Powrót do przeszłości

      Co można zrobić w przedłużony weekend? Można na przykład  odwiedzić Kiszyniów, stolicę najbiedniejszego europejskiego kraju – Mołdawii. Można przebiec tam półmaraton. Można też potem spróbować przenieść się trochę w czasie i zobaczyć skansen komunizmu na naszym kontynencie Naddniestrze, czyli państwo, którego nie sposób znaleźć na mapie, gdyż formalnie nie istnieje, a gdzie rzeczywistość w pewnym sensie zatrzymała się na minionej epoce. “Russkij Mir” dziś ma się tam chyba nawet lepiej, niż w samej Moskwie. Można uczestniczyć w kolejnym etapie zaliczania Korony Europy, czyli zdobywania największych szczytów wszystkich krajów naszego kontynentu, a przy okazji można poznać naprawdę wielu fajnych i interesujących ludzi z pasjami. Wszystko to można… No, ale po kolei…

      Mołdawia… kraj, który ma jak wspomniałem łatkę najbiedniejszego państwa Europy Polakom kojarzy się prawdopodobnie jedynie z dobrym winem, pewnie trochę ze Związkiem Radzieckim i jakimś zbuntowanym regionem, który od wielu lat próbuje się odłączyć i podążać swoją prorosyjską drogą. Jednakże jest to też coraz bardziej popularny kierunek turystyczny wśród naszych rodaków. Ja wyjazd na półmaraton do Kiszyniowa, stolicy Mołdawii rozważałem już kilka lat temu, gdy najprawdopodobniej w odpowiedzi na coraz większe zainteresowanie pojawiły się pierwsze bezpośrednie loty z naszego kraju w dość korzystnych cenach. Wówczas jednak jakby inne kierunki miały dla mnie większy priorytet, potem pojawiła się pandemia i tak minęło kilka lat. Teraz jednak przyszła w końcu pora nadrobić także i te zaległości.

      Do Kiszyniowa przyleciałem już w piątek koło południa. Szybko udało mi się zlokalizować trolejbus, którym zgodnie z planem miałem zamiar dostać się do centrum i niebawem siedziałem już w środku. Jeszcze nie zdążyłem nawet ruszyć, a już wiedziałem, że w kraju tym czas jakby się trochę zatrzymał. Trudno bowiem już w Europie znaleźć miejsce gdzie bilety oczywiście jakże by inaczej w formie świstka papieru w środku pojazdu sprzedaje specjalnie do tego zadania wyznaczona starsza Pani, a poza sprzedażą biletów Jej rola polega na wykrzykiwaniu na poszczególnych przystankach informacji o ważnych punktach przesiadkowych, jak na przykład o dworcu kolejowym. Jadąc tak i patrząc przez okno czasami miałem wrażenie, że cofnąłem się o 30 lat, bo niektóre widoki zwłaszcza z dala od centrum przypominały mi obrazy z wczesnego dzieciństwa, a późnego okresu PRL.

      Pół godziny jazdy i znalazłem się w najbardziej charakterystycznym miejscu tego miasta, a które przez najbliższych kilka dni miało stać się moim głównym punktem orientacyjnym, czyli przy kiszyniowskim Łuku Triumfalnym. To tutaj bowiem znajdowało się miasteczko biegowe z licznymi atrakcjami towarzyszącymi, gdzie odebrałem od razu pakiet, to tutaj było Pasta Party w sobotnie popołudnie, to tutaj był też start i meta zawodów. Również niedaleko, bo jakieś 500 metrów dalej zlokalizowany był mój hostel, w którym zamierzałem spędzić tych kilka najbliższych dni. Po odebraniu pakietu wielkiego zwiedzania już tego dnia nie planowałem. Uznałem, że nie na sensu biorąc pod uwagę długość mojego pobytu w tym mieście. Pokręciłem się więc jedynie chwilę po okolicy. Spod Łuku Triumfalnego skierowałem się w stronę pomnika Stefana cel Mare jednego z najbardziej spektakularnych władców tego kraju z XV wieku, który władał Mołdawią przez 47 lat i walcząc o niepodległość przeciwstawiał się obcym siłom, takim jak Imeprium Osmańskie, Węgry czy nawet Polska i trzeba przyznać, że szło mu całkiem nieźle, bo podobno wygrał 34 z 36 prowadzonych bitew. Tak bardzo zapisał się w historii tego kraju, że w Kiszyniowie doczekał się nie tylko pomnika, ale także całego parku jego imienia, na jego cześć nazwana została centralna ulica Kiszyniowa, a jego podobizna widnieje także na banknotach. Zdecydowanie można powiedzieć, że to wiodąca postać w historii Mołdawii. W parku miałem okazję zobaczyć jeszcze pomnik Puszkina, piękną fontannę i robiąc po drodze małe zakupy niebawem byłem już w hostelu. Z hostelem trafiłem w samą dziesiątkę, bo za naprawdę niską cenę miałem tu zapewniony wyjątkowo dobry standard, komfort, fantastyczną lokalizację, przestrzeń, czystość i spokój. Było wszystko czego potrzebowałem i śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z lepszych tanich hosteli w jakich pomieszkiwałem, a trochę się już ich przecież nazbierało.

      W pokoju zameldowany byłem ze starszym Panem, którego przez pierwsze dni biorąc pod uwagę akcent miałem za Brytyjczyka. Ze swoją siwą brodą i skrzypiącym głosem przypominał mi trochę pirata z filmów o tychże piratach. Nie wiem co robił w Kiszyniowie i czym się generalnie zajmował. Natomiast namiętnie spędzał godzinami czas przed laptopem “grając w gry” i był jakby w swoim świecie, trudno więc było z nim nawiązać bliższy kontakt. Dopiero po kilku dniach udało się dłużej porozmawiać i okazało się że Pan z brodą to nie żaden Brytyjczyk, tylko Szwed, czyli żaden z niego pirat, a bardziej Wiking. Drugim współlokatorem był bardzo młody, cichy i nieśmiały Japończyk (chyba), z którym kontakt ograniczał się do krótkiego “Hello!”, ale przyzwyczaiłem się już, że ta nacja jest wyjątkowo wycofana i nie szuka kontaktu. W ostatnich dniach mojego pobytu dołączył do nas Sebastian z Chile, który studiował na Malcie. Od razu złapaliśmy dobry kontakt i w końcu miałem w pokoju kogoś, z kim można było ciekawie porozmawiać. Wszakże Malta to jeden z moich ulubionych kierunków i wyjątkowo korzystnie zapadła w mojej pamięci. Z Emilem z Azerbejdżanu co prawda nie byłem w pokoju, ale już po zawodach któregoś wieczoru zaczepił mnie na korytarzu mówiąc, że kojarzy mnie z biegu. Mieliśmy okazję dłużej porozmawiać i też lepiej się poznać.

      Sobota to oczywiście zwiedzanie. Z samego rana delikatnie pokropiło  i zastanawiałem się na ile deszcz może pokrzyżować mi plany. Gdy jednak opuszczałem hostel zaczynało się już zdecydowanie rozpogadzać, choć muszę przyznać, że było dość chłodno. Pierwsze kroki ponownie skierowałem w stronę Łuku Triumfalnego. Po drugiej stronie ulicy jest mołdawski parlament, a tuż obok Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego, czyli świątynia wzniesiona na początku XIX wieku na potrzeby społeczności bułgarskiej. Potem skierowałem się w stronę Muzeum Narodowego oraz Muzeum Etnograficznego, gdzie akurat trwał jakiś mały jarmark ludowy, zatrzymałem się tam na chwilę by pooglądać rzeczy związane z tutejszą kulturą i tradycją. Na końcu dotarłem do Parku Valea Morilor stworzonego przez Breżniewa w latach 50 poprzedniego stulecia jako centralny park kultury i wypoczynku z ogromnym jeziorem wokół którego prowadzą ścieżki, na których pełno jest spacerowiczów, ludzi na rowerach, czy też biegaczy. Nie brakuje tu przy brzegu także wędkarzy, a na wodzie kajakarzy. Zdecydowanie sporo się tu dzieje. Ważnym punktem tego parku są także przepiękne, okazałe kaskadowe schody zdobione wazami z kolorowymi kwiatami, szpalerem latarni, czy też okazałą fontanną. Pospacerowałem jeszcze chwilę po mieście w poszukiwaniu pomnika Lenina mając okazję zobaczyć także te mniej okazałe turystycznie okolice, jak na przykład obdrapane tutejsze osiedla blokowisk, czy też zaniedbane stare rozpadające się budynki i trochę zmęczony wróciłem do hostelu. Po kilku godzinach odpoczynku tak, jak planowałem poszedłem do miasteczka biegowego na Pasta Party naładować organizm węglowodanami przed zbliżającym się następnego dnia biegiem.

      Rano czekała mnie dość wczesna pobudka. Szykując sobie śniadanie w jeszcze pustej kuchni nagle za plecami usłyszałem krótkie: “Z Polski?”. To był Paweł. Paweł pochodzi z Wałbrzycha i podobnie jak ja lubi łączyć bieganie z podróżowaniem, ale jego dokonań, które z pasją opisuje na blogu “W biegu przez Świat” mogę mu jedynie pozazdrościć. Jeśli dobrze zapamiętałem z naszej krótkiej rozmowy to ma już na koncie ponad 80 odwiedzonych krajów, wiele wspaniałych maratonów wliczając w to choćby maraton na Antarktydzie, czy na Kubie. Myślę, że będę często zaglądał na jego blog i czerpał inspiracje na dalsze wyzwania i podróże. Na dłuższe rozmowy nie było za bardzo czasu, bo trzeba było iść na start. Tam stojąc w kolejce do depozytów, znowu czekał na mnie polski akcent. Ktoś mnie z tyłu zaczepił. To był Artur. Widząc moją polską koszulkę podszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że pochodzi z Radomia, ale mieszka w Kiszyniowie już 4 rok i jest tu księdzem. Gdy ustawiliśmy się w strefie startowej polska grupa stała się jeszcze liczniejsza, bo spotkaliśmy Pawła, tym razem z Krosna, i Jurka. Panowie przyjechali pobiec w Kiszyniowie maraton, ale tak naprawdę to było to tylko jedno z ich tutejszych zamierzeń, gdyż razem z Krzysztofem, Adamem i Andrzejem zamierzali zdobyć największą górę Naddniestrza… no powiedzmy górkę, bo jej wysokość to zaledwie 274 m. n. p. m. – Plopi. Paweł, który prowadzi fanpage Korona Europy dla Miasta Krosna realizuje projekt, polegający na tym, że chciałby zdobyć 46 najwyższych szczytów w poszczególnych państwach Europy. Swoją przygodę rozpoczął w 2017 roku, ma już na koncie ponad 40 szczytów, zostało mu zaledwie kilka, które chciałby pokonać do roku 2024. Piękna sprawa… Trzymam kciuki.

      No, ale choćby jeszcze na chwilę wróćmy do biegania… Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, bo mieć nie mogłem. Od momentu, gdy w połowie września udało mi się poprawić życiówkę na 5km jedynym priorytetem stał się dla mnie maraton. Biegam często i dużo. Nie mam czasu na dłuższą, pełną regenerację i nogi ciężkie były jeszcze przed startem. Od samego początku założyłem więc sobie, że traktuje ten bieg jedynie jako solidny trening i fajnie by było pobiec w czasie poniżej 1:45, w najgorszym wypadku poniżej 1:50. Oznaczało to mniej więcej tempo około 4:55 na kilometr i tak zacząłem. Pogoda była bardzo dobra do biegania. Co prawda zgodnie z prognozami miało być dużo cieplej, niż w poprzednich dniach, ale rano temperatura wynosiła jedynie 4 stopnie i dopiero koło południa wzrosła do ponad 20. Trasa też w miarę szybka. Na biegaczy czekały 10,5-kilometrowe pętle z długimi prostymi, aczkolwiek trzeba przyznać, że było też kilka konkretnych  podbiegów na wiadukt. Starałem się kontrolować tempo, jednak pierwszą pętle pokonałem w czasie 52 minut i 45 sekund. Trochę zbyt wolno, aby zmieścić się poniżej 1:45. Postanowiłem delikatnie przyspieszyć. Na trasie było sporo lokalnych zespołów folklorystycznych w narodowych tradycyjnych strojach, które tańczyły, śpiewały lub grały mołdawskie utwory. Dodawało to niewątpliwie uroku i klimatu całej imprezie. Bieganie po pętli powodowało, że co jakiś czas miałem okazję mijać poznanych przed startem rodaków. Za każdym razem to było miłe spotkanie i kończyło się uśmiechem i pozdrowieniami. Gdy dobiegłem do 15 kilometra przekalkulowałem sobie szybko na mniej więcej jaki rezultat biegnę i wyszło mi, że nadal jest zbyt wolno by złamać 1:45. Ponieważ miałem jeszcze sporo sił postanowiłem przyspieszyć. Od tego momentu w zasadzie każdy kilometr był coraz szybszy. Metę minąłem niemalże z aptekarską precyzją, bo z czasem 1:44:48. Cel zatem został w pełni zrealizowany. Po biegu szybkie zakupy na popołudnie i wieczór, prysznic i wróciłem na metę, gdzie swój bieg kończyli jeszcze maratończycy. Ponownie spotkałem Pawła (tego od Korony Europy) w towarzystwie tym razem już całej ekipy. Okazało się, że podczas wspólnego biegu Artur zaoferował swoje towarzystwo, samochód i Panowie umówili się na następny dzień na wyjazd na Plopi, a potem do Naddniestrza. Również ja dostałem propozycję dołączenia do tej wyprawy. Ponieważ od samego początku Naddniestrze było moim obowiązkowym punktem tego wyjazdu długo nie musiałem się zastanawiać.

      Umówieni byliśmy pod Katedrą Opatrzności Bożej w Kiszyniowie z samego rana. Przed spotkaniem jeszcze chciałem wykorzystać okazję, że było po drodze i udało mi się zobaczyć przepiękny Sobór Przemienienia Pańskiego, a także Pałac Prezydencki. Chwilę potem siedzieliśmy już w samochodzie Artura kierując się w stronę granicy. Gdy dojechaliśmy na miejsce niestety zaczęły się kłopoty. Nie wiem czym to tak naprawdę było spowodowane. Czy to to, że w samochodzie siedziało siedmiu w miarę wysportowanych mężczyzn z wrogiego obszaru geopolitycznego, czy to fakt, że Panom ogranicznikom było trudno zrozumieć po co Ci mężczyźni chcą jechać na jakąś górkę, która ledwo wystaje z ziemi i raczej nie jest przedmiotem zainteresowania turystów, czy też może chodziło o zawartość apteczki, która była sprawdzana kilkukrotnie, czy nie ma tam jakichś zakazanych specyfików, a może po prostu gdzieś w tle chodziło o jakąś łapówkę, a my okazaliśmy się zbyt mało domyślni? Nie wiem. Fakt jest faktem, że spędziliśmy czekając na granicy chyba ze dwie godziny, co w znacznym stopniu ograniczyło nasze możliwości zrealizowania planu tej wyprawy. Najważniejsze jednak, że w końcu udało nam się w ogóle wjechać, choć przyznam się szczerze, że dziwnie się czułem przejeżdżając pomiędzy poszczególnymi posterunkami granicznymi, na których stali uzbrojeni po zęby w długą broń rosyjscy żołnierze. Po dwudziestu latach funkcjonowania w rzeczywistości strefy Schengen takie widoki, które pamięta się głównie z filmów z czasów Zimnej Wojny robią jednak na człowieku pewne wrażenie, zwłaszcza w obliczu tego, co dzieje się właśnie na Ukrainie. Po kilku godzinach dynamicznej jazdy dotarliśmy do miejscowości o wymownej nazwie Sovetskoje. To gdzieś za tą wsią, która przypominała jakiś kołchoz z odległych komunistycznych czasów zlokalizowane miało być Plopi. I rzeczywiście, po przejściu ostatniego odcinka na piechotę dotarliśmy na miejsce. Kilkaset metrów dalej to już Ukraina, choć nie sposób zauważyć gdzie konkretnie się ona zaczyna, bo nie widać tam żadnych oznaczeń. Wsiadając do samochodu w drogę powrotną było już w zasadzie jasne, że tego dnia nie uda nam się dotrzeć do stolicy Naddniestrza – Tyraspola. Nie ukrywam, że poczułem pewne rozczarowanie, bo bardzo mi zależało, aby to miasto odwiedzić. No, ale cóż mogliśmy zrobić… siła wyższa. Na pocieszenie Artur zaproponował zabrać nas na chwilę do innego trzeciego co do wielkości naddniestrzańskiego miasta zlokalizowanego po drodze naszej trasy – Rybnicy. Miasto to było i jest największym ośrodkiem przemysłowym z dużą hutą stali i zakładami przemysłowymi. Co ciekawe w mieście tym jest największe w całym Naddniestrzu skupisko Polaków. Według spisu z 2004 roku zamieszkiwało tu 480 osób co oznacza, że co setna osoba, to nasz rodak.

      Gdy już powoli zaczynałem sobie przemeblowywać w głowie plan na kolejny dzień i myśleć jakby to zrobić by jednak ten Tyraspol przed wyjazdem na lotnisko zobaczyć Artur zaproponował, że następnego dnia możemy jeszcze raz spróbować wybrać się do tego miasta. Problemem był jedynie fakt, że rano odprawiał mszę i niestety nasza wyprawa nie mogła się zacząć wcześniej, niż o 11. Ryzyko jakie się z tym faktem wiązało było takie, że jeśli napotkalibyśmy podobne problemy jak przy pierwszym przekroczeniu granicy to oznaczałoby koniec marzeń o zobaczeniu Tyraspola.  To było ryzyko, którego nie bardzo chciałem podejmować. Zbyt mocno zależało mi na tym, aby tam jednak się tam dostać by zostawiać losu jakąkolwiek szansę na to, że mi się to nie uda. Brałem więc pod uwagę samotny wyjazd do Tyraspola marszrutką z samego rana. Kursują one między obydwoma miastami stosunkowo często, nie są też tak bardzo restrykcyjnie sprawdzane, jak samochody na zagranicznych rejestracjach. Z drugiej strony Artur przekonywał, że tym razem, gdy jesteśmy już w systemie i biorąc pod uwagę fakt, że będziemy przekraczali granicę na dużo większym przejściu granicznym w okolicy miasta Bandery to to ryzyko nie jest, aż tak bardzo duże. Choć ostateczną decyzję zostawiłem sobie na wieczór, pomyślałem, że może faktycznie zaryzykuje. Wieczorem mając w pamięci wrażenia z całego dnia w ramach kolejnego przedmaratońskiego treningu wybrałem się jeszcze na miasto pobiegać między innymi po znanym mi już dobrze parku Valea Morilor, udało się także zobaczyć Sobór Św. Teodory z Sihli, który miałem na swojej liście miejsc wartych zobaczenia. Wracając do hostelu na mieście znowu natknąłem się na chłopaków i wtedy już chyba decyzja co do następnego dnia była podjęta. Jedziemy razem.

      Tym razem odprawa na granicy poszła faktycznie zdecydowanie szybciej i bez problemów. Niedługo potem byliśmy w Tyraspolu. Przed samym miastem, a także na przedmieściach można było zauważyć liczne posterunki wojskowe. Zostały one podobno rozstawione na ulicach po wybuchu wojny na Ukrainie. Być może uwierzono w rosyjską propagandę i spodziewano się kontruderzenia NATO, trudno powiedzieć. Wizytę w Tyraspolu rozpoczęliśmy od sklepu sieci Sheriff, gdzie wymieniliśmy pieniądze. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że przez jakiś czas oficjalne monety używane w Naddniestrzu były plastikowe i przypominają one bardziej żetony z gry Monopoly, albo z paczki chipsów, niż oficjalne pieniądze. Pomysł ich wprowadzenia był oczywiście rosyjski i miał zrewolucjonizować światowe podejście do pieniądza, ale chyba jednak nie do końca się przyjął. Dziś jest już ich w obiegu raczej niewiele, ale jak się przekonaliśmy gdzieniegdzie można je jeszcze zdobyć. W tym miejscu warto także wspomnieć o tym, że właścicielem wspomnianej sieci Sheriff jest Viktor Gusna. To człowiek, który zdaniem wielu ma przeszłość w radzieckich służbach specjalnych i były oficer KGB o pseudonimie Szeryf, uczestnik wojny między Mołdawią i separatystycznym Naddniestrzem na początku lat 90. Jego majątek szacuje się na blisko 2 miliardy dolarów i dziś choć oficjalnie nie pełni w tym kraju żadnej roli, to w zasadzie nic nie dzieje się w Naddniestrzu bez jego wiedzy i zgody. Jest on także właścicielem największej tutejszej drużyny piłkarskiej o tej samej nazwie Sheriff, a którego imponujący obiekt widać z daleka wjeżdżając do miasta. Zwiedzanie Tyraspolu rozpoczęliśmy od głównego prospektu, ulicy 25 października, nazwanej tak oczywiście by uczcić wybuch bolszewickiej rewolucji październikowej. To tutaj zlokalizowane są największe atrakcje Tyraspolu. Swoją wycieczkę zaczęliśmy od Pomnika Czołgu, nieopodal widnieją tablice upamiętniające ofiary drugiej wojny światowej, wojny o Naddniestrze oraz wojny w Afganistanie. Po drugiej stronie ulicy na wysokim cokole stoi spoglądająca w dal dumna postać Włodzimierza Lenina. Po pewnym czasie dotarliśmy do Parku Pobiedy, czyli zwycięstwa. Park jest wyjątkowo zadbany. generalnie trzeba przyznać że w całym Naddniestrzu jest w miarę czysto, zdecydowanie bardziej, niż na przykład w samej Mołdawii. W parku można popatrzeć na przepływający u naszych stóp Dniestr, a trochę dalej odnajdujemy imponujący pomnik carycy Katarzyny II. Wychodząc z parku docieramy do ogromnego pomnika generała Aleksandra Suworowa. Ta całkowicie antypolska bestia przez lata swojej kariery wojskowej zasłużyła się bardzo w mordowaniu naszych rodaków. Uczestniczył w tłumieniu konfederacji barskiej i dowodził wojną przeciw insurekcji kościuszkowskiej. Był także dowódcą wojsk okupujących Polskę przed III rozbiorem. Ponosił odpowiedzialność za rzeź ludności cywilnej przy zdobywaniu twierdzy Izmaił i warszawskiej Pragi. Do tej postaci odwołuje się choćby Adam Mickiewicz we fragmencie Pana Tadeusza. Mimo wielu obrazów, które żywo kojarzą się z latami komunizmu widać tym miejscu jednak też oznaki pewnej odwilży i otwarcie się na turystów. W centrum można dostrzec na przykład wybudowany w zeszłym roku nowoczesny hotel, który swoim charakterem nawiązuje już bardziej do architektury zachodnioeuropejskiej czy też nowoczesna fontanna, której otwarciu podobno towarzyszyła swego czasu ogromna feta.

     Po kilku godzinach w Tyraspolu przyszła pora wracać. Wyjeżdżając z miasta przejeżdżaliśmy obok rosyjskiego garnizonu wojskowego, gdzie na co dzień stacjonują rosyjscy żołnierze. W całym Naddniestrzu jest ich podobno około 2000. Widząc czerwone gwiazdy na murach koszar dziwnie się czułem mając w pamięci agresje i wszelkie niegodziwości, których dopuszcza się ta barbarzyńska armia na Ukrainie. Po drodze mając trochę czasu postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Bendery. To drugie co do wielkości miasto Naddniestrza. Żyje w nim około 80 tysięcy ludzi, głownie rumuńskojęzycznych. Celem wizyty w tym mieście była tutejsza okazała twierdza. Cytadela jest uważana za prawdziwy dowód dawnej potęgi Turków, ponieważ była częścią ich imperium. Jego starożytne mury przetrwały oblężenia, pożary, burze i niezliczone rekonstrukcje. Będąc dziedzictwem wojskowym kraju, przechodził z rąk jednej potęgi wojskowej do innych dziesiątki razy. Jednak nadal była to jedna z najbardziej niezniszczalnych twierdz w całym regionie i trzeba przyznać ze swoim charakterem zupełnie odbiega od tych obrazów, które przez te dwa dni mieliśmy okazje oglądać w Naddniestrzu. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów drogi na lotnisko, po drodze najbardziej znany tradycyjny przysmak w Mołdawii – Placinta, serdeczne pożegnanie z Arturem, któremu należą się ogromne i naprawdę szczerze podziękowania za poświęcony czas, za to jak mocno się nami zaopiekował, wszystko co nam przez te dwa dni pokazał i można wracać do domu.

      Choć tematy polityczne mnie mocno interesują, a często zdarza mi się na tym blogu zahaczać także o inne dziedziny, niż sport, czy podróże to jednak staram się na swoim blogu nie poruszać tematów politycznych, bo to obszar, który zawsze bardziej dzieli niż łączy i uważam, że to nie jest do końca na to miejsce. Tym razem zrobię jednak wyjątek, bo to bardziej polityka weszła tu wraz z moim wyjazdem i półmaratonem, niż ja ją wprowadzam, chyba więc warto wspomnieć także i o tym. Będąc w Kiszyniowie trafiłem na moment, w którym tutejsza społeczność mocno protestuje przeciwko prozachodniej Pani Prezydent Mai Sandu. Powód protestów to oczywiście, jak wszędzie, pogarszająca się sytuacja ekonomiczna Mołdawian, spowodowana wysokimi cenami energii, gazu i wysoką inflacją. Pod budynkiem prezydenckim przez ostatnie tygodnie ustawione jest miasteczko namiotowe, które zamieszkują głównie osoby starsze. Protesty organizowane są przez prorosyjską partię Sor. Partia ta często przedstawiana jest w rosyjskich propagandowych mediach jako lider mołdawskiej opozycji i symbol przemian. Będąc w Kiszyniowie mój telefon bombardowany był reklamami i zaproszeniami na odbywające się tu regularnie manifestacje, na mieście wciskano mi w dłoń także nakłaniające do tych protestów ulotki. Nawet w czasie maratonu, co w dużym stopniu wzbudziło mój niesmak wśród uczestników była bardzo liczna grupka młodych ludzi ubrana w partyjne koszulki przez cały bieg wykrzykująca antyprezydenckie polityczne hasła. Moim zdaniem było to trochę żenujące i w moim odczucie psuło całe wydarzenie, gdyż to nie jest czas i miejsce na tego typu manifestacje. Abstrahując już jednak od tego po której stronie są racje, czy są podstawy do protestów i jaką formę te protesty przybierają to wszystko razem sprawiało wrażenie zainwestowania w tym przecież biednym kraju w to wszystko ogromnych pieniędzy. Prawdopodobnie nie są to mołdawskie pieniądze, a raczej rosyjskie, bo ich wpływy nadal są tu bardzo silne i to nie tylko w Naddniestrzu, ale całej Mołdawii. Tak niestety czasem wygląda polityka i warto czasem o chwilę refleksji nad tym czy wspierając jakieś nawet na pierwszy rzut oka słuszne inicjatywy nie stajemy się sami elementem jakiejś szerszej politycznej gry. No, ale to tak już  na marginesie i temat na zupełnie inną dyskusję…

      Czas wracać do naszej rzeczywistości, a po tej podróży, którą w pewnym sensie mogę potraktować jako pewną swoistą podróż do przeszłości na pewno zostanie mi wiele miłych wspomnień. Wyjazd ten przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, być może dzięki temu, że poza tym, że udało mi się zrealizować to co sobie sam założyłem indywidualnie to dodatkowo w tym samym czasie i w tym samym miejscu skrzyżowały się drogi wielu ciekawych ludzi z wielu miejsc i o różnych celach. Dzięki temu dane nam było się poznać, wspólnie spędzić tych kilka dni i razem przeżyć i zobaczyć dużo więcej, niż byłoby to możliwe w pojedynkę…

2022.09.25 Kiszyniów (Mołdawia) Półmaraton: CHISINAU BIG HEARTS HALFMARATON – 1:44:48


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Kiszyniowa:


Więcej zdjęć z Naddniestrza (Plopi, Tyraspol, Bendery, Rybnica):


Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 2

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *