W dniu, w którym ukończyłem swój pierwszy maraton we wrześniu 2013 roku dominowała jeszcze euforia. Cieszyłem się, że udało mi się osiągnąć coś, o czym jeszcze dwa miesiące wcześniej mogłem jedynie marzyć. To było moje wielkie prywatne święto, wiele tygodni ciężkiej pracy zwieńczone sukcesem. Świętowanie nie trwało jednak zbyt długo. Choć ten maraton miał być z założenia pierwszym i ostatnim już następnego dnia zacząłem myśleć o kolejnych biegach. Chciałem, aby mój kolejny długi bieg był biegiem zagranicznym. To miał być kolejny etap mojej biegowej przygody, kolejne wyzwanie. Pomyślałem: “Może Wiedeń?”. To miasto w mej świadomości istniało jako najpiękniejsze miasto Europy i zawsze pragnąłem je zobaczyć, a połączenie wycieczki do Wiednia z bieganiem byłoby fantastyczną przygodą i tego wszystkiego co lubię. Minęła jesień, zima. Na wiosnę odkurzyłem w pamięci to postanowienie. Po jednym z kwietniowych treningów po prostu wróciłem do domu, siadłem przed komputerem i zacząłem szukać w internecie informacji. Ogromnym zbiegiem okoliczności okazało się, że w 2014 roku Maraton (jak również Półmaraton) Wiedeński odbywały się właśnie tego konkretnego dnia. Wiedeń więc już musiałem odłożyć co najmniej na za rok. W zamian wybrałem październikowy półmaraton w Brukseli. “Też fajnie”- pomyślałem. Wiedziałem jednak, że prędzej czy później pobiegnę także w Wiedniu.
Rok minął bardzo szybko, a ja tym razem byłem już bardziej czujny i zdeterminowany. Na bieg zarejestrowałem się od razu na jesieni. Potem wybór hostelu, formalności związane z dojazdem. Zostało tylko odliczanie miesięcy, tygodni, dni i w międzyczasie szlifowanie formy. Jeszcze na tydzień przed wyjazdem w zasadzie nie docierało do mnie, że ten wielomiesięczny czas oczekiwania tak szybko minął i właśnie się kończy. Gdy do wyjazdu zostało tak naprawdę trzy, cztery dni w mej głowie pojawiły się pierwsze myśli: “O rany, przecież to już!”. Poczucie pewnej ekscytacji mieszało się z małą tremą. Zastanawiałem się czy już na pewno wszystko dopiąłem na przysłowiowy ostatni guzik, czy o czymś czasem nie zapomniałem. Starałem się wyobrazić sobie jak ten wyjazd będzie wyglądał, co mnie tam w ogóle czeka. O samym biegu starałem się póki co nie myśleć, choć i takie myśli od czasu do czasu pojawiały się w mej głowie. Zastanawiałem się na co mnie stać, jaka może być pogoda, jaką obrać taktykę. Generalnie mimo wszystko nastawienie nie było najlepsze. Zawsze do każdego startu podchodzę raczej z dystansem i nastawiam się raczej ostrożnie. Wolę się miło zaskoczyć, niż przykro rozczarować. Tym razem jednak ostrożne podejście miało głęboko uzasadnione podstawy. Przeziębienie, które dawało się we znaki jeszcze kilka dni przed wyjazdem, zmęczenie związane z wielogodzinną podróżą i sobotnim zwiedzaniem miasta, trudna trasa i zapowiadana słoneczna pogoda raczej nie nastrajały optymistycznie i nie dawały nadziei na kolejną poprawę swoich najlepszych osiągnięć. I choć trudno to wszystko było przyjąć do wiadomości, liczyłem się z tym. Nie miałem wyboru. Bardzo długo wydawało mi się, że to będzie samotna podróż. Trochę mnie to martwiło, bo zawsze z kimś jest raźniej i ciekawiej. Ostatecznie za sprawą jakiegoś forum biegowego skontaktował się ze mną Maciej, który także zapragnął pobiec w mieście Mozarta i ostatecznie wybraliśmy się razem, choć ja nastawiając się także na zwiedzanie po biegu planowałem zostać w Wiedniu jeden dzień dłużej.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Do Wiednia dotarliśmy już w sobotę wczesnym rankiem. Bezpośrednio z autokaru postanowiliśmy odebrać pakiety startowe. Potem w oczekiwaniu na specjalnie przygotowaną przez organizatorów imprezę integracyjną zrobiliśmy sobie rekonesans po mieście podziwiając przepiękne zabytki, których w Wiedniu nie brakuje na każdym kroku. Słońce świeciło od samego rana. To zwiastowało problemy następnego dnia podczas biegu. Gdy zbliżała się czternasta skierowaliśmy się do miejskiego ratusza gdzie w przepięknej Sali Bankietowej czekała już na nas impreza, podczas której biegacze z całego świata mogli nie tylko zintegrować się, ale także słuchając muzyki klasycznej w wykonaniu kwartetu smyczkowego delektować się smakołykami i naładować akumulatory przed niedzielnym biegiem. Potem był już tylko powrót do hostelu, sen i regeneracja po podróży i długim obfitującym w wiele fantastycznych wrażeń dniu.
Następnego ranka na starcie tuż nad brzegiem Dunaju stanęło ponad 42 000 zawodników ze 130 krajów. Wśród nich blisko 1000 Polaków. Przed jednymi z nich maraton, przed innymi tak, jak w moim przypadku połowa dystansu, jeszcze inni biegli maraton sztafetowy. Ta wielotysięczna rzesza ludzi, których połączyła pasja biegania i którzy przyjechali tu z całego świata, by w tym konkretnym dniu pobiec razem po prostu porażała. Do tej pory w największych biegach, w jakich miałem okazję startować, biegło nie więcej niż dziesięć, góra dwanaście tysięcy ludzi. Tym razem ten potok entuzjastycznych roześmianych twarzy, ich różnorodność i kolorowość dawała poczucie czegoś pięknego i niesamowitego. Sprawiała, że nie był to zwykły bieg, ale wyjątkowe wydarzenie i prawdziwe biegowe święto. Z każdą chwilą napięcie narastało. Jeszcze tylko kilka klasycznych walców rozbrzmiało z głośników i start. Od samego początku nie czułem się najlepiej. Długa ciężka podróż i zmęczenie poprzednim dniem, tak jak się tego spodziewałem dawały mi mocno w kość. Starałem się utrzymywać tempo z Półmaratonu Warszawskiego sprzed dwóch tygodni, kiedy to udało się pobić rekord życiowy. O ile jednak w Półmaratonie Warszawskim przez większą cześć dystansu biegło się bardzo komfortowo w ogóle nie czując zmęczenia, o tyle tutaj niemalże od samego początku było po prostu ciężko. Zadania nie ułatwiała pogoda. Czarne gęste chmury, które od rana wisiały nad Wiedniem i dawały nadzieję na deszcz ostatecznie rozpierzchły się, a na niebie zapanowało gorące słońce.
Pierwsze 5km, tak jak chciałem – w czasie zbliżonym do biegu w Półmaratonie Warszawskim. Po drodze minęliśmy Prater, czyli park publiczny położony między Dunajem, a Kanałem Dunajskim. Niegdyś były to tereny łowieckie Habsburgów, które cesarz Józef II udostępnił publiczności w 1766 roku. Kolejne pięć kilometrów wzdłuż Kanału Dunajskiego. To tak naprawdę stare koryto Dunaju, dziś uregulowane i służące wyłącznie do żeglugi dla statków turystycznych. Po dziesiątym kilometrze spojrzałem na zegarek. Moje tempo spadło na tyle, że w zasadzie straciłem nadzieję na dobry wynik. “Game Over, zabawa skończona” – pomyślałem. Przez całą pierwszą połowę dystansu biegło się mało komfortowo w wielotysięcznym tłumie. Trudno było złapać odpowiedni rytm, gdy tak naprawdę musisz skupić się na tym, by znaleźć sobie odrobinę wolnego miejsca. Od czasu do czasu w tłumie dało się usłyszeć rodaków, którzy widząc biało czerwoną opaskę na moim ramieniu pozdrawiali mnie. Widząc polskie akcenty rewanżowałem się tym samym wdając się czasem także w krótkie pogawędki. Niewątpliwie te drobne, sympatyczne gesty mobilizowały i dodawały energii. Od połowy dystansu niemalże już do samego końca delikatnie pod górę. Paradoksalnie tam poczułem się lepiej. Postanowiłem jeszcze zebrać się i zawalczyć o dobry wynik. Udało się mocniej przyspieszyć nie na tyle jednak, aby myśleć o nowym rekordzie. Strata wydawała się już zbyt duża i na to od kilku ładnych kilometrów nie było już w zasadzie szans. Ciągle jednak chciałem złamać godzinę i pięćdziesiąt minut.
Gdy na 17km dobiegłem do Muzeum Techniki i czułem, że chyba mam jeszcze spore pokłady energii postanowiłem gnać już ile sił w nogach w kierunku Heldenplatz, gdzie pośród wielu wspaniałych architektonicznych pereł ulokowana była meta. Ostatnie cztery kilometry były bardzo szybkie. Każdy z nich był jednym z czterech moich najszybszych kilometrów tego biegu. Ostatni zakręt. Kątem oka zerknąłem jeszcze na zegarek. Mijała właśnie sto dziesiąta minuta tego biegu. Wiedziałem już, że nie uda mi się złamać 1h50. Przede mną jeszcze tylko ostatnia prosta po błękitnym dywanie i meta. Grymas zmęczenia na mej twarzy zamieniał się powoli w grymas małego rozczarowania. Niby od samego początku wiedziałem, że tym razem rewelacji nie będzie, bo przeziębienie, bo podróż, bo pogoda, bo to, tamto. Jednak z drugiej strony trochę byłem na siebie zły. Miałem wrażenie, że mogłem dać z siebie więcej, a długi szybki czterokilometrowy finisz był dowodem na to, że podszedłem do tego biegu zbyt ostrożnie i źle rozłożyłem siły. Dopiero wieczorem, gdy wypoczywając analizowałem zapis biegu na Endomondo uświadomiłem sobie, że tak naprawdę dzisiaj dystans półmaratonu mimo słabszego dnia i niesprzyjających okoliczności udało mi się pobiec najszybciej w życiu (nowa nieoficjalna życiówka 1:45:49), a słabszy od oczekiwanego oficjalny wynik był w znacznej mierze rezultatem tego, że aby ukończyć ten półmaraton musiałem przebiec 700 metrów więcej, niż wynosi dystans biegnąc slalomem i wyprzedzając liczne grono maruderów z kilkudziesięciotysięcznej stawki. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo to był wynik, którego absolutnie się nie spodziewałem i dowód na to, że dałem z siebie naprawdę dużo. Takie to sobie pocieszenie, ale “jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Na deser został mi jeszcze jeden dzień zwiedzania miasta, gdzie już na spokojnie, bez pośpiechu, bez oszczędzania sił mogłem raz jeszcze delektować się tym pięknym miastem, by wrócić do kraju z bagażem pięknych wspomnień. Myślę, że jeszcze tu kiedyś wrócę. Warto…
2015.04.12 Wiedeń (AUT) Półmaraton: 32 OMV VIENNA HALFMARATHON – 1:50:32
Więcej zdjęć:
Świetne zdjęcia i opis imprezy. Bieganie strasznie uzależnia, nawet kiedyś ktoś się śmiał, że podczas maratonu człowiek myśli “Po co mi to było?!”, a po maratonie zaczyna szukać kolejnej tego typu imprezy!!!
Dziękuję za miłe słowa:) To prawda to jest jak nałóg, który uzależnia:)