W sierpniu po Piątce z Żołnierzem mimo poprawienia swojego oficjalnego rekordu na dystansie 5 kilometrów (21:31) nie byłem do końca zadowolony. Trudno było być zadowolonym, bo znając swoje aktualne możliwości miał być wynik w okolicach 21 minut, a może nawet poniżej. Dlatego też w zasadzie od razu zaczęło się gorączkowe poszukiwanie kolejnych zawodów na tym dystansie jeszcze w tym roku, gdzie mógłbym próbować dalej wykorzystać życiową formę i śrubować swoje własne rekordy. Wybrałem warszawski Bieg Ursynowa, Biegiem przez Platerów, a ostatnią szansą, gdyby wcześniej coś poszło nie tak miała być Niepodległa Piątka. Gdy jednak najpierw w Warszawie udało się pierwszy raz w życiu złamać 21 minut (20:57), a potem w Platerowie jeszcze raz znacznie poprawić ten wynik (20:26) ciśnienie nałożone na samego siebie zdecydowanie spadło i presja na wynik nie była już tak duża. Przeciwnie. Czułem, że w tym roku na tym najkrótszym dystansie osiągnąłem zdecydowanie więcej niż mogłem sobie nawet wymarzyć, dlatego w tym ostatnim biegu mogłem po prostu zagrać Vabank i zawiesić sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tą poprzeczką miało być złamanie 20 minut. Od maratonu w Poznaniu miałem trzy tygodnie, aby się skupić tylko i wyłącznie na tym konkretnym biegu i dobrze się przygotować. Być może nie wszystko poszło idealnie, bo po drodze przytrafiło się małe przeziębienie, ale generalnie mam poczucie, że zrobiłem w tym czasie naprawdę bardzo dużo. Cały czas widziałem też progres na treningach. Pozostało więc jedynie powiedzieć “sprawdzam” i po prostu pobiec ile sił w nogach.
Co ciekawe poza tym, że Niepodległa Piątka była sportową formą uczczenia kolejnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości to te zawody miały także rangę Otwartych Mistrzostw Polski na dystansie 5 kilometrów. Tym bardziej mobilizowało to do tego, by dać z siebie wszystko i pobiec naprawdę na miarę swoich możliwości. Taki był cel, a towarzyszyć w jego realizacji miał mi kolega Jacek. Nasze drogi w tym roku krzyżowały się wielokrotnie na różnych zawodach począwszy od Wiązownej w lutym, aż po Platerów w październiku. Często też razem trenowaliśmy. Obaj mamy bardzo zbliżone możliwości, choć Jacek jest odrobinę szybszy. Być może dlatego dla obu z nas te wspólne treningi były bardzo owocne, mobilizujące i mam wrażenie, że wiele nam dały, a przynajmniej mi. Obok nas na liście startowej mogłem odnaleźć też wielu innych biegowych przyjaciół i znajomych. Takich, których spotykam na co dzień, ale też takich niewidzianych od lat, jak na przykład Piotr, którego poznałem przy okazji wyjazdu na Bieg na Monte Cassino w 2014 roku. Miło się było znowu zobaczyć.
Bieg był podzielony na tury po 200 osób. My wybraliśmy dla siebie turę numer XIII. Nie licząc tych dla elity, wśród której znalazła się w zasadzie cała aktualna polska czołówka, teoretycznie najszybszą. Uznałem, że w perspektywie walki o dobry wynik to może być istotny szczegół by biec z szybkimi rywalami nawet kosztem tego, że trzeba będzie pobiec popołudniu za czym osobiście nie przepadam. Zdecydowanie wolę startować rano. Po dotarciu pod Stadion Narodowy odebraliśmy pakiety i wkrótce byliśmy gotowi na to wyzwanie. Choć starałem się pobiec ten bieg na kompletnym luzie bez nakładania na siebie jakiejkolwiek presji to jednak wydawało mi się, że przed startem podszedłem do tego poważnie, dopilnowałem wszystkich szczegółów, byłem przygotowany, zmotywowany, zdeterminowany i generalnie miałem wszystko pod kontrolą. Byłem nastawiony pozytywnie, nie czułem jak to czasami przed zawodami bywa żadnej tremy i miało to być atutem. Podobno szybka trasa. Pogoda też wydawała się być idealna do tego, by mierzyć się z rekordami. Wszystko wskazywało na warunki idealne do tego by przynajmniej powalczyć o złamanie kolejnej bariery.
Tymczasem z perspektywy czasu oceniam, że wiele rzeczy od samego początku poszło nie tak. Już nawet rozgrzewka nie wygląda tak, jak powinna i jak sobie założyłem, a przecież wiadomo, że im krótszy dystans tym ma ona bardziej kluczowe znaczenie. Natomiast koszmarnym błędem, który przekreślił już jakiekolwiek szanse było ustawienie się na starcie zbyt daleko od czołówki. Wiedząc, że biegnę na tak dobry wynik powinienem stanąć w drugim, trzecim, góra czwartym rzędzie. Zająłem pozycję zdecydowanie dalej stawiając się w bardzo kłopotliwym położeniu nawet jeszcze przed startem. W takiej sytuacji nie miał żadnego znaczenia już fakt, że rozsądnie ustawiłem się po lewej stronie od wewnętrznej by biegnąc dookoła Korony Stadionu Narodowego po okręgu nadkładać jak najmniej metrów. W końcu każda sekunda mogła być na wagę złota. Metrów faktycznie nie nadkładałem. Natomiast zaraz po starcie w zasadzie cała stawka przesunęła się do lewej krawędzi trasy skutecznie mnie blokując i powodując, że w moje poczynania wkradł się ogromny chaos. Musiałem uważać żeby się nie przewrócić i na nikogo nie wpaść. Straciłem kontrolę nad swoim biegiem w zasadzie od samego początku. Zamiast skupić się na swoim biegu, tempie, technice i innych ważnych rzeczach musiałem myśleć o tym jak przeciskać się między innymi biegaczami. Niestety w tej dość stresującej i kłopotliwej sytuacji nie mogłem też liczyć na swój zegarek, który na tej trasie zdecydowanie sobie nie radził tracąc sygnał GPS i kompletnie myląc mnie co do tempa mojego biegu. Po 500 metrach wskazanie odnośnie średniego tempa wynosiło 4:17. Dramat. Myśląc o realizacji celu powinno być poniżej 4:00. W całym tym zamieszaniu uwierzyłem, że ja może naprawdę tak wolno biegnę. Myślałem, że to efekt zamieszania na starcie i faktu, że blokowany długo nie mogłem się w ogóle rozpędzić i utknąłem na dobrych kilkaset metrów za plecami innych. Odebrało mi to jakąkolwiek chęć do walki. W zasadzie już od 600 metra biegłem na pół gwizdka. Czułem w sobie mieszankę rezygnacji, złości i zażenowania. Dopiero w drugiej części biegu widząc wskazania dystansu po każdym z pokonanych kilometrowych kółek dotarło do mnie, że wcale tak wolno nie było, a wynikało to głównie z niepoprawnego pomiaru. No, ale nie miało to już w zasadzie absolutnie żadnego znaczenia. Dopiero gdzieś od 4 kilometra trochę przyspieszyłem, ale wynikało to bardziej z jakiejś takiej wewnętrznej ambicji, niż jakiejkolwiek wiary w uratowanie tutaj czegokolwiek. Na to nie było już najmniejszych szans. Piątka niestety nie wybacza błędów. Liczy się każdy ruch, każda sekunda. Strata była absolutnie nie do odrobienia. Ostatnie kilkaset metrów pobiegłem już dość szybko i na metę wbiegłem z czasem 21:14.
No cóż mogę powiedzieć… Jeszcze w sierpniu takim wynikiem byłbym zachwycony, ale przez te dwa miesiące zmieniło się tak dużo i wydarzyło się tak wiele, że dziś na pewno nie mogę być nawet zadowolony, bo wiem, że to wynik zdecydowanie poniżej moich aktualnych możliwości. Nie mam też powodów do smutku. W tym roku na tym dystansie pobiegłem 4 razy, za każdym razem szybciej, niż moja dotychczasowa życiówka z 2016 roku (21:38). Raz udało się to nawet o ponad minutę (20:26). Rozbudziło to oczywiście moje oczekiwania i ambicję, a może po prostu jedynie wyobraźnię, bo być może wychodziło to już ponad moje możliwości. Nie wiem czy mimo, że się przyłożyłem do treningów to mnie było stać teraz na złamanie 20 minut. Być może nie. Być może była to zbyt wysoko zawieszona dla mnie poprzeczka i nawet w najbardziej optymalnych warunkach i unikając jakichkolwiek błędów nie byłbym w stanie takiego wyniku uzyskać. Dlatego też nie żałuję, że się nie udało i nie jestem tym faktem rozczarowany. Żałuję natomiast, że mimo, że zainwestowałem sporo czasu i energii w przygotowania to poprzez swoje błędy i pewną ogólną nonszalancję nie dałem sobie na to w ogóle szansy. Jest to na pewno dla mnie kolejne doświadczenie. Po tym biegu wiem też jedno. Jeśli zależy mi na wyniku to ja chyba jednak potrzebuję jakiejś takiej wewnętrznej presji nakładanej na samego siebie, która wyzwala we mnie większą motywację, determinację i przede wszystkim dbałość o szczegóły oraz samokontrolę. Luz mnie gubi. Miałem w tym rozdaniu zagrać Vabank, a mając bardzo mocne karty tak naprawdę dałem się odstawić od stołu nie wchodząc w ogóle do gry.
2022.11.06 Warszawa 5km: NIEPODLEGŁA PIĄTKA – 21:14