Narodowe Święto Biegania – tak reklamowany jest Bieg Orlen Warsaw Marathon wraz z biegami towarzyszącymi. Rozmach, z jakim jest organizowany i liczba uczestników sprawia, że określenie to nie jest wcale przesadzone. Tak się jakoś złożyło (nie wiem nawet w sumie dlaczego), że mimo, iż jest to już trzecia edycja to jest to dopiero mój debiut w tej imprezie. Długo zastanawiałem się czy na fali przygotowań do półmaratonów w marcu i kwietniu nie zmienić swoich planów z początku roku i nie spróbować wystartować na dystansie pełnego maratonu. Ostatecznie postanowiłem trzymać się założeń z początku roku i pobiec 10km, a z przygotowaniami skupić się na krótszych dystansach pod kątem majowego Ekidena, by z naszą najlepszą firmową drużyną móc powalczyć o najwyższe cele w Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Sztafet Firmowych. Po siódmym miejscu w debiucie zeszłym roku apetyty jeszcze urosły. Na miejsce w tej drużynie trzeba jednak najpierw mocno zapracować. Na maratony przyjdzie czas na jesieni.
Wiosna wreszcie o sobie przypomniała. Całą sobotę było bardzo ciepło i dominowała piękna słoneczna pogoda. Zapowiadało to ciężką walkę na trasie następnego dnia. Rano jednak okazało się, że aura sprawiła biegaczom nie lada niespodziankę. Pochmurno z niewielkimi opadami deszczu i bezwietrznie to idealna pogoda zwłaszcza dla maratończyków. W miasteczku biegaczy zlokalizowanym na błoniach Stadionu Narodowego od rana panował duży ruch i atmosfera wielkiego Święta. W końcu start. Tym razem bez specjalnych oczekiwań. Potraktowałem ten bieg tylko jako element przygotowań dlatego na wspaniałe wyniki nie było raczej co liczyć, aczkolwiek chciałem powalczyć. Bieg ten był też znakomitą okazją, na spotkanie wielu znajomych, którzy pojawili się wśród tysięcy uczestników imprezy. W zasadzie na każdym kroku można było spotkać znajome twarze, w tym wielu przyjaciół z wyjazdu na Bieg na Monte Cassino, którymi każde biegowe spotkanie w większej grupie kończymy pizzą, czyli nawiązaniem do wspólnego pobytu we Włoszech.
Taktyka na ten bieg była prosta i trochę pod kątem dystansu 5km. Pierwsze kilometry chciałem pobiec szybko, być może nawet za szybko, by trochę się zmęczyć, a w drugiej połowie dać z siebie tyle na ile jeszcze zostanie sił. Po starcie narzuciłem dość mocne tempo, choć bardzo szybki bieg ograniczała duża ilość zawodników. Po trzecim kilometrze stawka rozciągnęła się na tyle, że można było się już skupić tylko i wyłącznie na bieganiu. Półmetek osiągnąłem z czasem 23:25, czyli w zasadzie zgodnie z oczekiwaniami. Liczyłem, że druga połowa dystansu może będzie trochę łatwiejsza, może pojawią się jakieś zbiegi, z drugiej strony czekałem na kryzys, który biorąc pod uwagę szybkie tempo pierwszych 5km powinien pojawić się prędzej, czy później. Oczekując na słabszy moment pokonywałem kolejne kilometry. Na szczęście tak, jak na to liczyłem druga połowa dystansu była dużo łatwiejsza i obfitowała w co najmniej w kilka zbiegów, gdzie można było złapać głębszy oddech. Gdy do mety zostały dwa kilometry wiedziałem już, że biegnę zdecydowanie na życiówkę. Starałem się utrzymywać tempo, aczkolwiek było to coraz trudniejsze. Gdy wybiegłem na bardzo długą ostatnią prostą zebrałem jeszcze ostatki sił by przyspieszyć. Mijając metę kątem oka zerknąłem na zegarek – 46:00, czyli lepiej od poprzedniego rekordu o prawie minutę. Przez następne minuty oczekiwanie na oficjalny czas z nadzieją, że szóstka pierwszy raz w zyciu zamieni się w piątkę. I jest – 45:59. To czas którym łamię swoją kolejną barierę, czas na miarę biegowego święta.
Epilog: Tuż po biegu podszedł do mnie jeden z biegaczy, mówiąc że podobnie jak ja, biegł w sierpniu ubiegłego roku Bieg w Pogoni za Bobrem nad Jeziorem Wigry i z przyjemnością czytał wówczas relację z tego biegu na moim blogu. Miło, że ktoś docenia.
2015.04.26 Warszawa (POL) 10km: BIEG OSHEE W RAMACH ORLEN WARSAW MARATHON – 45:59
Więcej zdjęć: