Gdy dwa lata temu w pewien wrześniowy wieczór ekscytowałem się jeszcze ukończonym właśnie swoim pierwszym w życiu maratonem, w mej głowie zaczynała się już powoli tlić kolejna myśl, że fajnie by było kiedyś pobiec jakiś maraton zagranicą. Minęło trochę czasu zanim zdecydowałem się wdrożyć ten plan w życie. Wydawało mi się to być nie lada wyzwaniem i przyznam szczerze budziło to sporo moich obaw. Czym innym jest bowiem pobiec maraton w mieście, w którym się mieszka i bezpośrednio, po którym można wrócić do domu i odpocząć, a co innego, gdy dochodzi wysiłek związany z podróżą, nocowaniem w hotelu i zwiedzaniem. Pewnie to właśnie dlatego po drodze pojawiło się najpierw kilka innych zagranicznych wyjazdów na krótsze biegi. Myślałem jednak o tym coraz mocniej. Finiszując na półmaratonach w Brukseli i w Wiedniu z zazdrością patrzyłem na tych, którzy razem ze mną na wspólnej mecie kończyli dwa razy dłuższy dystans, z dwa razy większą radością i wiedziałem już, że wcześniej czy później zrealizuje swój plan. W końcu przyszedł czas, gdy należało powiedzieć “to jest właśnie ten moment”, a wybór padł na jubileuszowy w tym roku 30 Spar Budapest Marathon.
Wszelkie formalności związane w wyjazdem takie jak rejestracja, hotel i przelot załatwiłem już wiosną. Być może dlatego w ogóle nie czułem zbliżającego się ogromnymi krokami wydarzenia i dopiero na kilka dni przed wyjazdem dotarło to do mnie i tak naprawdę zrozumiałem, że to właśnie nadchodzi ta chwila. O formę sportową nie martwiłem się wcale. Bieg poniżej 4 godzin dwa tygodnie temu na Maratonie Warszawskim pokazał, że ciężko przepracowane miesiące i litry wylanego potu nie poszły na marne. Z drugiej jednak strony od tygodnia dokuczała mi nadwyrężona kostka, która mogła pokrzyżować plany. Do biegu zostało jednak jeszcze trochę czasu, liczyłem więc, że kilkudniowa przerwa i odpoczynek pozwoli wyleczyć uraz. Nie do końca się to udało.
Choć do Budapesztu wybrałem się sam, nie mogłem czuć się samotnie. Już na budapesztańskim lotnisku poznałem Monikę, Przemka, Maćka i Jacka, z którymi spędziłem znaczną część pierwszego dnia pobytu, a potem nasze drogi jeszcze kilkakrotnie krzyżowały się i było to nad wyraz miłe i wesołe towarzystwo. Również na ulicach widać było naszych rodaków i biało czerwone barwy. Do startu w maratonie zarejestrowało się ponad 300 biegaczy z Polski, co sprawiło, że nasza reprezentacja była trzecią siłą po Brytyjczykach i Francuzach, nie licząc oczywiście gospodarzy. W tym tak licznym gronie były też dwie zaprzyjaźnione ekipy (Yulo Run Team Siedlce oraz Biegiem Radom), wśród których również nie brakowało znajomych twarzy i przyjaciół.
Pierwsza noc w Budapeszcie nie minęła najlepiej. Obudziłem się bardzo wcześnie nie mogąc już potem zasnąć. Być może to trema. Martwiłem się trochę o to, czy kontuzjowana noga wytrzyma trudy biegu. Nastroju nie poprawiała mi też aura za oknem: wiatr, deszcz i chłód to nie są warunki, które lubię. Wiedziałem, więc, że będzie naprawdę trudno. Jeszcze przy śniadaniu zastanawiałem się czy mój start ma w ogóle sens. Z drugiej strony przecież nie po to leciałem tyle kilometrów, by teraz stać z boku i przyglądać się jak bawią się inni. “Najwyżej jakoś doczłapię, najwyżej zejdę z trasy, warto przynajmniej spróbować” – pomyślałem przekonując sam siebie.
Na start dostałem się historyczną Żółtą linią metra. To jedna z najstarszych (po Londynie) czynnych linii w Europie. Wybudowano ją w 1896 roku w ramach obchodów tysiąclecia istnienia państwa węgierskiego. Od 2002 roku znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Startujemy na Hosok Tere, czyli Placu Bohaterów. To także szczególne miejsce w sercach i historii Węgrów. Plac przez cały okres swojego istnienia był miejscem wielu demonstracji i wydarzeń politycznych. W czasie Węgierskiej Republiki Rad zniszczono znajdujący się tutaj pomnik Franciszka Józefa (odbudowano go w nieco innej formie w 1926), a całość pokryto czerwoną draperią. Po II wojnie światowej postawiono na nim pomnik Stalina. Przetrwał do 56 roku, zniszczony wówczas przez Węgrów podczas powstania. Potem stał tu pomnik Lenina, który po upadku komunizmu zawędrował do specjalnego parku pomników. W 1989 roku około 250 tysięcy ludzi zebrało się tutaj podczas symbolicznego pogrzebu Imre Nagy i anonimowych powstańców z 1956.
Gdy rozległ się sygnał startu deszcz w zasadzie już nie padał, a barwna i radosna międzynarodowa fala biegaczy z 80 krajów ruszyła do przodu. Rozpocząłem w tempie bardzo podobnym jak w Maratonie Warszawskim dwa tygodnie temu. Po 10 kilometrach czas niemalże identyczny jak w Warszawie czyli około 56 minut, choć przyznam szczerze komfort biegu był zupełnie inny. O ile w Warszawie biegło mi się zupełnie lekko i swobodnie, o tyle tutaj każdy kilometr był wyzwaniem, w które musiałem wkładać dużo więcej wysiłku. Niewątpliwie jednym z powodów tego była także trudniejsza trasa. Sporo kłopotów sprawiały mi zwłaszcza liczne zakręty i podbiegi. Trasa przebiegała po obu stronach miasta, co sprawiało, że co najmniej kilka razy przebiegaliśmy przez rozpostarte po obu brzegach Dunaju mosty. Każda taka przeprawa przez most poprzedzona była ostrym podbiegiem, które dawały się mocno we znaki zwłaszcza w drugiej części dystansu.
Mniej więcej po godzinie biegu przypomniała o sobie kostka. Od tej pory czułem już niemalże każdy krok. O bólu pomagały zapomnieć niesamowite budapesztańskie widoki, oraz naprawdę żywiołowo dopingująca liczna publiczność. “Hajra! Hajra!” to wykrzykiwane z węgierskich gardeł słowo, choć zupełnie nie wiedziałem co oznacza, tego dnia towarzyszyło mi niemalże na każdym kroku, na każdym zakręcie, na każdej prostej. Od czasu do czasu przeplatało się z polskimi pozdrowieniami wymienianymi z napotkanymi na trasie rodakami. Po połowie dystansu mimo bólu i generalnie nie najlepszej dyspozycji czas znacznie poniżej dwóch godzin. Wówczas to po raz pierwszy uwierzyłem, że stać mnie dzisiaj na naprawdę dobry wynik i być może kolejne pokonanie granicy 4 godzin. Na życiówkę w zasadzie nie liczyłem wcale, ani przez chwilę.
Gdy dobiegłem do 30km, a tempo ciągle oscylowało grubo poniżej 6km na minutę utwierdziłem się w przekonaniu, że mimo przeciwności losu stać mnie dzisiaj na miłą niespodziankę. Niestety już wkrótce zaczęły się kłopoty. Od 36 kilometra kostka bolała już naprawdę mocno, a i sił zdecydowanie zaczynało brakować. Czułem, jak z każdym kilometrem słabnę, nic nie mogąc z tym zrobić. Gdzieś na 38km przeszedłem na chwilę w marsz. Wyprzedzający mnie jakiś Francuz w średnim wieku poklepał mnie po ramieniu dając tym samym sygnał że jest już blisko i bym wykrzesał z siebie jeszcze odrobinę energii. Zacząłem znowu biec, a on uśmiechając się tylko wyciągnął kciuk do góry pokazując, że właśnie o to mu chodziło. Starałem się utrzymać za nim jak najdłużej, jednak przez najbliższe kilometry co najmniej jeszcze dwa razy przechodziłem w kilkudziesięciometrowy marsz czując totalną bezradność. Coraz bardziej nieobecnym wzrokiem krążyłem po licznej i żywiołowo dopingującej publiczności słysząc ciągle to “Hajra! Hajra!”. Gdy moim oczom ukazała się tablica informująca o pokonaniu właśnie 40 kilometra siły wróciły. Zebrałem się mocno raz jeszcze. Ostatni kilometr to już finisz. Gnałem przed siebie wiedząc, że za moment przekroczę linię mety, chwilę potem na mojej szyi zawiśnie już medal, a ja będę mogę w końcu przysiąść i odpocząć. Tak też się wkrótce stało.
Czas to 4:13:32. Z perspektywy dwóch tygodni przed biegiem? Słabo, bardzo słabo. W końcu Maraton Warszawski pobiegłem prawie 20 minut szybciej. Z perspektywy porannego startu? Dobrze, bardzo dobrze. Wiedziałem, że będzie ciężko, zastanawiałem się tylko kiedy zaczną się problemy. Od razu? Czy może po 10, 20, 30 kilometrze? Celem podstawowym, jaki postawiłem sobie na starcie było po prostu ukończyć, potem złamać 5 godzin, by po kolejnych kilku kilometrach znowu zweryfikować go na poprawę ubiegłorocznej życiówki (4:23:29). Tylko przez chwilę uwierzyłem, że jestem dziś w stanie pobiec poniżej czterech godzin, jednak rzeczywistość i okoliczności szybko zweryfikowały te nadzieje. Mimo wszystko nie czuję rozczarowania. W końcu nie w każdym biegu robi się życiówki, a cel na ten rok czyli złamanie magicznych dla mnie czterech godzin został już zrealizowany. Mogę więc ze spokojem, pokorą i czystym sumieniem przyjąć ten wynik na przysłowiową klatę i cieszyć się po prostu, że po pierwsze podjąłem wyzwanie, po drugie nie poddałem się, gdy było ciężko, a po trzecie i to w tym wszystkim najważniejsze miałem okazję uczestniczyć w tym biegowym święcie i świetnie się bawić. Choć na podsumowania przyjdzie jeszcze pora to już dziś mogę powiedzieć, że jest to wspaniałe ukoronowanie tego bardzo udanego dla mnie biegowego roku. Nie ma co się jednak oglądać się za siebie, a należy patrzeć do przodu, dlatego dziś jeszcze żyje wspaniałymi wspomnieniami, cieszę się i przeżywam chwile spędzone w Budapeszcie, ale od jutra zaczynam rozglądać się za kolejnym wyzwaniem… Hmmm… może Ateny? Stambuł?
2015.10.11 Budapeszt (HUN) Maraton: XXX SPAR BUDAPEST MARATHON – 4:13:32
Więcej zdjęć:
Dokładnie tak “nie w każdym biegu robi się życiówki”. Moja przyjaciółka, która także biegła ten maraton także do tego wniosku doszła 🙂
Gratulacje za maraton, pewnie Ci kibicowałem gdzieś na trasie 🙂
Bardzo dziękuję za komentarz i doping:) Było naprawdę czuć wsparcie kibiców, i to zarówno polskich jak i lokalnych