Gdy tydzień temu mijałem metę Półmaratonu Rzeszowskiego targały mną skrajne emocje. Z jednej strony byłem szczęśliwy, że mimo kontuzji i bardzo niesprzyjających okoliczności nie odpuściłem tego biegu, nie zrezygnowałem i udało się ukończyć w dość dobrym jak na moje możliwości czasie, a z drugiej strony byłem pełen obaw jak wysoką cenę przyjdzie mi za to zapłacić. Bałem się, że być może mój uraz się pogłębi i wykluczy mnie to z kolejnych startów zaczynając od tego najbliższego za tydzień w Półmaratonie Poznańskim. Wieczorem faktycznie ból trochę dawał o sobie znać bardziej, niż przed biegiem. W kolejnych dniach na szczęście było już zdecydowanie lepiej. Mogłem więc śmiało szykować się na kolejny półmaraton. Na wszelki wypadek odpuściłem treningi kolejny już tydzień dając organizmowi trochę odpocząć i się zregenerować. W Poznaniu do tej pory startowałem dwa razy w 2022 roku. W kwietniu zrobiłem sobie piękny prezent urodzinowy i pobiegłem swój najszybszy półmaraton w życiu, jedyny poniżej 1:40. Pół roku później jesienią na pełnym maratonie już tak dobrze nie było i mimo dość dobrego czasu skończyło się małym rozczarowaniem, bo miało być jeszcze lepiej. Tym razem specjalnych oczekiwań nie miałem. Chciałem po prostu ukończyć w zdrowiu i móc kontynuować swój półmaratoński sezon, tak jak go sobie zaplanowałem zimą.
Do Poznania wybrałem się pociągiem w sobotnie południe. Czekając w Warszawie na peronie zwróciłem uwagę na pewną osobę, która na pierwszy rzut oka wyglądała na biegacza. Gdy pociąg podjechał i wsiedliśmy okazało się, że przyszło nam siedzieć obok siebie. Co za zbieg okoliczności. Był to Krzysztof prowadzący na YouTube kanał „Biegiem do celu”, na którym dzieli się swoimi biegowymi przygodami i doświadczeniami, a który tak, jak podejrzewałem także wybierał się do Poznania na półmaraton. Mieliśmy wiele tematów biegowych do rozmowy. Było o czym opowiadać. Z przyjemnością słuchałem też relacji z biegów Krzysztofa. Trzygodzinna podróż minęła więc nadzwyczaj szybko i miło.
Dojechaliśmy po szesnastej i swoje kroki od razu skierowałem w stronę hali Międzynarodowych Targów Poznańskich odebrać swój pakiet. Gdy byłem już na miejscu na chwilę zatrzymałem się przy stoisku dedykowanemu Arturowi Kujawińskiemu – znakomitemu ultrabiegaczowi, na którym opowiadał o swoich osiągnięciach i reklamował napisaną przez siebie książkę. To bardzo ciekawa i utytułowana postać w świecie ultra. Ma na swoim koncie 124 maratony, 45 ultramaratonów oraz najtrudniejsze biegi w Europie (Spartathlon – 246km) oraz na świecie w Dolinie Śmierci. Chwilę posłuchałem, a następnie poszedłem odebrać swój numer startowy. Wówczas zupełnie niespodziewanie natknąłem się na Macieja, którego poznałem na Malcie w 2017 roku, a potem nasze drogi krzyżowały się jeszcze wiele razy, czy to w kraju czy to zagranicą. Wiedziałem, że będzie na tym biegu, ale spodziewałem się, że łatwiej będzie mam się spotkać dopiero następnego dnia. Była więc to miła niespodzianka. Pogadaliśmy chwilę, aż przyszła pora udać się do hostelu. Hostel zarezerwowałem dokładnie ten sam co dwa lata temu. Jak coś się sprawdziło to nie ma co zmieniać – pomyślałem. Po drodze postanowiłem jeszcze odwiedzić położony nieopodal Stary Rynek. Gdy byłem tu dwa lata temu miejsce to było w trakcie zaawansowanego remontu. Plac i kamiennice szpeciły różnego rodzaju barierki, wykopy i rusztowania. Tym razem mogłem podziwiać go już w pełnej okazałości i trzeba przyznać, że jest piękny. Chwilę potem byłem już w hostelu i można było w końcu odpocząć po podróży.
Start biegu jest zaplanowany na 10:00. Teoretycznie więc można było się wyspać, ale wiadomo jak to jest z hostelami. Prawdziwa ruletka. Tym razem choć parę razy budziłem się w nocy to spałem w sumie nienajgorzej. Mimo to nie czuję się najlepiej od samego rana. Kontuzja na szczęście za bardzo nie dokucza, ale nogi są wyjątkowo ciężkie, mimo że przecież tym razem odpuściłem sobie w zasadzie sobotnie zwiedzanie. Pogoda też nie napawa optymizmem. Od samego rana czuć , że to będzie ciepły dzień, a słońce coraz śmielej wygląda z zza chmur. Czekając na start znowu przypadkowo spotykam Krzysztofa. Rozmawiamy chwilę, wspólna rozgrzewka, życzymy sobie powodzenia i powoli trzeba zajmować miejsce w swojej strefie startowej.
Postanowiłem zacząć tempem podobnym jak w Rzeszowie, czyli średnio po 5:15 na kilometr. Dokładnie tak, jak tydzień wcześniej chciałem wypracować sobie zapas w pierwszej części dystansu, by potem już tylko kontrolować tempo gwarantujące mi dotarcie do mety poniżej dwóch godzin. Nie biegnie się jednak łatwo. Chyba dwa tygodnie przerwy od treningów zrobiło swoje, bo w zasadzie każdy kilometr od samego początku jest pewnym wyzwaniem, zwłaszcza że towarzyszy nam wiatr wiejący centralnie w twarz. Pamiętając trasę sprzed dwóch lat wiedziałem, że po 6 kilometrze nastąpi nawrotka. Można więc było liczyć, że gdy tam dobiegniemy zrobi się dużo łatwiej. Jak na złość wiatr chyba jednak trochę zmienił kierunek i teraz już wieje bardziej z boku. Dużo łatwiej wcale nie jest. Kątem oka zerknąłem na niebo, na którym w oddali pojawiły się czarne chmury. Zwiastowało to zbliżające się silne opady. Spadło jednak jedynie kilka kropel i wkrótce na niebie znowu zagościło słońce. Po 10 kilometrach mam czas dokładnie taki sam jak w Rzeszowie. Niemalże co do sekundy. Wówczas już jednak wiem, że trudno będzie powtórzyć wynik sprzed tygodnia widząc, że komfort biegu jest zupełnie inny. Mniej więcej od 13 kilometra biegnie mi się już nie tylko trudno, ale i dużo wolniej. Animuszu dodają liczni rozstawieni na całej trasie kibice i wolontariusze, ale pomaga to tylko na jakiś czas. Koło 16 kilometra widząc narastające problemy coraz bardziej nerwowo zaczynam kalkulować czy wystarczy mi zapasu by dotrzeć na metę poniżej 2 godzin. To był plan minimum choć szczerze powiedziawszy na starcie nastawiałem się bardziej na czas bliżej 1:55. Dziewiętnasty kilometr to długi i stromy podbieg. Pamiętałem go doskonale z 2022 roku. Wówczas będąc w formie przebiegłem przez niego niczym błyskawica nie tracąc na nim ze swojego tempa w zasadzie wcale. Tym razem musiałem tu zdecydowanie zwolnić. Zacząłem się już nawet powoli oswajać, że być może drugi raz w życiu nie uda mi się zmieścić w dwóch godzinach, co traktowałbym zdecydowanie w kategoriach porażki i dużego rozczarowania. Staram się jednak nie odpuszczać i walczę. Gdy jestem już na górze czuje pewną ulgę. Do mety pozostało jeszcze tylko około półtora kilometra. Na szczęście jest już w zasadzie płasko. Kilka minut później mogę odetchnąć. Wiem już bowiem, że raczej nic się nie może wydarzyć i absolutny plan minimum zostanie zrealizowany. Na metę wbiegam z czasem 1:59:16. Uff.
Muszę przyznać, że w pewnym sensie spadł mi kamień z serca. Nie sądziłem, że będzie to aż tak trudne zadanie. Szczerze powiedziawszy bardziej bym się spodziewał takiego wyniku w Rzeszowie, gdy czułem spory dyskomfort z powodu bólu. Tutaj, gdy kontuzja już w zasadzie aż tak bardzo nie dokuczała powinno być dużo łatwiej. Nie było. Nie wiem czy to kwestia jakiegoś gorszego dnia, faktu, że w zasadzie przez ostatnie dwa tygodnie nie biegałem wcale, specyfika trasy, czy też może bardzo zmienna, ale generalnie słoneczna pogoda. Coś jednak sprawiło, że okazało się to być dużo trudniejsze zadanie, niż można się było tego spodziewać. Myślę, że odpowiedz tkwi pewnie po trochu w każdym z tych czynników, zwłaszcza że zmierzając na metę widziałem osoby potrzebujące pomocy, a z rozmów z ludźmi wynikało, że wielu osobom ten bieg też sprawił więcej kłopotów, niż się spodziewali i pobiegli poniżej swoich oczekiwań. Nie jestem jakoś strasznie rozczarowany, bo jak wspomniałem nie miałem szczególnych planów na tej bieg. Nie towarzyszyły mi więc też jakieś szczególne emocje. Niemniej wynik i ogólne samopoczucie było dla mnie sporym zaskoczeniem i nie napawa to optymizmem na kolejne starty. W całej tej sytuacji najbardziej cieszy mnie fakt, że udało się przebiec już czterdziesty ósmy oficjalny półmaraton. Kolejny kroczek do celu zrobiony.
2024.04.14 Poznań Półmaraton: 16 PKO POZNAŃ PÓŁMARATON – 1:59:16