących marek obuwia do biegania. Krótka pogawędka i pamiątkowe zdjęcie było fajnym zwieńczeniem tego niewątpliwie  udanego dnia.

      No cóż… Dwieście biegów na dystansie conajmniej półmaratonu przebiegło się niewiadomo kiedy. Nie sposób też zadać teraz pytania co dalej? Oczywiście nie myślę o zawieszeniu butów na przysłowiowym kołku, a dystans półmaratonu już chyba na zawsze pozostanie moim ulubionym, w którym najlepiej się realizuję i który daje mi największa satyskację. W kolejną setke zamierzam więc weiść z przysłowiowego “buta” i jeśli zdrowie dopisze to za kilka lat powinienem dobić do trzystu…  Czas pokaże czy się tak stanie, ale tego bym sobie życzył.

2024.08.25 Siedlce Półmaraton: 15 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:48:35

Zdjęcia: własne / Paweł Pietruczanis (Zabłąkany Aparat)


Do trzech razy sztuka

     To było moje trzecie podejście do Półmaratonu Zbuckiego. W pierwszej edycji zorganizowanej w 2022 roku nie mogłem wystartować ze względu na wyjazd na inny półmaraton zagraniczny w Skopje. Rok temu plany pokrzyżowała mi ważna uroczystość rodzinna. W tym roku  już nic nie stanęło na przeszkodzie i mogłem w końcu pobiec w biegu, którego trasa wiedzie miejscowościami wchodzącymi w skład Gminy Zbuczyn. Nie ukrywam, że ucieszył mnie ten fakt, że w końcu mogłem wystartować w tym biegu, gdyż z tą okolicą jestem w dużym stopniu związany. Mój tata pochodzi z tej gminy, mam w tej okolicy dużo rodziny, a ponadto wiąże się z nią także niemalże całe zawodowe życie mojej mamy.

      Obawiałem się trochę warunków atmosferycznych. Końcówka czerwca to czas gdy zaczyna się lato i wakacje. Pogoda nie do końca sprzyja bieganiu, zwłaszcza takich dystansów. Burze i deszcze w poprzedzającym dniu dawały nadzieję, że w dniu zawodów będzie chłodniej. Choć faktycznie słońce aż tak bardzo nie dokuczało to jednak miejscami dało się odczuć wysoką temperaturę, a także przeszkadzający trochę wiatr. Specjalnych planów na wynik w tym biegu nie miałem. Traktowałem go bardziej w kategoriach zaliczenia kolejnego już pięćdziesiątego pierwszego półmaratonu. Jedyne co sobie założyłem to to, że nawet mimo nie do końca sprzyjającej pogody na pewno chciałbym pobiec poniżej dwóch godzin. Zacząłem jednak wyjątkowo szybko. Biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości i formę to zdecydowanie za szybko. Starałem się zwolnić czując, że takie tempo może się mocno odbić w końcówce , ale udało mi się to skontrolować w zasadzie dopiero po piątym kilometrze. Od tego czasu moje tempo ustabilizowało się na poziomie kilku sekund powyżej pięciu minut na kilometr i tak starałem się je utrzymać na dalszej części dystansu. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony trasą. Generalnie moje oczekiwania nie były zbyt wielkie. Biorąc pod uwagę, że trasa miała wieść przez tutejsze pola, łąki i lasy nie spodziewałem się, że będzie szczególnie atrakcyjna. Ale przyroda tej okolicy o tej porze roku jest naprawdę piękna i bardzo przyjemnie biegło się po tych malowniczych bardzo zielonych terenach. Z każdym kilometrem słońce wędrowało coraz wyżej i było coraz cieplej, ale starałem się korzystać regularnie z dość gęsto ustawionych bufetów na trasie i na pewno to pomagało. Od czasu do czasu miałem pewien dylemat czy na zakrętach pobiec optymalnie po wewnętrznej czy też lepiej nadłożyć trochę metrów, ale biegnąc po zewnętrznej w cieniu drzew choć na moment schronić się przed słońcem. Mimo wszystko najczęściej wybierałem jednak pierwszy wariant. Stawka rozciągnęła się już na tyle, że w zasadzie trzeba było biec w pojedynkę i z dystansem radzić sobie samemu. Na 10 kilometrze dobiegliśmy do Dziewul. To z tą miejscowością niemalże całe swoje zawodowe życie związała moja mama, gdzie w tutejszej szkole pracowała jako nauczycielka. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa jak czasami w wakacje zabierała mnie ze sobą na dyżury do tutejszej szkoły. Niedługo potem niemalże dokładnie w połowie  dystansu dotarliśmy do najtrudniejszego momentu tego biegu. Tutejszy podbieg dał mi się trochę we znaki zwłaszcza, że towarzyszył mu boczny wiatr. Moje tempo tutaj niewątpliwie spadło. Kilka kilometrów dalej w miejscowości Rówce dobiegliśmy do nawrotki. Była więc okazja mijając się nawzajem wymienić pozdrowienia z tymi kolegami, którzy byli daleko z przodu, jak również daleko z tylu. Na piętnastym kilometrze dobiegliśmy do Borków Kosów. Przywitała nas tu wyjątkowo bogata powitalna brama ustawiona przez tutejszych mieszkańców. Z tą miejscowością także związana jest moja mama. W ostatnich latach swojej kariery zawodowej uczyła także tutaj.

      Gdy dobiegliśmy do 16 kilometra zacząłem sobie szybko kalkulować na jaki czas mniej więcej biegnę. Wyszło mi, że jest szansa złamać godzinę i 50 minut. Postanowiłem więc o to zawalczyć. Na szczęście jakiś delikatny kryzys, który towarzyszył mi chwile wcześniej minął i czułem, że od pewnego momentu miałem jakby więcej sił. Gdy dobiegłem do 18 kilometra przekalkulowałem sobie, że aby udało się złamać 1:50 to musiałbym każdy pozostający do mety kilometr pobiec mniej więcej po pięć minut i dwadzieścia sekund. Biorąc pod uwagę, że poprzednie pokonałem po około 10 sekund szybciej wiedziałem już, że  jeśli nagle na trasie nie pojawi się jakiś duży podbieg na którym mogę stracić to powinno się udać. Poza jednym wzniesieniem żaden straszny odcinek na biegaczy już nie czekał, tak samo zresztą jak nie dopadł mnie już żaden inny kryzys i na metę wbiegłem z czasem 1:48:54. Niewątpliwie cieszy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki.

      Fajnie, że udało się w końcu pobiec w Zbuczynie i okolicach. Poza satysfakcjonującym wynikiem sportowym była to okazja zobaczyć wielu biegowych znajomych i miło spędzić czas. Była też możliwość spotkać się z Panią Patrycją Bereznowską. To prawdziwa legenda nie tylko polskich ale i światowych biegów ultra. Od blisko dekady zdobywa medale mistrzostw świata, czy Europy w biegu dwudziestoczterogodzinnym, zarówno indywidualnie jak i drużynowo. Dwa razy biła na tym dystansie nieoficjalny rekord świata. W 2017 roku w Łodzi podczas mistrzostw Polski uzyskała wynik 256 246 metrów. Poprawiła go kilka miesięcy później  w Belfaście podczas mistrzostw świata, gdzie przebiegła dystans 259 991 metrów. W tym samym roku wygrała jeden z najbardziej znanych ultramaratonów na świecie – Spartathlon, ustanawiając przy tym rekord trasy. W 2019 była najlepsza kobietą w jednym z  najtrudniejszych biegów na świecie Badwater w Dolinie Śmierci. Szybszy od Niej był tylko jeden mężczyzna. Aktualnie Pani Patrycja toczy walkę ze zdiagnozowanym rakiem piersi. Trzymam kciuki, aby i w tej walce okazała się nie do pokonania.

2024.06.23 Zbuczyn Półmaraton: 3. PÓŁMARATON ZBUCKI – 1:48:54


Od Atlantyku do Pacyfiku

      Szczerze mówiąc wydawało mi się, że trudności, które napotkałem szykując się na półmaraton w Egipcie to był jedynie incydent i szybko wrócę do rutyny i właściwą ścieżkę. Nie przypuszczałem, że będzie to tak naprawdę preludium do tego co spotka mnie na mojej drodze podczas planowania kolejnego wyjazdu poza Europę. W końcu postanowiłem się bardziej otworzyć na świat. Jeśli zamierzałem naprawdę zrealizować swój cel, to to był już ten moment, by zacząć przynajmniej raz w roku planować wyprawy na pozostałe kontynenty. Idealną okazją wydawał się fakt, że zbliżał się już powoli mój jubileuszowy pięćdziesiąty półmaraton. Postanowiłem więc na tę okoliczność poszukać czegoś wyjątkowego. Wybór padł na Amerykę Południową i Rio de Janeiro w Brazylii, a przy okazji kilka dni spędzonych w Limie, stolicy Peru. Stwierdziłem, że jak już lecę kilkanaście tysięcy kilometrów to warto zaliczyć co najmniej dwa kraje, a Peru wydawało mi się interesującym uzupełnieniem tej podróży ze względu na ciekawą historię związaną choćby z cywilizacją Inków. Dodatkowo taki wybór sprawiał, że tak naprawdę wyjazd stawał się wyprawą przez całą Amerykę, gdyż oba miasta położone są na dwóch różnych skrajnych wybrzeżach dwóch różnych oceanów – Atlantyku i Pacyfiku.

Rio de Janeiro: Lotnisko Rio de Janeiro-Galeao

      Bieg miał się odbyć w czerwcu. Jeszcze jesienią 2023 kupiłem bilety lotnicze, zarezerwowałem hostel i czekałem na rozpoczęcie rejestracji na bieg. Gdy przyszedł Nowy Rok wróciłem do tematu i ku mojemu przerażeniu okazało się, że zainteresowanie było tak duże, że zapisy się już w zasadzie zakończyły. Pół roku przed biegiem! Zdębiałem. Nie wiedziałem co robić. Zainwestowałem w ten wyjazd już naprawdę sporo pieniędzy bez możliwości odzyskania tych środków, a jechać po prostu na wycieczkę nie chciałem. Postanowiłem skontaktować się z organizatorami nieoficjalnie i zapytać czy nie mają jakiegoś jednego dodatkowego wolnego pakietu. Najpierw mailem, potem na Facebooku, aż w końcu na Instagramie. Niestety moje wiadomości długo pozostawały bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie miałem już jednak nic do stracenia. Byłem więc trochę natrętny i od czasu do czasu pisałem dalej. Przez kilka tygodni nadal nie było jednak żadnego odzewu. Gdy już powoli oswajałem się ze świadomością, że nic z tego nie będzie w końcu ku mojej radości dostałem odpowiedz! Odpisano mi, że mogę dostać pakiet z jakiejś specjalnej puli dla zagranicznych gości. Nie wiem czy zadecydowała moja namolność, czy też argument umieszczenia relacji z wyjazdu na moim blogu. Nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Była to dla mnie wspaniała wiadomość i mogłem z większym spokojem oczekiwać tego wyjazdu wiedząc już, że mam pakiet i będę miał możliwość pobiec w cudownym Rio.

Rio de Janeiro: Plaża Copacabana

      Niestety, choć pierwszą największą przeszkodę miałem już za sobą wkrótce pojawiły się kolejne. Gdy do wyjazdu pozostawały dwa miesiące zacząłem przygotowywać plan pobytu. Jednym z obowiązkowych punktów miała być wycieczka na legendarny stadion piłkarski Maracana. Chcąc uniknąć czekania w kolejce na miejscu postanowiłem kupić bilet przez Internet na stronie. Następnego dnia ku mojemu przerażeniu poza planowanym zakupem na liście transakcji odnalazłem sześć kolejnych niezwiązanych z biletem. Każda na 99.99$. W sumie na prawie 2500 PLN. Przerażony zdębiałem. Szybki kontakt z bankiem, blokada karty, na infolinii doradzono mi też zgłoszenie reklamacji. W międzyczasie zacząłem szukać w Internecie informacji o firmie, na rzecz której dokonano transakcji. Okazało się, że to jakiś portal z grami on-line, który zresztą jest tak często wykorzystywany jako narzędzie oszustwa, że ma na swojej stronie specjalną zakładkę, w której opisana jest procedura jak można zgłaszać incydenty takie, jak mój i liczyć na zwrot tych środków. Poczułem małą ulgę. Oczywiście zgłosiłem swój przypadek i pozostało czekać. W sumie przez tych kilka dni byłem w miarę spokojny, bo przecież wiedziałem, że to nie moja wina, bo bilet kupowałem na oficjalnej stronie i nie klikałem w żadne podejrzane linki, nie zrobiłem niczego głupiego, co pozwalałoby mnie obciążyć odpowiedzialnością za skutki tego oszustwa, a przed wykonaniem tych transakcji z banku nie dostałem żadnych powiadomień do autoryzacji, choć powinienem. Wiadomo jednak, że dopóki nie uzyskam ostatecznej oficjalnej decyzji to wszystkie opcje są w grze, a co by nie powiedzieć były to całkiem spore pieniądze. Po kilku dniach moja reklamacja została uznana, a środki co do złotówki wróciły na moje konto. Uff… mogłem odetchnąć. Po raz drugi. Było to jednak kolejny dowód na to, że to nie będzie zwykły wyjazd i od samego początku do końca będę się musiał mieć na baczności i walczyć z pojawiającymi się po drodze przeciwnościami.

Rio de Janeiro: Plaża Copacabana

      Miesiąc przed wyjazdem Andrzej – kolega z dzieciństwa, a którego teraz spotykam jedynie kilka razy w roku podczas przypadkowej rozmowy oznajmił mi, że śniło mu się ostatnio, że pojechałem biegać do Brazylii. Słysząc to uśmiechnąłem się, ale w głębi serca przeżyłem szok. Jak to możliwe? Przecież nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Do ostatniej chwili nie mówiłem nikomu, nawet najbliższym o tym wyjeździe i swoich planach. Nauczony doświadczeniami z Egiptu z zeszłego roku bałem się, że jest to tak duże i trudne dla mnie wyzwanie, że coś gdzieś może pójść nie tak i nie uda mi się doprowadzić tego do końca. Wolałem więc nie zapeszać i nikomu nie mówić.

Rio de Janeiro: Widok z Głowy Cukru na zatokę i miasto

      Do wyjazdu pozostawało coraz mniej czasu. Powoli precyzowałem wszystkie szczegóły pobytu, namiętnie też studiowałem regulamin i informacje na stronie zawodów. Jeżdżąc po Europie wszystko było jasne, wszelkie szczegóły czy regulacje były podawane zawsze także po angielsku. Tym razem mimo międzynarodowego charakteru wydarzenia jedyną opcją był język portugalski. Czytałem regulamin wielokrotnie z translatorem z nadzieję, że niczego nie przeoczę, albo nieopatrznie nie zrozumiem. Docierało już do mnie powoli, że gdy będę na miejscu to pod tym względem wcale nie będzie lepiej i mogą być problemy, aby się normalnie dogadywać. Gdy do tego wszystkiego człowiek naczyta się o braku bezpieczeństwa, morderstwach, porwaniach, napadach z bronią w ręku nawet w autobusach i o jednym z największych na świecie współczynników przestępczości to nie powiem…. Trochę budziło to moje obawy. Mimo odwiedzonych już czterdziestu pięciu krajów czułem się trochę jak nowicjusz, który zamierza zrobić coś po raz pierwszy w życiu.

Rio de Janeiro: Mural w okolicach Teatru Miejskiego

      W końcu nadszedł moment, gdy tę przygodę być może życia należało rozpocząć. Chyba na żaden wyjazd nie czekałem z taką ekscytacją. Czasami bywało, że tak naprawdę dopiero tydzień przed wyjazdem docierało do mnie, że to już. W tym przypadku żyłem nim już od co najmniej miesiąca. Zwłaszcza, że tym razem nawet sama podroż wydawała się być ogromnym wyzwaniem. Bardzo wczesny wylot sprawił, że już na sam początek czekała mnie noc na warszawskim lotnisku. Potem pierwszy etap i dwie godziny lotu do Amsterdamu. Kolejnych kilka godzin czekania i następny dwunastogodzinny lot już bezpośrednio do Rio. W sumie około trzydzieści godzin turystycznej udręki. Ulgą w tym wszystkim nie był nawet fakt, że do Rio przyszło mi lecieć Boeingiem 777. Wyjątkowo imponująca maszyna. Choć latałem już w życiu pewnie ze sto razy to pierwszy raz przyszło mi podróżować takim kolosem, który w sumie może pomieścić nawet trzystu pasażerów. Mimo wielu udogodnień, kilku posiłków strasznie się dłużyły ostatnie godziny. Miałem wrażenie, że czas jakby się zatrzymał. W końcu jednak wylądowałem i mogłem poczuć ulgę. Uwzględniając pięciogodzinną różnicę czasu na miejscu miałem być przed dwudziestą. Międzynarodowe lotnisko na którym lądowałem zlokalizowane jest trzydzieści kilometrów od miasta. Nie chciałem ryzykować, że nie zdążę się zameldować w hostelu przed ewentualnym zamknięciem recepcji. Miałem więc zarezerwowany transport. Kierowca miał na mnie czekać w hali przylotów przez czterdzieści pięć minut. Delikatne opóźnienie, odbiór bagażu i kontrola paszportowa trochę mnie niepokoiły na szczęście wszystko poszło zaskakująco sprawnie i wkrótce byłem na miejscu.

Rio de Janeiro: Widok z Fortu Leme na Copacabana, miasto i pomnik Chrystusa

      Hostel miałem zlokalizowany dosłownie dwieście metrów od sławnej plaży Copacabana. Chyba każdy o niej słyszał. Ta plaża to jedna z wizytówek Rio de Janeiro. Słynie z białego piasku, malowniczych krajobrazów i fal, które przyciągają surferów. Daleko od centrum, bo prawie dziesięć kilometrów, za to stosunkowo blisko do startu półmaratonu, który miał być na kolejnej z tutejszych plaż – Leblon. Na szczęście tuż obok hostelu było metro, którego podczas pobytu w tym mieście planowałem namiętnie używać.

Rio de Janeiro: Plaża Copacabana

      Pierwsza noc minęła bardzo szybko. Byłem strasznie zmęczony więc spałem jak zabity. Obudziłem się jednak już przed piątą rano. Nic dziwnego. W Polsce dochodziła właśnie 10:00, a ja nie przypominam już nawet sobie kiedy ostatni raz spałem do tej godziny. Obudził mnie padający za oknem deszcz. Niedobrze. Na szczęście prognozy na dalszą część dnia były bardziej optymistyczne. Niestety nie do końca się sprawdzą. Dużego deszczu nie będzie, ale delikatna mżawka od czasu do czasu będzie mi towarzyszyć przez większość dnia. Jakoś to zniosę.

Rio de Janeiro: Miasteczko biegowe w Aterro de Flamengo

 

Rio de Janeiro: Biuro zawodów

      Podstawowym zadaniem, które miałem zaplanowane na pierwszy dzień swojego pobytu był oczywiście odbiór pakietu. Biuro zawodów gdzie należało to zrobić było zlokalizowane blisko centrum w Aterro do Flamengo. To taka jachtowa przystań. Szybko i bezproblemowo udało mi się dojechać na miejsce. Myślałem, że skoro będę tam o dziewiątej rano zaraz po otwarciu to będą pustki. Tymczasem hala, w której było biuro zawodów już po prostu pękała w szwach. Podobnie było z miasteczkiem biegowym. Szczerze mówiąc kompletnie nie spodziewałem się że będzie przygotowane z aż tak ogromnym rozmachem. Gdy odebrałem już pakiet, zrobiłem kilka zdjęć i miałem już powoli opuszczać to miejsce spotkałem Anię. W zasadzie to Ona rozpoznała i zaczepiła mnie. Kilka dni przed wyjazdem na grupie Polacy w Brazylii wrzuciłem pytanie czy ktoś z lokalnej Polonii będzie biegł. Była jedyną osobą, która się odezwała i wymieniliśmy kilka wiadomości. Spodziewałem się, że może uda nam się spotkać następnego dnia na biegu, ale spotkanie już teraz to była dla mnie miła niespodzianka i spore zaskoczenie. Chwilkę porozmawialiśmy.

Rio de Janeiro: legendarne schody Escadaria Selaron

  Chcąc wykorzystać resztę dnia i fakt, że byłem blisko centrum zaplanowałem ten czas tak, by od razu odwiedzić kilka ciekawych miejsc. Na początek dotarłem do jednej z kolonialnych dzielnic Rio znanej przede wszystkim z ciekawych graffiti – Lapa. Pierwszym moim celem w tej okolicy były mające około sto dwadzieścia pięć metrów wysokości najsłynniejsze schody w mieście. Ich nazwa pochodzi od nazwiska chilijskiego malarza, który to dzieło sztuki tworzył przez dwadzieścia trzy lata. Są pokryte ponad dwoma tysiącami płytek pochodzących z ponad sześćdziesięciu krajów świata. Początkowo Jorge Selaron zbierał pozostałości ceramiki z placów budowy i miejskich odpadów z ulic Rio. Z czasem jednak zaczął otrzymywać płytki w darze od odwiedzających go ludzi z całego świata. Trzysta z nich osobiście, ręcznie malował On sam. Swoje schody uważał za dzieło nieskończone, które miało zostać zamknięte wraz z jego śmiercią. Znaleziono go martwego na schodach w styczniu 2013 roku. Prawdopodobnie cierpiący na depresję artysta popełnił tu samobójstwo. Kolejnym moim przystankiem miał być Sambodrom. To oczywiście ogromna arena wybudowana specjalnie na pokazy z okazji karnawału, na której występują i przechodzą tancerze oraz przejeżdżają platformy. Wyczytałem przed wyjazdem, że jego imponujące trybuny mogą pomieścić, aż 90 000 osób. Na spektakularne imprezy tu organizowane, zjeżdżają widzowie ze wszystkich stron świata, którzy chcą na własne oczy zobaczyć niesamowite pełne barw i gorących rytmów pokazy najlepszych szkół Samby. Mimo prób niestety nie udało mi się go odnaleźć. Co ciekawe, gdy pytałem lokalnych ludzi o „Sambodrom” kompletnie nie wiedzieli co chodzi. Dziwne. Byłem nawet na dobrej drodze. Niestety zawróciłem kilkaset metrów przed celem. Dobra nauczka na przyszłość, aby za szybko się nie poddawać. Na szczęście i tak będę miał okazję go zobaczyć w kolejnych dniach. To kolejna lekcja…, że życie czasem sprawia niespodzianki i daje możliwości gdy się ich już kompletnie nie spodziewamy.

Rio de Janeiro: Katedra Metropolitana do Rio de Janeiro

      Niedługo potem byłem już przy katedrze Catedral Metropolitana do Rio de Janeiro. Mówi się, że to jeden z symboli miasta. Jest jedną z niewielu tak ekscentrycznych budowli sakralnych na świecie i ma kształt ogromnego stożka. Według władz kościelnych było to nawiązanie do dawnych świątyń Majów, choć miały one kształt piramid budowanych na planie kwadratu, a nie koła. W porównaniu chodziło o podkreślenie pewnej oryginalności budowli i być może zadośćuczynienie w symboliczny sposób wydarzeniom historycznym, które doprowadziły do upadku dawnych cywilizacji Ameryki Południowej, a za które odpowiedzialni byli chrześcijańscy konkwistadorzy. Szczerze mówiąc do mnie jakoś nie przemawia taka forma, no ale to nie mi ma się podobać. Na sam koniec tego dnia zostawiłem sobie budynek Teatru Miejskiego. Został on wybudowany na początku poprzedniego stulecia. Ciekawostką jest fakt, że jego wnętrze skrywa w sobie elementy o różnym pochodzeniu i posiada dzieła sztuki przywiezione z różnych zakątków świata. Na przykład witraże sprowadzono z Niemiec, marmury z Afryki, a żyrandole z Anglii. Postanowiłem zrobić sobie tu zdjęcie. Chłopak, który je wykonał na odchodne skitował to słowami, żebym uważał i nie dawał nikomu telefonu, bo to niebezpieczna okolica i mogę go stracić. No cóż.. mimo wszystko jestem zmuszony ryzykować, choć będę skrupulatnie wybierał fotografów. Teatr był moim ostatnim punktem przewidzianym na ten dzień w centrum. Wracając do hostelu poszedłem jeszcze na Copacabana. Zajrzałem już tu na chwilę rano w drodze po pakiet. Nie mogłem się oprzeć ciekawości. Wówczas na plaży było pusto. Natomiast na ścieżkach rowerowych wzdłuż plaży były dosłownie setki biegaczy. Teraz już także plaża tętniła życiem. Zaczepił mnie chłopak sprzedający drinki. Gdy nie byłem zainteresowany okazało się, że w menu ma jeszcze marihuanę i kokainę. Trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany  podziękowałem również za to. Pospacerowałem jeszcze chwilę, a potem udałem się do hostelu odpoczywać.

Rio de Janeiro: Teatr Miejski (Theatro Municipal)

      W hostelu tym razem miałem głównie latynoskie towarzystwo. Przed wyjazdem naczytałem się sporo, ze w Brazylii trudno będzie się dogadać po angielsku. Uznałem te opinie trochę za pewnie przesadzone, ale niestety okazało się to prawdą. Komunikacja często była bardzo utrudniona. Dotyczyło to także współtowarzyszy w hostelu i trudno było się porozumiewać. Dopiero drugiego wieczoru udało mi się chwilę porozmawiać we współmieszkańcami Luciano i Brianem. Co ciekawe okazało się, że do Rio przybyli właśnie z Limy do której miałem się udać w dalszą podróż po biegu. Tego wieczoru do naszego pokoju wprowadziła się także Talita. Po torbie z pakietu od razu domyśliłem się, że też jest biegaczką i że przyjechała na bieg. W kolejnych dniach dołączyli  Izaak, który podobnie jak Talita pochodził z brazylijskiego Sao Paolo, oraz German z Argentyny i to w sumie z nim złapałem najlepszy kontakt i najlepiej się dogadywałem, bo świetnie mówił po angielsku. Ostatni wieczór z Rio spędzę z Nim na rozmowie o piłce nożnej, podróżowaniu i światowej polityce. Często, gdy gdzieś wyjeżdżam ludzie ze względu na bliskie sąsiedztwo pytają mnie o wojnę na Ukrainie i mój stosunek do Rosji. Odpowiedź zawsze jest taka sama. Inna być nie może.

Rio de Janeiro: Start biegu na plaży Leblon

      W końcu nadszedł dzień biegu. Nie musiałem się raczej martwić, że zaśpię. Różnica czasu między Rio, a Warszawą to pięć godzin. Mimo więc, że musiałem wstać o czwartej rano, to tak naprawdę bardzo tego nie odczułem, bo mój organizm nie zdążył się jeszcze przestawić. Pamiętam, że kiedyś chyba właśnie podczas transmisji Igrzysk Olimpijskich notabene… w Rio słyszałem opinię jakiegoś sportowca, który mówił, że aby uniknąć kłopotów związanych z tak zwanym jet lagiem, należy albo przybyć na miejsce zawodów co najmniej tydzień wcześniej przed zawodami, albo w ostatniej chwili. Idealnie wpisywałem się raczej w ten drugi scenariusz. Liczyłem więc, że przynajmniej w dniu biegu nie odczuję jeszcze skutków różnicy czasu. Gdy obudziłem się Talita już była na nogach. Dziwnie się trochę czułem. Zwykle na wyjazdach, gdy wstaję rano przed startem wszyscy w pokoju jeszcze śpią i staram się mieć rzeczy przygotowane by nikogo rano nie budzić i nie przeszkadzać. Tym razem w pokoju byli tylko biegacze, czyli nasza dwójka. Gdy w końcu przyszła pora wychodzić na start do pokoju z nocnych imprez zaczęli wracać współmieszkańcy. Taka odmiana.

Rio de Janeiro: Na trasie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      W metrze kilka minut tuż po otwarciu na kilkadziesiąt osób wszyscy to byli biegacze i panowała karnawałowa atmosfera. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na Leblon. Ogromna rzesza biegaczy robiła wrażenie, a byli to tylko półmaratończycy. Maraton miał się odbyć dopiero następnego dnia. Ciężko było sobie znaleźć nawet odrobinę miejsca. Po starcie pobiegniemy wzdłuż plaż. Meta zlokalizowana będzie już blisko centrum, tam gdzie odbierałem pakiet. To tam też będę miał do odebrania swoje rzeczy zostawione w depozycie, które zostaną przewiezione w to miejsce ze startu specjalnymi autobusami.

Rio de Janeiro: Na trasie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      Zaczynam bardzo ostrożnie. Nie wiem jak mój organizm zniesie tak długą podroż, różnicę czasu. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Boję się też trochę o dokuczające mi ostatnio plecy. Zresztą nawet jakbym chciał przyspieszyć to bardzo nie mam jak ze względu na tłok. Biegnąc wzdłuż plaż mijamy zmierzających w kierunku oceanu surferów z deskami w rękach. Gdzieś na drugim kilometrze dostrzegam na plaży jakieś zamieszanie. To ratownicy ratują kogoś wyciągniętego właśnie z wody. „Pewnie ocean w tym miejscu pochłonął już nie jedno życie” – pomyślałem. Po dwóch, może trzech kilometrach dobiegamy do dobrze mi już znanej plaży Copacabana. Mimo że przed biegiem czułem ogólne zmęczenie i brak sił biegnie mi się zaskakująco dobrze. Nie wiem czy to zasługa wyjątkowo malowniczej pięknej trasy, ale kilometry mijają bardzo szybko. Gdzieś po pięciu kilometrach oczom biegaczy ukazuje się tak zwana Głowa Cukru. To wznosząca się na wysokość około czterystu metrów góra położona na terenie Parku Narodowego Góry Cukrowej i Wzgórza Urca. Nazwę nawiązującą trochę do kształtu góry przypominającej blok cukru nadali przybyli tu koloniści z Portugalii. W kolejnych dniach będę chciał wdrapać się na szczyt, gdyż wyczytałem, że podobno oferuje zapierające dech w piersiach widoki na rozległe plaże, gęstą miejską zabudowę oraz otaczające inne góry. Gdy dobiegamy do dziesiątego kilometra zza drzew wyłania się panujący nad miastem ze szczytu kolejnej wysokiej skały pomnik Chrystusa Odkupiciela. To pierwszy raz, gdy go zobaczyłem na żywo. To chyba najbardziej rozpoznawalny z symboli tego miasta. Pomnik powstał blisko sto lat temu i miał upamiętnić setną rocznicę niepodległości Brazylii. Co ciekawe rozważano wówczas kilka projektów, między innymi gigantyczny krzyż, czy postać Boga z kulą ziemską w dłoni. Ostatecznie wybrano pomysł olbrzymiej statui Chrystusa z rozpostartymi ramionami obejmującymi zarówno miasto jak i witająca przybywających gości od morza. Jest w tej historii także polski wątek. Jednym z autorów projektu był bowiem francuski rzeźbiarz, ale polskiego pochodzenia Paul Landowski. Rzeźbę zbudowano we Francji, a następnie przywieziono do Rio.

Rio de Janeiro: Na trasie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      Biegnie mi się nadal bardzo dobrze. Ciągle udaje mi się utrzymywać tempo w okolicach pięciu minut na kilometr. Postanawiam więc powalczyć by złamać godzinę i 50 minut. Nadal nie czuję żadnego kryzysu. Trasa też wydaje się bardzo szybka. Jest płasko, bo przecież wzdłuż wybrzeża. Dopiero koło siedemnastego kilometra pojawiają się delikatne wzniesienia, ale chwilę potem towarzyszą im też podobne zbiegi, więc nie robią one na mnie większego wrażenia. Dzięki wczesnej porze wysoka temperatura też bardzo nie przeszkadza. Na trasie jest setki fotografów. Chyba na żadnym biegu w którym do tej pory uczestniczyłem nie było ich tak wielu. Będą biegacze mieć zapewnioną cudowną pamiątkę. Na całej trasie towarzyszy nam także niesamowity żywiołowy doping kibiców. Ostatnie pięć kilometrów postanawiam jeszcze przyspieszyć. Na ostatnim, który okazał się być najszybszym ze wszystkich wyciągam biało-czerwoną flagę i przebiegam go z rozłożoną na plecach wznosząc ją na ostatniej prostej wysoko w górę. Gdy mijam metę kończę właśnie swój jeden z najbardziej interesujących (tego się spodziewałem) ale i najszybszy od półtora roku (tego się kompletnie nie spodziewałem) półmaraton. To dla mnie ogromne zaskoczenie. No i to, że nie bolały plecy!

Rio de Janeiro: Na mecie biegu (Zdjęcia: Fotop.com)

      Po biegu spędziłem jeszcze chwile na mecie i w miasteczku biegowym by poczuć atmosferę wydarzenia, a potem powrót do hostelu, prysznic, przebranie się i z powrotem tym razem autobusem w stronę centrum. W planie mam tylko jeden punkt. Za to nie byle jaki – wspomniana Maracana. Przez dekady była największym stadionem na świecie mieszczącym około dwustu tysięcy widzów. Coś niesamowitego. Aktualnie po wielu modernizacjach jego pojemność wynosi niespełna osiemdziesiąt tysięcy, ale i tak robi wrażenie. Został oddany do użytku na Mistrzostwa Świata w 1950 roku. Rozegrano tu wiele meczów tamtego mundialu w tym ten najważniejszy decydujący o tytule, w którym gospodarze ulegli Urugwajowi. Ten ostatni mecz według oficjalnych danych oglądało 199 854 osoby. Jest to do dzisiaj niepobity rekord liczby widzów na jednym meczu. Po raz drugi Mistrzostwa zagościły tu w 2014. Podobnie jak i pół wieku wcześniej była to także arena finału między Niemcami, a Argentyną wygranego przez tych pierwszych. Stadion gościł także Igrzyska Olimpijskie w 2016 roku, gdzie odbyła się ceremonia otwarcia, zamknięcia, a także mecze piłkarskie. Przez dekady miało tu miejsce także dziesiątki wielkich koncertów największych gwiazd muzyki.

Rio de Janeiro: Stadion Mario Filho (Maracana)

      Co ciekawe jadąc na Maracanę miałem okazję zobaczyć to, czego nie udało się odnaleźć dnia poprzedniego. Zupełnie niespodziewanie przejeżdżaliśmy bowiem koło Sambodromu. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony jego rozmiarami. To tak naprawdę ciągnące się po dwóch stronach trybuny mające długość kilkuset metrów zakończone ogromną sceną. Dziś liczyła się już jednak tylko Maracana. Gdy dotarłem na miejsce moim oczom ukazała się dostojna bryła stadionu. Skierowałem się w stronę bramy numer 2 gdzie za chwilę miała rozpocząć się moja wielka piłkarska przygoda. Niestety. W tym dniu był przewidziany mecz ligi brazylijskiej, a jak się okazało w dniu meczowym zwiedzanie jest skrócone o trzy godziny. Spóźniłem się jakieś dwadzieścia minut. Niech to szlag. Próbowałem przekonać jeszcze jakoś obsługę. Nawet nie było dyskusji. Pomyślałem że skoro już tu przyjechałem, a nie mogę wejść pozwiedzać to przynajmniej zobaczę mecz. Miało grać Fluminense z Juventude. Niestety kolejne rozczarowanie. Nie można płacić kartą, a gotówki miałem ze sobą za mało. Ze spuszczoną głową przyszło mi wrócić do hostelu, a wieczorem na pocieszenie wspólnie z Brazylijczykami z hostelu obejrzeć finał europejskiej Ligi Mistrzów i zobaczyć jak Real Madryt zdobywa swój kolejny tytuł, tym razem grając przeciwko Borussii Dortmund. Postanowiłem też spróbować zmienić bilet na następny dzień. Niestety nie było to możliwe. Kolejny termin był dostępny dopiero za kilka tygodni Zacząłem więc szukać innego operatora i ku mojej uldze się udało. Co prawda nie na niedzielę, jak chciałem i dwa razy drożej, ale nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Najważniejsze że miałem bilet, a do tego wliczony był także transport z hostelu.

Rio de Janeiro: Pomnik Chopina

      Wiedziałem już też, że w takiej sytuacji muszę trochę pozmieniać plany i przeorganizować swój pobyt tak, aby udało się zrealizować wszystko, co sobie założyłem. Dlatego też następnego dnia zamiast pod pomnik Chrystusa postanowiłem wybrać się na Głowę Cukru, co pierwotnie zakładałem dopiero w poniedziałek. Dodatkowo za wskazówką Ani, choć wcześniej tego nie planowałem postanowiłem odwiedzić także Fort Leme, z którego można podziwiać widok właśnie na pomnik Chrystusa, Głowę Cukru i panoramę Rio. Uznałem, że suma summarum w tej sytuacji to będzie nalepsze rozwiązanie.

Rio de Janeiro: Małpka Marmozeta w Parku Narodowym na Głowie Cukru

      Przygotowując się do wyjazdu natrafiłem w Internecie na jakiś film. To tam dowiedziałem się, że u podnóża góry stoi pomnik Chopina. Postanowiłem więc go także zobaczyć. Odnalazłem go od razu bez większych problemów. Kolejnym etapem było więc wejście na szczyt. Muszę przyznać, że podejście było bardzo wymagające. Blisko trzydzieści minut wspinaczki skalistymi stromymi, wąskimi ścieżkami z korzeniami drzew i kamieniami sprawiło, że jak dotarłem na górę to byłem naprawdę zmęczony. Wcześniej wchodząc trochę krew zmroził widok ostrzeżeń przed wężami. Żadnego jednak nie spotkałem. Zamiast węży po drodze widziałem za to odważnie podchodzące do turystów dziesiątki marmozet. Te małe małpki to podobno najmniejszy gatunek małp wśród naczelnych. Widok z góry rzeczywiście był imponujący. Zejście na dół było tylko pozornie łatwiejsze. Trzeba było uważać, aby się nie poślizgnąć na kamieniach i nie spaść, a niedługo potem czekała mnie  kolejna wspinaczka tym razem na Fort Leme. Choć muszę przyznać, że tak trudno jak na głowę Cukru już nie było. Ten powstały w XVIII wieku fort to teren wojskowy jednak jest udostępniony do zwiedzania turystom. Idąc na szczyt można odnaleźć na szlaku poszczególne stacje Drogi Krzyżowej. Gdy moim oczom ukazała się rzeźbiona tablica numer XV przedstawiająca Ukrzyżowanie Chrystusa wiedziałem już że jestem prawie na miejscu. Wkrótce rzeczywiście byłem już na samym szczycie, gdzie można było podziwiać działa z początku poprzedniego stulecia i cudowną panoramę na Copacabana, Rio i Chrystusa. To, co zapamiętam ze wspinaczki na Górę Cukru i Fort to bez wątpienia cudowne widoki, te pocieszne marmozety i przepiękne gigantyczne niebieskie motyle, które dosłownie siadały ludziom na ramionach. Coś niesamowitego.

Rio de Janeiro: Pomnik pamięci Ayrtona Senny

      Wracając już powoli w stronę hostelu natknąłem się na końcówkę maratonu. To była grupa na granicy limitu czasu, którym ten dystans dawał się we znaki najbardziej, ale jeszcze walczyli. Chwilę później moim oczom ukazały się busy z tymi, dla których dystans okazał się już nie do pokonania, a tuż za nimi ekipa obsługi rozbierała już barierki z trasy. Trochę dalej idąc już wybrzeżem natknąłem się na pomnik Ayrtona Senny. To kochany przez Brazylijczyków jeden z największych w historii kierowca Formuły 1. Zginął tragicznie w wieku 34 lat w 1994 roku na torze we Włoszech. Nie wiedziałem o istnieniu tego pomnika. Zobaczenie go było więc dla mnie miłą niespodzianką.

Rio de Janeiro: Maracana – płyta boiska
Rio de Janeiro: Odcisk stóp Ronaldo Luis Nazario de Lima

      Plan na kolejny dzień był prosty. Drugie podejście do Maracany. Jeszcze w niedzielę wieczorem został zachwiany, gdyż z powodu braku wymaganej ilości chętnych mój tour został odwołany, z zastrzeżeniem że jest szansa że jeśli zdecyduje się pojechać na własną rękę to mnie wpuszczą i będę mógł zwiedzić po prostu sam, bez specjalnego przewodnika.  Spróbuję zatem. Nie odpuszczę.

Rio de Janeiro: Koszulka reprezentacji Brazyli z Mundialu w 1938 roku

      Udało się. Nie ukrywam, że wizyta na tym stadionie była dla mnie ogromnym przeżyciem. Już tuż obok głównego wejścia odnalazłem muzeum. Od pierwszej chwili można podziwiać tam setki pamiątek związanych z historią mistrzostw. Na ścianach korytarzy wiszą stare zdjęcia upamiętniające pięć MŚ wygranych przez reprezentację tego kraju. W gablotach można oglądać buty, zużyte piłki, koszulki, między innymi tą szczególną wielkiego Pelego, z numerem 10, dzięki któremu to ten numer stał się pragnieniem niemalże każdego młodego piłkarza i inne pamiątki. Każdy niemalże przedmiot ozdobiony jest podpisem jednego z brazylijskich bogów piłki nożnej. Jest tam też swoista Aleja Gwiazd. Na wieczną pamiątkę, swoje stopy odcisnęli tam najwięksi piłkarze w historii. Zaczęło się od Pelego i Zico, a potem w ich ślady poszli Garrincha, Edmundo, Ronaldo, Romario, Bebeto, Dunga, inni którzy tworzyli historię tego miejsca, a także gwiazdy światowej piłki np. Beckenbauer, czy Eusebio. Znalazłem też polskie akcenty. Wśród kilkudziesięciu proporców z różnych ważnych meczów jest także ten z meczu Brazylia-Polska w 1966 roku, oraz podest, z którego korzystał podczas wizyty na stadionie Jan Paweł II. Miałem możliwość odwiedzić szatnie, wyjść na murawę tunelem, którym wychodzą piłkarze, a także usiąść na ławce rezerwowanych, czy trybunach. Wspaniałe przeżycie.

Rio de Janeiro: Koszulka z autografem i inne pamiątki poświecone Nejmarowi Jr.
Rio de Janeiro: Koszulka z autografem i inne pamiątki poświecone Garrinchy

      Po południu w końcu mogłem poleżeć na plaży. Przychodziłem tu codziennie, ale raczej na krótko. Miałem inne priorytety. Teraz mogłem w końcu skorzystać z tego wszystkiego co oferuje ocean, plaża i cudowna pogoda. Należało mi się. Miałem tego dnia w nogach w zasadzie drugi pieszy półmaraton, w tym dwa wejścia na dwie kilkusetmetrowe górki. Będąc w wodzie nagle dostrzegłem, że jedna wyjątkowo wysoka fala sięga właśnie moich rzeczy zostawionych na plaży. Ubrania? Nic takiego… Ale telefon! Wybiegłem z wody. Na szczęście zostawiłem go w małej reklamówce, ale woda i tak delikatnie go dosięgła. Chwila prawdy. Nie działa…?! Uff.. po kilku minutach jednak działa. Dopiero w pokoju zrozumiem, że działa, ale nie do końca. Nie ładuje się bateria. Zdębiałem. Zwłaszcza jak sobie pomyślałem, że przecież jestem dopiero w połowie podroży. Przede mną jeszcze kilka dni w drodze. Po chwili okazało się, że na szczęście nie ładuje tylko z gniazdka. Z powerbanku jest ok. No cóż… to i tak najbardziej łagodny wymiar kary. Mogło być gorzej. Jakoś sobie tych kilka dni poradzę. Najważniejsze że zdjęcia bezpieczne i mam dostęp do Internetu bez którego ta podróż byłaby bardzo utrudniona. No i aparat, którym mogę dalej utrwalać swoje wspomnienia. Kamień z serca. Dziś telefon jest czasem ważniejszy od ręki. Takie czasy. Jeszcze tylko pożegnalny kokos ze słomką na plaży i można się pakować.

Lima: Plaza de Armas

      W nocy z poniedziałku na wtorek za długo sobie nie pospałem. O czwartej rano miałem spod hostelu zarezerwowany transport na lotnisko. Jak na złość przez cały pobyt w Rio nie mogłem się przestawić i od godziny dwudziestej byłem półprzytomny. Za to budziłem się o czwartej, piątej nie wiedząc co ze sobą począć. Teraz jak przyszło wstać o czwartej to pospałoby się akurat trochę dłużej. Niepotrzebnie zresztą się tak zrywałem. Gdy dojechałem na lotnisko dwie godziny przed czasem dowiedziałem się, że lot będzie opóźniony. Najpierw dwie , potem, cztery, sześć, ostatecznie ponad siedem godzin. No to pierwszy dzień w Limie mam już z głowy, bo na miejscu będę dopiero późnym popołudniem. Dzień zapasu na dodatkowe atrakcje, z którym się zastanawiałem co zrobić właśnie mi uciekał.

Lima: Plaza de Armas

      W samolocie zasłabła kobieta. Nic dziwnego. Siedem godzin czekania zrobiło swoje. Na szczęście z pomocą będącego na pokładzie lekarza udało się szybko opanować sytuację. Gdy dolecieliśmy do Limy byłem już totalnie zmęczony. Panował już zmrok, w końcu to późna jesień. Nie chcąc ryzykować błądzenia jadąc lokalnymi busikami wziąłem po prostu taksówkę, a przez ogromne korki i tak jechaliśmy prawie godzinę. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się, że generalnie w stosunku do Rio przeskok będzie tak duży i to pod każdym względem: pogody, poziomu życia, krajobrazów. Jedyne co było wspólne to kłopoty z komunikacją w języku angielskim, co tutaj wydawało się chyba jeszcze większym problem. Przywitała mnie niemówiąca kompletnie po angielsku dziewczyna na recepcji. Miłym zaskoczeniem za to był fakt, że mimo, że zarezerwowałem miejsce w pokoju sześcioosobowym to byłem tam sam i mogłem się nie tylko porządnie wyspać, ale miałem też w końcu wystarczająco przestrzeni by swobodnie porozkładać swoje rzeczy. Zawsze mi tego brakuje nocując w tanich hostelach w wieloosobowych pokojach. Generalnie miałem wrażenie ze w całym hostelu nie ma żywej duszy. Ja rozumiem, ze jest jesień, środek tygodnia i to nie sezon turystyczny, ale że aż tak?

Lima: Pomnik założyciela Limy Francisco Pizarro

      Noc minęła spokojnie. Spałem bardzo dobrze, a o szóstej się obudziłem. W Polsce minęła właśnie trzynasta. Poczekałem do siódmej na śniadanie. Na śniadaniu okazało się że są jednak w tym hostelu jacyś inni turyści i to całkiem uroczy. Zjadłem je w towarzystwie Marii Angeli, która przybyła do Limy z Włoch. Dopiero pod koniec pobytu, gdy zbliżał się weekend zaczęło okazywać się, że w hostelu mieszkają jeszcze inni goście, choć głównie Peruwiańczycy. Oczywiście niemówiący po angielsku. Ostatniego dnia udało mi się jednak poznać wesołą Cindy ze Stanów, która sprawiła sobie wyjazd do Peru, jako prezent na sześćdziesiąte urodziny. Sto lat, Cindy!

Lima: Uliczny zespół muzyczny w tradycyjnych Indiańskich strojach

      Po śniadaniu bez zbędnej zwłoki wyruszyłem w miasto. W końcu przecież miałem prawie cały dzień obsuwy. Tym razem w przeciwieństwie do Rio mieszkałem w samym sercu miasta, więc do głównych atrakcji centrum miałem bardzo blisko. Od razu przekonałem się jak ciężko poruszać się po mieście. Wszędzie dominują korki, hałas klaksonów i tłumy pieszych. Na głównych ulicach zwłaszcza w newralgicznych porach dnia ruchem kierują policjanci z gwizdkami, co jest o tyle ciekawe, że nie wyłączane są wówczas światła przez co można się zagapić, pomylić i wejść na zielonym świetle wprost pod rozpędzony samochód. Niewiele brakowało, abym sam się w ten sposób pomylił.

Lima: Fontanna w parku przy Muzeum Sztuki (Museo de Arte de Lima)

      Już zaraz po wyjściu z hotelu natknąłem się na lokalny barwny zespół muzyczny ubrany w tradycyjne Indiańskie stroje i z pomalowanymi twarzami. Było to ciekawe doświadczenie. Zgodzili się by zrobić im zdjęcie. Plan na ten dzień zakładał by odkrywanie tajemnic stolicy Peru zacząć od wizyty w Museo de Arte de Lima, czyli Muzeum Sztuki. Otwarte w połowie poprzedniego stulecia muzeum gromadzi zbiory sztuki peruwiańskiej od czasów Inków. Tuż obok odnalazłem Museo de Arte Italiano, które dla odmiany jest jedynym w kraju muzeum poświęconym wyłącznie sztuce włoskiej. Zdecydowanie większe jest to pierwsze, ale mnie urzekły wspaniałe malowidła na gmachu przy wejściu tego drugiego. Były przepiękne. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem imponujący olbrzymi gmach Pałacu Sprawiedliwości.

Lima: Muzeum Sztuki Włoskiej (Museo de Arte Italiano)

      Idąc dalej zaplanowanym szlakiem dotarłem w końcu do głównego placu Limy – Plaza de Armas. Większość budynków z pierwotnego miasta została zniszczona podczas trzęsienia ziemi w połowie XVIII wieku. Jedynym oryginalnym elementem, który przetrwał kataklizm jest zbudowana sto lat wcześniej fontanna z brązu. Mimo tego faktu zrekonstruowany plac jest dziś miejscem światowego dziedzictwa UNESCO. Jest naprawdę piękny. To w tej okolicy usytuowane jest też większość zabytków. Można tu odnaleźć chociażby siedzibę rządu i kolonialne budynki z typowymi dla Limy zabudowanymi drewnem balkonami. Znajduje się tu też na przykład wybudowana w połowie XVI wieku Katedra. Podobnie jak większość budynków nie została oszczędzona podczas wspomnianego trzęsienia ziemi, ale szybko zrekonstruowano ją do obecnego wyglądu. W kaplicy katedry znajduje się grób Francisco Pizarro, założyciela Limy. Chwilę później dotarłem do Bazyliki i Konwentu San Francisco. Kościół i jego klasztor są najbardziej znane ze swoich katakumb zawierających kości około 10 000 osób pochowanych w tym miejscu, które wówczas było pierwszym cmentarzem w Limie. Pod kościołem znajduje się labirynt wąskich korytarzy, z których każdy wyłożony jest z obu stron kośćmi. W jednym miejscu duża okrągła dziura jest wypełniona kośćmi i czaszkami ułożonymi w geometryczny wzór, jak dzieło sztuki. Na górnym poziomie jest tu także biblioteka z tysiącami antyków, a klasztor posiada imponującą kolekcję sztuki sakralnej. Najbardziej znany jest z muralu przedstawiającego Ostatnią Wieczerzę, na którym apostołowie jedzą… świnkę morską.

Lima: Pałac Sprawiedliwości
Lima: Casa de Aliaga

      Następnym przystankiem miało być Casa de Aliaga. To jedna z najstarszych i najlepiej zachowanych rezydencji kolonialnych w Ameryce Południowej, której początki sięgają początków miasta. Dom jest zamieszkiwany przez rodzinę Aliaga od 1535 roku, przekazywany przez siedemnaście pokoleń, co czyni go najstarszym domem w Ameryce Południowej należącym i zajmowanym przez jedną rodzinę. Zanim tam jednak dotarłem natrafiłem na pewien park. To Parque de la Muralla. Odnalazłem w nim pomnik wspomnianego już Francisco Pizzaro i pozostałości starych murów miasta. Pomnik powstał w 1935 roku dokładnie w cztery setną rocznicę powstania miasta i pierwotnie stał na głównym placu miasta. Wracając już do hostelu kilka przecznic na wschód od Plaza de Armas, tak jak planowałem odnalazłem kościół Nazarenas. Wiąże się z nim wyjątkowa historia. Obszar ten był niegdyś biedną dzielnicą wyzwolonych czarnych niewolników, a pośrodku tego, co było niewiele więcej niż slumsami, były niewolnik namalował na ścianie mural przedstawiający ukrzyżowanie Chrystusa. Trzęsienie ziemi w połowie XVII wieku dokonało ogromnych zniszczeń na tym obszarze, ale ściana pozostała nietknięta. To było postrzegane przez mieszkańców jako cud, a wokół niej zbudowany kościół. Dziś malowidło stanowi główny ołtarz. W Kościele akurat była odprawiana Msza. Postanowiłem więc zostać już do końca. Wracając do hostelu kupiłem pamiątki i jeszcze raz zajrzałem na Plaza das Armas. Dobrze że zacząłem zwiedzanie wcześnie rano. Już wtedy, gdy tu dotarłem za pierwszym razem kręciło się w tym miejscu wielu policjantów z bronią, a plac był ogrodzony barierkami. Teraz, gdy wracałem turyści byli już wypraszani z centrum placu, bo najwyraźniej miały zacząć się tam jakieś uroczystości.

Lima: Park Miłości

 

Lima: Ogród Chiński

      Następnego dnia rano miałem zaplanowaną wycieczkę do dzielnicy Miraflores. Oddalona od centrum około dziewięć kilometrów położona nad oceanem dzielnica Limy to jedna z najbardziej popularnych części tego miasta. To miejsce, które przyciąga turystów swoim urokiem i bogactwem kulturowym, ale także innymi walorami. Jadąc tam autobusem miałem okazję zobaczyć inne oblicze Limy. Ta część miasta w dużym stopniu przypomina Hiszpanię: luksusowe hotele, wysokie biurowce, piękne parki, biegacze biegający ścieżkami. Zapachniało luksusem. Dopiero teraz tak naprawdę zrozumiałem czemu w zasadzie wszystkie autobusy z lotniska jadą nie do centrum, a od razu do Miraflores. Stare historyczne serce miasta poza głównym placem jest w pewnym stopniu zaniedbane, widać też trochę biedę. Tu za to prawdziwy Zachód. Zresztą nawet nazwy do tego nawiązują. Wysiadłem przy Parku Kennedy’ego, a są tu też na przykład ulice Francja, Berlin, czy Wenecja.

Lima: Latarnia Morska

      Pierwszym zaplanowanym miejscem, do którego dotarłem był Park Miłości. Jest tu ogromna rzeźba obejmującej się pary, piękne mozaikowe ławeczki i dużo zieleni, ale mój wzrok przykuły od razu cudowne klify w tle. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Mimo, że to lita, wysoka na sześćdziesiąt metrów skała miejscami pokryta jest zielenią co daje niesamowite wrażenie. Idąc dalej wzdłuż wybrzeża dotarłem do Ogrodu Chińskiego z piękną altaną i innymi akcentami nawiązującymi do chińskiej kultury i architektury. Jest tu mostek, staw ze złotymi rybami i chińskie rzeźby. Trochę dalej odnalazłem piękną latarnię morską, którą otaczały popiersia wybitnych peruwiańskich żeglarzy. Choć od rana było duże zachmurzenie i pogoda trochę mnie niepokoiła to jednak teraz koło południa wyszło już słońce sprawiając, że widoki były jeszcze bardziej zatykające dech w piersi. Odnalazłem zejście z klifów na dół na plaże, gdzie swojej pasji oddawali się lokalni surferzy. Woda była zdecydowanie chłodniejsza, a plaża bardzo kamienista. W Pacyfiku zanurzyłem więc już jedynie stopy.

Lima: Klify w MIraflores

      Do hostelu postanowiłem wrócić na piechotę. Żeby zaliczyć wszystkie zaplanowane punkty swojej wycieczki musiałbym i tak co chwilę wysiadać. Po kilku kilometrach marszu dotarłem do piramidy Huaca Pucllana. To dobrze zachowany kompleks świątynny w kształcie piramidy sprzed czasów Inków. Kultura Limy, przez którą zbudowano piramidę, rozwinęła się na środkowym wybrzeżu Peru między 200 r.n.e, a 700 r.n.e. Mniej więcej z tego okresu musi więc pochodzić piramida. Wyczytałem gdzieś, że zbudowana z cegieł adobe i gliny konstrukcja nigdy nie przetrwałby dłużej niż 1000 lat w jakimkolwiek innym klimacie. Huaca Pucllana zrobiła na mnie spore wrażenie, ale kilka kilometrów dalej odnalazłem drugą chyba utrzymaną w jeszcze lepszym stanie, choć podobną i z podobnych czasów piramidę Huaca Huallamarca.

Lima: Piramida Huaca Huallamarca

      Oszołomiony tym wszystkim co widziałem podczas dnia wróciłem do hostelu i zacząłem szykować się na powrót. Ostatni dzień pobytu to już jedynie droga na lotnisko i kilka godzin czekania. Przede mną trzynastogodzinny nocny lot do Paryża pięć godzin czekania i kolejny lot do Warszawy. W Paryżu na lotniskowym telewizorze trwała właśnie transmisja z meczu finałowego Roland Garros, w którym kilkanaście kilometrów od lotniska nasza Iga demolowała swoją rywalkę z Włoch Jasmine Paolini. Mecz co chwilę przyciągał uwagę lotniskowych gapiów, którzy stawali w okolicach telewizora zerkając na wynik, a mnie rozpierała duma. Z chęcią wyciągnąłbym polską flagę i demonstrował kraj swojego pochodzenia. Niestety została w rejestrowanym bagażu. Szkoda. Mecz nie trwał długo, skończył się zanim wsiadłem do samolotu do Warszawy. Przede mną jeszcze kilka godzin drogi i przeżywania w myślach tego wszystkiego co mnie przez te ostatnie dni spotkało. Pięćdziesiąty półmaraton zaliczony, dwa kolejne kraje odwiedzone, czwarty kontynent. Ameryka Południowa pokonana od Atlantyku do Pacyfiku. Czego chcieć więcej? Ech…

2024.06.01 Rio de Janeiro (Brazylia) Półmaraton: MARATONA DO RIO 21K – 1:45:51


Więcej zdjęć z Rio:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Maracany:


Więcej zdjęć z Limy:


2014 Mariusz Ryżkowski